Muszę przyznać uczciwie: usiadłszy przy komputerze, by napisać posłowie do tej książki, i ułożywszy dłonie na klawiaturze, zerknąłem na pusty jeszcze monitor i… zupełnie nieoczekiwanie ogarnął mnie absolutny stupor. Przez kilka lat rozmawiałem o tej książce, prywatnie i publicznie, za pomocą telefonu i poczty elektronicznej; tłumaczyłem sens tego zbioru, podstawowe zasady i kryteria wyboru utworów; przekonywałem, namawiałem, argumentowałem i sprzeczałem się. I oto teraz po prostu nie wiem, o czym powinienem (jak również o czym można i warto) napisać.
O tym, że książki Strugackich to nie tylko wspaniała literatura, że to kawał życia dziesiątków i setek tysięcy, może nawet milionów ludzi?
O tym, że książki Strugackich uczyły czytelników żyć w zgodzie z aforystycznie sformułowanymi nakazami moralnymi: „Gdzie panuje szarość, do władzy dochodzi czerń”, „Myślenie to nie rozrywka, lecz obowiązek”, „Praca jest ciekawsza od rozrywek”, „Zycie daje człowiekowi trzy radości — przyjaciela, miłość i pracę” i wiele, wiele innych?
O tym, że cała współczesna fantastyka (ta, która ma prawo nazywać siebie literaturą) pochodzi z „szynela Strugackich” — ze Stażystów i Południa, Poniedziałku i Pikniku, Ślimaka i Miliarda — i że całe pokolenie rodzimych fantastów wcale nieprzypadkowo uważa Strugackich za swoich mistrzów?
O tym, że wielcy twórcy Strugaccy, odcinaj ąc ze swoich pomysłów, jak z bryły marmuru, wszystko, co ich zdaniem było zbędne, pozostawili poza „otwartymi finałami” swoich powieści mnóstwo nie rozwiązanych zagadek, otwartych linii fabularnych, nie do końca ukazanych ludzkich (i nieludzkich) losów?
O tym w końcu, że od każdej zasady istnieje wyjątek, i że będące ostatnio w powszechnym użyciu obce słówko sequel wcale nie musi oznaczać gorszego gatunku, komercjalnej chałtury — szczególnie, jeśli taki sequel jest pisany nie dla korzyści, lecz z miłości i szacunku?
Tymczasem dni upływały, nieubłaganie nadciągał termin oddania zbioru do druku. Zajmowałem się redakcj ą, sprawdzałem korektę, przeglądałem ilustracje i elementy okładki, a po nocach, tępo wpatrując się w dziewiczo czysty ekran, usiłowałem powiązać rozbiegane myśli. Dopiero gdy zostało mi czasu tyle co nic, wpadłem na pomysł, który ratował wcześniej i innych: jeśli nie masz o czym pisać, pisz właśnie o tym.
Tak urodziło się pierwsze zdanie tego posłowia. Następnie przyszedł mi do głowy i tytuł: pożyczyłem go z książki Strugackich, która „wiele wycierpiała”, kisząc się od 1972 do 1980 roku w wydawnictwie Mołodaja Gwardia. A potem wszystko stało się proste. Zrozumiałem, o czym można, warto i należy pisać — właśnie o tym, jak powstawała ta książka. Książka, o której marzyłem od dzieciństwa. Książka, która była dla mnie takim „nie umówionym spotkaniem”. Czy — dokładniej — jednym z nich.
W dziwny sposób wszystkie ważne momenty w moim życiu były jakoś związane ze Strugackimi. Zupełnie serio twierdzę, że ich twórczość była tym „palcem losu”, który bezbłędnie przeprowadził mnie przez pole minowe przypadku. Słowo honoru, jest w tym coś mistycznego. Osądźcie sami.
Dlaczego w czasie, kiedy krąg mego czytelniczego zainteresowania — a pewnie i całego spektrum zainteresowań — dopiero się formował, ojciec, który nie przepadał za fantastyką, poradził mi przeczytać Hotel „Pod Poległym Alpinistą”, który opublikowała prenumerowana przezeń „Junost”, a zaraz potem Koniec akcji „Arka” i Piknik na skraju drogi z „Aurory”? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem, co z tego wynikło: zakres mojego czytelniczego zainteresowania ustalił się natychmiast i na bardzo, bardzo długo. Jak również zakres czytelniczych poszukiwań.
Dlaczego książki Strugackich, w owym czasie ogromnie trudne do zdobycia, trafiały w moje ręce regularnie i niezawodnie?
Doprowadziło to do tego, że światy braci Strugackich były dla mnie bardziej realne niż otaczający świat, w nich przebywałem stale, tylko czasem porzucając je dla załatwienia spraw życiowych. W miarę zdobywania nowych książek światy owe stopniowo rozszerzały się, a w miarę kolejnego czytania starych (sądzę, że Poniedziałek przeczytałem jakieś pięćdziesiąt razy) światy te coraz łatwiej było mi osiągnąć.
