Ant Skałandis DRUGA PRÓBA

Tak się złożyło, że późno poznałem twórczość Strugackich. Byłem już w dziesiątej klasie, gdy wpadła mi po raz pierwszy w ręce książka tych autorów — Południe. XXII wiek i Koniec akcji „Arka” w jednym tomie. A może wcale nie tak późno, może właśnie w najbardziej odpowiednim momencie?

Koniec akcji „Arka” był nie do końca zrozumiałą, ale wspaniałą wstrząsająco piękną, poetycką bajką, w której zakochałem się od razu i na całe życie. Kilka lat później, nie mogąc się z nią rozstać, postanowiłem nauczyć się jej na pamięć, żeby móc się nią cieszyć podczas dwumiesięcznego pobytu w brygadzie budowlanej. Czasu i sił wystarczyło mi na pierwsze trzy rozdziały, ale sądzę, że i dziś, jak to się mówi, skacowany i niewyspany mogę wyrecytować początek tej książki — co najmniej dwie strony.

A Południe stało się dla mnie skończonym obrazem tego świata, który chciałbym budować i w którym chciałbym żyć. Ja, podobnie jak wielu w tamtych czasach, wierzyłem w komunizm (było to w 1976 roku), i wspaniałe jest to, że mogłem wierzyć w komunizm według Strugackich. Szczerze mówiąc, wierzę w tamten komunizm do dziś, mimo pierestrojek i puczów, i — zdradzę wam w sekrecie — nie widzę żadnej różnicy między komunizmem Strugackich a „komunizmami” Asimova, Clarke’a czy Simaka. Po prostu oni nie używali tego fatalnego słowa — oto cała różnica.

Potem był siódmy tom „Biblioteki radzieckiej fantastyki” — Trudno być bogiem — oszałamiający przykład fantastyki heroicznej i satyry, filozofii i subtelnej liryki; oraz Poniedziałek — absolutnie nowy dla mnie gatunek, otwieraj ący zarówno okienko do przeszłości — do nostalgicznie idealizowanych przeze mnie lat sześćdziesiątych — jak i okienko w przyszłość — moj ą osobistą przyszłość, bardzo szczęśliwy okres pracy w dwóch radzieckich Instytutach Naukowo-Badawczych, a na dodatek abstrakcyjną przyszłość abstrakcyjnego człowieka, dla którego poniedziałek zaczyna się w sobotę.

A potem zaczęło się. Zaczęło się polowanie na wszystkie książki Strugackich, i żarłoczne czytanie ich wciąż na nowo, i przepisywanie na maszynie, i robienie fotokopii, i kserowanie, i kupowanie książek na giełdzie na moście Kużnieckim za szalone sumy… W naszym instytucie istniał nieoficjalny klub miłośników Strugackich, zrzeszających pracowników, którzy — tak jak ja — zwariowali na ich punkcie. Owszem, byliśmy mało oryginalni, ale nic nie wiedzieliśmy o tym, że zawiązują się pierwsze fankluby i że wkrótce odbędą się pierwsze konwenty. Po prostu czytaliśmy Strugackich.

Wyróżnię jeszcze trzy powieści, które wpłynęły w moje życie: Piknik, który wywrócił do góry nogami cały mój bikiniarski, dialektycznie paradoksalny, niemal manichejski światopogląd, który spowodował, że uwierzyłem w szczęście dla wszystkich i za darmo; Miliard, wstrząsający poprzez swą literacką moc, globalizm filozoficznej idei i — wtedy jeszcze nie uświadamianą, ale podświadomie wyczuwaną — aktualność; Żuk, który naprawdę mnie przestraszył, wpędził w smutek i metafizyczny strach przed siłami zła i okrutnymi regułami prawdziwego życia.

A potem wreszcie stało się.

Powieść Brzydkie łabędzie[9] po raz pierwszy przeczytałem w 1980 roku. Wydaje mi się, że do tego czasu poznałem już wszystkie utwory Strugackich. A Łabędzie były najbardziej zakazaną najtrudniej osiągalną, najbardziej skandalizującą ich książką. Otaczała ją gęsta aura plotek i niestworzonych opowieści. Mówiło się, że opublikowano ją w „Zwiezdie Wostoka”, a honorarium przekazano na rzecz Taszkientu, który ucierpiał od trzęsienia ziemi, mówiło się, że wycofano nakład tego pisma, opowiadano o nie uzgodnionym z autorami wywiezieniu rękopisu za granicę i niezliczonych wydaniach w „Posiewach” i „Chekhov Publishers”, o tym, że Arkadija Natanowicza wezwano na Łubiankę (a może Borysa Natanowicza na Kreml) i zapytano: „No i co tam z waszymi ptaszkami?” Na czarnym rynku zagraniczne, rosyjskie wydanie Brzydkich łabędzi kosztowało 250(!) rubli[10]. Przetłumaczcie to sobie na współczesne ceny — jaka książka może kosztować dwa i pół miliona rubli?

Zatem, gdy usiadłem na skwerku na Miusskiej w przerwie między wykładami i otworzyłem w końcu zdobyte Łabędzie, oczekiwałem od nich czegoś niezwykłego. I miałem rację — książka spełniła moje oczekiwania. Do dziś uważam ją za najlepszą rzecz Strugackich. A wtedy… Rzecz jasna na żaden wykład już nie poszedłem, po prostu dlatego, że nie byłem w stanie oderwać się od książki, nie doczytawszy jej do ostatniej strony. A strony były duże. Niemal z bibułki papierosowej. Piąty egzemplarz maszynopisu, wcześniej czytany z dziesięć razy. Możecie sobie wyobrazić, ile tam było literówek, błędów i opuszczonych fragmentów.

