1961 rok. Pierwsze Wostoki znalazły się na okołoziemskiej orbicie.
A w rodzinie Romanieckich wydarzenie o lokalnym charakterze: drugoklasiście Koli ojciec przywiózł z delegacji do stolicy książkę Droga na sto parseków. Dlaczego to zrobił — nie wiadomo do dziś (ojciec nie jest miłośnikiem fantastyki i nigdy nim nie był)…
Nowa książka o tajemniczym tytule. Pierwszy przeczytany utwór sf — Serce Żmii (Cor Serpentis) Iwana Jefremowa. Pierwszy w życiu wstrząs, wywołany przez literaturę. Wstrząs, który był tak silny, że przewrócił cały krąg literatury dziecka.
Nieznane nazwiska-odkrycia. Georgij Gurewicz, Anatolij Dnieprów, Iwan Jefremow, Walentina Żurawlowa, Wiktor Saparin… Arkadij i Borys Strugaccy.
Zaczęło się czytanie fantastyki, intensywne, ale bezładne. Stałe najazdy na miejską bibliotekę dla dzieci, długie wędrówki pomiędzy zapchanymi książkami regałami, niezadowolenie bibliotekarki z powodu monotematyczności wyboru, omijającego kanon szkolnych lektur. Nowe odkrycia.
Nowe wstrząsy, wstrząsy, wstrząsy…
Boże, dlaczego tak wcześnie się urodziłem! Rozpacz aż do łez… Przecież mógłbym żyć z małżeństwem Wariencowów czy Krisem Calvinem, mógłbym spotkać się z kallistianami i galaktami, na pewno zakochałbym się w III Elii i Nisie Krit…
Nazwiska, nazwiska, nazwiska… Altów, Bielajew, Verne, Kazancew, Clarkę, Lem, Martynow, Poleszczuk, Szalimow… Nazwiska, nazwiska, nazwiska… Asimov, Berdnyk, Warszawski, Gromowa, Karsak, Kołpaków, Łarionowa, Simak, Śniegów… Arkadij i Borys Strugaccy.
Boże, mógłbym latać z Bykowem i Żylinem, mógłbym walczyć na miecze w jednym szeregu z Parną i Rumatą mógłbym polować na tachorgi i ratować dzieci na Tęczy! Boże, zasnąć w swoim łóżku, a obudzić się w pokoju numer 18 szkoły Aniudina! Tb były wspaniałe światy, światy, w których chciało się żyć. Dlatego, że było tam niesamowicie ciekawie.
A czas płynął. Lata sześćdziesiąte mijały. Drugoklasista stał się pięcio-, sześcio-, a potem dziesięcioklasistą. Skończył szkołę, przepracował rok w fabryce, zdał na politechnikę w Leningradzie. Fantastyka… nie, nie została zapomniana; po prostu nowe zainteresowania przesunęły ją na drugi plan. Istniała wszak grupa rockowa (która wtedy nazywała się WIA), teatr studencki, nauka… Poza tym nic ciekawego (świeżego!) nie trafiało w moje ręce, czytałem kolejny raz to, co poznałem w dzieciństwie.
A potem w ręce studenta Romanieckiego trafiło czasopismo „Aurora” z Piknikiem na skraju drogi i…
Piknik był nowym wstrząsem, wstrząsem dorosłego już człowieka.
Ten wstrząs zmusił studenta do opanowania maszynopisania (przepisywałem podczas praktyki przeddyplomowej Brzydkie łabędzie z fotokopii, Bajkę o Trójce z „Angary”, Ślimaka na zboczu z „Bajkału”. Wstrząs ten zapędził świeżo upieczonego inżyniera na czarny książkowy rynek, gdy znalazł on już dla siebie kąt w Leningradzie i pojawiły się jakieś zarobki. Ten wstrząs w końcu przyprowadził mnie także na seminarium Borysa Natanowicza.
Zdradziłbym więc samego siebie, gdybym nie skorzystał z propozycji Andrieja Czertkowa.
Nikołaj Romanieckj
Gdyby Maria była piskliwą sroką Ginnie Coiway czy, powiedzmy, bezmózgą Gretą Schubel — ta to dopiero ma pusty łeb! — po dzisiejszej kusze biegłaby do domu cała zaryczana i nie zauważając nikogo, spazmatycznie przyciskałaby do ust mokrą chusteczkę. Jednak Maria nie była Ginnie czy Gretą. Przecież jej ojcem był Red Szalony. To po pierwsze. A po drugie, i najważniejsze, Maria była kiedyś Małpeczką. Dlatego nie tyle nie zauważała przechodniów, ile szła po chodniku z zadartym ku niebu nosem, rzucając pogardliwe spojrzenia na wszystkich napotkanych mężczyzn. Tylko przygryziona górna warga mogła zdradzić otoczeniu, jak źle się teraz czuje córka Shoeharta. Ale żeby to wiedzieć, otoczenie musiałoby znać Marię tak, jak znała ją matka.
Gdy ulica jest tak wyludniona, łatwo jest rzucać pogardliwe spojrzenia. Nawet na mężczyzn. A Harmont wciąż jakby się wyludnia — im dalej, tym szybciej. Podobno w instytucie haruje teraz może jedna dziesiąta tego, co kiedyś. Mundury też spotyka się znacznie rzadziej. „Badanie Strefy w jej dzisiejszym stanie, jak i jej wpływu na mieszkańców naszego miasta, nie wymaga wielu badaczy… ” Tak twierdzi belferka od historii. Krócej rzecz ujmując, przy Strefie w Harmont wkrótce nie zostaną ani wojskowi, ani uczeni. Jasne jak oczy własne, że dla miejscowych tym bardziej nie będzie pracy. Oczywiście, gdyby odwołano przepis o emigracji, ludziom żyłoby się łatwiej. Ale kto go odwoła! W życiu nie doczekasz się takiego prezentu od ONZ-etu: świat boi się harmontczyków jak zadżumionych. A tchórze wiadomo: zamykają się w dzień i w nocy na wszystkie rygle. Nawet przed przyjaciółmi…
Tylko Bardge nie ma rygli. Jego podwoje okazały się jak zwykle, otwarte na oścież i Maria nie wytrzymała — zapomniawszy o przysięgach, ponownie dała się skusić na jego lipną gościnność.
Bardge w ostatnim czasie też nie mógł pochwalić się tłumami gości, ale jakoś się trzymał. Witraże osadzone w oknach sprawiały, że w sali panował półmrok, ale światła z oszczędności nikt nie włączał. A może po to, żeby stworzyć podejrzaną intymność. Przy stołach siedziało kilka osób, ale po wejściu z dziennego światła wyglądali jak tajemnicze ciemne postacie bez twarzy — jak żywe lalki w snach — więc Maria nie zatrzymała się tam, tylko od razu poszła do długiego — wspomnienie dawnych dobrych czasów — baru, przed którym w równym szeregu sterczały puste stołki.
Ciotka Dina w zwykłym ciuchu — oślepiająco biała bluzka z koronkami — stała na posterunku. Leniwie przecierała szklanki, rzucając na salę niewesołe spojrzenia i potrząsając kruczoczarną grzywą.
— Witaj, Mario!
— Dzień dobry, ciociu Dino!
— Dla ciebie jak zwykle?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciotka Dina nalała soku pomarańczowego do wysokiego kielicha ozdobionego starym herbem Harmont, zręcznie napełniła pucharek brązowymi kulkami lodów. Maria skwapliwie wgramoliła się na stołek, chwyciła wytworną łyżeczkę.
— Co u mamy i ojca? — Ciotka Dina wróciła do swego stałego zajęcia: przecierania kieliszków, rzucania spojrzeń i potrząsania grzywą.
Niby nie wiesz, pomyślała Maria. Przecież nie nocował dzisiaj w domu, posuwał cię. Matka znowu przez całą noc podlewała łzami poduszkę, dopiero przed świtem doszła do siebie…
— Dziękuję, dobrze.
— Ojciec musi znaleźć pracę. Ile już nie pracuje?
Niby nie wiesz, pomyślała Maria. Chociaż być może przed tobą nie sypie. W każdym razie ja bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że nie sypie. Nawet jeśli nim trzęsiesz jak śliwką; ojciec to nie śliwka, nie sypie dokoła…
— Zwolnili go z instytutu pół roku temu.
Ciotka Dina przestała przecierać kieliszki, pochyliła się do! Marii, ukazując jej pejzaż ukryty dotychczas pod bluzką.
To ci dopiero — w tym wieku chodzi bez biustonosza, pomyślała Maria. W sumie ojca można zrozumieć.
Naszła ją nagle ogromna ochota, aby spłatać figla, na przy. kład pokazać ciotce Dinie pajączka. Niechby połaskotał ją między zderzakami. W dechę by było. Albo mocniej trochę — wpuścić jej tam karalucha. Ale by było pisku! Zresztą nie, nie warto! Jasne jak oczy własne — strumień nienawiści skieruje się natychmiast na Marię, ciotka Dina nie cukierek, połapie się, o co chodzi — ale walczyć tak z własnym złym humorem to prościzna, ludzka sprawa. W końcu ciotka Dina nie jest winna, że faceci lecą na jej zderzaki. Chyba po to Stwórca zrobił Adamowi operację plastyczną…
— Jesteś już dorosła — powiedziała ciotka Dina półgłosem. — I Dużo rozumiesz… Porozmawiałabyś z matką. Mogę go przyjąć do pracy nawet dzisiaj. Przecież kiedyś z moim mężem kręcili duże interesy. Żal mi go, marnuje się… Chłop z niego mocny, i skrzynki może nosić, i pomóc w kuchni. Pracowałby u mnie, to bym go trzymała od flachy na kilometr. Poza tym dostawałby pieniądze. Wprawdzie mało teraz mamy klientów, ale przecież coś zarabiamy.
Maria odłożyła łyżeczkę.
— Przecież ciocia dobrze wie, że ojciec nigdy nie zgodzi się, aby przecierać kieliszki i nosić skrzynki. Ciotka Dina westchnęła.
— Wszystko w życiu może się zmienić, dziewczyno. Ludzie też się zmieniają… Nawet mężczyźni. Po prostu nie można ich zostawiać w spokoju, trzeba ich szarpać, przypominać o obowiązkach wobec rodziny. — Ciotka Dina sama poczuła, jakim smalcem zajechały jej ostatnie słowa, umilkła, potrząsnęła grzywą i znowu zajęła się szklankami.
Tak, pomyślała Maria. Kto jak kto, ale ty na pewno strasznie byś chciała, żeby pracował w Barge. „Chłop z niego mocny!.. ” Ale byś miała fajnie! Pokazałabyś mu swój podbluzkowy pejzaż, wciągnęłabyś do biura, raz-dwa i pełna kultura. Wszystko byłoby cacy. W domu nocowałby codziennie. Matka nie lałaby łez w poduszkę…
— Dobrze — powiedziała. — Przekażę mamie propozycję cioci.
— Maria! — rozległ się z tyłu znajomy głos. — Małpeczka!
Maria odwróciła się. Jej oczy przywykły już do półmroku i teraz dojrzała przy jednym ze stolików Dicka Nunnuna.
— Maria! — Nunnun zapraszająco pomachał widelcem. — przysiądź się!
— Idę! — Maria położyła przed ciotką Diną monetę, wzięła pucharek i szklankę i przeniosła się do stolika Nunnuna.
Miał na sobie swoje najlepsze ciuchy — malutki, krąglutki, różowiutki. I pewnie bardzo głodny, bo ciął kotleta z wyraźnym apetytem.
— Cześć, wujku Dick!
— Cześć, moja śliczna!
Maria zaczerwieniła się z zadowolenia, spuściła oczy. Mimo wszystko jest przyjemnie, kiedy mówią do ciebie „moja śliczna”. A nie „wilkołak”…
— Wydawało mi się, że weszłaś tu zdenerwowana. — Wujek Dick zawsze był cholernie spostrzegawczy. — Stało się coś?
Trzeba było szybko się odkleić.
— A, to nic szczególnego… Buty obtarły mi nogę. Mama dała mi dzisiaj nowe sandałki, stare zrobiły się cokolwiek małe.
Dick przestał żuć, kiwnął ze zrozumieniem głową. Oczy zrobiły mu się kłujące, uważne i bardzo smutne. Jak wiele lat temu. Nie, od wujka Dicka Nunnuna nie da się odkleić. Nigdy.
— Przestań, zielonooka! Bajki o nowych sandałkach możesz opowiadać Dinie Barbridge. Znowu masz problemy w szkole?
Nie pozostało jej nic innego, jak znowu spuścić głowę.
— Wujku Dick, za co oni mnie tak nienawidzą? Czy to ja jestem winna?
Wujek Dick chrząknął jakoś zupełnie nie po nunnunowsku.
— Wiesz co, dziewczyno, tak w ogóle to oni też nie są winni. Ludzie zawsze nienawidzą tych, którzy nie są do nich podobni. W najlepszym razie ledwie ich tolerują. Do czasu, kiedy ukażesz swoje niepodobieństwo… Taka już jest ludzka natura.
Maria podniosła na niego suche oczy:
— Ale ty masz inną ludzką naturę!
— Bo może wcale nie jestem człowiekiem. — Wujek Dick uśmiechnął się chytrze. — Może też jestem produktem Strefy…
Wiesz, jest tam taka rzecz, nazywa się „gadaj-spadaj”? Więc ja jestem taki żywy „gadaj-spadaj”. Jak mnie przycisną, to gadam. Albo spadam. — Puścił do Marii oko i okropnie zadowolony ze swojego żartu znowu zajął się kotletem.
Maria uśmiechnęła się. Jednak z wujkiem Dickiem było w dechę. Nie tak jak z innymi… Szczególnie w dechę było z wujkiem Dickiem w dzieciństwie, kiedy przychodził do nich w gości, przynosił prezenty: albo czekoladki, albo jakąś chytrą zabawkę, której nie miały dzieci z sąsiedztwa, podrzucał Marię pod sufit, zręcznie ją łapał, słuchał jej zachwyconego pisku, a potem rozmawiał z tatą o wszystkich tych mądrych rzeczach, dziwnie zerkając na mamę swoimi bardzo smutnymi oczami. Teraz nie było tak w dechę jak w dzieciństwie, ale humor Marii i tak się poprawił. Jakkolwiek by było, wujek Dick zawsze wiedział, czego chce od życia. I wcześniej wiedział, i teraz wie. Proszę, z jakim apetytem pałaszuje kotlet, jeszcze bardziej łapczywie niż Maria lody czekoladowe. Prócz tego, nawet jeśli i litował się nad Marią, to widocznie był to taki rodzaj litości, od którego nie dymiła czacha i nie tajały siły.
— Co ojciec robi?
Jego nie trzeba było okłamywać.
— Pije jak szewc.
— Mmmtaak! — Wujek Dick pokręcił głową. — Zawsze mi się wydawało, że twój ojciec ma w sobie mocny trzpień. Może i nie w tę stronę się kręci, co u reszty ludzi, ale przynajmniej żeby go złamać, trzeba się napocić. — Znowu pokręcił głową i westchnął z żalem.
— Mama mówi, że jego trzpieniem zawsze była Strefa — powiedziała Maria. — A teraz z tego trzpienia został tylko cień.
Trzy stoliki od nich siedziały dwa mundury, wcinały hot dogi z keczupem i zielonym groszkiem, zalewały to wszystko importowanym bawarskim piwem, cicho o czymś nawijały. To znaczy cicho dla wszystkich pozostałych. Nie dla Marii. Ona ich gaworzenie znakomicie słyszała. Jeden odpękał dzisiaj ostatni dzień, jutro koniec, zabieraj szmaty, chłopie, i z powrotem do Szwecji, do rodzimego Jewle, dość tego wycierania służbowych portek bez pożytku… Drugi szczerze się dziwił, dlaczego kumpel tak się martwi wyjazdem. Ja bym, na przykład, szmaty spakował już dziesięć lat temu, kiedy mnie tu skierowali-Zresztą i ja polecę za tobą, nie ma co tu chronić, szkoda marnować ONZ-owską sałatę…
— Może mama ma rację — powiedział wujek Dick. — Zna go o wiele lepiej niż ja i ty. Ale myślę, że jakaś praca by mu się przydała.
— Już! — powiedziała Maria. — Zadzieram kiecę i lecę… Kto go weźmie! Chyba że miss Barbridge…
Spojrzała na ciotkę Dinę, która jak zwykle wypinając zderzaki i wyzywająco wstrząsając kruczą grzywą, rozmawiała przez telefon, leniwie prosiła o przysłanie czterech skrzynek whisky, skrzyneczki bourbona, dwudziestu skrzynek piwa. dobra, wezmę hot dogi, przywieźcie… Nunnun również rzucił spojrzenie na zderzaki ciotki Diny. O whisky i hot dogach nie słyszał, ale niewątpliwie zauważył, jak guziczki sutek wypinają jej bluzkę.
— Miss Barbridge, powiadasz? — Pocmokał cicho. — Na miejscu twojej mamy trzymałbym go na kilometr od takiej pracy.
Miał teraz na twarzy wypisane zupełnie inne uczucia — zamiast smutku i współczucia widniało na niej coś bardzo, bardzo nieprzyjemnego, tak nieprzyjemnego, że Maria nie wytrzymała i zerknąwszy w stronę ponuro pijących piwo Szwedów, powiedziała:
— Mówią, że w instytucie znowu będzie redukcja.
— Redukcja? — Wujek Dick przeniósł na nią zdziwione spojrzenie. — Ach tak, redukcja. Międzynarodowa społeczność uważa, że nie ma sensu trzymać tu tylu darmozjadów i próżniaków. Do pewnego stopnia zgadzam się z międzynarodową społecznością.
— Ale twojego etatu nie redukują…
— Mojego? Pewnie, że nie. — Nagle zrozumiał, o czym Maria mówi. — A, o to ci chodzi… Przestań, zielonooka, specjaliści od reklamacji nie zostaną bez pracy. — Spojrzał na nią uważnie, przemknął wzrokiem po jej piersiach i nagle powiedział: — Wiesz co, Mario… Jesteś już całkiem duża!
Tak, pomyślała Maria. Jestem, jak się okazało, duża. Powiem więcej, jestem na tyle duża, że nawet nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.
Dokończyła lody, dopiła sok, wstała i otrzepała dżinsy.
— Pójdę już, wujku Dick.
— Dobrze. — Wujek Dick wstał i ukłonił się jak przed dorosłą damą. — Serdeczne pozdrowienia dla ojca i mamy! Powiedz, że wpadnę do was. W najbliższych dniach. Może nawet dzisiaj.
Nie wpadniesz, pomyślała Maria. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że nie jesteśmy ci już potrzebni. Teraz z naszego powodu są same kłopoty. Reklamacje są prostsze…
Mimo to zły humor całkowicie jej minął, a wraz z nim zniknęło poczucie wypełniaj ących ją mocy. W domu będzie ich miała jeszcze mniej. Bardzo dobrze, znaczy to, że w Harmont nie stanie się dzisiaj nic nadzwyczajnego.
Weszła na ganek rodzinnego domu, poszperała w torebce, znalazła klucz. Ale od razu wrzuciła go z powrotem — w domu byli goście.
Drzwi już się otwierały — mama jak zawsze wyczuła zbliżanie się córki. — Wchodź!
— Nie — powiedziała Maria. Zły humor wracał siedmiomilowymi krokami.
Guta zrozumiała wszystko od jednego spojrzenia.
— Znowu coś w szkole? Maria skinęła głową.
Matka wciągnęła ją do przedpokoju, przycisnęła do piersi. Maria nagle zrozumiała, że piersi matki są o wiele mniejsze niż piersi ciotki Diny. I pewnie o wiele mniej jędrne…
— Córeczko, musisz wytrzymać. To już ostatnia klasa. Teraz nie możesz przerwać. Już niewiele zostało!
Sam na sam z mamą mogłaś zapomnieć, że jesteś córką Reda Szalonego, więc po policzkach popłynęły strumyczki. A zaraz po łzach pojawił się ból głowy. Spośród wszystkich litości litość mamy przenikała najmocniej i była niemal nie do wy trzymania. Od tej litości naprawdę dymiła czacha. Ale i moc topniały jak śnieg na majowym słońcu.
— Guta! — rozległ się w przedpokoju ryk ojca. — Kogo tam przyniosło?
Ból głowy od razu osłabł — litość mamy rozdzieliła się na dwie części.
W salonie pobrzękiwały szklanki i buczały męskie głosy. Języki mężczyzn ledwie radziły sobie ze słowami.
— Kto tam jest? — zapytała Maria, znając odpowiedź.
— Szuwaks. Pojawił się z samego rana i nie daje się wypędzić. Jasny gwint, siedzą i siedzą! Kończą drugą butelkę.
Szuwaks — to w dechę. W obecności Szuwaksa ojciec zazwyczaj miękł. Z Szuwaksem zawsze wspominali przeszłość — jak ojciec taszczył ze Strefy fanty, a Szuwaks zanosił je z powrotem. Albo jak razem bili po pysku kolejną żabę. Tato nazywał ich wspólne biesiady słownym onanizmem. A żaby to wszyscy ludzie, których nienawidził. Z roku na rok przybywało w mieście żab. Jasne jak oczy własne — mama nie była żabą, mama była po prostu Gutą. Czasem — coraz rzadziej — jaskółką. A Maria pozostała Małpeczką. „Małpeczko moja… Małpeńko…” Ciekawe, jak w nocy nazywa ciotkę Dinę?
Maria westchnęła.