Dlaczego entuzjastyczny, naiwny list, wysłany w 1975 roku przez młodego fana do swoich idoli z adnotacją „pisz na Berdyczów” (na adres miesięcznika „Aurora”), nie zaginął po drodze i nie wpadł do redakcyjnego kosza, lecz został uczciwie przekazany Borysowi Natanowiczowi, który życzliwie — choć krótko — nań odpowiedział? W rezultacie list od „samych Strugackich” wyraźnie wzmocnił mój autorytet wśród znajomych, natomiast nauczyciele zaczęli z większą wyrozumiałością odnosić się do tego, że zamiast na lekcjach wpisywać do zeszytów wzory i równania, wypisywałem zupełnie co innego.
Później, kiedy w Nikołajewie kończyłem pedagogikę, „palec losu” pokazał mi i drugą stronę medalu: w 1984 roku, po trwających półtora miesiąca „rozmowach” w KGB, z hukiem wylano mnie z leninowskiego komsomołu za „apolityczność i ideową niedojrzałość”, a w istocie za Klub Miłośników Fantastyki „Argo”, który utworzyłem, aby rozszerzyć krąg bliskich mi ludzi. Powiatowa partyjna gazeta „Jużnaja Prawda” wydaliła z siebie wówczas duży artykuł pod tytułem Brzydki łabędź. Oprócz wielu zabawnych zarzutów znajdował się tam i taki: że niby poszczególni miłośnicy fantastyki, naczytawszy się Brzydkich łabędzi, „patrzą na świat oczami ekshumowanego białogwardzisty”. Taak. Jednakże nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: w tym momencie straciłem resztki złudzeń co do świata, w którym przyszło mi żyć.
Potem również punkty zwrotne mego życia rozpracowywał „palec losu” z godną pozazdroszczenia regularnością. Swój pierwszy, jak uważam, prawdziwie profesjonalny wywiad, zrobiłem w 1987 roku właśnie z Arkadijem Natanowiczem Strugackim; był on następnie przedrukowany w kilku młodzieżowych periodykach od Symferopola do Chabarowska. A kiedy w 1988 roku zacząłem wydawać fanzin „Oversun” (tytuł zaczerpnięty zresztą z twórczości Strugackich), to jeden z numerów trafił do rąk Nikołaja Jutanowa, pisarza wywodzącego się z seminarium Borysa Strugackiego, który robił pierwsze kroki w roli wydawcy. Wynik: przeniosłem się z Symferopola do Leningradu, sam zacząłem uczestniczyć w seminarium, zająłem się zawodowo redakcją i wiele rzeczy wydałem, na czele z książką, z której jestem szczególnie dumny. Nietrudno domyśleć się, że to również byli Strugaccy — pierwsze wydanie nowel Poniedziałek zaczyna się w sobotę i Bajka o Trójce w pełnej autorskiej wersji.
A teraz ta oto książka — najważniejsze obecnie moje „nie umówione spotkanie”.
Pomysł tego zbioru utworów „na motywach Strugackich” powstał, o ile dobrze pamiętam, wiosną 1991 roku. Muszę przyznać, że pomysł wydał się nieco… obrazoburczy. Ale po pierwsze, przypomniałem sobie dzieciństwo, kiedy usiłowałem kontynuować ukochane rzeczy Strugackich — nieumiejętnie i nieciekawie, ale szczerze. Może będzie inaczej, jeśli wezmą się do tego prawdziwi mistrzowie? Po drugie, intensywnie badałem w owym czasie amerykański rynek księgarski i przekonałem się, że tam podobne wydania to rzecz zwyczajna. Oprócz wielotomowych powieści na kanwie scenariuszy, typu Gwiezdne wojny, i licznych „powieści zbiorowych” (Amerykanie nazywają ten gatunek shared worlds), można przytoczyć również godniejsze przykłady — powiedzmy, antologie Przyjaciele Fundacji czy Kroniki bradburiańskie, w których koledzy-pisarze złożyli hołd Isaacowi Asimovowi i Rayowi Bradbury’emu.
Podzieliłem się pomysłem z Borysem Natanowiczem. Jego reakcja była niestety negatywna: „Andriej, szanujący się pisarz nie będzie korzystał z cudzych światów. Nie będzie to dla niego interesujące. Interesujące jest wymyślanie własnego świata i własnych postaci”. Zgoda, uwaga ta ma sens, ale nie w stosunku do mojego pomysłu. Jednakże zarówno Andriej Stolarow, jak i Wiaczesław Rybaków, z którymi rozmawiałem na ten temat, nie przejawiali szczególnego entuzjazmu. Rozczarowany przełączyłem się na inne sprawy, na szczęście byliśmy wtedy przepełnieni wspaniałymi pomysłami choć, co prawda tylko niewiele z nich zostało zrealizowanych.
W październiku 1991 roku zmarł Arkadij Natanowicz. To był cios — bracia Strugaccy wydawali się wieczni, nie można było przyzwyczaić się do myśli, że takiego pisarza już nie ma i nigdy nie będzie. Obiecałem wtedy sobie, że koniecznie doprowadzę do realizacji swojego pomysłu. I stopniowo, jakby same z siebie, określiły się dwie najważniejsze zasady projektu, który zaczął nosić umowny tytuł Światy braci Strugackich.