Potem, już w 1982 roku, pożyczono mi na tydzień jakieś czwarte ksero z paryskiego — jak mnie zapewniono — wydania. Wiele miejsc było niemal nieczytelnych, ale było to wydanie, które przeszło przez ręce profesjonalnego redaktora i korektora. Zacząłem więc na jego wzór poprawiać swój stary egzemplarz. Była to trudna, długotrwała i przyjemna praca. Odtwarzałem ulubioną książkę jak konserwator zabytków. Odkrywałem dla siebie nowe, wcześniej nie przeczytane słowa, zwroty, a czasem całe nowe akapity i nawet stronice. W kilku miejscach nieczytelne fragmenty ksera pokrywały się tragicznie z lukami w maszynopisie i wtedy sam coś wymyślałem, dobudowywałem, dopisywałem. Pod koniec tej pracy zaczęło mi się wydawać, że sam napisałem tę książkę — taka mnie ogarnęła mania wielkości.

Oczywiście ilekroć czytałem tę książkę, zawsze wydawała mi się za krótka: chciałem wiedzieć, co będzie dalej, dalej, dalej… Kto mógłby to napisać? Ja sam, czy jak? Śmieszne…

Czy mogłem wtedy pomyśleć, że trzynaście lat później naprawdę będę pisał ciąg dalszy Brzydkich łabędzi — nie będę konfabulować dla siebie, a pracować poważnie, w celu książkowego wydania, w tym kraju i do tego na zamówienie? Dom wariatów!

I wiecie co, łatwo mi się nad tym pracowało. Przecież cała moja (nie tylko moja — całego pokolenia!) twórczość wyrosła na książkach Strugackich, i od pierwszych kroków na niwie literackiej usilnie, konsekwentnie i z dużym trudem (och, z dużym!) musiałem dławić w sobie naturalną chęć naśladowania Strugackich. Boże! Jakże przyjemnie było tym razem popuścić sobie cugli!

Oto dlaczego nie mogłem nie napisać tej noweli. Oto dlaczego ją napisałem.

I jaka szkoda, że nie ma już Arkadija Natanowicza. I jak dobrze, że wciąż jest z nami Borys Natanowicz.

Anton Mołczanow (Ant Skałandis)

1

Wzdłuż popękanego, zaprószonego kamiennym pyłem krawężnika wyraźnie widać było łańcuszek małych śladów na rozmiękłym asfalcie — okrągłe dziurki po obcasach szpilek dokładnie co pół metra i praktycznie w jednej linii. Dziurki nie były głębokie.

Zadziwiająco ładny chód — pomyślał Wiktor. Tak chodzą linoskoczkowie i modelki. Ślady jak podpis. I nagle zupełnie niechcący przypomniał sobie zupełnie niechcący cytat z klasyki humoru: „Pisze jak Lowa. A podpis Łowy jest…”

Wiktor odpędził to skojarzenie i wyobraził sobie, jak po ulicy idzie ta lekka, wytworna, nieziemsko piękna dziewczyna. Biała, tak, obowiązkowo biała, bardzo krótka i lekka sukienka, mocne nogi, ręce szczupłe, nieważkie, jak skrzydła, wysoka dziewicza pierś, czarne loki poniżej ramion, ulatujące brwi i ogromne niebieskie oczy. Idzie z uśmiechem, zwycięsko patrząc przed siebie i ponad tą ulicą, ponad uschłymi drzewami i przekrzywionymi, wyblakłymi straganami, ponad głowami wszystkich mężczyzn, jak na komendę oglądających się za nią, i ich żon, brutalnie odwracających twarze swoich ślubnych ze słowami: „I ty też, stary capie, na dziewczyny będziesz się gapił!”

Automatycznie, nie zdając sobie z tego sprawy, pomaszerował wzdłuż łańcuszka czarujących śladów i skręcił z Bulwaru Wolności w zaułek, gdzie już nie było ani na wpół uschłych lip, ani zakurzonych kiosków, a przez asfalt chodnika bezczelnie przebijał prawdziwy wielbłądzi oset. Panowała tu absolutna cisza. Milczące piętrowe domki i pusta, wypalona przez słońce droga, jak daleko sięgał wzrok. Dopiero na samym końcu, gdzie zaułek o szyderczej nazwie „ulica Chłodna” opadał ku nie istniejącemu już wybrzeżu, coś się poruszało, ale nie dało się stwierdzić: czy to ludzie, samochód czy koń, czy może po prostu kołysze się rozpalony miraż.

Ludzi o tej porze w ogóle nie było. Trzecia po południu. Sjesta.

Boże, pomyślał Wiktor, kto w tym mieście w ogóle słyszał to słowo — sjesta! — gdy tuż przed wojną odbywał tu służbę. Na lewiznie biegał z chłopakami kąpać się w rzece, przepływali bez mała pół kilometra i podglądali na drugim brzegu kąpiące się nago wiejskie dziewczyny, kradli ogórki z grządek, jabłka z sadów — a sadów było w mieście pełno; marzli w sierpniowe noce, jeśli przytrafiła się warta. Ich jednostka znajdowała się nieopodal Obozu Beduinów na wysokim brzegu rzeki. Bedu-ini marzli jeszcze bardziej, owijali się niebieskimi burnusami i palili ogniska. Ludzie gadali, że tak naprawdę wcale nie są Beduinami. Przepraszam, jacy w naszej strefie środkowej mogą być

Beduini? Powiadali, że to po prostu Cyganie, tyle że z muzułmańskiego odłamu. Inni twierdzili, że to deportowani Czeczeńcy. Istniały jeszcze inne przypuszczenia odnośnie do narodowości uciekinierów, ale całe miasto i tak nazywało ich Beduinami. A potem wybuchła wojna. Jednostkę, w której służył Wiktor, rzucili na front, i nigdy więcej nie trafił już do tego miasta, zresztą co tu można było robić? A teraz go przyniosło.