— To nic, córciu! — Mama czule pogłaskała ją po czubku głowy. — Wszystko się jakoś przemiele, jeszcze z tego będzie mąka.
— Guta! — znowu ryknął tato. — Kto tam przyszedł? A Szuwaks wybełkotał:
— Ścierwnik Barbridge z tamtego świata przyszedł… Czego się drzesz! Zechcą to przyjdą, przywitają się. Dawaj lepiej na dwa palce. Za dzisiejszą Strefę…
— Nie, Szuwaks, za dzisiejszą Strefę nie będę pić. Dzisiejsza Strefa tu mi wychodzi…
Maria spróbowała ich nie słyszeć.
— Idź umyć ręce! — Mama zabrała się do komenderowania. — I do stołu!
Maria poszła się umyć, bo wiedziała, że gdy wejdzie do salonu z zapłakanymi oczyma, wywoła u ojca kolejny wybuch szału. Już nie raz chodził do szkoły pogadać z nauczycielami córki i uczniami z jej klasy. Potem matka musiała przenosić córkę do innej szkoły.
Wyszła z łazienki i mimo wszystko zajrzała do salonu.
— O, jest moja uczennica! — ucieszył się tato. Od razu posadził ją sobie na kolanach, przycisnął do piersi. — Dzień dobry, Małpeńko moja!
Jego piegowata twarz rozpłynęła się w uśmiechu.
W dechę było siedzieć na kolanach taty. Jak w dzieciństwie, Od czułości ojcu nie dymiła czacha. Tylko ostatnio jakby zaczął dominować zapach alkoholu. Zresztą dla dobrego humoru taty można było pocierpieć. Więc cierpiąc, potarła nosem.
O jego nie ogolony policzek.
— Al-lle kłuje!
Ciekawe, czy ciotkę Dinę też sadza na kolanach, a ona też mówi: „All-le kłuje!’?
— Dzień dobry, Mario! — Szuwaks nie bez trudu przebrnął przez powitanie. — Jesteś coraz ładniejsza, dziewczyno! Coś mi się wydaje, że w najbliższych dniach wpadnę do Strefy. Poproszę, żeby zrobiła ze mnie prawdziwego Afrykańczyka. Bo tak, to ani to, ani sio. Mulat to niestety Mulat!
— Wpadnij, wpadnij — powiedział tato. — Będziesz dobrym Afrykańcem. Prawdziwym… Czarnym i martwym.
— Śmiej się, śmiej — odparł Szuwaks. — Rasisto! Dawaj no… Tato nalał do szklanek na dwa palce, podniósł Marię z kolan i czule klepnął w pupę.
— No. Idź jeść. Pewnie jesteś głodna.
Maria chciała powiedzieć, że wpadła do Diny Barbridge. Ale nie powiedziała. Tato nie lubił, kiedy o ciotce wspominał ktoś poza nim. Sam natomiast, zawsze na niej psy wieszał. Pewnie podejrzewał, że jej podbluzkowym pejzażem zachwycają się i inni faceci, ale nic z tym nie mógł zrobić.
— A co się tyczy trasy do Koziołkującej Góry, Szuwaks, to uważam, że trzeba iść wcale nie przez cmentarz. Do Koziołkującej Góry trzeba iść…
Maria odłączyła się od ich rozmowy i wyszła. Matka już krzątała się w jadalni, posadziła córkę na krześle męża, postawiła na stole tacę z chlebem i talerze, przyniosła garnek. Zapachniało zupą cebulową. Potem matka usiadła naprzeciwko, patrzyła, jak córka je. I Maria nagle pomyślała, że matce bardzo brakuje drugiego dziecka. Normalnego. Albo dwójki normalnych. Albo trójki… Zresztą w tym wypadku nie mogła matce w niczym pomóc — tak daleko jej możliwości nie sięgały.
— Przestań patrzeć mi na usta! Proszę…
— Oj, przepraszam! — zmieszała się matka.
— Dawno dziadek przyszedł?
Guta drgnęła całym ciałem, odwróciła wzrok. Maria zmarszczyła nos: tyle lat minęło, a matka nijak nie może przywyknąć do zdolności córki. I zapewne nie przywyknie. Bo i nie chce przywyknąć. Bo z całych swoich kobiecych sił sprawia wrażenie, że ma cholernie normalną rodzinę. Jaka tam normalna! Mąż — były stalker. Teść — były trup. A córka — wyrodek, tyle że nie były: tu się zgina dziób…
Guta nie mogła znaleźć sobie miejsca.
Wszystko w domu już dawno było zrobione. Najbardziej lubiana przez Reda domowa sukienka, jasnoniebieska, z dużym dekoltem, wisi na drzwiczkach szafy. Pościel jest wyprana, wysuszona i wyprasowana. Kolacja przygotowana i częściowo zjedzona. Naczynia są umyte, a w domu wszystko lśni jak w gabinecie chirurgicznym Rzeźnika.
Z salonu dochodziły znajome niezadowolone głosy. Tam — jak zawsze hałaśliwie — omawiali swoje racje rozwodzący się Dottie i Don Millerowie. Rozwodzili się już trzeci tydzień i Guta z zainteresowaniem obserwowała tę intrygującą sytuację, trzeci tydzień zgadując, czy pani Miller zostanie z mężem, czy jednak odejdzie do łysego właściciela zakładu fryzjerskiego.
Ale dzisiaj — chociaż Don już przysiągł żonie, że na zawsze porzuci Angelikę Krauze — los Dottie nie zainteresował Guty. Przeżycia Angeliki również jej dzisiaj nie poruszały. Dlatego weszła do salonu, wyłączyła telewizor i poszła po schodach do góry.
Milcząca przez cały dzień Małpeczka, nie doczekawszy się ojcowej ryby, posapywała, podłożywszy zwiniętą mechatą łapkę pod zarośniętą sztywną sierścią główkę. Na burym zwierzęcym pyszczku zastygł gorzki grymas: Małpeczce śniło się coś niedobrego. Miłe sny miała tylko wtedy, gdy ojciec był z rodziną. Małpeczka nigdy co prawda nie opowiadała Gucie swoich snów, ale jeśli ojciec nocował w domu, pyszczek córki przestawał być zwierzęcy: zwierzęta nie uśmiechają się. A ostatnio córka stale przypominała Gucie zwierzątko. Mówiła coraz mniej, jej rozrywki nie przypominały zabaw. Zresztą czy to były rozrywki?
Guta westchnęła, podniosła z podłogi otwartą książkę — córka często zasypiała z jakąś książką — poprawiła zwisającą z łóżka kołdrę i wyłączyła lampkę; Małpeczka po dziecinnemu pocmokała, ale nie obudziła się. A może obudziła się i pocmokała. Kto ją tam wie!
Po wyjściu z pokoju dziecinnego Guta zajrzała do pokoju tatula, włączyła światło. Tatulo siedział nieruchomo przed oknem. Albo patrzył na mrugające za oknem gwiazdy, albo rozmawiał z zaświatami. Troska Guty nie była mu do niczego potrzebna. Zwyczajna sprawa po śmierci. Za życia potrafił ją klepnąć w tyłek albo uszczypnąć w pierś. A potem kpił z szalejącego z zazdrości Reda… Boże, jak dawno to było! Jakby nie ona to przeżyła… Teraz tatulo nie potrzebował troski synowej, ale i tak posłała mu łóżko. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu. A jutro schowa nie naruszoną pościel do szafy. Jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu…
Tatulo ani okiem mrugnął. Jak wczoraj. Przedwczoraj. I tydzień temu…
Guta wyłączyła światło i wyszła na korytarz. Mogła już kłaść się, ale wiedziała, że nie zaśnie.
Reda nie było już drugą dobę, zdarzało mu się to bardzo rzadko i zawsze oznaczało, że „na rybach powstały pewne komplikacje”. Czyli wpadł na żaby.
Dlatego Guta nie wiedziała, co ją czeka — czy wesoły hałas podjeżdżającego samochodu i radosne skrzypnięcie bramy od garażu, czy groźny sygnał telefonu.
Nie zdążyła zejść na parter, gdy rzeczywiście rozległ się dzwonek. Ale nie był to telefon. Ktoś dzwonił do drzwi.
Mógł to być każdy. Na przykład kapitan Quarterblood ze swoimi oenzetowcami i w pośpiechu załatwionym nakazem rewizji. Dlatego Guta zerknęła przez szybę w drzwiach, nie włączywszy na ganku światła.
Młody księżyc słabo oświetlał postać na ganku, ale i tak widać było, że to nie kapitan Quarterblood. Kapitan Quarterblood nie był gruby. Poza tym kapitan Quarterblood nosił czapkę z daszkiem albo — w najgorszym razie — kapelusz. A takie straszydło wkładała na głowę tylko jedna osoba w Harmont.
Nadal nie zapalając światła, Guta westchnęła z ulgą i otworzyła drzwi.
— Dobry wieczór, Guta! — powiedziała stara Ellin. — Co tak po ciemku?
— Dzień dobry, Ellin! Niech pani wejdzie.
Adelina Norman była dziwną kobietą, zupełnie nie taką jak te, które szarpały nerwy Gucie w poprzednim domu. Pewnie można było zrozumieć poprzednie sąsiadki, pewnie Guta na ich miejscu zachowywałaby się podobnie. Pewnie…
Adelina pojawiła się u nich w tym samym dniu, kiedy Shoehartowie przeprowadzili się do własnego domu. Red na jej widok nastroszył się. Ona udała idiotkę. Wtedy on postarał się tak ją objechać, żeby zapomniała drogę do ich domu. Osiągnął swoje: stara Ellin wyszła. Ale następnego dnia pojawiła się znowu. Trzeciego dnia również, i czwartego… Guta sama nie zauważyła, jak to się stało, że sąsiadka stała się dla niej jeśli nie matką, to kimś w rodzaju starszej siostry. A potem odtajał i Red, zrozumiawszy w końcu, że Ellin odnosi się do Małpeczki zupełnie nie tak jak sąsiedzi z poprzedniego domu. Guty to nie zdziwiło: Red był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. Gdyby był naprawdę niedobry, taki, jaki starał się być przed innymi, Guta by się w nim nie zakochała. Nie cierpiała złych ludzi. A oni odpłacali jej tym samym.
Najpierw Guta myślała, że nową sąsiadką kieruje ciekawość, potem odkryła, że starej Ellin po prostu żal jest Marii. A jeszcze później zrozumiała, że dla nowej sąsiadki każdy, kto pojawił się na tym świecie, jest stworzeniem bożym. Adelina Norman taka się urodziła. Dlatego kiedy pojawiała się z wizytą, Guta witała ją z radością.
Stara Ellin szybko domyśliła się, co przemyca świeżo upieczony sąsiad i nie raz próbowała wbić mu do głowy, że zajmuje się rzeczami niebezpiecznymi i nie akceptowanymi przez Pana. Red wykręcał się żartami, ale kiedy sąsiadka wychodziła, mruczał: „Też mi drugi Szuwaks się znalazł! Bo to ja sam nie wiem, czym ryzykuję?” Guta nie wtrącała się do ich rozmów. Wszystko, co miała na wątrobie, dawno już Redowi po-wiedziała. Potem tego żałowała: czy to on jest winien, że ten świat jest taki paskudny…?
Jakkolwiek by było, w „wędkarskie” wieczory stara Ellin skracała Gucie nieznośną samotność. W końcu nie musiała trzymać jej na dystans, jak Dicka Nunnuna. Nawet nie o to chodziło, że Dick wiele rzeczy może uznać za zaloty, a Red, jak sobie wypije, staje się zazdrosny i naprawdę niedobry. Nie, nie o to chodziło… Chociaż, czego tu się złościć? Jeszcze się nie urodził w Harmont mężczyzna, który odważyłby się wpakować do łóżka żony Reda Szalonego!
— Twojego nie ma? — zapytała Ellin, zdejmując koszmarny kapelusz.
— Nie ma. — Guta wzięła kapelusz i umieściła go na wieszaku. — Chodź, napijemy się herbaty.
Poszły do kuchni i gdy Adelina Norman rozlokowywała przy stole swoje opakowane w kolorowe szmaty dorodne ciało, Guta postawiła na kuchence czajnik.
— A gdzie jest? — zapytała Ellin, rozsiadłszy się w końcu. — Znowu tam?
To było dyżurne pytanie i Guta zawsze odpowiadała na nie jednakowo: „Gdzieś się szwenda”. Ale dzisiaj odpowiedziała:
— Może siedzi w Barge’u, a może gdzieś go poniosło. Mężczyzna to mężczyzna. Nie da się go przywiązać do spódnicy. Tym bardziej takiego jak mój Red.
— Tak, nie da się. — Sąsiadka wygładziła na obrusie nie istniejące zmarszczki, pokiwała głową. — Nawet tego nie próbuj. Ja, na przykład, próbowałam swojego Stefana przywiązać. Mój syn Stefie… — Jakby zakrztusiła się i zamilkła.
Guta również milczała, wyjęła z kredensu łyżeczki. Udawała, że nic nie słyszała.
— Mój mąż zostawił nas — powiedziała stara Ellin. — Uciekł do Europy, jeszcze przed Lądowaniem. A ja byłam głupia. Może gdybym nie pętała tak Stefana, nie zająłby się stalkerstwem… Głupia byłam, naprawdę głupia. Ciągle urządzałam mu awantury, kiedy szedł do Strefy. Nie rozumiałam, że on w ten sposób chciał wykazać swoją samodzielność. A ostatnim razem nawet go pobłogosławiłam po rodzicielsku… — Westchnęła przeciągle, a potem nagle chlipnęła.
Zapanowała cisza. Trzeba było ją wypłoszyć, zapytać o coś, o jakiś drobiazg, ale Guta nie potrafiła zmusić języka do poruszenia się. Syk gotującej się wody wydał się jej tak głośny, że z trudem zwalczyła w sobie chęć natychmiastowego zdjęcia czajnika z kuchenki.
Potem sąsiadka rzekła:
— Gdy wychodził, powiedziałam mu: „Żebyś już się tam przeniósł na zawsze, do tej swojej Strefy! Przestałbyś mi nerwy szarpać…” A on mi odpowiedział: „Dobrze, przeniosę się, skoro twoje nerwy mają się szarpać”. I poszedł… Miał ksywę Okularnik, bo nawet do Strefy wchodził w okularach. Więcej go nie widziałam. Opowiadali, że tego razu poszedł z Perszeronem Barbridge’em. Że niby poszli na Złotą Kulę… Chodziłam potem do Barbridge’a, ale nawet za próg mnie nie wpuścił. Powiedział, że nic nie wie, a Okularnika nie widział już tydzień. — Znowu westchnęła, poobracała w koślawych palcach łyżeczkę. — Po miesiącu powiedzieli mi, że Stefie zginął… — Znowu zamilkła.
Woda w czajniku wrzała. Guta podniosła się, zaparzyła esencję, napełniła filiżanki, wyjęła z kredensu pudełko z herbatnikami.
Z zewnątrz dobiegł hałas przejeżdżającego samochodu. Dźwięk był obcy, ale Guta zamarła, nadstawiła uszu. Samochód przejechał i ucichł.
— Wtedy naprawdę chciałam, żeby tam został — powiedziała Ellin. — Na mgnienie oka, ale chciałam. Taka byłam zła… No i Strefa spełniła moje życzenie. Nawet nie Złota Kula… — Wzięła filiżankę z herbatą, upiła łyk i nagle wykrzyknęła: — Grzechy rodziców kiełkują w dzieciach! Nigdy sobie nie wybaczę! Nigdy!!!
— Ojejku, wcale nie! — powiedziała Guta. — Myli się pani, Ellin. Strefa nie spełnia życzeń. Gdyby tak było, Małpeczka dawno już by… — Nie wytrzymała i rozszlochała się, zakrywając twarz stulonymi dłońmi.
Wszystko, co miotało się jej w duszy, cały ból i złość na Strefę, na Reda, na los, runęło na zewnątrz i Guta już nie rozumiała, jakie słowa ulatują z jej drżących warg.
Ocknęła się, gdy poczuła, że ktoś głaszcze ją po włosach. Najpierw wydało się jej, że to Małpeczka, ale nie — to była tylko dłoń starej Ellin.
Siedziały tak tysiąc lat, objęte, i smutek powoli odpływa} z serca Guty.
Potem piły herbatę. Guta wciąż nasłuchiwała dźwięków z ulicy. Ellin powiedziała:
— Ciesz się, że twoja córka nie jest podobna do człowieka.* Mówią, że wczoraj na Trzeciej Ulicy zabili syna Cartera Szczęściarza. Chłopiec, zwyczajny chłopiec. Dzieci sąsiadów nie baty się z nim bawić. Potem w ciągu dwóch dni pięcioro z tych dzieci znalazło się w szpitalu. Ze złamaniami. Ktoś upadł z huśtawki, ktoś się pośliznął na schodach, inny w ogóle na prostej drodze się potknął. Więc chłopca powiesili, na podwórku, na huśtawce…
— A policja? — zapytała przerażona Guta.
— Policja? — Stara Ellin wzruszyła ramionami. — Policja, oczywiście, zabójców nie znalazła. Nikt z sąsiadów niczego nie widział. — Przełamała herbatnik. — Policjanci też mają dzieci. Niektóre chorują. Dlatego policjantów można zrozumieć. Powiadają, że na Trzeciej Ulicy istniał tajny komitet do ochrony dzieci przed wpływami Strefy.
Przecież ona wcale nie współczuje Małpeczce, zrozumiała nagle Guta. Po co więc przychodzi do nas? Może też jest członkiem jakiegoś tajnego komitetu? Do ochrony dzieci przed Małpeczka?
Serce Guty ścisnęła trwoga.
Całe szczęcie, że w naszym starym domu nikomu z sąsiadów nie przydarzyło się nic dziwnego, pomyślała. Całe szczęście, że wyprowadziliśmy się stamtąd na czas! Dlatego nie zdziwiłabym się, gdyby coś się stało… Jak to Ellin powiedziała? Grzechy rodziców kiełkują w dzieciach… A skąd mam wiedzieć, czy grzeszę, czy nie? Ale już nigdy więcej nie będę chciała, żeby Małpeczka była zwykłym dzieckiem.
Stara Ellin, zamyślona, dokończyła drugą filiżankę herbaty. Na ulicy znowu zaszumiał silnik. I znowu, na przekór strachowi i nadziei Guty, wóz pojechał dalej. Telefon i dzwonek na \ drzwiach bezdusznie milczały.
— No bo po co ja tu zaglądam? — powiedziała nagle sąsiadka — Wasz martwy staruch pęta się tu i tam. Może kiedyś Stefana mojego przyprowadzi. Żebym go tylko raz zobaczyła. Chociaż ludzie mówią, że wracają tylko ci, co zostali pochowani po bożemu… popatrzyła w oczy Gucie — jedno wielkie oczekiwanie. Ani strachu, ani nadziei. Takich oczu nie mógł mieć członek tajnego komitetu do ochrony dzieci przed Małpeczka i dlatego Guta powiedziała:
— Dlaczego nie? Może i przyprowadzi. Myśmy z Redem też nie sądzili, że tatulo wróci…
Wypiły jeszcze po jednej filiżance. I jeszcze po jednej. Samochody już nie hałasowały na ulicy i dokoła panowała cisza.
Jak w grobie. Przed wyjściem stara Ellin powiedziała:
— Nie dręcz się. Nie szarp nerwów mężowi. Cierp, skoro za stalkera wyszłaś. I módl się. Ja, głupia, nie modliłam się, nie wierzyłam wtedy. Dopiero potem… Może i Bóg mnie pokarał.
Guta w milczeniu zamknęła drzwi.
Całą noc męczyła się w nienawistnej ciszy. Rano poszła do Małpeczki. Córka już się obudziła, podniosła głowę, popatrzyła na matkę pustym wzrokiem.
— Dzień dobry, Mario! — powiedziała Guta, tradycyjnie nie oczekując odpowiedzi.
— Nie spałam w bajce — powiedziała nagle Małpeczka. Jakby zaskrzypiał stopień na schodach.
— Tak się nie mówi — zauważyła Guta, z trudem powstrzymując się, żeby nie pogłaskać córki po głowie: taka czułość powodowała, że sierść Małpeczki stawała dęba i Gutę kopało prądem. — Mówi się: „Nie śniła mi się bajka”.
— Nie spałam w bajce — uparcie skrzypnęła Małpeczka. I odwróciła się.
Guta wysoko zadarła głowę, żeby powstrzymać łzy, i na palcach wyszła z dziecinnego pokoju.
A pół godziny później przy furtce pisnęły hamulce długo oczekiwanego landrovera Reda.
Maria odłożyła łyżkę i westchnęła.
— Chcesz pizzę? — zapytała Guta. Córka często ograniczała się do zupy i zieleniny.
— Chcę — powiedziała Maria. — Dzień dobry, dziadku!
— Dzień dobry, wnusiu! — odezwał się ze swojego pokoju dziadek. — Podładowałem się. Dziadek zawsze się odłączał, kiedy mówienie sprawiało mu trudność: Strefa nie puszczała do siebie tylko żywych ludzi i mechanizmów. Ludzie na granicy Strefy umierali w ogniu, a ich maszyny wybuchały. Mumiki mogły chodzić tam bez żadnych przeszkód.