Zasada pierwsza. Uczestnicy projektu to pisarze „czwartej fali”, których los literacki został w dużym stopniu zdeterminowany przez Strugackich. Poza tym — żadnych ograniczeń co do wieku, uznania i liczby publikacji. Każdy, kto uważa, że ma prawo do uczestnictwa w projekcie, może w nim uczestniczyć. Najważniejsze kryterium — jakość utworu. Może nie podobać się mnie, jako czytelnikowi, ale jeśli jest napisane z talentem, dobrze, profesjonalnie — powinien znaleźć się w książce.
Zasada druga Żadnego przymusu. Autor ma pełną swobodę w wyborze świata, bohaterów, czasów i miejsca akcji. Jeśli ktoś wymyśli, jak połączyć światy Krainy Purpurowych Obłoków i powiedzmy Ślimaka na zboczu, to dlaczego nie? Byle było to dobrze zrobione. Jak również żadnych świętości: mistrzów można uzupełniać, można z nimi polemizować, a na życzenie nawet kpić z ich postaci; oczywiście na miarę właściwego danemu autorowi poczucia taktu. W końcu literatura nie jest pensją dla panienek. Każdy pisarz patrzy na świat swoimi oczami, a najlepszymi uczniami są ci, co opanowawszy wyłożony im przez nauczyciela materiał, znaleźli własną drogę.
Drugi etap realizacji projektu rozpoczął się w 1993 roku. Na kolejnym „Interpressconie” w Riepino ponownie, ale bardziej konsekwentnie przeprowadziłem wśród znajomych pisarzy kampanię reklamową. Oprócz Rybakowa i Stolarowa byli przy tym obecni: Andriej Łazarczuk, Michaił Uspienski, Eduard Geworkjan i Władimir Pokrowski. Tym razem pomysł był przyjęty o wiele bardziej przychylnie. Geworkjan, jak pamiętam, zaczął natychmiast tworzyć listę tych, z którymi warto jeszcze na ten temat porozmawiać.
Niestety już w początkowej fazie realizacji projekt wymagał poważnego finansowego zabezpieczenia. Nie chodziło nawet o honoraria, po prostu autorzy chcieli mieć pewność, że książka pojawi się w księgarniach i że ich praca nie pójdzie na marne. Nie mogłem tego zagwarantować ze stuprocentową pewnością, w owym czasie sytuacja rodzimej fantastyki na rynku nie była szczególnie dobra. Dlatego prace nad tą antologią zostały zamrożone.
Dwa lata później, w czerwcu 1995 roku, u siebie w domu odebrałem telefon z pewnego wydawnictwa z Niżnego Nowgorodu. Ktoś im powiedział, że podobno montuję taki zbiór, a oni są tym zainteresowani. Wkrótce po rozmowie obdzwoniłem wszystkich potencjalnych autorów, zarówno tych, z którymi rozmawiałem już wcześniej, jak i tych, którym po raz pierwszy mówiłem o pomyśle. Nie powiem, żeby wszystko nabrało ogromnego tempa, jednakże lody ruszyły. Gdy trzy miesiące później doszły mnie słuchy, że potencjalny wydawca jest „trafiony-zatopiony”, nie wystraszyło to nikogo. Sytuacja na tyle się zmieniła, że nie było trudno znaleźć wydawcę tej niezwykłej książki.
Tak się właśnie stało. We wrześniu 1995 poznałem Nikołaja Naumienkę i Świetlane Giercewą z moskiewskiego wydawnictwa AST, którzy okazali się wielkimi amatorami fantastyki. Docenili mój pomysł i udzielili wszelkiej potrzebnej pomocy. Właśnie wtedy wykonano ostatni krok na drodze wiodącej do ukazania się tego zbioru.
Zostało tylko zebranie maszynopisów. Niestety, to też nie było proste. Zycie jest okrutne, a twórczość krucha. Szczególnie, kiedy pisze się jednocześnie z serca i na zamówienie. Nie dziw, że wielu pisarzy, którzy obiecali napisać coś w pierwszej fazie rozmów, po prostu nie wyrobiło się z terminami. Ostatnie dwie rzeczy — nowela Uspienskiego i Łukjanienki — dotarły do mnie e-mailem na początku marca, kiedy prace nad książką były bardzo zaawansowane.
Kto jednakże powiedział, że Czas uczniów to tylko jedna książka? Nigdy tak nie twierdziłem. Bracia Strugaccy mają mnóstwo uczniów, dlatego czytelnicy, którzy zagustują w niniejszym zbiorze, mogą mieć nadzieję na co najmniej jeszcze jeden podobny. Zresztą, nie należy zdradzać redakcyjnych tajemnic — kto, co, kiedy. Cały urok nie umówionych spotkań polega na zaskoczeniu.
Jak napisali w pewnym artykule Arkadij i Borys Strugaccy: „Czekajmy i miejmy nadzieję!”