— Dzień dobry, panie Baniew — wyrwał go ze wspomnień nieznajomy, uprzejmy głos.

Wiktor oderwał wzrok od dziurek w asfalcie i zobaczył idącego z naprzeciwka Beduina, zarośniętego do oczu czarną brodą i ponuro patrzącego spod niebieskiego kaptura.

— Dzień dobry — równie uprzejmie odpowiedział Wiktor, nie rozumiejąc, z jakiego powodu kłania mu się nieznajomy człowiek.

Dawno minęły czasy, kiedy rozpoznawano go na ulicy jako modnego, często występującego w telewizji pisarza.

Oj, niedobrze, przemknęło mu po głowie, oj, niedobrze. Było mu jakoś dziwnie gorąco i duszno, chociaż — wydawałoby się — powinien już przywyknąć do trzydziestu dwóch stopni w cieniu i nieruchomego powietrza.

Właśnie tu, na Chłodnej, znajdowała się knajpka U Teddy’e-go. Wiktor nie zamierzał wpadać tam tak wcześnie, ale teraz pojął, że nastał czas, by łyknąć przynajmniej szklaneczkę wytrawnego martini z lodem i sokiem z cytryny albo… A co ze śladami? E, przecież to szczeniactwo, nieprawdaż? No to najpierw szklaneczka, potem dalej podejmie trop.

Wyobraził sobie półmrok sali, przytłumioną muzykę, wentylatory nad stołami (a może już naprawili klimatyzację?) i wysoki, wąski kieliszek z mętną, nieco żółtawą cieczą, w której pływają kostki lodu. Omal nie przyśpieszył, zapominając, że to najlepszy sposób, żeby czoło pokryło się potem, a koszula przylgnęła do ciała.

Zaczarowane ślady na asfalcie skręciły dokładnie pod drzwi restauracji. Wiktor przyjrzał się — drugiego szeregu, powrotnego, nie było. Przecież nie wyszła na bosaka. Ale niespodzianka!

— Gorąco dzisiaj — tradycyjnie ni to zapytał, ni to stwierdził stary portier, jak gdyby w ciągu ostatnich dwu lat choć przez dzień nie panował tu upał.

Gdy wzrok przywykł do półmroku, Wiktor natychmiast ją zobaczył. Cienkie obcasiki czystych jak śnieg sandałków były zabrudzone asfaltem, zamiast białej sukienki miała na sobie wypłowiałe dżinsowe szorty z frędzlami i cytrynowożółtą koszulę, chyba męską, której poły zawiązała na brzuchu w supeł. Poza tym Wiktor odgadł wszystko. Dziewczyna, jakieś osiemnaście lat, była chodzącą doskonałością. Siedziała na wysokim stołku, lekko kiwając mocnymi opalonymi nogami. Smukłymi palcami pianistki wytwornie odrzuciła z czoła czarne pasmo włosów i wpiła we wchodzącego Baniewa zaciekawione spojrzenie swych ogromnych — nie, nie niebieskich (jeszcze jedno pudło!) — zielonych, jasnozielonych oczu, jaśniejszych nawet niż lodowate daiquiri stojące przed nią w wysokiej szklance.

Nagle zaginęły gdzieś wszystkie dźwięki lokalu, a ciężki półmrok zaczął rozpływać się w różowozłocistej mgle, jak to się zdarza o świcie w lesie, i cisza wypełniła się delikatnym szelestem drzew, ptasimi trelami, cichymi dźwiękami opadających kropel rosy, i wśród tej zieleni i świeżości nie było nikogo, tylko ona, i jej wargi szeptały, i nie było słychać co, ale to było jasne, jasne… I Wiktor jak lunatyk ruszył na jej spotkanie, potknął się o czyjeś krzesło i omal nie upadł. Świat wrócił do poprzedniego stanu.

W nagłym przebłysku intuicji, może za sprawą dopiero co napotkanego Beduina, ukłonił się dziewczynie jak starej dobrej znajomej, a on powiedziała z czarującym uśmiechem:

— Dzień dobry.

Na szczęście nie dodała „panie Baniew”. To by go w tej chwili nie ucieszyło.

— Cześć, Wiktor — odezwał się Teddy. — Dla ciebie jak zwykle?

— Cześć, Teddy. I jeśli można, talerz chłodniku. Może być z lodem.

— Jasne!

Teddy chyba już nic nie podawał bez lodu. W menu pojawiły się jakieś niesłychane dania typu mrożony pilaw i jajecznica pod śniegiem, jak również absolutnie lądowy napój — lodowy grog, czyli schłodzony, rozcieńczony rum z cukrem.