Zresztą nawet kiedy dziadek przychodził z ładowania, niełatwo było z nim rozmawiać — najczęściej gadał jakieś trele-morele. Na przykład o swoim życiu z Marią (babcia też miała na imię Maria; choć dokładniej mówiąc, to też Maria miała na imię Maria). Jakby piosenki o dawnym życiu mogły w czymś pomóc wnuczce. Mimo to Maria powiedziała:
— Dziadku, potrzebuję twojej rady. Dziadek lubił, kiedy zaczynała w ten sposób rozmowę.
— Słucham cię, wnusiu.
— Dziadku, jak mam dalej żyć?
— Jedz pizzę! — Guta, rzecz jasna, nie słyszała ich rozmowy. — Będziesz rozmyślała po obiedzie. Maria uśmiechnęła się z wdzięcznością i powiedziała starego Shoeharta:
— Dziadku, po co chodzę do szkoły? Po co matka uczy mnie różnych babskich różności? Przecież nikt się ze mną nie ożeni. Czyżbym była skazana na to, by stać się drugą Diną Barbridge?
Dziadek pewnie nie wiedział, kto to jest Dina Barbridge. A może odwrotnie — akurat dobrze wiedział. W każdym razie wyemitował kolejne trele-morele:
— Żyj, wnusiu, jak chcesz. Kochaj, kiedy trzeba kochać. Nienawidź, kiedy trzeba nienawidzić. W odpowiedniej chwili Bóg podpowie ci, jak postąpić.
— Bóg podpowie?! — zawołała Maria. — Jaki Bóg?! Zamiast Boga mamy w Harmont przybyszy!
— Nie wiem — odparł dziadek. — Wiele razy byłem w Strefie, nie ma tam żadnych przybyszy. Po prostu Bóg poddaje ludzi próbie. Zresztą kto, prócz Boga, mógł mi dać nowe życie?
Dziadek uważał siebie za żywego. I często mówił o Bogu, chociaż w prawdziwym życiu nie wierzył ani w Boga, ani w diabła. Nie potrzebował ich, żeby topić majstrów i inżynierów w stężonym kwasie siarkowym. Tak też wychował syna, w każdym razie tato tak twierdził.
Kiedy Maria była Małpeczka, tato nie karał jej. Ale gdy tylko zwierzątko stało się dziewczynką, zaczęli ją wychowywać, stosując zwyczajne metody. Po trzeciej próbie puszka z piwem poleciała w stronę głowy taty. Maria nie rzuciła nią — tylko zapragnęła rzucić… Tato był stalkerem. Dlatego zdążył się uchylić. I dlatego wszystko od razu zrozumiał. Nie wyjaśniał niczego żonie, ale nie stosowano więcej kar w domu Shoehartów…
Dziadek dalej wywodził trele-morele o swoim Bogu i Maria przestała go słuchać. Jaki tam, do diabła, Bóg! To ona była bogiem w tym mieście, ale co jej to dało prócz nienawiści otoczenia?
Przypomniała sobie, jak pierwszy raz chciała pomóc koledze z klasy. Nazywał się Cliff Hardy. Albo Karakan. Zależy kiedy. Nie mógł poradzić sobie z zadaniem arytmetycznym, bo nie wiedział, ile jest sześć razy osiem. Tylko kruszył w palcach kredę i kręcił czachą. Matematyczka już miała posadzić go na miejsce, gdy Maria wyobraziła sobie, że przed Karakanem wisi tabliczka mnożenia. Pożałowała kurdupla… Cliff nie wystraszył się, spokojniutko zerżnął odpowiedź. I wszystko by było dobrze, gdyby Maria jak głupia po lekcjach nie pochwaliła się Karakanowi, że to ona uratowała go od pały. Cliff nie uwierzył, wtedy Maria jeszcze raz powiesiła przed nim tabliczkę mnożenia. Na zalanej słońcem ścianie szkolnego korytarza. Potem jeszcze powtórzyła swój numer przed całą klasą. Wdzięczności jej się zachciało, idiotce! A zamiast wdzięczności wyszła straszna kucha, aż się wspominać nie chce… Kilka dni później Karakan znowu poszedł do tablicy. Nie zdążył wyciągnąć graby po kredę, jak tablica z hukiem oderwała się od ściany. Nikt nie ucierpiał. Nikt nie połączył wydarzenia z Marią. Ale Guta, która pamiętała tajemnicze latające piwo i dlatego podejrzewała istnienie takiego związku, musiała szybko przenieść córkę do innej szkoły.
W nowej szkole okazało się, że kucha niczego Marii nie nauczyła. Było jeszcze gorzej. Nie próbowała nikomu pomóc, ale wśród uczniów już krążyły o niej legendy. Nie, nikt jej nie krzywdził. Bali się jej. Ale i nie kochali. Słusznie się bali, jasne jak oczy własne, słusznie. I nawet jeśli wujek Dick nie myli się co do natury ludzkiej — a niby czemu miałby się mylić? — to nie kochali też słusznie. Na szczęście ich niekochanie od pewnego czasu ani ją grzało, ani ziębiło. Przynajmniej nie dymiła czacha, jak od litości. A kiedy niekochanie zaczynało przeradzać się w nienawiść, Maria przekonała się, że ta nienawiść rodzi w niej moce.
Poszła do szkoły w tym samym roku, kiedy z zarośniętej sierścią Małpeczki stała się dziewczynką. Dzisiaj, po siedmiu latach, była już w ostatniej klasie. Chłopcy dokoła niej byli starsi o dwa lata. Maria nie tylko świetnie się uczyła, ale klawo tańczyła, śpiewała w dechę i nie mniej bombowo rysowała. Jej artystyczne zdolności wykorzystywano podczas szkolnych uroczystości. Lecz ciągle nie uznawali jej w szkole za swoją. Nawet chłopcy. Nie pomogło wcześniejsze dojrzewanie, a przecież było się tu czym pochwalić! Piętnastoletnie dziewczynki ciągle jeszcze były brzydkimi kaczątkami — takie tam brzydactwa z ostrymi łokciami i kolanami — a ona stała się dziewczyną z ładną twarzyczką i świetną figurą. Ojciec wie, co robi, kiedy klepie ją po pupie!
Zresztą i bez klapsów wiedziała, że jest pociągająca — nieraz słyszała, jak chłopcy nawijali o niej w męskim towarzystwie. Z daleka od „tej laski Shoehart” na całego chwalili się przed kolegami swoimi wyczynami. Wszyscy oni już nie raz i nie dwa posuwali ją i jeśli wierzyć ich szczegółowym opowieściom, „ta piętnastoletnia laska Shoehart to dajka, jakich mało”. A kiedy nawdycha się trawki — pełny odlot.
Nie pozostało nic innego, jak wykorzystać swoje wspaniałe możliwości w praktyce, więc nie dalej jak trzy dni temu, natchniona chłopięcym gadaniem, Maria postanowiła przystąpić do otwartego kuszenia.
Siedziała w świetlicy, odnawiając plakacik, z którym uczniowie zbierali datki dla dzieci byłych mieszkańców Zadżumionej Dzielnicy. A za ścianą czterech jej kolegów z klasy gadało o tym, która z dziewczyn jest najbardziej bombowa na materacu. Z wszystkich opowieści wynikało, że najbardziej bombowa jest Maria Shoehart. Nic dziwnego — z takimi buforami chodzi bez cyckonosza. Jasne jak oczy własne, że chłopcy przez te całe gadanie szybko się napalili. Wtedy ona pojawiła się przed ich zdumionymi oczyma. Szybko ściągnęła koszulkę, przeciągnęła się, popatrzyła na nich wyzywająco, oblizała wymalowane wargi… Boże, jak wzdrygnęli się ci nieszczęśnicy! Jak gdyby zobaczyli przed sobą leciwą wiedźmę ze zwisającymi starymi sakwami zamiast jej wspaniałych piersi!
Być może nie powinna była pojawiać się przed nimi, gdy byli we czworo. Ale gdyby w podobny sposób wpadła do nich do klasy każda inna dziewczyna, nie wzdrygaliby się…
Cóż, bogowie też wyciągają wnioski ze swoich błędów. Dzisiaj po zajęciach doczekała się, aż Albert Kingsley został sam. Siedemnastoletni Bert był faciem, z powodu którego szlochali nauczyciele, cała klasa i cała dzielnica.
Tym razem Maria postanowiła działać bez zjawisk, na żywo, i nie próbowała narzucać się Bertowi. Skonsultowała się wczoraj z matką, jak powinna zachowywać się dziewczyna w podobnej sytuacji. Guta nawet się ucieszyła: chyba córka kogoś ma.
Taktyka przyniosła nadspodziewanie dobre wyniki. Czacha Kingsleya zadymiła łatwo, facio szybko się napalił, najpierw tokował jak najęty, a potem przeszedł do namawiania: wpadnijmy do mnie, wapno popłynęło na arbajt, więc jeśli z tego akurat powodu, Shoehart, pękasz, to nikt się nie dowie, że kwitłaś u mnie… Zgodziła się: jeśli eksperymentować, to na całego… Szkoda, że czacha Berta nie zadymiła do końca. Po drodze facio nagle skumał, z kim się związał. Dopiero teraz czacha mu zajarała — ze strachu. Ależ sflekował Marię! Wilkołak to jeszcze najłagodniejsze określenie, na które sobie pozwolił. A ostatnimi słowami ją dobił: „Nie wciskaj mi, Shoehart, że jesteś człowiekiem! Nie uwierzę!” A potem wystraszył się jeszcze bardziej, mało co w portki nie narobił…
Z powodu tego strachu odpuściła mu. Zresztą nie, nie z powodu strachu… Przecież gdyby go ruszyła, wyszłoby, że ma rację. Wtedy naprawdę wciskałaby mu, że „jest człowiekiem”. Dlatego powiedziała tylko:
— Przyznaj się, strach strzelać do wilkołaka… Co, Bert?
I odeszła.
Maria znowu westchnęła. Dziadek bez przerwy bajdurzył coś o swoim Bogu, Guta uważnie przyglądała się córce, w salonie tato z Szuwaksem ciągle jeszcze pudrowali sobie mózgi na temat, jak należy przechodzić pułapkę, na której zawinął się Pete Krosta.
— Nie podobasz mi się dzisiaj, Mario! — odezwała się Guta.
— Dzięki za radę, dziadku! — powiedziała Maria (dziadek lubił, kiedy mu dziękowała) i odrzekła: — Wszystko w normie, mamo, już się uspokoiłam. Pójdę do siebie. I nie żałuj mnie, broń Boże! Łeb mi pęka od tej litości.
Guta otworzyła usta i tak zamarła, trzymając w zbielałych palcach talerz z nie dojedzoną pizzą.
Alkoholowe opary w salonie okrutnie się zagęściły — siekierę można by powiesić — dlatego Maria poszła do drugich schodów. Przeszła przez drzwi salonu, wstrzymując oddech i czyniąc wszystko, co możliwe, żeby tato z Szuwaksem jej nie zobaczyli. Niech bawią się w swoje pijackie zabawy z przeszłości. Przynajmniej nikogo nie kaleczą i nie zabijają. Nie tak jak w jej zabawach z żywymi lalkami! Zresztą najprawdopodobniej sama siebie oskarża. Jak bum-cyk-cyk, oskarża! Przecież ginęli ludzie i przedtem, zanim zaczęła zasypiać w bajkach!
Zajrzała do pokoju dziadka. Dziadek jak granitowy głaz patrzył przez otwarte na oścież okno. Tam, w oddali, nad dachami domów, nad drzewami, nad przewodami linii wysokiego napięcia, świecił różowy czubek półkuli — granica, jaką odgrodziła się od ludzi Strefa. Od chwili, kiedy się odgrodziła („zablokowała”, jak powiada wujek Dick), Marii przestały się śnić jej ulubione sny.
Maria podeszła do dziadka, dotknęła jego ramienia. Dziadek zaczął odwracać wieżę, żeby popatrzeć na wnuczkę, ale trzeba by czekać co najmniej pięć minut — ciało dziadka było o wiele wolniejsze niż jego myśli. Marii nie chciało się czekać.
Jeżeli zechce z nim pogadać — może to zrobić i ze swojego pokoju. A dziadek i tak pierwszy nigdy się nie odzywał.
W dziecinnym pokoju było okropnie gorąco — matka zapomniała opuścić żaluzje i majowe słońce zdążyło rozgrzać pomieszczenie. Maria włączyła klimatyzator, zrzuciła dżinsy i koszulkę i w samych majteczkach przejrzała się w lustrze. Nie, chłopcy mają rację. Laska jak marzenie! W każdym razie lepsza niż Dina Barbridge. Może musi zacząć nosić bluzkę z głębokim dekoltem i częściej się pochylać? Bluzki z dekoltem nie miała, więc po prostu pochyliła się przed lustrem. Ha, tak było jeszcze lepiej i uradowana Maria rzuciła się na łóżko.
Wcześniej myślała, że jeśli zrobi się zupełnie do kitu, będzie mogła zwiać z miasta. Prysnąć, na przykład, do Zagórza. Albo w ogóle do Europy. Przepis o emigracji nie przeszkodzi, niechby spróbowali ją zatrzymać!
Ale dwa lata temu jej była klasa (właściwie jedna z byłych klas) pojechała na wycieczkę do stolicy hrabstwa. Wszystko jak należy, z ochroną dwóch mercedesów z oenzetowcami (właściwie pod ich nadzorem, żeby nikt nie wpadł na pomysł, aby uciekać, bo szukaj potem dziecka w polu).
Uczniowie zobaczyli, jak żyją ludzie w normalnym mieście. Ale nie Maria Shoehart. Dlatego że Maria Shoehart zaczęła wrzeszczeć z koszmarnego bólu, gdy tylko autobus wyjechał z Harmont. Oenzetowcy i nauczyciel musieli zatrzymać autobus, zawołać pogotowie, dzwonić do Shoehartów. Chwała Jezusowi, tato od razu przyjechał landroverem i nie pozwolił położyć córki do szpitala…
Zresztą tato jest w takiej samej sytuacji. Próbował kiedyś wyjechać z miasta, ominąwszy wojskowe kordony. Opowiadał
O tym tylko mamie, ale Maria już wtedy umiała słuchać. Strefa nie puściła taty. Nawet z miasta nie pozwoliła wyjechać, zapędziła bólem głowy z powrotem, mało co tato się nie zawinął… Może matkę Strefa by wypuściła, ale ona bez taty Marii nie zamierzała nigdzie wyjeżdżać. Jasne jak oczy własne, Shoehartowie mieli u matki Strefy własną parafkę o emigracji.
Maria westchnęła, poleżała jeszcze chwilkę, potem wstała, ubrała się i zabrała do odrabiania lekcji.
Uczyła się zawsze z ochotą. Pewnie dlatego nie zauważyła jak wyniósł się narąbany Szuwaks. Lecz jak przycumował do ganku trzeźwy wujek Dick — usłyszała.
Kiedy Guta nacisnęła dzwonek u drzwi domu Barbridge’a, otworzyła jej Dina. Obdarzyła ją takim spojrzeniem, ze Guta zgłupiała. Można by pomyśleć, że przyszła do tej gładkoskórej suki pożyczyć pieniądze! Nie zostało nic innego, jak powiedzieć to gościnnej gospodyni:
— Proszę się nie bać, nie przyszłam po pieniądze!
Ta nie została dłużna, uśmiechnęła się złośliwie i odparła:
— Red też nie zawsze po pieniądze przychodził.
I uśmiechnęła się tak, by nie było wątpliwości, po co właściwie przychodził tu Red. Tyle że kłamie, ścierwo cycate, chce się wydać ważniejsza. Zresztą może i nie kłamie. Na takie ciało nie połaszczy się tylko pedał. Albo zupełny impotent. A Red nie jest ani jednym, ani drugim. Tak więc całkiem możliwe, że przespał się z tym ścierwem. Ale przespać się wcale nie znaczy kochać. W tym zawsze na pierwszym miejscu był ona, Guta. Zresztą nie, Guta była na drugim miejscu, a na pierwszym — jedyna jego prawdziwa namiętność, Strefa, matka Strefa. Red jest przecież monouczuciowy…
Jakkolwiek było, Guta postanowiła nie prowadzić z tą lalunią rozmowy w napiętej tonacji. Kiedy idziesz do Barbridge’ów po prośbie, zapomnij o honorze. Przynajmniej na kwadrans. Więc zapomniała.
Najpierw zresztą chciała pójść do Dicka Nunnuna.
To był miły chłop. Kiedy ostatnio posadzili Reda, Dick był jedynym, który odwiedzał ją i Małpeczkę i pożyczał pieniądze. Reszta znajomych chciała na Gucie jedynie psy wieszać. Normalnie to bali się Reda, lecz wtedy zaczęli na całego odgrywać się na słomianej wdowie… No i co, doigrał się twój Rudy, suko!
I teraz zakosztujesz biedy! Pójdziesz na ulicę. A najlepiej swego wypierdka tam wyślij!”
Musiała cierpieć, spuszczać oczy, żeby nie widzieli jej nienawiści, albo odwracać się i uciekać. Żeby nie widzieli łez… Tylko raz nie wytrzymała. Kiedy administrator dopiekł jej do żywego. Powiedziała: „Poczekaj, bydlaku blady! Jak wróci Red, to ci jaja wyrwie! Po jednym. Żebyś się dłużej męczył!” Dziwne, ale pomogło. Potem długo się jej nie czepiał. Dopiero wtedy zrozumiała, że jej męża wielu naprawdę się boi.
Nunnun nie miał czego się bać. Tylko przynosił Gucie pieniądze, obdarzał Małpeczkę czekoladkami i bawił się z nią. Rzeczywiście się bawił, nie widać było, żeby się dzieckiem brzydził. Guta była mu za to wdzięczna do grobowej deski, a on często patrzył na nią maślanymi oczami. Ale tylko tyle. Ani razu nie sięgnął łapami. A jak się ona wtedy martwiła! Musiałaby dać mu w pysk, gdyby się dobierał, i pewnie zostałaby z Małpeczką bez grosza. Ale wyobrazić sobie siebie pod kimś innym niż Red po prostu nie mogła.
Dick przychodził do nich też później, kiedy Red w końcu wrócił, a Małpeczką prawie przestała rozmawiać z rodzicami i ich rozumieć. Tak im się wtedy wydawało… Akurat wtedy zaczął się pojawiać nieżywy tatulo, z którego to powodu mieszkańcy domu pochowali się w szczelinach jak karaluchy. I znowu nikt Shoehartów nie odwiedzał — tylko stary Barbridge na duraluminiowych nogach i Dick Nunnun. Red, jak się napił, próbował jej dokuczać: „Dick przecież nie do mnie przychodzi, dowala się do ciebie”. Prawda, Nunnun zawsze bardzo ją szanował. To znaczy, było mu jej szkoda. Albo ją pożądał. Proponował etat stenotypistki, niby na żarty, ale taki żart… Właściwie Guta w głębi duszy czuła, że pociąga go jako kobieta. Grubasy często są lubieżni…
Ale czuła też, że za pożądaniem Dicka, za jego szacunkiem i żartami, kryje się coś jeszcze. Coś zupełnie innego, coś zimnego i obcego. Podpowiadała jej to kobieca intuicja. I nie tylko intuicja. O ile była pewna, że dałaby mu po łapach, o tyle przed gwałtem mimo chęci pewnie by się nie obroniła. Może i Dick był pimpkiem — malutki, okrąglutki, różowiutki — ale jego męska siła była niemała. Mężczyzna to mężczyzna. Długo by się z Gutą nie cackał… A potem udowadniaj swoje, żono zapudłowanego stalkera. Całe życie udowadniaj! Żaden adwokat by nie pomógł. Pewnie, gdy Red wyszedłby na wolność, oderwałby Dickowi łeb. Przyjaźń przyjaźnią, a Guta Gutą. Ale po pierwsze, Dick zawsze mógłby zwiać — przecież jest nietutejszy, przepis o emigracji go nie dotyczy. A po drugie, sama Guta nie powiedziałaby Redowi o tym, co się stało. Po co mu dodatkowe kłopoty. Red natomiast na pewno nie wyczułby, że coś zaszło między Dickiem i jego żoną, w życiu by się tego nie domyślił — intuicja to nie domena Reda.
Jakkolwiek by było, w tym lipnym niezdecydowaniu Nunnuna kryło się coś zupełnie innego, dlatego właśnie nie poszła do niego po pomoc.
Szuwaks bez gadania pomógłby żonie Reda. Nie bez przyczyny Red uważał go za swojego przyjaciela, jedynego obok Rosjanina Kiryła. Szuwaks na pierwsze wezwanie ruszyłby pomóc Rudemu w Strefie, tylko trzeba by mu powiedzieć, dokąd Red poszedł. Ale, niestety, Szuwaks siedział — rozwalił komuś ryj. Pewnie znalazł się ktoś, kto się nie zgadzał z jego kazaniami. Musiał dobrze rozwalić, bo nie skończyło się na areszcie, zapakowali go poważnie i na długo. Szuwaks musiał dopiec kapitanowi Quarterbloodowi. Taki jest los wszystkich kaznodziejów, wiedział, co mu szykuje życie…
Niektórzy ze stalkerów nie dopuściliby do siebie żony Rudego na kilometr. Co też pani mówi, pani Shoehart, dawno już z tym skończyłem, już wtedy, kiedy pani mąż wylegiwał się na pryczy, nie mam z tego zysku, nie wiem, po co pani mąż zgrywa jeszcze durnia, guza tam można znaleźć. Chyba że Złotą Kulę, ale to legenda i nic więcej. Nie, pani Shoehart, trafiła pani pod zły adres.
Zresztą wszyscy stalkerzy podobno siedzą na smyczy beznogiego Barbridge’a.