Wiktor przymknął oczy, nie potrafiąc bez tej sztuczki odwrócić się od dziewczyny, i w końcu popatrzył na salę. Przy starym stoliku już siedziała zgrana paczka, a widząc Rema Kwadrygę, doktora honoris causa w białej koszuli i jaskrawo-czerwonej apaszce, Wiktor nagle zrozumiał, dlaczego wszyscy dzisiaj zebrali się tu o wściekle wczesnej porze. Święto przecież. Dzień Niepodległości. Ale nie jesteśmy w Ameryce, gdzie Czwartego Lipca nie da się nie zauważyć. U nas mało kto pamięta o tym nowym święcie, szczególnie w tym gronie: jedni w ogóle nie pracują, inni pracują dziwnie, w sumie pojęcie dnia wolnego od pracy stało się dla wszystkich względne.

W fotelu przy oknie ciężko rozsiadł się Golem ze szklanką piwa. Po jego lewej Kwadryga już zmętniałymi oczami gapił się na do połowy opróżnioną, ale jeszcze spoconą butelkę rumu. Zamawianie rumu na butelki było głupie, zbyt szybko się nagrzewał nawet tu, we wnętrzu, ale doktor nie potrafił zmienić przyzwyczajeń. Po prawej od Golema siedział zadbany mężczyzna w średnim wieku, o wyglądzie wojskowego, ale ubrany w sportowe spodnie i polo. Młody generał na urlopie. No, może nie generał, ale pułkownik na pewno.

— Poznajcie się, Wiktorze, to gubernialny inspektor do spraw narodowości, pan Dumbel.

— Anton — przedstawił się Dumbel, pochyliwszy się odrobinę w fotelu.

— Cóż to, Antonie — zainteresował się Wiktor, spoglądając na dwie przyniesione mu szklaneczki i wybierając między lodowatą fińską minttu i włoskim dry martini — jakie narodowości w naszym kraju wymagają inspekcji?

— Zadziwiająca ignorancja jak na pisarza! — prychnął Anton. — Problemy narodowościowe zawsze były dla nas bardzo ważnym, powiedziałbym palącym problemem, a dzisiaj, kiedy wszystko tak się zaostrzyło… Pan naprawdę nie czyta gazet?

— Przecież mówiłem panu, Antonie — odezwał się Golem. — Pisarze to ludek zadziwiająco niewykształcony i niczym, oprócz własnej persony, nie zainteresowany.

— Tu już pan przesadził — obraził się Wiktor.

— Skoro mówimy już o pisarzach — powiedział Dumbel. — Proszę mi pożyczyć swoją ostatnią książkę.

— Jaką mianowicie? — Wiktor postanowił sprawdzić nowo objawionego wielbiciela.

— Czarny świt, ma się rozumieć.

— O! A pozostałe moje książki już pan przeczytał?

— Praktycznie wszystkie — odpowiedział Dumbel poważnie.

— Nie mam przy sobie Czarnego świtu — powiedział nieco zmieszany Wiktor. — Poproszę, żeby mi ją przysłali dla pana.

— Saksaułowe gaje — mruknął Kwadryga. — Warany. I rozpalony piasek.

— Wie pan co, Golem? — Wiktor odwrócił się w fotelu tak, by widzieć zielonooką dziewczynę. — Przecież pan wie wszystko i zna wszystkich. Niech mi pan powie, kim jest ta przepiękna młoda lady przy barze. Wolałbym, żeby pan mnie poznał z nią, a nie z jakimś inspektorem do spraw osób narodowości południowo-wschodniej.

— Jakiż pan jest nieżyczliwy! — burknął Anton i też popatrzył na dziewczynę.

Do młodej lady właśnie w tej samej chwili podszedł młody gentleman w mundurze koloru khaki z kaburą na boku i oboje zaczęli miło do siebie ćwierkać.

— Przecież to Selena — zakomunikował Golem. — Córka nowego gubernatora. A obok niej Farim, przewodniczący RWO W, Rady Weteranów Ostatniej Wojny.

— Tego koło niej wolałbym na oczy nie widzieć — zauważył Wiktor.

— Widzicie, jaki on jest! — ukąsił Golem. — To się nazywaj nietolerancja. A nie chce pan uznać problemów narodowościowych.

— Nie chcę. Problemy narodowościowe wymyślają specjalnie po to, żeby potem wszystko na nie zrzucić: począwszy od klęsk żywiołowych i chorób wenerycznych, a skończywszy na niekompetencji rządu. Poza tym, kto panu powiedział, że nie lubię tego młodego człowieka z powodu jego narodowości czy przynależności do rady weteranów? Po prostu nie lubię wszystkich młodych ludzi stojących obok takich ślicznych dziewczyn.

— W starym piecu diabeł pali — skomentował Anton. — Właśnie, panie…

— Kapitanie — podpowiedział Dumbel. Czyżby? — pomyślał Wiktor. Zresztą w pewnych resortach być kapitanem to niemały honor i pobory ma tam kapitan zapewne przyzwoite. Do tego jesteś podobny do człowieka stamtąd; podobny, Antonie Dumbel.

Potem pomyślał o czym innym. W starym piecu… Już dawno przestał zauważać, ile ma lat. Nie narzekał na zdrowie i kochanki nie skarżyły się na niego, był w świetnej formie, ale… Całkowicie już dorosła, za bardzo dorosła Irma i para wnuków, i tyle za sobą… Jednakże przeszłość spowijała teraz jakby mgła, jakby nie on to wszystko przeżył, jedynie wymyślił, a dziś zaczął wszystko od zera, usiadł przy biurku przed czystą kartką i zaczął…

Sącząc chłodne martini, odruchowo wyprostował ramiona, jak wiele lat temu, kiedy na strzelnicy automatyczna broń w ręku wydawała się ekscytująca i romantyczna, dlatego że wtedy jeszcze nie trzeba było z tej broni nikogo zabijać… I nagle poczuł się straszliwie stary — starszy od przygarbionego Kwadrygi i otyłego, spasionego Golema.

Dziarski młodzieniec Farim nieoczekiwanie pożegnał się z córką gubernatora i Golem zawołał:

— Selena! Proszę się dosiąść. Czy woli pani towarzystwo Teddy’ego?

Zadowolony Teddy uśmiechnął się, a Selena przyjęła zaproszenie i zabrawszy swój kieliszek ze słomką, przysiadła się do stołu dokładnie naprzeciwko Wiktora.

Kwadryga z galanterią ucałował jej dłoń i natychmiast się przedstawił:

— Doktor honoris causa Rem Kwadryga. Czy zgodzi się pani mi pozować?

— Zastanowię się — odpowiedziała Selena, prosto i miło.

— Niech pani najpierw zapyta: w ubraniu czy bez? — z żołnierską prostolinijnością poradził Anton.

— Przecież to nieważne — równie prosto i lekko odezwała się dziewczyna.

— Zamówić pani jeszcze daiquiri? — zaproponował Wiktor.

— Tak — powiedziała przyjaźnie, jakby już od godziny siedzieli tu razem. — I proszę zapamiętać: dzisiaj piję tylko daiquiri. Zresztą zazwyczaj piję tylko mrożone daiquiri.

— To wspaniale, Seleno, po prostu wspaniale! — oświadczył Wiktor, czując że zaczyna być pijany, i ciesząc się z tego. — Daiquiri dla młodej lady i podwójną mentolową dla mnie. Wie pani, Seleno, że mamy z panem inspektorem nieco różne zdania na temat problemu narodowościowego. Jaki pani ma do tego stosunek?

— A co dokładnie chciałby pan wiedzieć? — uśmiechnęła się Selena.

— Golem, niech pan wyjaśni, panu to lepiej wychodzi.

— Dlaczego lepiej?

— Bo pan jest komunistą, a komuniści dawno już ten problem rozwiązali, tworząc wspólnotę ludzką, naród radziecki.

— Zapomina pan, Victoir, że nie jestem zwykłym komunistą — postanowił odżegnać się od radzieckiego narodu Golem. — Jestem komunistą z ludzką twarzą.

— Ziuganowiec, czy jak? — nieśmiało zainteresował się Anton, ale nie usłyszano go, więc zadał inne pytanie: — A czy zdarza się faszyzm z ludzką twarzą?

— Myślę, że nie — poważnie odpowiedziała Selena. I nagle dodała: — Natomiast zdarza się faszyzm z twarzą Beduina.

Przy stoliku zrobiło się niesamowicie cicho. Brakowało tylko muchy, która w takich sytuacjach powinna zabrzęczeć. Potem Kwadryga powiedział:

— Barchany. Stepowy wiatr. Korkowe hełmy. I wrzątek w chłodnicy cekaemu.

Zrobiło się jeszcze ciszej. Anton niemal niezauważalnie odwrócił głowę i zerknął na boki.

Do stolika w kącie przysiadała się para, stali bywalcy restauracji U Teddy’ego: wysoki mężczyzna, którego Wiktor nazwał zawodowcem, i jego towarzysz, młody człowiek w mocnych okularach i z nieodłączną teczką.

— Jesteś o tym absolutnie przekonana? — zapytał Golem nieznanym Wiktorowi, przymilnym głosem. Oczy miał jakieś dziwne, mętne, jak gdyby znowu nagle zaczynał zasypiać.

— Tak! — hardo odpowiedziała Selena.

Była w tym momencie niesamowicie piękna i dlatego Wiktor zupełnie nie wiedział, jak powinien zareagować.

— Zwolnię — syknął Golem.

— No i dobrze, pójdę do papcia do resortu — odparła Selena.

— Nie pójdziesz — powiedział Golem. — Umrzesz tam z nudów. — Też prawda — pokojowo zgodziła się Selena. Sprzeczka chyba została zakończona.

I nagle Kwadryga zapytał zupełnie trzeźwym głosem:

— A proszę mi odpowiedzieć, panowie, dlaczego Obozu Be-duinów strzegą pododdziały prezydenckiej gwardii?

Nad stolikiem znowu zawisła cisza. Wreszcie wszystkowiedzący Golem zakomunikował:

— Dlatego że problem narodowościowy był w naszym kraju zawsze najważniejszy.

— Gwoli informacji — zwierzył się szeptem Wiktorowi Dumbel, umyślnie nie reagując na odpowiedź Golema. — Obozu Beduinów strzegą nie pododdziały gwardii prezydenckiej, lecz specoddziały samoobrony Beduinów.

— Naprawdę? — Wiktor uniósł brew i nie wiadomo dlaczego, nalał sobie rumu z butelki doktora honoris causa. — Mają już pododdziały samoobrony?

— O, mój drogi niewykształcony pisarzu, mają jeszcze wiele rzeczy, których się nawet nie domyślamy.