I nie zostało nic innego, jak pójść do tegoż beznogiego Barbridge’a. Guta był absolutnie pewna, że może jej pomóc. On też odwiedzał Reda i Red pamiętał drogę do niego…
Dina wciąż patrzyła na nią ze złośliwym uśmiechem. Pewnie czuła, że dzisiaj może sobie poużywać.
Więc Guta udała głupią, zapytała, czy pan Barbridge może przyjąć żonę Reda Shoeharta w sprawie osobistej.
Mister Barbridge mógł. Jednakże powitał gościa, podobnie jak córka, nieżyczliwie. Tyle że nie czynił aluzji do pieprzenia się z Redem. Kiedy jej wysłuchał, powiedział:
— Nie mam pojęcia, gdzie jest Red.
— Przecież spotkał się pan z nim kilka dni temu…
— No to co? Rozmawialiśmy o zupełnie innej sprawie. Nic mi nie mówił o swoich planach. Wiesz, Guta, Rudy w ogóle nie jest amatorem merdania językiem. W przeciwnym razie nie wyłaziłby z pierdla.
Umyślnie, bydlak beznogi, wspomniał o pierdlu. Wiedział, jak urazić gościa. Gucie od razu opadły ręce. Wyszeptała tylko:
— Więc nie chce mi pan pomóc…
Pewnie Barbridge uznał, że przesadził, bo na jego obrzydliwej gębie rozkwitł nie mniej obrzydliwy uśmiech. Guta pomyślała, że los pokarał Reda nie tylko córką. Patrzcie, kto — po wspaniałym Kiryle i wspaniałym Szuwaksie — określa się teraz mianem jego przyjaciela! Co prawda Red nie uważa BarbridgeA za przyjaciela, ale mało co człowiek uważa czy nie uważa. Kręcą razem jakieś interesy, ale…
— Moje kochane dziecko — wychrypiał Barbridge. — Dlaczego nie chcę? Bardzo chcę! Ale nie mogę. Nie wiem, gdzie jest teraz twój mąż. Pojęcia nie mam! — I jakby kończąc rozmowę, ryknął: — Dickson!!!
Dicksona — w jego obecnym stanie — Guta już widziała. I nie miała ochoty widzieć jeszcze raz. Nosił piętno Strefy. Jak Red. Ale o ile na Redzie to piętno nie było widoczne dla postronnego oka, o tyle Dicksona Strefa napiętnowała wyraziście i na całego. Lepiej umrzeć niż żyć w takiej postaci!
— Nie potrzebuję przewodnika — szybko powiedziała Guta, słysząc za drzwiami kroki Dicksona: jakby ktoś ciągnął po podłodze ogromnego mopa.
I wypadła z domu jak oparzona.
Dina nie odeszła, czekała na nią obok piaszczystej ścieżki obsadzonej różanymi krzewami. W jasnym słońcu jej wdzięki wydawały się szczególnie wyzywające.
— Do widzenia! — rzuciła Guta, zamierzając ominąć piękność, ale ta zastąpiła jej drogę.
— O czym rozmawiałaś z ojcem?
— A tobie co do tego?
— Dużo. Nie wiem, dokąd dokładnie wybrał się twój mąż, ale towarzyszył mu mój brat. Bez wiedzy i zgody ojca. Poszli do Strefy. Więc mam coś do tego… Red jeszcze nie wrócił?
Guta odnotowała to znaczące „Red”. Ale i tym razem powstrzymała się.
— Nie wrócił. Prosiłam twojego ojca, aby mi pomógł.
— Chodźmy, pogadamy tam. — Dina skinęła głową w stronę rozstawionego na zacienionej łące niskiego stolika i pary pasiastych szezlongów.
Nic nie stracę, jeśli pogadam z tą gładkoskórą suką — pomyślała nagle Guta.
Zeszły ze ścieżki na miękką trawę. Trawnik Barbridge’ów był dobrze pielęgnowany.
— Czego chciałaś od ojca? — zapytała Dina, siadając na szezlongu i zapraszając gościa do tego samego.
Nic nie stracę, jeśli powiem tej suce prawdę — pomyślała Guta.
— Jeśli twój ojciec wie, gdzie jest teraz Red, mógłby mi powiedzieć, jak się tam dostać.
Dina wytrzeszczyła oczy i zapytała:
— Wybierasz się do Strefy?
— Tak, wybieram się do Strefy.
Dina kiwnęła głową, potem sięgnęła do stolika po papierosy i zapalniczkę, zapaliła. Guta popatrzyła na jej smukłe palce zwieńczone krwawymi kroplami paznokci. Palce nie drżały: widocznie tę sukę nie bardzo obchodził los jej drogiego braciszka.
— Naprawdę się nie boisz? — Dina znowu kiwnęła głową. — Ja bym za nic tam nie poszła.
Guta tylko wzruszyła ramionami: i tak ta suka nic nie zrozumie.
Dina też umilkła. Rozmyślała, chciwie zaciągając się i strząsając popiół na wypielęgnowany trawnik. Guta też zapragnęła papierosa, ale za żadne skarby nie poprosiłaby tej wywłoki o nic.
— Dobrze — powiedziała w końcu Dina. — Myślę, że będę mogła ci pomóc. W każdym razie pogadam z ojcem. — Zgniotła niedopałek w popielniczce. — I to jeszcze dzisiaj.
Tak się skończyła ich rozmowa.
Następnego dnia rozległ się dzwonek do drzwi. Drżąca Guta ruszyła do przedpokoju, ale na ganku stała Dina.
— Cześć!
— Cześć! Wchodź…
Weszły do salonu. Guta, grając rolę gościnnej gospodyni, skierowała się do barku i przygotowała coś do picia. Dina leniwie rozglądała się po salonie.
— Milutki domek! Pew… — Zakrztusiła się.
Guta wolno odwróciła głowę. W połowie schodów prowadzących z salonu na piętro stała Małpeczką; uważnie, bez najmniejszego mrugnięcia, wpatrywała się w gościa.
— Mario, idź do siebie! — poleciła Guta.
Małpeczką bezszelestnie weszła po schodach i zniknęła za drzwiami.
Guta spokojnie podała gościowi szklankę.
— Dziękuję! — powiedziała Dina.
I w tym momencie wzdrygnęła się.
Dziwne czy nie, te mimiczne ćwiczenia podziałały na Gutę uspokajająco; sądząc po tym wszystkim, Dina nie zamierzała udawać. To znaczy, że można jej wierzyć. Przynajmniej do jakiegoś stopnia.
— Zbieraj się — powiedziała Dina, zapanowawszy nad własną twarzą. — Mister Barbridge dojrzał do jeszcze jednej rozmowy z żoną Reda Shoeharta w sprawie osobistej.
Dina przyjechała nowiutkim mercedesem. Ten sam mercedes zawiózł Gutę na powtórne spotkanie z Barbridge’em. Teraz stary powitał ją zupełnie inaczej. Uśmiech błąkający się po jego obliczu nie był już zjadliwy, w gruncie rzeczy można by go nazwać życzliwym. Gdyby nie oczy… Oczy pozostały chłodne, obojętne i obce. Zresztą inaczej Ścierwnik Barbridge nie byłby Ścierwnikiem…
— Dziewczyno moja, po co mamy być nieszczerzy? — powiedział. — Nie zamierzam przepraszać za wczorajsze kłamstwo. Powinnaś to rozumieć, muszę być ostrożny. Jak twój mąż… — Tu jego uśmiech stał się zjadliwy, ale tylko na mgnienie oka. — Zasięgnąłem języka i zrozumiałem, że mogę z tobą rozmawiać szczerze. W sumie wiem, dokąd właściwie wybrał się twój kochany Red.
Guta już miała się ucieszyć, ale nagle przyszło jej do gło że ten obrzydliwy staruch wcale nie musi widzieć jej radość” Obejdzie się…
— Wiem, dokąd wybrał się twój kochany mężulek — powtórzył Barbridge. — Nawiasem mówiąc, wybrał się z nim i mór syn. Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wczoraj?
Guta odniosła wrażenie, że głos starucha zadrżał, i zaczęła się usprawiedliwiać:
— Nic o tym nie wiedziałam. Jeśli mąż nie powiedział o swoich planach, to o pańskim synu tym bardziej nie mówił.
Barbridge przez jakiś czas uważnie badał jej twarz. Potem rzekł:
— Jestem skłonny ci uwierzyć. Więc czego chcesz ode mnie, dziewczyno moja?
— Chcę, żeby pan powiedział mi, jak się dostać tam, dokąd poszedł mój mąż.
— Wybierasz się do Strefy? Odważny pomysł…
— Już się zdecydowałam. Może mnie pan nie straszyć i nie zniechęcać.
Barbridge uśmiechnął się.
— Nie mam zamiaru cię zniechęcać. A wystraszy cię sama Strefa. To nie salon dla kobiet. Ani plaża.
Guta wzruszyła ramionami.
— Cóż, taka jest wola Boża… A na plaży nie byłam już z dziesięć lat.
Barbridge przez cały czas nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Wtedy z kolei Guta wpiła się w niego oczami.
— No dobrze! — Stary pierwszy odwrócił wzrok. — Mój syn przyczepił się do twojego męża. Rozliczę się z nim, kiedy wrócą. Z twoim mężem też się rozliczę — w głosie kaleki słychać było groźbę — za to, że wziął go ze sobą.
Guta zmarszczyła nos i powiedziała:
— To mnie nie interesuje.
— Ale mnie interesuje! — Barbridge zaklął i dodał: — W każdym razie dam ci mapę. Jak się okazało, twój kochaniutki mąż i mój ukochany synalek poszli prosto do Złotej Kuli.
— Do Złotej Kuli?! — zdumiała się Guta. — Przecież to tylko legenda!
— Właśnie twój mężulek postanowił sprawdzić, jaka to legenda. Tylko, dziewczyno moja — Barbridge uniósł krzywy palec — droga tam jest ciężka i niebezpieczna.
Guta odniosła wrażenie, że głos starucha znowu zadrżał.
— Nie boję się niebezpieczeństw — powiedziała Guta.
— A jeśli Red i Archie zginęli?
— Cóż… Przynajmniej upewnię się, czy to prawda. Niech się pan nie boi, nie będę się pchała do niebezpiecznych miejsc. My, kobiety, jesteśmy z natury ostrożne.
— Bez dwóch zdań. — Barbridge uśmiechnął się krzywo. — Widzę, że o ciebie nie ma co się bać. Jesteś kobietą odważną, a odwaga i ostrożność to połowa sukcesu. Zresztą od dawna wiedziałem, że Guta Shoehart to odważna dama. Od chwili, kiedy wyszła pani za Rudego.
Guta zacisnęła wargi:
— Co to pana obchodzi! Nie przyszłam tu na przyjacielskie pogaduszki, panie Barbridge, potrzebuję konkretnej pomocy. Serdecznych rozmów odbyłam dość z matką.
— Wy wszyscy nie lubicie słuchać starszych! — Beznogi żartobliwie pogroził jej palcem. — A przecież my mamy czasem rację. Mamy więcej doświadczenia.
— Owszem, często macie rację. Ale my nie potrzebujemy waszej racji. Ani doświadczenia. Wolimy gromadzić własne. — Guta przypomniała sobie puste oczy Diny Barbridge. — A pańskie osobiste doświadczenie zupełnie mi nie jest potrzebne!
Barbridge z żalem pokręcił głową i chrząknął:
— Krzywdzisz starego, dziewczyno moja. Jeszcze się uprę i nic ci nie dam.
Dasz, bydlaku beznogi, pomyślała Guta. Wszystko mi dasz. Dlatego że tam nie tylko jest mój mąż, ale i twój syn. Sam do niego się nie wybierzesz, a twoja gładkoskóra suka wyraźnie w tych sprawach ci nie pomaga.
— No dobrze — wymamrotał Barbridge. — Przekonałaś mnie. Dam ci wszystko, co niezbędne: mapę okolicy i speckombinezon. I nawet kilka rad.
— Ile czasu zajmą pańskie rady?
— Dwa dni.
— Jeszcze dwa dni? — Guta prychnęła oburzona: — Pan zwariował! Ich już nie ma cztery doby. Może w ciągu tych dwóch dni umrą.
— Cicho, dziecino! — Jej oburzenie zupełnie nie obchodziło; Barbridge’a. — Jeśli żyją teraz, przeżyją jeszcze dwa dni. A jeśli nie przeżyją, to w swoim obecnym stanie na pewno ci się nie spodobają.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Nic! Pomogę ci przygotować się w ciągu dwóch dni. Szybciej można tylko rozmnażać muchy.
Nie kłamał. W ciągu dwóch dni rzeczywiście przygotował ją do podróży do Strefy. W każdym razie kiedy Guta opuszczała go dwa dni później, bardzo chciała w to wierzyć.
Tak, wujek Dick dotrzymał danej rano obietnicy. Z tego — w ostatnim czasie rzadkiego powodu — matka, jasne jak oczy własne, rozpędziła się do przygotowania jego ulubionej sałatki. Taty, który po obfitych wspomnieniach z Szuwaksem najpierw długo się mitrężył, a potem w ogóle odcumował, postanowili na razie nie doprowadzać do przytomności, dlatego na Marię wypadło skoczyć po mięczaki.
Gdy mama i wujek Dick wrócili, katowali się w kuchni nikotyną. Przed gościem stała nie dopita szklanka Krwawej Mary. Na widok córki Guta natychmiast przydusiła w popielniczce nie dopalonego papierosa i zabrała się do mięczaków.
— Fajnie tu u was — powiedział wujek Dick. — Jak za starych, dobrych czasów.
Matka drgnęła, spuściła głowę.
— Tak — powiedziała. — Ale wkrótce te czasy się skończą, a domek trzeba będzie sprzedać. Boję się tylko, że nie znajdziemy kupca.
Maria wyjęła z lodówki zimną puszkę soku pomarańczowego, napełniła szklankę i przycupnęła przy oknie.
— A co u pana słychać, Dick? — zapytała Guta. — Ciągle się pan kręci przy instytucie?
— Kręcę się — powiedział Nunnun. — Na razie dostarczają nam nowy sprzęt, a skoro jest nowy sprzęt, to muszą być reklamacje. Skoro są reklamacje, to musi być i Dick Nunnun. Co prawda nie wiem, co będziemy robić z całym tym sprzętem. Nie ma niczego bardziej złożonego niż zajmowanie się badaniami naukowymi, gdy obiekt badań jest dla ciebie absolutnie niedostępny. Laboratoria co prawda powolutku pracują, badają to, co wcześniej ze Strefy naszabrowali. No i raz na tydzień puszczają tam robota, prościutkiego, sam silnik i obudowa, i sprawdzają, czy nie odblokowała się granica. Kopuła jest przecież dwa kroki od instytutu. — Wujek Dick zdusił w popielniczce niedopałek, wysiorbał resztki Krwawej Mary i zapalił nowego papierosa. — Granica jest niemal przezroczysta, widać przez nią wszystko. Widać, że nic się w Strefie nie zmienia. Kiedy startuje kolejny robot, cały instytut siedzi w oknach. Dochodzi robot do półkuli, rach-ciach i kaplica.
— Rach-ciach — powtórzyła Guta niczym echo. — Jakby wasze maszyny popełniały samobójstwo. Wie pan, Dick, wielu stalkerów też tak postąpiło. Psyk i kaplica.
— A dział kontroli siada do pisania kolejnego sprawozdania — ni przypiął, ni przyłatał odpowiedział wujek Dick. — Księgowość spisuje na straty kolejnego robota. I wszyscy się cieszą: wykonujemy pożyteczną pracę. Potem wszystko zamiera do następnego tygodnia…
— Proszę mi powiedzieć, Dick — przerwała mu Guta. — Jak tam u pana w instytucie uważają, co nas w końcu czeka?
— Jakich „nas”? — Nunnun spróbował się uśmiechnąć. — Harmont czy waszą rodzinę?
— Wszystkich nas.
Wujek Dick zamyślił się, patrząc przez okno na obficie obsypaną kwiatami jabłoń. Maria, sącząc sok, przyglądała się, jak matka zręcznie radzi sobie z mięczakami.
— Z miastem, jak sądzę, nic się nie stanie — powiedział w końcu wujek Dick. — Istniało przecież i przed Lądowaniem; poziom przestępczości stale się obniża… Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
— Harmont było dziurą przed Lądowaniem i dalej będzie dziurą.
Wujek Dick westchnął.
— No… Guta… Podobnych do Harmont miast są na świecie tysiące. I co — żyją tam ludzie.
— Taa, żyją — powiedziała matka, ale zabrzmiało to tak, jakby zapytała: „Naprawdę żyją?”
Wujek Dick w milczeniu wciąż patrzył przez okno, poprawił się na krześle. A Maria pomyślała, że dobrze by było czytać w ludzkich myślach. To znaczy, jasne jak oczy własne, bombowo jest, że nie potrafi czytać, dopiero by się wtedy zrzygała. Ale teraz taka umiejętność przydałaby się. Czy wujek Dick mówi mamie to, co myśli?
— Mamy ze Strefy pewne korzyści — kontynuował wujek Dick. — Choćby to, na przykład… że samochody przestały zatruwać powietrze. Nawiasem mówiąc, wie pani, Guta, że byli i tacy, co chcieli zastosować zdobycze ze Strefy w innych dziedzinach? Jako broń. Na szczęście nic z tych pomysłów nie wyszło. Prócz zbiorowej mogiły dla badaczy. A co się tyczy waszej rodziny… — Zerknął spod oka na Marię, jakby pytał, czy pamięta ich wcześniejszą rozmowę.
Matka zrozumiała jego wątpliwości po swojemu.
— W porządku, Dick — powiedziała. — Niech pan wali! Dziewczyna jest już zupełnie dorosła.
— Powinna pani już dawno się przystosować, Guto — powiedział wujek Dick. — Zupełnie sobie nie wyobrażam, jak ciągnęliście przez tyle lat. Powrotu do przeszłości, sądząc po wszystkim, już nie ma. W każdym razie nie za naszego żywota.
— A jeśli coś się mimo wszystko stanie?
— Jeśli coś się stanie, historia się powtórzy. Na świecie zawsze znajdą się ludzie, którzy nie uspokoją się, póki kogoś nie załatwią. Najlepszym wyjściem byłoby, gdyby załatwili tylko siebie, ale to zdarza się bardzo rzadko. — Rozczulony wujek Dick zaczął pleść ogólniki, ale na czas się opamiętał.
W kuchni znowu zapanowała niespokojna cisza. Matka krzątała się przy sałatce, wujek Dick gapił się przez okno, a Maria kończyła drugą szklankę soku. Potem matka powiedziała:
— Szuwaks dzisiaj wpadł.
— Co u niego? — ożywił się wujek Dick. — Dawno cholery jednej nie widziałem!
— Nic! — powiedziała matka. — Jest wykidajłą w jakiejś knajpie. Chyba w Trzech Stopniach. Może będzie mniej pił. A jak nie będzie, to go wywalą.
Wujek Dick patrzył teraz nie przez okno, lecz na matkę. Widocznie już się oswoił. Albo udawał, że się oswoił.
— Proszę powiedzieć, Dick — ciągnęła matka. — Pal diabli mnie. Sama wybrałam sobie los. Ale co zawinili tacy ludzie jak Szuwaks? Kiedy Strefa był otwarta, miał przynajmniej jakiś cel. Niech będzie, że idiotyczny z punktu widzenia innych, ale była to najważniejsza sprawa w jego życiu. Oczywiście i wtedy był pijakiem i zabijaką, ale jak się zmieniał, kiedy czytał swoje kazania!
Matka mówiła o Szuwaksie, ale Maria rozumiała, że ma na myśli innego człowieka.
Wujek Dick znowu poprawił się na krześle, jakby sprawdzał, czy wytrzyma wagę jego odpowiedzi.
— Guto, wie pani, moje słowa pewnie wydadzą się pani banalne, ale skoro pani zapytała, to proszę! — Uśmiechnął się, jakby ostrzegając, że zamierza żartować. Ale nie żartował. — Proszę uważać, że miała pani po prostu wielkiego pecha. Proszę uważać, że znalazła się pani w strefie działań wojennych między ludźmi i Nieznanym. I że w tym zamieszaniu nie udało się pani uniknąć przypadkowej kuli. Kto tu winien? Ten, co strzelił, czy ten, kto w złym momencie wysunął głowę z okopu? Chwała Bogu, że jest pani tylko ranna, a nie martwa. Teraz nadszedł czas na leczenie ran. Nie jest to łatwe i boli, ale inaczej się nie wyżyje. Odpowiedziałem na pani pytanie?
Guta, skończywszy krzątaninę przy sałatce, wyłożyła ją do srebrzystej miski i popatrzyła na Nunnuna.
— Rozumiem pańską filozofię, Dick. — Rozłożyła ręce. — I skłamałabym, gdybym powiedziała, że mi się podoba.
Na twarzy wujka Dicka pojawił się pełen winy uśmiech.
— To jest męska filozofia — odezwał się. — Dlatego się pani nie podoba. Zresztą gdyby to ode mnie zależało, przed Lądowaniem wywiózłbym z miasta wszystkie kobiety, część mężczyzn też. Niestety, przybysze zaczęli swoje bojowe działania z Ziemianami bez wypowiedzenia wojny. Zapewne przy jej wypowiedzeniu wasz znakomity rząd też by palcem nie kiwnął, żeby uniknąć ofiar. — Wujek Dick znowu zaczął pleść ogól ki. — Rządy i ludzie mieszkają w różnych światach. Kiedy znajdą się we wspólnym świecie, na Ziemi nastąpi Królestwo Boże.
Marii przyszło nagle do głowy, że ona i reszta Harmont też żyją w różnych światach i że jeśli tak będzie trwało dalej, ktoś będzie musiał leczyć rany. Jeżeli nie okażą się śmiertelne…
— Ale to nigdy nie nastąpi — zakończył swój wywód wujek Dick. — Nie pora budzić Rudego?
Obudzili go z trudem. Z jeszcze większym trudem wepchnęli go pod zimny prysznic. Kazali mu włożyć czystą koszulę i wyprasowane spodnie. Potem posadzili go przy stole, ale uprzedzili, żeby ani-dudu. Bo inaczej będzie miał osobiście do czynienia z Richardem G. Nunnunem.
Jasne jak oczy własne, tatek nie wystraszył się kontaktu z Richardem G. Nunnunem. Nie ten kaliber… Ale Maria nie zamierzała uczestniczyć w tej sprawie, więc odkleiła się i poszła do swojego pokoju. Powiedziała dziadkowi, żeby nie schodził do salonu. Otworzyła okno. Tuż pod nim kwitł bez. Z ogrodu dochodziły takie oszałamiające zapachy, że Marię przechodziły ciarki po plecach.
W salonie ryczeli, dziwili się i całowali — tato miał do czynienia z Richardem G. Nunnunem. A mama nie chciała mieć do czynienia w takich sprawach ani z Richardem G. Nunnunem, ani z tatą, więc poszła do kuchni. Wtedy w salonie zaczęli wspominać przeszłość. Mniej więcej na tę samą modłę, co wcześniej z Szuwaksem. I między wspomnieniami tak samo brzęczały szklanki. Jedynie odpowiedzi wujka Dicka mocno się różniły od replik Szuwaksa. Potem w salonie zaczęli się kłócić — diabeł by zwiał, gdzie pieprz rośnie. Ale szklanki pobrzękiwały po staremu, potem wujek Dick, brzęknąwszy kolejny raz, powiedział:
— Słuchaj, Red! Niedługo wyjeżdżam.
— Dokąd? — powiedział tato potwornie trzeźwym głosem. — Tam, gdzie jestem bardziej potrzebny.
— No to pomyślnych wiatrów! Wujek Dick chrząknął:
— Głupi jesteś, Red! Czy nie rozumiesz, dlaczego wyjeżdżam? Dlatego że reklamacji jest coraz mniej i mniej. Wkrótce w ogóle nie będzie!
— Znam twoje reklamacje — rzekł tato. — Całe życie przed pinii uciekam.
— Wiesz? — zdziwił się wujek Dick. — Skąd?
— Domyśliłem się.
— Dawno?
— Nie. Dwa lata temu. Kiedy Guta opowiedziała mi, jak do niej przychodziłeś i czym się zajmowałeś. To mi otworzyło oczy. Zostając sam na sam z taką kobietą jak moja Guta, żaden normalny facet by nie wytrzymał.
Wujek Dick prychnął:
— Może ja też nie wytrzymałem!
— Nie, bo Guta by mi powiedziała.
— Tak jej wierzysz?
— Tak, właśnie tak jej wierzę.
— A ona tobie?
Tato długo milczał, potem powiedział twardo:
— Nie twoja sprawa, Richard.
— Pewnie, że nie moja sprawa — zgodził się wujek Dick. Kiedy siedziałeś, to też nie była moja sprawa.
— Kiedy siedziałem, przystawiałeś się do Guty. Tylko nic nie wyszło.
— Akurat można się przystawić do twojej Guty! — Wujek Dick postanowił obrócić wszystko w żart. — Gdzie się przystawisz, tam i kulasy pogubisz.
Ale tato nie miał ochoty na żarty. Rzekł:
— Zresztą, o czym ja gadam? Tylko udawałeś, że się przystawiasz do Guty. W sumie obaj świetnie wiemy, po co tu przychodziłeś. Po co pomagałeś. Mnie interesuje co innego. Po co przyszedłeś dzisiaj?
— A nie uwierzysz w to, że przyszedłem dać ci radę?
— Nie, nie uwierzę — powiedział tato. — Ty byś, Dick, też nie uwierzył.
Wujek Dick roześmiał się.
— Twoje szczęście, diable piegowaty, że teraz to już nie ma najmniejszego znaczenia. Bo miałbyś kłopoty! — Wujek Dick niby droczył się z tatą, ale Maria nagle zrozumiała, że mówi serio.
— Gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ani słowem bym nie pisnął o tym, co wiem — tato powiedział tak samo serio.
Milczeli chwilę. Potem wujek Dick odezwał się już innym tonem:
— Mimo wszystko przyszedłem dać ci radę. Chcesz — wierz nie chcesz — nie wierz, ale powrotu do przeszłości już nie będzie. To, że nas stąd wycofują, coś znaczy. Uczeni uważają, że Strefa owinęła się na długo, jeśli nie na zawsze. Ale życie toczy się dalej. Tak więc wyciągnij wnioski, panie eks-stalkerze.
Znowu brzęknęła szklanka, zabulgotało.
— A idź do diabła ze swoimi radami! — powiedział tato, chrząknąwszy. — Wyciągnij wnioski… Łatwo ci mówić. Dla ciebie praca zawsze się znajdzie. Jak nie będziesz pasł stalkerów, to handlarzy narkotyków. A ja? Niedługo mi czterdziestka stuknie, a co ja umiem poza nocnym targaniem fantów na brzuchu? Zresztą nie to jest najważniejsze. Jestem zmęczony, Dick, oto co jest najważniejsze. Szuwaks kiedyś powiedział, że Strefę stworzył Bóg, żeby poddać ludzi próbie. Może, może.il Jednakże próbę Strefy przeszliśmy, jedni lepiej, drudzy gorzej. A jak przejść próbę jej niedostępności?
— Gadasz bzdury, Rudy! — powiedział wujek Dick. — Czyżbyś nie rozumiał, że jeśli nie przestaniesz strugać idioty, to wykończysz i siebie, i żonę, i córkę?
Zapadła cisza. W dziecinnym pokoju pachniało kwiatem bzu, ale nie dlatego Maria wstrzymała oddech. Potem tato powiedział:
— Jaki to ma sens? Żonę i córkę wykończyłem wiele lat temu. Pewnie za to właśnie Bóg mnie karze.
— A niech to cholera! — Wujek Dick długo i obrzydliwie klął. — W sumie wszystko ci powiedziałem, Red. Reszta zależy od ciebie. Więc myśl!
Tato milczał. Wtedy wujek Dick podniósł się, zajrzał do kuchni i szybko pożegnawszy się z mamą, wyszedł. A Maria znowu wstrzymała oddech.
Ojejku, mgła naprawdę zniknęła! Wygląda na to, że Barbridge’owi można jednak wierzyć. W każdym razie do tej chwili trasa całkowicie zgadza się z jego opowiadaniem. Aha, oto obiecane wagonetki, gdzie stalkerzy zatrzymują się na popas. Nareszcie! A tam rozbity śmigłowiec, leży dwa metry od nasypu. Wszystko się zgadza, więc tu trzeba skręcić z nasypu. Po prawej powinno być bagno. Ojejku, mgła wisi, jak wisiała — nic nie widać.
Dobra, koleżanko. Najwyższy czas coś przekąsić. Zjeść czekoladę i popić kawką. Zapalę papierosa, od cmentarza nie paliłam. Nie zaszkodzi odetchnąć. Teraz trzeba iść przez bagno, nie po podkładach i cmentarnych ścieżkach. Co prawda tutaj podkłady mogą być gorsze od topieli. Jak nic… Red mawia: Strefa to Strefa…
Ach, Red, mój Red! Co przeskrobałeś tym razem? Czyżbyś naprawdę poszedł po Złotą Kulę? Po co wziąłeś ze sobą Artura Barbridge’a, nie powiedziawszy nic beznogiemu? I dlaczego do tej pory nie wróciliście? Przecież wcześniej nigdy nie znikałeś na dłużej niż trzy doby. A dzisiaj już szósta! Ale nie wierzę w twoją śmierć, nieważne, co mówi ten stary beznogi bydlak… Nie wierzę! I nie uwierzę, póki sama nie zobaczę cię martwego! Diabli nadali tę przeklętą mgłę! Nie mogę przecież dalej iść po omacku.
Ojejku, gdzie się podziała ta cholerna mgła?
Przecież dopiero co zasnuwała całe bagno… A zresztą po co łamię sobie głowę? Zniknęła to zniknęła. Chwała Jezusowi!
Tak, Barbridge powiedział, żebym schodziła z nasypu kolejowego ostrożnie. Bo może się osypywać żwir. A to podobno jest niebezpieczne. Chociaż nie wiem, dlaczego niebezpieczne. Kichać na to! Do diabła, jak ciągnie w dół! Plecak taki ciężki. W końcu jedzenie na trzy doby. Jak radził Barbridge… Naprawdę będę musiała spędzić tu całe trzy doby? Zwariuję! Zresztą lepiej o tym teraz nie myśleć…
Oho, ale bagno! Ale Barbridge mówił, że da się przejść. Może zabłądziłam? Ale nie, wszystko się zgadza, jest wzgórze. Z osma lonym drzewem na szczycie. To wzgórze stary kazał ominąć z prawej. Jeszcze bardziej na prawo powinno być drugie wzgórze. Jest. Goły szczyt, a na zboczach kamienne rumowisko Nie, bagno jest właściwe, jest nawet ciemnoszara plama otoczona rdzawą wodą. Popatrzmy na mapę… Tak, w tym miejscu Barbridge postawił krzyżyk, powiedział, że tu leży pechowy stalker. Właściwie to, co ze stalkera zostało… Może to właśnie jest Stefan Norman, Okularnik, syn starej Ellin. Szedł w bagno z nadzieją, pewnie chciał zmienić swoje życie. Może chciał, żeby ojciec wrócił z Europy… A teraz została z niego ciemnoszara plama. I krzyżyk na mapie. Nawiasem mówiąc, Barbridge postawił na mapie jeszcze dwa krzyżyki: jeden na stoku lewego wzgórza, drugi na kamiennym rumowisku prawego. Powiedział, że między tym krzyżykami leży właśnie najbardziej bezpieczna droga. Patrzcie go — najbardziej bezpieczna!.. Nie po prostu bezpieczna, lecz naj-bar-dziej! Straszył, stary grzyb! Tylko coś nie widzę żadnych ciemnoszarych plam na zboczach wzgórz. Spróbujmy przez lornetkę. Nie, tak też nic nie widać. Po tych stalkerach pewnie nawet plamy nie zostały. A może i mnie to czeka? Święta Dziewico, ratuj i zmiłuj się!
Ech, gołąbeczko, z takimi myślami pchać się w bagno to robota głupiego. Cokolwiek się stanie, zostanie po tobie Małpeczka. Ale dla niej, dla swojej Małpeczki, po prostu musisz dojść. I wrócić!
Dobrze, wybierzmy sobie punkt orientacyjny, niech będzie ten kamień pod lewym wzgórzem, i naprzód, koleżanko!
Hm, tak naprawdę to droga nie jest trudna. Trzeba tylko na czas przestawiać nogi, żeby nie wciągało butów… Ojejku, ale się robi gorąco! Słońce pali na całego… Ale naprzód, koleżanko. Naprzód! Raz — krok prawą nogą, dwa — wyszarpnąć lewą, trzy — włożyć ją w trzęsawisko, cztery — wyszarpnąć prawą. I znowu — raz, dwa, trzy, cztery… Raz, dwa, trzy cztery… Red przeszedł, to i ja przejdę. Za wagonetki wielu chodziło za potrzebą, ale dwie kupy wyraźnie świeższe… Raz, dwa, trzy, cztery… Dobrze, że jestem mocną kobietą, a nie jakimś cherlakiem… Raz, dwa, trzy, cztery… A Dina Barbridge, choć mocna, nie przeszłaby tu. Nie z takiej gliny! Kłamie, suka, te swoje aluzje rzuca! Red nie mógł do niej biegać! Same ciało i oczy go nie biorą. Ciekawe, co on we mnie znalazł? Tyle lat minęło, a do tej pory nie wiem. Raz, dwa, trzy, cztery… „Jaskółeczko moja!” A mama nie wybaczyła mi, nawet na łożu śmierci nie wybaczyła. „Głupia jesteś, Guta! Tb łajdak, nie będziesz miała rodziny. Dzisiaj na wolności, jutro w więzieniu. Skrobankę trzeba zrobić!” Raz, dwa, trzy, cztery… A przecież sama nie zrobiła skrobanki, urodziła mnie. Choć wcale jej lżej nie było. A jak sobie przypomnę, to kiedy poznałam Reda, też miałam tylko ciało i oczy. Tym go kupiłam. Mama nie miała racji, mam rodzinę! I co do Diny — nie wierzę. Red nie mógł z nią, za żadne skarby… Raz, dwa, trzy, cztery…
O, jest kamień. Ojejku, jestem mokra jak mysz. Trzeba odpocząć trochę. Wzgórze zasłoniło słońce, bardzo dobrze! Szkoda tylko, że nie na długo…
Sprawdźmy mapę, zorientujmy się. Dobrze, że chodziłam do szkoły skautowskiej! Przydało się. Barbridge powiedział, że stąd trzeba iść równolegle do nasypu, zostawiając ciemnoszarą plamę trochę z boku. Ej, ta plama to wcale nie plama. Stąd już widać, że to kupa szmat. Święta Dziewico, zmiłuj się i ratuj! Nie karz mnie, Strefo, nic ci nie zawiniłam. Przecież dziecko, które urodziłam, jest częściowo twoje. Ożywiłaś ojca Reda. Więc jakbym była trochę z rodziny… I proszę cię: spraw, żeby mój Red żył i żebym go znalazła!
Dobrze, że mamy taką sąsiadkę! Nawet nie zapytała o nic. „Idź, gołąbeczko, spokojnie. Posiedzę z córką. Tylko bądź ostrożna!”
Będę ostrożna, Ellin, och, jak będę — nie wolno mi inaczej! Bo inaczej długo będziesz, Ellin, siedziała z moją córką…
A tu słońce wyszło zza wzgórza. Znowu pali. No, to nic, ze słoneczkiem weselej. Byłoby o wiele gorzej, gdyby deszcz zaczął lać. I tak wody pełno dokoła…
Ojejku, a gdzie się podziała woda?! Tylko kępki i sucha trawa między nimi… Czyżby Barbridge zapomniał, jak wygląda to miejsce?! Nie, niemożliwe. Beznogi ma taką pamięć, że pozazdrościć. Zresztą kupa szmat jest na swoim miejscu.
Czyli ruszamy dalej, koleżanko. Raz, dwa, trzy, cztery… Ojejku, po co ja liczę? Trzęsawiska przecież już nie ma.
Ciekawe, co to za zardzewiały kij obok kości Okularnika? Laska czy co? Zardzewiała, czyli metalowa. Dobra laska! Najważniejsze, że wygodna. Można od komarów się opędzać, chi, chi, chi…
Och, Dziewico Przenajświętsza, jak to słońce pali! Można pomyśleć, że jestem antrykotem na patelni, chi, chi, chi…
Oj, mamo! Przecież to nie słońce, słońce nie może tak palić!!!
No masz, zaczęło się! Dochichotałaś się, koleżanko! Szybko — nosem w trawę! Co tam powiedziałeś, Barbridge? „Jeżeli zdarzy się coś niespodziewanego, kładź się brzuchem do ziemi i nie ruszaj się. Cokolwiek by się działo, nie ruszaj się!”
Brzuchem do ziemi to nic trudnego, ale spróbowałbyś, stary grzybie, nie ruszać się, kiedy tak pali… Leż, koleżanko. Leż! Jeśli mężczyźni tu wytrzymywali, to i ty wytrzymasz. Nie takie rzeczy wytrzymywałaś. Ty, koleżanko, nie boisz się cierpień! O, kiedy rodziłaś Małpeczkę, to było cierpienie, chociaż i tak nieporównywalne do tego… gdy Rzeźnik pokazał, co urodziłaś. To nie było cierpienie, to było… A jak rozdarła się wtedy pielęgniarka! I piszczała za każdym razem, kiedy trzeba było wieźć dziecko do karmienia, suka. Darła się, że nie weźmie wyrodka do ręki. Nawet pod groźbą śmierci… Trzeba być wdzięczną Rzeźnikowi, sam przywoził, ostrożnie przekazywał w twoje ręce drobniutką, porośniętą złocistą sierścią istotkę. I jak zaczarowany patrzył, jak wykrzywioną buźką łapie matczyną pierś. Rzeźnik, rzecz jasna, miał w tym interes, naukowy, cholera im w bok, ale i tak trzeba mu być wdzięcznym! Robił swoje i nie uważał Małpeczki za nasienie szatana. Nie to, co wy, suki… Wszystkie takie same! Wy, akuszerki, nienawidzące bezgrzesznego dziecka… Wy, położnice, bojące się zarazić… I wy, lekarze, którzy zapomnieliście o swojej przysiędze… No i wy, sąsiadki ze starego domu… Na złość wam wszystkim wytrzymam. Przez was więcej się wycierpiałam.. Och, Przenajświętsza Dziewico, jak mnie boli!!!
Uf, mamo! Jak się lekko zrobiło, jak chłodno… Czyżby zaaprobowała mnie Strefa, nie ukarała? Zapaliłabym teraz, ale Barbridge mówił, żeby się tu nie zatrzymywać.
Między wzgórzami jest parów, po którym prowadzi „najbardziej bezpieczna” trasa. Najbardziej skomplikowane miejsce na całej drodze do wyrobiska… „Zapaszek tam dominuje, dziewczyno moja, więc ty nie tego., nie przeraź się!” Bydlak beznogi. Skoro powiedział „zapaszek”, to będzie on taki, że… Dobra, koleżanko, skoro związałaś się ze Ścierwnikiem, nie skarż się na zapachy! Maszeruj sobie i maszeruj!
Ojejku, przecież to nie ten parów. To znaczy oczywiście ten. Ale brei, o której mówił stary, coś nie widać. Jest kamień, obok którego należy przechodzić, zanurkowawszy z głową. Ale dokoła sucho. I nie śmierdzi. Zupełnie nie śmierdzi!
Dobra, Strefa to Strefa… Kłamał stary czy nie kłamał, po suchym jednak łatwiej iść, niż brnąć po pas w błocie. Ale będę zerkać na prawe wzgórze.
Aha, jednak nie kłamał. Są ogniki. Niczym małe blade kwiatuszki. Jak drżą! Pewnie proszą niebiosa o deszcz, żeby rosnąć. Oho, rosną! Jeszcze jak rosną!!! Cóż, nos w ziemię…
Ale mi błyskawica! Barbridge mówił, że omal nie oślepł i nie ogłuchł, kiedy pierwszy raz się tu znalazł. Potem podobno się nauczył — zaciskał powieki i otwierał usta. Nie wygląda mi na to, żeby trzeba było zamykać oczy i otwierać usta. Chociaż skóra na twarzy kłuje. Jak pod odświeżającą maseczką.
Pamiętam, jak poszłam do salonu kosmetycznego na Siódmej Ulicy! Niedługo przed powrotem Reda z więzienia. Nawet próbowałam przepłacić. „Proszę wybaczyć, droga pani, dzisiaj nie robimy maseczek. Nie, ostrzyc też nie możemy. Manikiur? Manikiurzystka zachorowała. Tak, tylko jedna…” Ale potem, jak im Red złożył wizytę, obsługiwali pierwsza klasa. Chociaż pyski odwracali w drugą stronę. Pieniądze zresztą brali, nie brzydzili się…
O, jeszcze jedna „błyskawica”. Psyk, a nie błyskawica! Ojejku, a powietrze jakie świeże! Jak po burzy. Wydaje się, że można by je pić. I zmęczenie gdzieś zniknęło…
A gdzie trzecia błyskawica? Kwiatuszki na zboczu zupełnie zgasły. Wystraszył mnie jednak, stary grzyb. Albo okłamał… Jest obiecany kamień. Przenajświętsza Dziewico, stary grzyb nie kłamał — czubek kamienia jest cały opalony! Widać niejedna błyskawica huknęła!
Tak, nie kłamał, stary grzyb. Ale jeśli nie kłamał, to co to jednak wszystko oznacza? Czyżby Strefa każdego człowieka inaczej witała? Barbridge’a — błyskawicami, i nurkuj w błoto z głową. A mnie — świeżym powietrzem, i oddychaj sobie peŁ piersią… A niby dlaczego nie? Strefa to Strefa! I nie będziemy o tym rozmyślać. Kicham na Barbridge’a i na błoto, w które nurkował! Ja muszę iść do Reda…
A oto furgonetka. Właśnie ta, farba z niej oblazła. W jej cieniu Barbridge radził odpocząć, ale nie potrzebuję odpoczynku. Co prawda z lewej, nad stertą starych desek, powinien przebywać jakiś „wesoły upiór”, ale do niego daleko. I chwała Jezusowi, dlatego że nie wiadomo, co to jest… Co to jest „łysica” z prawej, już wiem, ale tam mógłby wleźć tylko ślepy..!