Wiktor nagle przypomniał sobie: Beduini zawsze byli uważani za blagierów. Dokładnie przepowiadali pogodę, na terytorium Obozu hodowali jakieś dziwaczne owoce i włoskie orzechy (kto by w to uwierzył — na miejskim bazarze orzechy były tańsze niż w południowych prowincjach), pokazywali zadziwiające sztuczki karciane, grą na flecie usypiali szczury, tak że potem chłopcy chwytali gryzonie za gołe ogony i ciskali do rzeki. Być może szczury budziły się, ale już pod wodą. Chodziły słuchy, że z ludźmi też to mogą zrobić. Beduini wywoływali strach. Ale nigdy wcześniej nie wywoływali nienawiści. A teraz — proszę bardzo. I ten wypielęgnowany, podejrzany Anton, i czarująca Selena. Wiktor nie chciał zrozumieć, co się dzieje. Wypił jeszcze kieliszek mentolowej i zapytał:

— Golemie, czy Beduini to rzeczywiście chorzy ludzie?

— Fizycznie, rzecz jasna, nie.

— Bez żartów, Golemie, pan jest psychiatrą, a ja nie pytam o choroby cielesne.

Golem wychylił kieliszek koniaku, nie zwracając uwagi na sporą ilość wypitego wcześniej piwa, i powiedział:

— Widzi pan, Viktoir, o tym, co jest chorobą psychiczną, współczesna nauka ma bardzo kiepskie wyobrażenie. Niewykluczone, że my wszyscy jesteśmy chorzy, a Beduini całkowicie zdrowi.

— Proszę wybaczyć, doktorze, ale to stare jak świat. — Anton machnął ręką. — I nudzi mnie takie gadanie.

— A mnie nudzi słuchanie was wszystkich — nagle płomiennie wyszeptała do ucha Wiktora Selena. — Chodźmy stąd, co?

— Dokąd? — również szepnął Wiktor.

— Co za różnica. Już dawno chciałam z panem porozmawiać.

— Dobrze, gołąbeczko. Zaraz pójdziemy. Poczeka pani chwilę? To ci numer, pomyślał Wiktor, wstając i kierując się do baru.

To ci numer!

— Teddy, zrób mi martini z lodem do termosu. I gin w małym płaskim. Dobrze? Wezmę to ze sobą.

— Panie Baniew, dla pana mam zawsze wszystko już wcześniej przygotowane. Proszę.

Wiktor pożegnał się z wszystkimi skinieniem głowy, demonstracyjnie wziął Selenę pod rękę i już wychodząc z restauracji, usłyszał jak Kwadryga wieszczy nad stolikiem:

— Skorpiony. Kaktusy. Stinger na ramieniu. I piaskowe burze.

Wydawało się, że na ulicy zrobiło się jeszcze goręcej. Selena narzuciła niesamowicie ostre tempo i Wiktor natychmiast oblał się potem.

— Śpieszymy się dokądś? — zainteresował się Wiktor.

— Tak — przyznała szczerze. — Tak naprawdę bardzo bym chciała być na centralnym placu dokładnie o piątej.

— Aaa — powiedział przeciągle Wiktor.

Bardzo to miłe, jeśli to sprytne dziewczynisko ma o piątej randkę, a mnie sobie wzięła jako ochronę (podczas sjesty, powiadają, niezbyt bezpiecznie jest chodzić po mieście samotnie) albo, co jeszcze śmieszniejsze, zacznie psychicznie łamać swojego absztyfikanta: „Widziałeś, kto ze mną chodzi? Prawdziwy pisarz Baniew! Nie czytałeś pewnie jego książek, baranie?!”

Na rogu Bulwaru Wolności i ulicy Nowych Humanistów (byłej Patriotycznej) stał ogromny autokar, do którego ładowały się opalone bysie ze słynnej waterpolowej drużyny Rzeczne Wilki. W mieście gadali, że basen w sportowym centrum przekształcono w zwykłe boisko i Wilki przygotowują się do mistrzostw w piłce ręcznej, przypominano nawet dowcip o wariatach, którym obiecano nalać wody do basenu, jeśli będą zachowywali się grzecznie. Biednym sportowcom nie obiecano chyba nawet i tego: twarze mieli ponure i błyszczące od potu.

Boże, dokąd ona tak pędzi? — znowu pomyślał Wiktor. Rzeczywiście spóźnia się na spotkanie.

Ale kiedy jego wzrok padł na plac, porzucił te myśli. Coś tu jest nie tak. Zbyt dużo ludzi było na placu. Wiadomo, Dzień Niepodległości. Ale mieszczanie zachowywali się jakoś niezbyt świątecznie: wszyscy zgromadzili się w nieduże grupki — starzy oddzielnie, kobiety oddzielnie, wojskowi oddzielnie. Komuniści wyróżniali się dużą czerwoną plamą, prezydenccy gwardziści szwendali się niczym szare szczury. Długie czarne postacie policjantów tkwiły w specjalnie przygotowanych dla nich miejscach i usilnie próbowały przekonać siebie i otoczenie, że wszystko jest w porządku, wszystko jest dobrze, przynajmniej dopóki oni stoją na straży, chociaż dawno już było wiadomo, że pilnować w tym mieście nie ma czego i nie ma komu.

Nagle Wiktor zrozumiał, co go tak zadziwiło na centralnym placu. Nie było tu przypadkowych osób: samotnych staruszek, mam z wózkami, wesołych pijaczków, wyśpiewujących patriotyczne pieśni, zaaferowanych biznesmenów z dyplomatkami, pracujących nawet w dni wolne, gapiów, którzy przyszli popatrzeć na demonstrację i mityng, w milczeniu brnących przez tłum Beduinów, szwendającej się młodzieży, i w ogóle, w ogóle nie było tu dzieci — tych wszechobecnych chłopców i dziewczynek, którzy uciekali z domu, lekceważąc zakazy rodziców.