I w ogóle wszystkie te „łyse upiory” teraz nie są najważniejsze. Najważniejsze jest to, że na samej trasie nie będzie więcej pułapek. I niezależnie od tego, czy Barbridge we mnie wątpił, doszłam. Pewnie, trzeba staremu podziękować. Gdyby nie jego rady, nie jego mapa, leżałabym gdzieś jako kupka szarych szmat. A potem nanieśliby mnie na mapę jako nowy punkt orientacyjny. Któryś ze stalkerów, przechodząc obok, myślałby: „To pewnie tu leży ta głupia, co polazła do Strefy bez przewodnika”. Oczywiście, gdyby Barbridge opowiedział o mnie innym… Bo inaczej widniałabym jako bezimienny krzyżyk.
W sumie to stary chciał mnie nastraszyć. Tyle strachów opisał, tyle pułapek na mapie narysował. W rzeczywistości psyknęło tylko i tyle… Chyba żeby patrol koło cmentarza policzyć za pułapkę! Ale tamci się czegoś wystraszyli, zwiali jak szaleni. Nawet krzaków nie przeszukali, w których schowane są samochody. Tak, teraz nowy punkt — o, ta czerwona plama, skąd droga zaczyna opadać do wyrobiska.
Nie, pewnie stary specjalnie powymyślał te swoje pułapki, żeby inni nie pchali się do Złotej Kuli. Odstraszał stalkerów tymi swoimi pułapkami. „Łysice”, wszystkie „wesołe upiory”, i „zielenizny”… Bajki dla durniów… Zresztą ma rację. Gdyby każdy mógł przyjść do Złotej Kuli ze swoim życzeniem, świat szybko poszedłby w diabły. Ludzie bywają różni i życzenia mają różne. Komuś do pełni szczęścia wystarczy bratowa w łóżku, a innemu trzeba cisnąć do stóp kulę ziemską…
Dobra, naprzód, koleżanko! Tylko dlaczego tak się trzęsiesz? Znowu to uczucie. Jak w nocy na cmentarzu, kiedy uciekał patrol. Jakby ktoś z nieba mi się przyglądał. Pewnie to oczy Strefy.
— Widzisz, Strefo, jestem twoja! Skoro już pozwoliłaś mi dojść aż tutaj, to pozwól przejść i te ostatnie kilkaset jardów, proszę cię! Przecież to tak niedużo…
A może mnie okłamał, stary grzyb? Co do czerwonej plamy wszystko jasne, to rzeczywiście kabina koparki. Za nią pasmo w kolorze zupy mlecznej. Widocznie dalszy brzeg wyrobiska… Ale czy jest tam Złota Kula? I czy jest tam Red?
Ojejku, znowu pali. Jak przy piecu… Mógł okłamać, stary grzyb! Przecież interesy interesami, ale Red czuje do niego obrzydzenie. Wystarczy sobie przypomnieć, jakim tonem rozmawia ze starym. Jakby nie mógł mu czegoś wybaczyć. To do Barbridge’a podobne — puścić mnie w wyprawę po nic. Wyobraża sobie teraz, jak żona Rudego podchodzi do skraju wyrobiska, patrzy w dół, a tam nie ma żadnej Złotej Kuli. Wyobraża sobie i chichoce. Jak chichotał ostatnio, rozmawiając z Redem… Bydlak beznogi!
Ojejku, co tak się wściekam?! Za wcześnie jeszcze na wściekanie się. O, Red to by się wściekł. Tak by się wściekł, że nie daj Panie Boże! Dlatego to niemożliwe, żeby tam nie było Kuli. Wtedy Red, wróciwszy z „ryb”, poprzetrącałby mu kulasy. Chociaż jakie, do diabła, Barbridge ma kulasy! To znaczy: poprzetrącałby łapy. Może i łeb by urwał. Barbridge to dobrze wie.
Przenajświętsza Dziewico, doszłam, jest wyrobisko. Koparka, droga idzie w dół. Wszystko, jak mówił stary. A oto i kula. Tylko dlaczego nie jest złota, a czerwona. I…
— Red! Odwróć się! Nie słyszysz?! — Red!
Co się patrzysz na kulę, tutaj popatrz!
— Red! To ja! Znalazłam cię!
Nie, nie słyszy… Przenajświętsza Dziewico, nawet się nie poruszył. Zupełnie się nie rusza. Jak posąg… Jak z kamienia… O Jezusie, ta przeklęta kula zmieniła go w kamień… Nie może człowiek tak długo stać z własnej woli. Red nigdy by tak nie stał… Bądź przeklęta, Strefo! Skoro tak, to zmień i mnie w kamień!
— Red, idę do ciebie!
Żeby tylko nie wpakować się w te czarne kleksy… Idę do ciebie, Red! Nie oddam cię Strefie! Mamuuusiuuu!!!
Maria nie pamiętała, kiedy właściwie zaczęły jej się śnići dziwne bajki. W każdym razie te sny pojawiły się, zanim tatuś na długo wyjechał. Mamunia mówiła, że tatę zabrali do wojska. Źli sąsiedzi twierdzili, że tatę wpakowali do pierdla. A dobrzy milczeli. Maria wierzyła mamuni, bo do pierdla nie było taty za co pakować. Do pierdla pakowali złych ludzi, a tata zawsze był dobry. Wujek Dick o tacie też nic nie mówił. Po prostu przychodził do nich w gości. Maria lubiła wujka Dicka. Dlatego że przynosił jej czekoladki. I zabawki.
Kiedy dzieci sąsiadów przestały się z nią bawić, najciekawszą zabawą stały się dla Marii sny. Gdy tylko zasypiała, dokoła powstawała bajkowa kraina. Zupełnie jak prawdziwa. Rano były tu czarne góry i zielone niebo. Nad górami wstawało duże czerwone słońce. Czasem padał zimny deszcz. A nawet — jeśli Maria bardzo tego chciała — śnieg w środku lata. Były tu prawdziwe domy (co prawda niewiele) i prawdziwe drogi (co prawda nigdy nie jeździły po nich samochody). Samochody były w bajce, ale po prostu stały ciągle w jednym miejscu.
Na początku Maria nie rozumiała, dlaczego tak jest, potem się domyśliła. Samochody nie jeździły, bo były martwe, a martwe były dlatego, że w bajkowej krainie nie mieszkali ludzie. To nie było dobre, ale w zamian, kiedy Maria tam trafiała, nikt się na nią nie złościł, nikt nie krzyczał, żeby uciekała do swojej Strefy i nie zarażała innych dzieci. I nikt się nad nią nie litował.
Potem okazało się, że w bajkowej krainie są ludzie, choć jednak nieprawdziwi. Ale prawie prawdziwi. Żywe lalki, bardzo podobne do ludzi. Maria nie rozumiała, co tam robią, ale zabawy z nimi były bardzo ciekawe.
Pojawiali się w bajce nieoczekiwanie, włazili do pustych domów, łazili po wzgórzach i dziurach, szperali po poboczach dróg. Wyraźnie czegoś szukali, ale Maria nie wiedziała czego. Zresztą nie zastanawiała się nad celem tych poszukiwań — bawiła się. Wylewała im na głowy deszcz i śmiała się, kiedy uciekali pod zielone żołnierskie płaszcze. Rzucała im pod nogi błoto i patrzyła, jak zapadając się po pas, grzęzną w bulgocącej brązowej brei.
A potem odkryła, że oprócz żywych lalek w jej kraju są i inne zabawki. Były bardzo dziwne zabawki, zupełnie niepodobne do tych, które kupował jej tatuś albo przynosił wujek Dick. Potem Maria zrozumiała, że nawet nie powinny być podobne. Przecież to nie były prawdziwe zabawki, lecz zupełnie bajkowe.
Tym ciekawsze były zabawy z nimi.
Polegały one na tym, że bajkowe zabawki dniem i nocą polowały na żywe lalki. Strzelawki waliły do nich z ognistych błyskawic. Ping-pongi przerzucały lalki z jednego miejsca na drugie. Indianie montowali dla nich sprytne niewidzialne pułapki. Gniotki robiły z nich kupki śmieci. Lalki ze wszystkich sił starały się uratować, ale najczęściej te próby się nie udawały.
W rezultacie lalki się psuły. Maria litowała się nad nimi i wychodziła z bajki.
Jednakże litość żyła w niej niedługo. Dzieci z sąsiedztwa nadal przepędzały Marię ze swego towarzystwa. Poza tym ich zabawy przestały ją interesować i niecierpliwie czekała na noc.
Przenosząc się we śnie w nową bajkę, odkrywała, że w tajemniczej krainie pojawiały się nowe bajkowe postacie. Znowu zaczynała się gra i Maria, zapomniawszy o połamanych laleczkach, przestawała zwracać uwagę na leżące tu i ówdzie ich szczątki. Ciekawość była silniejsza od litości. Polowanie trwało. Mimo to Maria kibicowała kolejnej lalce, bardzo się cieszyła, kiedy udawało się jej umknąć myśliwym, i płakała, jeśli laleczka w końcu się psuła.
A potem Maria odkryła, że może wymyślać nowe zabawki. Gra stała się jeszcze ciekawsza. Wymyślona przez Marię śnieżna królowa robiła z lalek lodowe posągi. Przyklejaczki na zawsze przyklejały lalki do siebie. Pajęczyna Anansi łapała je w niewidzialne sieci i lalki chodziły po okręgu, póki nie kończył im się napęd. Te, które wpadły do Zalustrza Alicji, biły się ze swoimi odbiciami, póki nie zaczynały rozumieć, że z odbiciem nie można wygrać. Tym, które uniknęły pułapek, Maria pokazywała w nagrodę telewizor, w którym szły wymyślone przez nią filmy nie mające nic wspólnego z bajkową krainą. Dziwne czy nie — lalki interesowały się telewizorem i długo się weń wpatrywały.
Zresztą czemu się dziwić — lalki nie imponowały jakimś szczególnym rozumem. Te, którym udawało się uciec poprzednim razem, poruszały się po starej trasie przekonane o swym bezpieczeństwie. Wtedy Maria podsuwała im na drodze jakąś nową zabawkę. Strasznie fajnie było patrzeć, jak lalki wpadały w panikę, jak zaczynały kręcić głowami (jeśli jeszcze były całe), jak szukały nowej drogi do nie znanego Marii celu. Niektórym się udawało, ale bardzo nielicznym.
Szkoda tylko, że zasnąć w bajkę nie udawało się tak często, jak by chciała. Ale potem odkryła, że dzieje się tak wtedy, kiedy ktoś ją skrzywdzi — i problemy się skończyły.
Potem zaczęła słyszeć w nocy rozmowy rodziców. Pierwszy raz doszło do tego wtedy, gdy sny przestały być zabawą, a bajkowa kraina okazała się zupełnie nie tym, czym się wcześniej Marii wydawała. Niedługo przedtem tato znowu poszedł na swoje ryby, ale tym razem nie było go kilka dni. I mamunia poszła go szukać. To znaczy mamunia o swoim zamiarze oczywiście nic jej nie powiedziała. Ale Maria sama się domyśliła. No bo gdzie jeszcze mamunia mogła pójść w nocy, zostawiając ją ze starą panią Norman?
W nocy Maria zasnęła w bajkę. Zdziwiło ją to — gdy tato wychodził na ryby, nigdy jej się nie udawało zasnąć w bajkę. Ale wtedy nie zdziwiło jej to za bardzo. Też mi coś! Zasnęła, to zasnęła.
Przyśnił się jej cmentarz. Ale nie ten, gdzie pochowany był dziadek, który nie przychodził do domu, i obie babcie. Na tym cmentarzu ze snu schowała się mamunia. A przy drodze na I cmentarz stał wojskowy samochód, w którym siedzieli żołnierze. Tata ich nazywał żabami. Nie lubił ich. Mamunia ich też nie lubiła. A żaby chyba przyszły tam w jakimś celu. Wyglądało to tak, jakby szukały mamuni. Dlatego Maria od razu napuściła na nich okropnego stracholuda. I natychmiast się obudziła.
Stara Norman chrapała sobie w pokoju gościnnym. Za oknami było ciemno i Maria znowu usnęła, ale teraz zwyczajnie, nie w bajkę.
Rano mamunia jej nie obudziła. Czyli mamuni wciąż nie ma w domu. Maria obudziła się sama, ale nie wstała z łóżka.
Dziadek też gdzieś spacerował, więc nie miała z kim porozmawiać. Przecież nie ze starą Norman! Ta zaczęłaby użalać się nad „dzieckiem”, a od tej żałości Marię bolała głowa, już dawno sama to zauważyła. Właściwie to i z rodzicami starała się nie rozmawiać, bo oni też litowali się nad córką i znowu robiło jej się niedobrze. Tylko dziadek jej nie żałował, dlatego z nim było naprawdę bardzo dobrze.
A tego ranka bez mamuni zrobiło się Marii całkiem smutno, nawet gorzej niż z mamunią. Dlatego od razu chciała się znaleźć tam, gdzie jest mamunia, ale tam nie wolno było iść, więc Maria znowu zasnęła w bajkę.
Zasnęła w takie śmierdzące miejsce z rozlaną po trawie wodą, trochę podobną do błota. Może właśnie tu tato łowił te swoje ryby. Chociaż przynoszone przez tatę ryby były normalne, niczym nie śmierdziały.
Maria rozejrzała się. Ani taty, ani ryb tu nie było. A mamunia, jak się okazało, była. Brnęła przez wodę do dwóch niskich górek, obok których zawsze było dużo zabawek
— Mamuniu! — krzyknęła Maria. — Mamuniu, proszę, poczekaj na mnie!
Ale mamunia nie odwróciła się, udając, że nie widzi Marii. Czasem tato też udawał, że jej nie zauważa, kiedy po cichu skradała się do niego w sypialni. Teraz Maria zrozumiała, że mamunia bawi się w Tropiciela, którego niedawno pokazywali w telewizji. Tropiciel śledził ludzi i zwierzęta; kogo tropiła mamunia, Maria nie wiedziała, ale postanowiła, że ona z kolei będzie tropić mamunię. Jak zabawa, to zabawa!
Nie było trudno iść po wodzie. Dziwna to była woda — nawet nogi w niej nie mokły. Mamunia fajnie się bawiła. Od czasu do czasu zaglądała do jakiegoś papieru, pewnie to była mapa na niby. Raz mamunia położyła się na trawie, aby przeczekać wiatr pustyni. Kilka lalek w tym miejscu po prostu zmieniło się w popiół. Ale mamunia nie była lalką, to była mamunia, i dlatego wiatr pustyni nie mógł jej skrzywdzić.
Gra rozwijała się ciekawie. Maria zamierała, kiedy zamierała mamunia. Kiedy zatrzymywała się, żeby odpocząć, na niby odpoczywała i Maria. Jak z górki palnęła strzelawka, to mamunia na czas przykucnęła. Tu, między dwoma górkami, zazwyczaj czaiło się niesmaczne błocko, w którym musiały nurkować żywe lalki. Ale Maria nie chciała, żeby mamunia nurkowała w niesmacznym błocku — mogłaby zepsuć sobie fryzurę.
A potem Maria zrozumiała, że mamunia kieruje się do białej dziury, gdzie wisi nadmuchiwany balonik. Wszystko się zgadza — oto posiedziała przy rozbitym samochodzie i ruszyła dokładnie między gniotkiem i tańculem. Dalej czekał na nią kleksiarz, który mieszkał w czerwonej koparce i który zmieniał żywe lalki w czarne kleksy. Albo rozwieszał jak sople na brzegu białej dziury. Wyglądało to bardzo ładnie. Ale mamunia nie była żywą lalką, mamunia była mamunia, nie można jej było zmienić w czarny kleks! Przecież kleksiarz nie ruszał dziadka Barbridge’a, bo był on człowiekiem, a towarzyszące mu lalki zmieniały się w kleksy i sople. Taki jest los lalek…
Ale mamunię kleksiarz nie wiadomo dlaczego też złapał. Maria nie była zadowolona z takiej gry, rozzłościła się na zabawkę. Rozzłościła się nie na próżno — wystraszony kleksiarz natychmiast mamunię wypuścił. Teraz Maria zaczęła się o mamunię bać i pobiegła za nią do białej dziury. Kleksiarz, rzecz jasna, nie mógł ruszyć Marii, ale i tak zaczęła się bać. Jakby trafiła do cudzej, niedobrej bajki… A potem okazało się, że w białej dziurze jest tata, i w ogóle sen zrobił się prawdziwą jawą. A potem cała trójka płakała i tata z jakiegoś powodu prosił mamunię i Marię o przebaczenie. A potem znaleźli się obok swoich samochodów i tata powiedział: „Żeby tak zawsze można było wracać! Pstryk — i jesteś za granicą Strefy!” I wtedy się okazało, że Maria stała się zwykłą dziewczynką, i tata z mamunia bardzo się ucieszyli.
Później, co prawda, okazało się, że wcale nie stała się zwykłą dziewczynką, a wtedy przestali się cieszyć. Ale to było później. A tego dnia, wróciwszy do domu, nieźle wystraszyli starą Norman. Bo ona, oczywiście, wyobrażała sobie, że Maria śpi w swoim pokoju.
Dzień minął jak w bajce, dlatego że nikt się nad Marią nie użalał. A w nocy po raz pierwszy usłyszała, o czym rodzice rozmawiają w sypialni. To znaczy najpierw bawili się w coś hałaśliwego i wielu ich słów Maria po prostu nie rozumiała.
Potem mamunia zapytała:
— Red, możesz mi wyjaśnić, co się stało? Tata roześmiał się zadowolony.
— Nic szczególnego… Po prostu Złota Kula rzeczywiście spełnia tajemne życzenia.
— Ja nie o tym… Jak to się stało, że dla ciebie minęło tam kilka mgnień, a u nas prawie tydzień? Tata znowu się roześmiał:
— Jaskółeczko moja, stalkerzy nie zadają takich pytań. Strefa to Strefa…
Mamunia zamilkła, a potem powiedziała:
— Pewnie tak…
Umilkli oboje. Tata już zaczął pochrapywać.
A potem mamunia przytuliła się do niego i powiedziała:
— Wiesz co, Red, trochę się boję. Co do naszych życzeń wszystko jest jasne… Ale czego zażyczyła sobie Małpeczka?
Tata uśmiechnął się:
— Przecież słyszałaś! Chciała, żebym nie chodził na ryby, a ty żebyś nie płakała po nocach. Będę teraz musiał chodzić na spacery, ale ty nie będziesz płakać… Nie denerwuj się! Nie wiadomo nawet, czy Kula spełnia życzenia dziecka.
A rano tata skądś przybiegł, powiedział, że Strefa nie wpuszcza nikogo do siebie. Od tego dnia zaczęła się, jak to mówi wujek Dick, druga katastrofa miasta Harmont.
W nocy mamunia zapytała tatę:
— Red, ty nie byłeś w Strefie sam?
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Barbridge mi powiedział.
— Ta żaba wstawiała ci kit!
— Groził, że policzy się z tobą… Dina Barbridge mi to samo powiedziała. Też mi wstawiała kit?
— Dina powiedziała? — Tato nagle jakoś dziwnie westchnął. — Nie, Dina nie wstawiała kitu.
Jakiś czas trwała cisza, a potem tata powiedział:
— Właśnie Dina zaproponowała, żebym wziął ze sobą Artura. Prosiła, żebym nikomu o tym nie opowiadał, chciała zrobić ojcu małą niespodziankę…
— Co się z nim stało?
— A co się dzieje ze stalkerami, którzy popełnili błąd?
— Czyli umarł?
Dało się słyszeć jakieś szurgotanie.
— Podobno stalkerzy w Strefie nie umierają — powiedział tata. — Podobno Strefa po prostu zabiera ich dusze. Jak Stwórca do raju. — Tata zaśmiał się krótko. — Tylko coś moja dusza jej nie pasuje…
— Red, powiedz mi — przerwała mu mamunia. — Zabiłeś Artura?
Tata zaklął.
— Red, przestań! — powiedziała głośno mamunia, jak wojskowy dowódca na filmie. — Odpowiedz mi, proszę!
— No dobrze — powiedział tata. — Ja go nie zabiłem. — Tata położył nacisk na słowie „Ja”. — Oni sami go zabili. Swoimi bajkami, swoimi kłamstwami, całym swoim życiem… Głupio jakoś to wszystko wyszło… Ach, do diabła z tym Arturem! Chodź tu!
— Głupio jakoś to wszystko wyszło — powtórzyła mamunia. — Nagle wydało mi się, Red, że w ogóle cię nie znam.
Znowu dał się słyszeć szurgot.
— A ty dokąd idziesz? — zapytał tata.
— Wybacz, Red — powiedziała mamunia. — Dzisiaj będę spała w gościnnym.
Skrzypnęły drzwi i tata zaklął aż trzy razy…
Idąc ze szkoły do domu, Guta nie wiedziała: cieszyć się czy martwić.
Z jednej strony wszystko skończyło się jak najlepiej. Zaświadczenie lekarskie, które przedwczoraj dostał Red od Rzeźnika, mówiące o tym, że Maria Shoehart, lat osiem i pół, długo chorowała, w związku z czym nie mogła na czas pójść do szkoły, zadziałało jak należy.
Wczoraj Guta zaniosła ten dokument do najlepszej prywatnej szkoły w mieście. Właścicielka i jednocześnie dyrektorka obwąchała zaświadczenie ze wszystkich stron, potem, popatrzyła na Gutę i — jak się wydawało — obwąchała też petentkę.
— Mam nadzieję, że choroba córki nie zagraża innym naszym dzieciom?
— Ależ nie — powiedziała Guta. — To nie jest zakaźne. Inaczej lekarz nie wydałby takiego zaświadczenia.
— Tak, tak — powiedziała dyrektorka. — Jednakże chciałabym lepiej poznać rodzinę dziewczynki.
Taki obrót sprawy nie urządzał Guty. Dlatego skierowała rozmowę na inne tory:
— Proszę się nie obawiać, jesteśmy całkowicie wypłacalni. — I wyjęła gotówkę.
Właścicielka zmieszała się:
— Nie, nie, to za wcześnie. Najpierw należy zdać egzamin wstępny.
— Chcielibyśmy, żeby dostała się do klasy odpowiadającej jej wiekowi. Jesteśmy gotowi do egzaminu.
— Cóż, jak pani sobie życzy! — Dyrektorka wzruszyła ramionami. — Proszę przyjść z dziewczynką jutro przed dziesiątą.
Więc przyszli przed dziesiątą. Guta nie mogła uczestniczyć w egzaminie, ale nie oburzała się, spokojnie życzyła Małpeczce powodzenia. Niby dlaczego ma się denerwować? Nie na darmo straciła w poprzednich latach tyle sił na zajęcia z córką. Małpeczkę przecież sama uczyła — do takiej uczennicy nie zaprasza się korepetytora. Ile łez się wylało! Ale swoje osiągnęła — futrzasta łapka nauczyła się nawet trzymać długopis. A co się tyczy inteligencji, to Małpeczka wielu dorosłym mogła dać sto punktów forów. Skoro więc futrzasta łapka nauczyła się pisać, to ludzkiej ręce w ogóle to nie sprawiało kłopotów. Zresztą, nieprawda; oczywiście, że Guta się denerwowała. Jeszcze jak! Ale gdy dyrektorka zaprosiła ją po egzaminie do swojego gabinetu, Guta nie dała po sobie znać, jak się wymęczyła. Wysłuchała wyroku jak czegoś oczywistego.
— Macie państwo bardzo mądrą dziewczynkę — powiedział dyrektorka. — I świetnie przygotowaną.
— Mieliśmy korepetytorów — zełgała Guta. — Wierzyliśmy, że wcześniej czy później będzie mogła chodzić do szkoły.
— Tak, przyjmiemy ją. Właściwie dałam jej już wszystko, co niezbędne, i posłałam na lekcję. Proszę przyjść po dziewczyn, kę o wpół do drugiej. Przy okazji sprawdzimy, jak sobie radzi z pilnością.
Tak więc w szkole wszystko ułożyło się jak najlepiej.
Natomiast wczoraj Red nie wrócił do domu. Co prawda zadzwonił, uprzedził o tym. Powiedział, że ma pilną sprawę, o której nie może mówić przez telefon, i natychmiast odłożył słuchawkę.
Szczerze mówiąc, Guta spodziewała się czegoś takiego. Ojej-ku, za bardzo szczęśliwie wszystko szło przez te dziesięć dni po tym, jak Złota Kula spełniła życzenia rodziny Shoehartów. Przecież nic w życiu nie przychodzi za darmo, za każdą rzecz trzeba zapłacić. Wcześniej czy później musi być kac. Więc Guta nie zdziwiła się, gdy trzy dni wcześniej zauważyła, że z Redem dzieje się coś dziwnego. Właściwie nie dziwnego, lecz to, co okresowo powtarzało się i stało się w rodzinnym życiu zwyczajne aż do łez. Reda znowu wzywała Strefa, należało tylko czekać i mieć nadzieję, że tym razem poradzi sobie z wezwaniem.
Może pomogą mu w tym nowe troski córki… Wczoraj przy obiedzie Guta cały czas sprowadzała rozmowę na przyszły egzamin. Red słuchał, niemrawo przeżuwał jedzenie i równie niemrawo odpowiadał, a po obiedzie wstał i poszedł do Barge’a.
Jak widać, troski córki nie pomogły tacie, nie wrócił na kolację. A potem zadzwonił…
W pobliżu domu Guta spotkała starą Ellin. Podzieliła się radością; o zaniepokojeniu, rzecz jasna, nie mówiła — kto potrzebuje cudzych kłopotów? Ellin pogratulowała sąsiadce, zachwycała się zdolnościami dziecka (oczywiście to było obłudne, ponieważ po metamorfozie Ellin wyraźnie zaczęła bać się Małpeczki), a potem ogłuszyła wiadomością:
— W nocy umarł Barbridge. Powiadają, że ni z tego, ni z owego polazł do Strefy. Patrol znalazł trupa rano, obok cmentarza. Strasznie spalony, poznali go po kulach.
— O mój Boże! — wykrztusiła Guta. Poprzedniego wieczoru, już w łóżku, Małpeczka, bez przerwy szczebiocząca o jutrzejszym egzaminie, ni z tego, ni z owe go zapytała dziwnym tonem:
— Dziadek Barbridge umrze? Umrze — powiedział Guta, dziwiąc się nurtującym dziecko problemem. — Wszyscy umrą. — 1 szybko pocieszyła dziecko: — Ale to nie stanie się tak szybko.
Teraz Guta zrozumiała, dlaczego ton Małpeczki wydał jej się dziwny. Córka nie pytała — córka stwierdzała.
— Twojego tam nie ciągnie? — Ellin uważnie przyglądała się sąsiadce.
— Nie — skłamała Guta.
I nagle przyszło jej do głowy coś, co zmroziło koniuszki palców u rąk.
— Mówię, że już kilku stalkerów tak zginęło — powiedziała Ellin. — Gdy podchodzą do granicy Strefy, psyk i nie ma! Lecą tam jak ćmy do płomienia świecy.
— O mój Boże! — powtórzyła Guta. Odechciało jej się rozmowy. — Przepraszam, Ellin, śpieszę się.
I pożegnały się.
Na szczęście Red był już w domu i Guta zapomniała o swoich lękach. Opowiedziała, jak minął egzamin. Red słuchał niby zainteresowany, nawet zadawał pytania, ale Guta czuła, że myślami jest gdzieś daleko stąd. Może dlatego nie zapytała go, gdzie spędził noc.
O oznaczonej godzinie przespacerowali się pod rękę do szkoły po córkę, porozmawiali z dyrektorką i uważnie wysłuchali opowieści Małpeczki o lekcjach. Potem jedli obiad, odrabiali lekcje, zajmowali się domowymi sprawami. Sytuacja w rodzinie wyglądała na wzorcowo szczęśliwą, ale w głębi duszy Guta czuła jakieś napięcie, jak gdyby niewidzialne ręce naciągały strunę gitary.
W końcu nie wytrzymała. Wieczorem, kładąc córkę do łóżka, zapytała:
— Skąd wiedziałaś, że dzisiaj umrze dziadek Barbridge?
— Nie śnił mi się — powiedziała Małpeczka usprawiedliwiającym tonem. Guta zupełnie nie wiedziała, czy to jest odpowiedź na jej pytanie, czy oderwane zdanie.
Kiedy podniecona Małpeczka w końcu zasnęła, Guta weszła do sypialni. Rozczesując przed snem włosy, powiedziała:
— Red, czy to nie twoja sprawka?
— O czym mówisz?
— Dobrze wiesz, o czym! O śmierci tego nieszczęsnego starca.
— Ten nieszczęsny starzec wysłał cię do Strefy na pewną śmierć — powiedział Red.
Guta usłyszała, jak zgrzytnął zębami.
— Ojejku, przecież żyję!
— Tak — zgodził się Red. — Wbrew jego zamysłom! Guta przestała czesać włosy.
— Dlaczego tak myślisz?
— Nie myślę, ja wiem. Jeszcze nikt ze stalkerów nie przechodził w pojedynkę przez młynek do mięsa. Włącznie ze Ścierwnikiem. Jesteś pierwsza i nie wiem, jak ci się to udało.
— Właśnie, właśnie! Wtedy w Strefie też zdziwiłeś się, że przyszłam do wyrobiska sama. Wtedy nie zrozumiałam twojego zdziwienia. Teraz rozumiem… Wziąłeś ze sobą Artura z powodu tego młynka! — Guta oczekiwała odpowiedzi i bała się jej.
— To nie mój młynek do mięsa, to młynek do mięsa Barbridge’a — powiedział Red. — Powinnaś wierzyć mężowi. — W jego głosie słychać było ulgę. Jakby długo błądził po ciemnym, przepełnionym okropnymi potworami lesie i nagle wyszedł na zalaną księżycowym światłem polanę, gdzie już nie ma miejsca na koszmarne wytwory fantazji i mroku.
— Wierzę ci… — Guta nie wytrzymała i rozpłakała się.
— Och, nie szarp mi duszy! — jęknął Red. Guta przygryzła dolną wargę i w końcu udało się jej opanować słabość.
— Zabiłeś go — powiedziała, chlipnąwszy ostatni raz. — Wiem. I syna jego też zabiłeś. Złapią cię, Red. Dina Barbridge ma teraz dużo pieniędzy, dołoży wszelkich starań, żeby złapano zabójcę. I tym razem wsadzą cię na elektryczne krzesło. Albo do komory gazowej.
Red zaklął tak, jak nigdy wcześniej przy niej nie klął.
— Nigdzie mnie nie wsadzą! Nie znasz Diny. Dina teraz rzeczywiście ma kupę pieniędzy. — Red uśmiechnął się. — Wiedziała, po co ryzykuje.
— Ależ ty ją dobrze zn… — Guta zamilkła, nie dokończywszy. Nagle dotarło do niej, co łączy męża i córkę Barbridge’a naprawdę — Boże wszechmogący! — zawołała. — Bo-że wszech-mo-gą-cy!!!
— Tak, tak — powiedział Red. — Wszystko jest zupełnie nie tak, jak sobie wyobrażałaś.
— Och, Red… — Guta rozpłakała się ponownie.
Rano przysięgła sobie, że dzisiaj nie dopuści do siebie Reda, że teraz wszystko się zmieniło, ponieważ bardzo dobrze rozumiała żądzę zemsty, dlatego że sama nieraz ją odczuwała.
Kiedy było po wszystkim, Red powiedział:
— Czyżbyś myślała, że mogę zamienić ciebie na tę malowaną lalę?! ’
W milczeniu potarła nosem o jego policzek. Ale natychmiast jej myśli wróciły do tego, co się stało. Potem uciekły do jutrzejszego dnia. Wtedy powiedziała:
— Jeśli kapitan Quarterblood zapyta mnie, gdzie byłeś wczoraj w nocy, nie będę mogła skłamać.
— Wcześniej mogłaś — westchnął Red.
— Wcześniej to było inne życie. Wcześniej siedziałam w okopie i strzelałam do całego świata. Ostatnio miałam wrażenie, że w końcu wylazłam z okopu.
— Jak chcesz — powiedział Red. — Tylko pamiętaj… Nie żałuję tego, co się stało. Ani trochę.
I nie było wiadomo, co miał na myśli.
Następnego dnia zjawiła się w domu policja. Reda nie było — poszedł na giełdę pracy. Guta dopiero co odprowadziła Małpeczkę do szkoły, wysłuchawszy po drodze mnóstwa zachwyconych okrzyków.
Zresztą kapitan Quarterblood tym razem nie zaszczycił swoją osobistą uwagą rodziny byłego stalkera Shoeharta, przysłał jakiegoś plugawego, bardzo podobnego do szarego szczurka sierżancinę.
Szczurek nie próbował krążyć dokoła, zapytał wprost:
— Pani Shoehart, gdzie pani mąż był poprzedniej nocy?
— Ojejku, a co was to obchodzi? — powiedziała Guta. Szczurkowi nawet brew nie drgnęła.
— Mamy w stosunku do pani męża pewne podejrzenia. Dlatego zadałem takie pytanie.
— Mój mąż spał! — powiedziała twardo Guta. — Słodko, słodziutko! Przy moim ciepłym boku!
— Nie mam na myśli dzisiejszej nocy — przypomniał szczurek.
— Jeśli uważacie, że u nas noce różnią się od siebie, to się mylicie — powiedziała Guta, dziwiąc się powracającemu zdecydowaniu. — Mąż był w domu. A co się stało?
— Zmarł stary Barbridge.
— Ach, o to chodzi! — Starannie odegrała oburzenie. — A wy, oczywiście, zdecydowaliście, że zabił go Red Shoehart, pseudonim „Szalony’?!
— To nie ma najmniejszego znaczenia, co myśmy zdecydowali! — W głosie szczurka również zadźwięczały stalowe nutki. — Pytam panią, gdzie poprzedniej nocy był mąż!
Guta nie została mu dłużna:
— Proszę mi wybaczyć, ale powody do zabicia Barbridge’a miała dobra połowa miasta Harmont! I dobra połowa miasta Harmont nie bardzo się przejmie, dowiedziawszy się, że ta gnida oddała duszę Panu Bogu. Co zaś się tyczy mojego męża, to on przez całą noc się pieprzył. Naturalnie, w swoim własnym łóżku ze swoją własną żoną.
Ledwie poszedł wujek Dick, przywlokła się stara Norman.
Tato, jasne jak oczy własne, nie ruszył się do dzwonka, siedział sobie dalej w salonie. Do sąsiadki wyszła matka i zaprosiła ją do kuchni.
Dzień otwartych drzwi, pomyślała Maria, ale wsłuchała się: rozmowy mamy ze starą Norman często były dość fajo-we. Jednakże tym razem rozmowa na początku nic specjalnego nie niosła. Najpierw przeżuwały przepisy kuchenne, nie wypraną bieliznę i inne duperele. Maria wróciła do podręczników. Ale rozmowy do końca nie wygasiła, czepiała się jej brzeżkiem uwagi. Dlatego usłyszała pytanie sąsiadki:
— Powiedz mi, Guta, wasz stary potrzebuje jakiegoś specjalnego traktowania?
Matka zdziwiła się takim pytaniem, ale odpowiedziała uczciwie:
— Nie, Ellin. Przecież nie je, nie pije, do ubikacji nie chodzi. Rzecz jasna coś tam robię — powiedzmy, ścielę łóżko na noc. A rano chowam nie tkniętą pościel. W sumie to bardziej dla siebie niż dla niego. Żeby było po ludzku, rozumiesz?
— Rozumiem — powiedziała starucha Norman. — Bo mój Stefan zmienił się, jakby czegoś chciał…
— Niemożliwe — powiedziała matka. — Mumiki nigdy niczego nie chcą, dlatego że…
— Ja też tak uważałam — przerwała jej stara Norman. — Ale ostatnio… — Zawahała się. — Kiedy wychodzę z domu, coś się dzieje. Przesuwają się krzesła, brudzą się naczynia, pościel zabrudzona. Przychodzę, posprzątam, zaprowadzę porządek. A potem wszystko znowu się powtarza. Przy czym, póki jestem z nim, jest cisza i porządek. Jak tylko wyjdę, to wszystko od początku. Jak bywało w dzieciństwie…
Maria uśmiechnęła się. W końcu stara Norman zauważyła, że i w jej domu coś się dzieje.
— Ojejku, to niemożliwe! — powtórzyła matka. — Przecież oni ledwo się poruszają. Póki tatulo podniesie rękę, mija pół godziny.
— Czyli według ciebie zwariowałam? — Stara Norman nie kryła rozdrażnienia.
— Nie, skądże — odezwała się matka. — To znaczy, chcę powiedzieć… Po prostu, nie wiem. U nas nic takiego się nie działo.
Akurat się nie działo, pomyślała Maria. Nawet bardzo się działo. I nie takie rzeczy!
— Więc tak sobie myślę — ciągnęła stara Norman — że Stefan robi wszystko, żebym przy tych domowych pracach zapominała o jego śmierci. Taki czuły chłopiec…
Maria bardzo zapragnęła teraz popatrzeć na matkę. Pewnie nieźle osłupiała. I nie dziwota! Wszystko na to wskazywało, że starej Norman, po tym, jak pojawił się mumik, dobrze przesunęła się kopuła.
— Maria! Mamusia jest u was?
W odróżnieniu od dziadka Shoeharta Stefan Norman zawsze pierwszy zaczynał rozmowę.
— Tak, u nas.
— Jak zwykle miele ozorem?
— Rozmawia z mamą — dyplomatycznie odpowiedziała Maria. Jeszcze ciebie mi, facet, brakowało.
— O czym miele?
Maria przekazała treść rozmowy matki ze starą Norman.
— Tak, tak — powiedział Stefan. — Stare ścierwo wyciąga wnioski na opak… Posłuchaj, Mario, mam do ciebie prośbę. Wyjaśnij jej, o co chodzi. O tym, że to ty robisz burdel w naszym domu, możesz nie mówić. Niech to będzie moja wina. W końcu i tak to robisz na moją prośbę.
Maria pomyślała chwilę i odpowiedziała:
— Nie mogę jej wyjaśnić, o co chodzi. Nie zniesie tej nowiny.
— No to rypnij starą. — Słowa sypały się jak piasek w klepsydrze. — Przecież możesz.
Tak, pomyślała Maria. Mogę to zrobić i to nawet całkiem bombowo. Ale czy naprawdę mama urodziła mnie po to, żebym pomagała umarłym i zabijała żywych?
— Sam ją wykończ.
— Przecież wiesz, jakie mam ciało. Zanim sprzedam jej kosę, tysiąc razy się obudzi i powyrywa pazury.
— A może taka próba akurat wystarczy. Albo się po prostu wystraszy, albo skuma, o co biega. I w jednym, i w drugim wypadku uwolni cię.
— Akurat! Już wcześniej nie za bardzo kumała, a teraz to z radości w ogóle przestała kapować. Zresztą nie to jest najważniejsze. Jak ja jej w oczy spojrzę, kiedy umrze?! Może i nie kocham matki, ale nie mogę jej zabijać własnymi rękami.
— Ja też nie mogę jej zabić — powiedziała Maria.
— No to jak mam jej wyjaśnić, że mój powrót do domu wcale mi się nie podoba?
— Idź na podładowanie i więcej nie wracaj.
— Gdyby… — W głosie Stefana zabrzmiał smutek. — Przecież nie jesteśmy panami siebie. Póki ona tego chce, będę ciągle i ciągle do niej wracał. Gdybym był staruchem jak twój dziadek, może by mnie cieszyło, że komuś jestem potrzebny. Nawet w takiej postaci. — Głos zabrzmiał wściekle. — Ale już w tamtym życiu wykończyła mnie swoją opieką!
— No to napisz do niej list — powiedziała Maria. — I zejdź ze mnie! Nie będę tłukła twojej matki. Rozrzucać pościeli po mieszkaniu też więcej nie będę, bo to nie są dziecinne figle, jak się wydaje twojej matce.
— Poczekaj, Mario… — Stefan chciał ją jeszcze namawiać, ale wypędziła go ze swojej świadomości.
A na dole żegnały się dwie zatroskane swoimi dziećmi matki.
— Pójdę już — powiedziała stara Norman. — Popatrzę, co on tam w tym czasie nawyrabiał. Wiesz, Guta, okazuje się, że mam po co żyć!
Matka zamknęła za nią drzwi. W domu znowu zapanowała cisza. Maria odetchnęła i wróciła do podręczników. Cisza trwała pięć minut, potem odezwał się znajomy dowódczy głos:
— Ojejku, a ty gdzie się wybierasz? Kładź się natychmiast!
— Muszę — powiedział tato.
— Coś za często zacząłeś do niej biegać! Teraz rozumiem, dlaczego ona tak chciała, żebym poszła do Strefy.
— Nic nie rozumiesz. I nie zrozumiesz nigdy. Puść!
— Nie puszczę!
— Puść! Nie idę do niej.
— No to tym bardziej nie puszczę.
— Puść mnie, suko! — ryknął tato. Coś upadło.
Trzasnęły drzwi. Potem zaterkotał silnik bramy garażu i zamruczał stary landrover.
I w tym momencie matka zaczęła krzyczeć na dole zajęczym głosem:
— Marioooo!
Maria wypadła z pokoju i sturlała się po schodach.
Matka wpółleżała w przedpokoju, opierała się prawą ręką o podłogę, lewą trzymała się za pierś. Sukienkę na piersi miała rozerwaną.
— Zatrzymaj go, Mario! Zatrzymaj ojca, zaklinam cię na Boga! Przecież możesz! Wiem!
Jak potrzebujesz, wszystko wiesz, pomyślała Maria. Ale nie mam władzy nad ludźmi. Mogę zatrzymać człowieka i zabić go, ale to nie jest równoznaczne z władzą. O wiele ważniejsze jest zmuszenie go do działania. Albo do myślenia.
— Mogę. — Zaczęła podnosić matkę z podłogi. — Ale czy to jest właśnie to, czego ojciec potrzebuje?
— Przecież on pojechał do Strefy! Do Strefy!!! Czy ty to rozumiesz?
— Rozumiem, wstawaj. Zobacz, jaki siniak.
Gucie zatrzęsły się wargi, rozdygotały ręce.
— Bądźcie przeklęci, wyrodki! — powiedziała. — Boże! Za co mnie los pokarał takim mężem? Za co mi dał taką córkę, która nie chce uratować rodzonego ojca? Za co? Czym zawiniłam, Boże Wszechmogący? Czyżby tym, że ich kochałam? Czyżby tym, że wybaczałam mężowi i zawsze na niego czekałam? Czyżby tym, że chciałam, żeby moja córka była normalnym człowiekiem?
Tym razem mama litowała się nie nad nią, Marią, lecz nad samą sobą. To było jeszcze gorsze. Od tej zwykłej litości dymiła czacha, a od tej aż kopało w podroby. I ból serca okazał się gorszy od bólu głowy: przedtem chciało się płakać, teraz — umrzeć.