Wiktor mógłby uważać siebie za jedynego przypadkowo tu znajdującego się człowieka, ale to też nie była prawda — przecież przyprowadziła go Selena, która musiała być na placu dokładnie o piątej.

Za dwie minuty piąta od strony wybrzeża dał się słyszeć przytłumiony hałas, a następnie w obłoku kurzu weszła na plac kolumna demonstrantów. Demonstrantów?

Wszyscy w jednakowych mundurach koloru safari, w panamach, wysokich, lekkich butach na korkowej podeszwie, z obnażonymi rękami. Broń mieli tylko ludzie maszerujący na czele — pistolety w kaburach i kilka automatów. Maszerowali w milczeniu, bez muzyki, bez sztandarów i transparentów, nie noga w nogę, ale w bardzo zgrabnych szeregach.

Policjanci nawet nie drgnęli, a zebrani na placu ludzie ustąpili miejsca kolumnie. Wszyscy, nawet komuniści z czerwonymi sztandarami, trwożnie przemieścili się do rogu. Gwardziści natomiast poruszali się wzdłuż obu boków kolumny, wyraźnie jej towarzysząc; nie wiadomo tylko było, czy chronią kolumnę przed tłumem, czy na odwrót, wszystkich pozostałych ludzi przed demonstrantami.

Demonstranci… To były dzieci. No, może niezupełnie dzieci, właściwie nastolatki, ale nie było wśród nich nikogo powyżej dwudzieski i Wiktor gotów był przysiąc, że chłopiec i dziewczyna maszerujący w pierwszym szeregu z automatami w ręku po obu stronach znanego mu już Farima nie skończyli jeszcze piętnastu lat. Na opalonych, świeżych, zupełnie nie pocących się w tym upale twarzach wypisana była radość i pewność siebie. Szli jak zwycięzcy, jak gospodarze tego miasta. Młodsi nie odstawali od starszych, dziewczyny od chłopców. Dzieci żołnierze. Nie, raczej dzieci oficerowie, dzieci przyobleczone we władzę i wiedzę.

Widowisko było zaskakujące i niezwykłe, nawet trochę szalone, ale — o dziwo! — nie wzbudzało lęku. Nie kojarzyło się z Hitlerjugend, lecz z obozem skautowskim i masowymi sportowymi świętami z czasów jego dzieciństwa.

Wiktor spojrzał na Selenę. Uśmiechała się nieznacznie, a w jej oczach jak zielone ognisko płonął zachwyt.

— Dlaczego nie jesteś z nimi? — zapytał Wiktor, w naturalny sposób przechodząc na „ty”. W tej chwili mówił jej „ty” nie jako kobiecie, lecz jako dziecku, zachwyconemu dziecku, napawającemu się pięknym, świątecznym marszem.

— Nie wiem — odpowiedziała w roztargnieniu, nie odwracając się, a potem błysnęła oczami w jego stronę i dodała: — U nas nie ma przymusu. Dzisiaj po prostu chciałam popatrzeć na naszych z boku. Czasem to jest bardzo potrzebne.

Kolumna już wypełniła plac i nagle na niemal niesłyszalny rozkaz z niewiarygodną szybkością przeobraziła się w gigantyczny okrąg, w centrum którego zaczęła błyskawicznie rosnąć żywa piramida. Gwardziści pośpiesznie przeformowywali szeregi w pierścień.

— Bomba, prawda? — westchnęła Selena, na mgnienie oka odwróciwszy się do Wiktora.

— Nie wiem — odpowiedział Wiktor, zamyślony podobnie jak ona chwilę wcześniej. — Możesz mi w końcu wyjaśnić, co tu się dzieje?

— Nie teraz — niespodziewanym szeptem odpowiedziała Selena.

Tysiące dziecięcych postaci w kolorze safari zamarło, jakby skamieniało; wszyscy na placu również zamarli w bezruchu. Tylko rozpalone powietrze drżało nad tłumem, nad domami, nad uschniętymi drzewami. I gdyby nie strużki potu spływające po skroniach i plecach Wiktora, można by sądzić, że czas wstrzymał swój bieg.

Na samym szczycie piramidy, w centrum żywego pierścienia, Farim wyciągnął w górę lewą rękę z dłonią zaciśniętą w pięść i ten gest nad całkowitą kamiennością tysiąca ciał wydał się krzykiem w ciszy. Wszystkie spojrzenia były teraz przykute do jego wyciągniętej ręki. Zrobiło się chyba jeszcze ciszej, jeśli tylko było to możliwe. Wtedy Farim krzyknął:

— Beduini!!! Słyszycie mnie, Beduini?!

Żadnych Beduinów nie było w pobliżu; Wiktor pomyślał, że ktoś tu zwariował: albo on sam, albo ten przywódca ołowianych żołnierzyków.

— Beduini! — krzyczał młody wódz. — Wasz czas się skończył! Teraz przyszedł nasz czas! Koniec z wami, Beduini! Nadszedł czas nowych ludzi! Czas wolności i niepodległości!

Wiktor już nastawił się na nudę, która ogarniała go przy słuchaniu tych znanych aż do szczękościsku frazesów, z obowiązkowymi puentami typu: „Niech żyje wolny naród!” czy „Niech żyje prezydent!”, gdy Farim nagle przerwał swoją pompatyczną przemowę i wykrzyknął na koniec zupełnie inne słowa:

— Śmierć Beduinom!