Matka użalała się nad sobą, a nienawidziła Marii. Ta nienawiść zdecydowała o wszystkim. Maria nagle poczuła, jak spływają do niej moce.
Sen przyszedł błyskawicznie.
Stała w „białej dziurze”, przed tym właśnie nadmuchiwanym balonikiem, który wcale nie zrobił z Małpeczki Marii. Oczywiście, nagrodził Małpeczkę klawym pyszczkiem, przenikliwym umysłem i bombową figurą. Ale właśnie się wyjaśniło, że aby być Marią, nie wystarczy klawy pyszczek, przenikliwy umysł i bombowa figura. Trzeba mieć coś jeszcze. A czegoś innego nie mieć. Na przykład umiejętności rozmawiania z żywymi nieboszczykami. Daru podsłuchiwania ludzi przez dźwiękoszczelne ściany. Umiejętności widzenia ich na odległość.
A Maria, jak się okazuje, widziała ich. Oto tato pędzi swoim landroverem, ściskając kierownicę zbielałymi palcami. W oczach nie ma lęku przed śmiercią. Ma zachwyt, bo jedzie na swoje ukochane „ryby”. I tęskne oczekiwanie, jakby pędził do ukochanej kobiety. Na matkę tak nie patrzył. I na ciotkę Dinę Barbridge też nie. Zresztą na ciotkę Dinę nigdy by tak nie patrzył. Ciotka Dina był dla niego żywą zabawką. Jak Marii stalkerzy w dziecinnych snach. Tak więc niczym od ojca się nie różni. Cóż z tego, że on nie ma takich cudownych mocy jak jego córka, potrafił za to uszczęśliwiać matkę. Niechby nawet na krótko. Ale tak było wcześniej. Zanim ją, Małpeczkę, zaczęli wszyscy postrzegać jako Marię. Potrafił uszczęśliwiać. A ona nie potrafi. Za niecałe pięć minut tato dotrze do różowej przezroczystej kopuły. I wtedy ona będzie odpowiadała za matkę. Spadnie na jej serce przekraczający jej wytrzymałość ciężar matczynej litości dla samej siebie. Tego ciężaru nie wytrzymają żadne podroby. Nawet podroby Małpeczki.
Oczywiście pewnie może zatrzymać tatę. Ale to nikomu nic nie da. On i tak już nie może uszczęśliwić matki. Póki matka tego nie zrozumie, będzie się chwytać odłamków umykającego życiowego porządku. Ale kiedyś zrozumie i będzie jeszcze gorzej. Wtedy matka i tato odejdą ze świata Marii i przejdą do świata reszty Harmont. Do świata nienawiści…
Od tego nie da się odkleić.
Moce w niej rosły. Wydawało się, że nienawiść całego miasta spłynęła do Marii, a Maria otworzyła się przed nią.
Wcześniej widziała na odległość i słyszała przez ściany. Teraz słyszała nie tylko przez ściany. I nie tylko w rzeczywistości. Głosy nie jej świata wracały z przeszłości, przybierały na sile. Najpierw szept. Potem mowa. Potem krzyk. Najpierw słowa obejmowały ją jak matczyne dłonie. „Ej, ściółko stalkera! Wynocha z naszego domu! Zabieraj stąd swojego wypierdka z kudłatym ryjem! Żeby wasza noga tu…” — „Mamo, dlaczego oni tak mówią? Czy ty jesteś ściółka?” Potem poklepywały ją jak taty dłoń po pupie. „No i co, Szalony? Do Strefy już się nie przedostaniesz… Skończyła ci się laba! Haruj jak wszyscy!” — „Tato, dlaczego oni tak mówią? Czy ty jesteś szalony?” A potem zaczęły ją szarpać jak łapska gwałciciela. „Chłopy, patrzcie, znowu mumik! Hej, śmierdzielu! Zabieraj się do swojej mogiły! Miasto jest dla żywych!” — „Dziadku, dlaczego oni tak mówią? Czy ty jesteś martwy?” Przed głosami nie było ratunku. Jak i przed litością. „Posłuchaj, Shoehart! Czy to tatuś przytargał ci ze Strefy drewniane cycki?” — „Dlaczego oni tak mówią?!” Głosy były agresywne jak ludzie. I tak samo nie znały litości. Stale dyszały złością i nienawiścią. „Bądźcie przeklęci, sukinsyny!” A złość i nienawiść jak zwykle stawały się nieprzezwyciężoną siłą i zdecydowaniem.
— Nie potrzebuję takich bajerów — powiedziała Maria do swojego „nadmuchiwanego balonika”. — Słyszysz? Zrób tak, żeby to znikło!
Zapewne było to prawdziwe najskrytsze marzenie, ponieważ kula nagle eksplodowała złotem. Rodzące się gdzieś tęskne, długie skrzypienie wypełniło uszy Marii. Zatkała je kciukami. Ale dźwięk nie zniknął, wręcz przeciwnie — nasilał się i nasilał, zagłuszając nienawistne głosy, rozrywając błony bębenkowe. Póki Maria nie przypomniała sobie, że ten dźwięk towarzyszył jej nocnym zabawom z żywymi lalkami. I póki nie zrozumiała, że sama rodzi to nieznośne skrzypienie. To powracały do Strefy myśli i pragnienia Małpeczki, niepotrzebne ludziom, przeszkadzające tacie, niszczące matkę. Ostatnie, co Maria zdążyła zobaczyć, to gasnąca różowa kopuła nad jej głową. Gasła tak szybko, że zniknęła już po kilku chwilach.
Po następnych kilku chwilach Maria poczuła, że świat za granicami bajkowej krainy zaczyna się zmieniać.
A jeszcze po chwili zniknęła sama Maria.
Posuwam ci ja sobie Siódmą Ulicą. Słoneczko świeci, ptaszki na drzewach śpiewają. Jednym słowem — pięknie dokoła.
W duszy też pięknie. Niby dlaczego nie? Sprawa odwalona, furę z granicy przywlokłem bez problemów, wpakowałem do garażu, garaż na kłódkę i hulaj dusza, kangurze.
Najpierw, co prawda, dryndnąłem do Perszerona.
— Kuter — powiadam — jest na przystani. Naprawiłem silnik. Co w naszym języku znaczy: Zabieraj towar.
— Rybacy — pyta — nie przeszkadzali?
— Zarzucali wędki — odpowiadam — ale w nierybne miejsca. Wyłowili jedną śrubę, a i ta zardzewiała.
Co znaczy: Zrobili kipisz przy wylocie z miasta, ale spudłowali. Niech sobie nykają i sto lat — małpki leżą w fałszywym zbiorniku. Trzeba mieć dokładną wystawę, żeby znaleźć. Kiedyś żaby miały gites celowniczego, ale skończył się, jak nakryli Chudego Icchaka. Wtedy Perszeron stracił pół miliona. Tak więc nie żałował na śledztwo czasu ani pieniędzy. I naturalnie znalazł tego, który się skurwił. Chudemu załatwił na rozprawę fest papugę. A gnojowi włożył kopyta do miedniczki z betonem. Zamknęli mu papę, wepchnęli w nocy do fury przeznaczonej do takich spraw, i po kisielu. Sterczy teraz gdzieś na dnie pod mostem, podrywa tamtejsze okonki i bawi się z nimi w koci-łapci.
— Dobra — mówi Perszeron. — Za godzinę podpłyń na róg Siódmej i Centralnego.
Podpłyń to podpłyń, mi tam zwisa. Tym bardziej że dadzą mi tam żywą sałatę. Za bardzo, bardzo dobrze wykonany kurs oczywiście.
Robotę mam czystą. Szurnij raz w tygodniu do dziurawej nitki, zostaw furę na kempingu i spożywaj sobie tlen, póki tamte chłopaki nie zapakują towaru do zbiornika. Już trzeci rok tak jeżdżę… Przy okazji, wyjaśnienie dla niekumatych: „dziurawa nitka” to w języku ryb, a po żabiemu nazywa się to „okno na granicy”. Więc ja z tego okna wożę do Harmont małpki. Trefna robota, jasna sprawa, ale i tak mniej trefna niż zajęcie miejskich kurierów. Ich mogą w każdej chwili capnąć przy transakcjach, na gorącym uczynku, a mnie wyłącznie jak ktoś podkabluje. Ai tak wyrok mniejszy, bo przecież nie wiem, po co wożę furę tam i z powrotem. To oczywiście wersja dla żab — nic nie wiem…
W sumie wpadłem na chawirę, wypucowałem ciało pod prysznicem, przebrałem się, powiesiłem na szyi śledzia i naprzód. Posuwam Siódmą, jaram sobie ćmika. I nagle z tyłu ryk:
— Hej, Rudy! Stój!
No to ja co? Nie mam powodu do spadunku. Jak mnie prosi ktoś miły, to paznokcie połamię, ale wykonam. Hamuję, odwracam się.
Sierżant Decker z miejskiego wydziału do walki z narkotykami. Stoi sobie, menda koślawa, gnida zgniła, i reflektorami mnie na wylot przerabia.
— Dokąd lecisz, Rudy? — pyta.
— Tak sobie — odpowiadam. — Szpaciren gejen wzdłuż Brodwejen. Fersztejen czy nie fersztejen?
A ten dwumetrowy wał zmierzył mnie od stóp do głów i oświadczył:
— A jak cię zaraz, mądralo, poproszę o wywrócenie kieszeni? Jawnie zagrywa, flik jeden! Ja go też zmierzyłem.
— A macie, sierżancie, pozwolenie? — mówię. — Do prokuratora okręgowego zwracał się pan?
— Ja — odpowiada — mam swojego prokuratora. — 1 podsuwa mi kułak pod nos, dwupudową banię. — Więc się nie strzęp! Wejdźmy do bramy.
O, tu już postawiłem uszy ostro. Poważnie, widzę, żaba do mnie mierzy. Taa, sprawa cuchnie… Mogę, rzecz jasna, dalej się jeżyć, stawiać na całego, ale czuję, że wsypie mi po bani, a potem — niby za opór — jeszcze włoży bransoletki. A po cholerę mi reklama na posterunku. W sumie sytuaciora taka, że nie ma co dźgać rogami, trzeba dać tyły.
Przykleiłem na portret pokorę i mówię:
— Za co, sierżancie? Chociaż, proszę bardzo… Nie mam co ukrywać przed rodzoną policją, cały tu stoję. Jak na spowiedzi! — 1 udaję całkowitą i szczerą ochotę do wywrócenia bagażników.
Wyczaił, widzę, że nic nie mam. Dla widoku przejechał mi łapskami po bokach i mówi:
— Dobra, spadaj stąd… Zresztą poczekaj! Co mi tam — stój to stój.
— Chodzą — mówi — po mieście słuchy, że ty, Rudy, związałeś się z bandytami.
— Jakże tak można, sierżancie! — zdumiałem się naturalnie. Co to za fiut tak na mnie nakapował? Co to ja jestem, fioł marynowany, żeby się z bandytami wiązać?
— Az czego żyjesz? — pyta. — Ale garniturek na grzbiecie! Kra wacik…
No to ja się do jego ucha przykleiłem i szepczę:
— Przecież chłopak ze mnie jak lala, sierżancie. Czterdziestoletnie krowy same mi się na szyi wieszają. Po to i ubranko, i krawacik. Dochód może nieduży, ale żyć się da.
— Stroisz z siebie chłopa na zamówienie, tak?
No to ja skromnie spuściłem knedle. A on powiada:
— Długo z tego nie pożyjesz. Przyjdzie i do ciebie czwarta dycha. Wziąłbyś się, Rudy, za mózg. Przecież znałem twojego ojca.
Niepotrzebnie o tatulu zaczął. Orał ojciec w swojej fabryce, orał i nic nie naorał. Ani sobie, frajerowi, ani nam z maman.
— Dobrze, sierżancie — mówię. — Kapewu. Obiecuję zacząć pracę. Nie jutro, co prawda, ale obiecuję.
No i rozeszliśmy się, poszedłem dalej.
Doszedłem. Suseł już tam jest, filuje na boki. Facjatę ma do filmu, za cholerę nie pomyślisz, że to człowiek Perszerona. Schowaliśmy się za budkę telefoniczną. W budce stoi jakiś frajer, ślini się do słuchawki, ale skoro Susła to nie rusza, to i ja nie mam co się ciskać. Przekazał mi zielone — jak zwykle w milczeniu. A potem mówi:
— Perszeron prosił, żebyś zaniósł paczkę do Ernesta. Jaja sobie robi!
— A figę widziałeś?
— Nie widziałem — odpowiada. — Ale ty możesz zobaczyć. Zabieraj towar i jazda!
Widzę, że to nie żarty. Mało się nie przewróciłem.
— Co ty? — syczę. — Najmowałem się na kangura. Nie tak się umawialiśmy!
A ten patefon patrzy na mnie z dołu z takim uśmieszkiem i oświadcza:
— Przestań, Rudy! Wiedziałeś, w co się pakujesz. Perszerona też znasz! Nie lubi tych, którzy odmawiają, gdy on prosi!
No i tu się kiepsko poczułem. Myślałem sobie, że skubnę łatwo grosz, a potem Gutę zabiorę, wyrwę z tego miasta, i tyle mnie będą widzieli.
— Bójcie się Boga, chłopaki — mówię — co to, nie ma poza mną gońców?
— Nie strzęp się, Rudy — odpowiada Suseł. — Albo jesteś z nami na całość, albo… Sam rozumiesz! — Kuknął na boki, wyjął z kieszeni pakiet i wyciąga do mnie.
Pakiecik nieduży, małpki w otoczce. No to wsunąłem go, sam nie wiem dlaczego, w lewy bagażnik.
— Tylko uważaj, Rudy — powiada znowu Suseł. — Jakbyś chciał stąd wyrwać, z twojej Guty zostaną tylko ładne szmatki. A żeby cię nie kusiło i do ciebie, i do niej przykleiliśmy wujków. To wszystko, spadaj.
No to poszedłem. Zdążyłem tylko zobaczyć kątem oka, że frajer w czapce wylazł z budki, puścił oko do Susła, wypuścił mnie na dziesięć metrów i kilwateru się uczepił. Jak prawdziwa żaba…
W sumie nie pamiętam, jak dobrnąłem do Eldorado, przez cały czas miałem przed oczami szmatki Guty. Zakrwawione… Tylko raz pomyślałem, że gdyby teraz sierżant Decker mnie spotkał i zaczął penetrować — wpadłbym. Ale do lampy mi to teraz było.
Dobra, wchodzę do Eldorado. Wziąłem się w garść, twarz blacha. Ernest sterczy za barem, kuka na mnie. Uśmieszek na pysku. Zrozumiałem, że on i Perszeron są związani jednym sznureczkiem. Dlaczego wcześniej tego nie skumałem? To pewnie Ernie, suczy syn, i naprowadził na mnie Perszerona.
Ale teraz późno przeklinać los. Rozejrzałem się jeszcze raz, niby same znajome ryje, machają szuflami, czyli witają się. Nie da się tego ukryć, co nieco się z nimi wypiło…
— Hej, Rudy! — wrzeszczą z kąta. — Wiosłuj do nas! Patrzę na moich kolesiów: Szuwaks siedzi, szczerzy się — zęby białe na całą klawiaturę. Przy nim Okularnik, trzyma się szklanki. Widać nieźle już dmuchnęli. Machnąłem rączką, ale poszedłem do kontuaru: paczuszka z małpkami przypieka bok.
Przy kontuarze pusto jak głuchą nocą na miejskiej promenadzie. Podchodzę, zarzucam zad na stołek. Ernest natychmiast kapie mi na dwa palce do kolorowego kieliszka.
— Przyniosłeś towar?
— Świerzbi cię? — odpowiadam. — Mam ten twój towar.
— Zuch — mówi. — Nie kitwaś się, wypij, potem paczuszkę do szklanki włożysz.
— Co się mam kitwasić — mówię.
Ernest za plecami ma mordowizor na całą ścianę — odbijają się w nim nasze ryje. To znaczy mój ryj, a Ernesta przylizany tył głowy. Widzę więc w tym mordowizorze, jak do Eldorado wchodzi frajer w czapce. Mój nowo narodzony wujek…
Tak, wpadłeś na hak, Rudy. Za późno płakać. Dopijam, nieznacznie wkładam paczuszkę. Ernest umyślnie dał kolorową szklankę, żeby obce patrzałki nie widziały paczuszki. Siedzę dalej. W końcu Ernest przycumował przy mnie, zabrał szklankę, wsunął pod ladę.
— Dobra robota — mówi. — Jesteś wolny.
A uśmieszek na pysku ma taki, że można się powiesić. Albo na babie uwiesić. Ale nie pójdę teraz do Guty. Nie widziałem jej od pięciu dni, ale w takim nastroju nie pójdę. Natomiast mogę bryknąć do Cecylii Chalmers. Mam taką jedną. To nie krawężniara, nie. Fajna szprycha i lala jak malowanie. Jak to się mówi: dziewczyna dwudziestokaratowa. Sukienka trzeszczy na zderzakach, same się w łapy proszą. Tylny most akurat wykrojony na moje zapotrzebowanie, a najważniejsze, że czysta, dobrze to wiem. Poza tym pacierza i mnie nigdy nie odmawia. Przyjdę, cześć— cześć, gadu-gadu — i pakuj swojego eklera do futrzanego sejfu.
— Jeszcze polać? — pyta Ernest.
— Polej swojej koleżance — mówię. — Jeśli pozwoli. A dla mnie przygotuj flaszkę. I jakąś zakąskę.
— Wybierasz się do swojej Guty? — pyta Ernest. — Prawidłowo. Zrobiona sprawa, czeka zabawa.
Takiej nabrałem ochoty, by obić mu ryj, że sił brak, aby się powstrzymać. Ale utrzymałem łapy.
— Przymknij klapę — mówię. — Nie twój zasrany interes, dokąd idę.
Przytaszczył mi butelkę, spakował zakąchę w firmową torbę. Rzuciłem na bar zielonego i odcumowałem, tylko kolesiom zrobiłem pa, pa. Chłopacy zrozumieją.
Wychodzę na ulicę, za mną wujek w czapce. Znowu rzygać mi się zachciało, aż do utraty tętna. Powlokłem się do domu Cecylii.
I nagle patrzę — idzie mi na spotkanie Guta. Idzie, dziewczynka moja, obcasikami stuk-stuk, taka figurzasta, że dojki Cecylii od razu mi wyleciały z głowy. Rozumiem, że nie idzie tak sobie, po Brodwayu szpaciren, lecz że mnie szuka.
— Cześć, Guta — mówię. — Daleko się wybierasz?
A ona jak nie popatrzy na mnie, na cholerną flachę pod pachą, na torbę z zakąchą, i powiada:
— Dzień dobry, Red. Szukam ciebie.
— Po co? — pytam.
I widzę, że dwadzieścia metrów za jej plecami stoi frajer, niby gapi się na wystawę, a w naszą stronę kuka.
— Słuchaj, Red — mówi wyzywająco Guta. — Jeśli zamierzasz mnie rzucić, to rzucaj. Mam to w nosie.
Widzę, że coś nie tak, nigdy jeszcze takim tonem do mnie nie mówiła.
— A o co chodzi, Guta? — pytam. Milczy i patrzy w ziemię.
Wtedy biorę ją pod rękę i prowadzę w stronę domu. Mój frajer w czapce też tu jest, stoi, usilnie odgrywa czytanie gazety.
— Chodźmy, Guta, do mnie. Wypijemy, wpadniemy na dancing. Jednym słowem zabijemy czas. Bo widzę, że masz kiepski humorek.
Z Gutą nie gadam rybim językiem. Żadnych „eklerów” czy „futrzanych sejfów” — to nie ten kaliber.
Idziemy do mnie. Kątem oka widzę, jak nasi wujkowie przy-kleili się nosami do siebie, o czymś gaworzą.
— Jestem w ciąży, Red — mówi nagle Guta.
Omal mi butelka spod pachy nie wyleciała. Dobrze, że nie byłem kirny — złapałem.
Guta po swojemu tłumaczy moje milczenie. Zatrzymała się, patrzy na mnie i oświadcza:
— Tak więc, skoro postanowiłeś ze mną zerwać, zrywaj dzisiaj. Ale wiedz, że obejdę się i bez ciebie. Sama urodzę dziecko i sama je wychowam. Możesz więc spadać, razem ze swoją butelką! Wypij sobie z jakąś szmatą, masz ich dużo…
Patrzy na mnie, a przed moimi oczami wiszą zakrwawione szmaty. I zaczynam rozumieć, że właśnie teraz los mnie bierze naprawdę w obroty.
Guta wyrywa swoją rękę i już nie mówi, lecz syczy:
— Wynocha ode mnie! Dobrze matka mówi, nie potrzebuję takiego ogiera. Wynocha i żebym cię więcej nie widziała!
I nagle rozumiem, że nie zakrwawione szmaty nas połączyły.
— Poczekaj, Guta, z wieszaniem na mnie psów — mówię. — Jaskółeczko moja, czyja się od ciebie odmawiam?
A ona patrzy na mnie, ma łzy w oczach. A mnie napadł jakiś nerwowy śmiech i zaczynam rechotać, ale tak, że wujkowie nasi gapią się na siebie, i jeden z nich kręci palcem przy skroni.
— Od dziecka też się nie odmawiam — mówię przez śmiech. — Dlaczego mnie wypędzasz?
I w końcu Guta rozkwita. I staje się tak piękna, że mi serce gdzieś opada.
Co będzie dalej, Red? — mówię do siebie. Co będzie dalej?