— Śmierć Beduinom!!! — grzmiącym echem odpowiedziała cała formacja koloru safari.

W tej samej chwili piramida rozsypała się, a otaczający ją pierścień zaczął błyskawicznie rozszerzać się i rozszerzać, nie tracąc przy tym idealnie okrągłego kształtu. W tej niemożliwej, niewyobrażalnej koordynacji ruchów było coś diabelskiego; dzieci działały jak maszyny, nie jak ludzie, i już nie szły po placu, lecz biegły, tnąc tłum, przenikając łańcuch gwardzistów, z łatwością przeskakując przez metalowe ogrodzenia, zręcznie skręcając na rogach ulic, przebiegając przez podwórka, zaułki, sady z wątłymi drzewami; biegły promieniście, od centrum do peryferii miasta, ale nie w panice — nie ratując się przed kimś (a kogóż mogłyby się bać?) i nie śpiesząc się dokądś (dokąd miały się śpieszyć?); nie, biegły z gracją, jak mistrzowie podczas rundy honorowej, i wściekle jak żołnierze idący do ataku i pewni zwycięstwa.

Plac bardzo szybko opustoszał. I wtedy Wiktor zobaczył Beduinów. Nie przysiągłby, że nie było ich tam wcześniej, ale dopiero teraz ich zobaczył. Beduini stali na dachach wszystkich domów dokoła placu, bardzo blisko krawędzi, w równych, mniej więcej trzymetrowych odstępach. Stali w milczeniu, ciemnoniebiescy i bezbronni. Jak zawsze. Stali i patrzyli na nerwowo miotające się czerwone flagi, na przestraszone, przyciśnięte do ścian kobiety i starców, na nieruchomych, niewzruszonych, jakby nieżywych policjantów, na gwardzistów z uniesionymi karabinami, wycofujących się w pobliże domów i głupio wodzących we wszystkie strony lufami.

— Trzeba się stąd wynosić, Wiktorze. — Selena ciągle mówiła szeptem, ni to wystraszonym, ni to zachwyconym. — Czas na nas. Chodźmy!

— Dokąd? — zainteresował się Wiktor, który zresztą całkowicie się z nią zgadzał, że należy się stąd wycofać.

— Do mnie na daczę — szepnęła Selena. — Przecież chciałam z panem porozmawiać.

W tym momencie rozległ się pierwszy strzał. Widocznie któryś z gwardzistów nie wytrzymał. Nie czekając na następne strzały i na napór oszalałego tłumu, Wiktor i Selena niepewnym krokiem ruszyli w górę zaułku. Wiktor zdążył się tylko obejrzeć i zauważył, że dachy opustoszały — ani jednego Beduina. Ani jednego, tylko białe, wypłowiałe niebo.

2

— Gorąco ci? — zapytał, gdy minęli kilka przecznic i po zupełnie pustej ulicy szli w stronę dworca. Wiktor był mokry i ciężko dyszał.

— Gorąco — odparła Selena. — Po prostu jestem wyszkolona, dlatego się nie pocę.

Po prostu jesteś młoda, pomyślał Wiktor, ale nie powiedział tego na głos.

Po co podkreślać różnicę wieku, zwłaszcza po tym, co widzieli na placu? Jakoś zupełnie nie miał ochoty tego komentować, przeczuwając, że będą mieli diametralnie różny stosunek do tej młodzieży. I Beduinów. I nawet do komunistów. Być może on i Selena tylko do szarych gwardzistów odnoszą się z jednakową czułością. Ale to już nie ratuje sprawy. Chciał się dzisiaj czuć młody i zakochany, zresztą był taki, a ta dziewczyna cholernie mu się podobała, niezależnie od jej poglądów politycznych.

— Może powinniśmy coś kupić po drodze? — zapytał Wiktor. — Lody albo owoce. Martini mam ze sobą, w termosie.

— Przecież powiedziałam, że dzisiaj piję tylko mrożone daiquiri.

— A robisz je po prostu u siebie w domu?

— Tak. Mam shaker i całą resztę. Lody i owoce też.

— Dobrze — rzekł Wiktor (jakoś wcześniej nie pomyślał, na jaką daczę go zaproszono). — To ja też zgadzam się pić wyłącznie daiquiri. Pojedziemy pociągiem?

Przecinali przydworcowy plac, w centrum którego tkwił transporter opancerzony, pokryty pustynnym kamuflażem, z dwoma wymęczonymi upałem komandosami, leniwie opartymi o automaty.

— Elektryczką — poprawiła Selena. — Trzy przystanki. Mój citroen został w garażu, bo do miasta mnie przywieziono. Ale z powrotem podrzucę pana.

— Dawno nie jeździłem elektryczką — oświadczył Wiktor. — Funkcjonuje jeszcze?

— Nie wiem, ja też rzadko z niej korzystam. Przy tej okazji sprawdzimy.

Elektryczki chodziły. Zresztą z czterech wypalonych słońcem peronów tylko jeden przejawiał oznaki życia: nieliczni pasażerowie ciągnęli wzdłuż niego do sześciowagonowego składu, którego odjazd zapowiedziano za osiem minut.

Wagon, do którego wsiedli Selena i Wiktor, był praktycznie pusty, tylko w jednym końcu, oparty czołem o szybę, siedział Beduin. Dłonie miał schowane w rękawach, stopy ginęły pod siedzeniem, a nasunięty na oczy kaptur praktycznie zakrywał twarz. Spod niebieskiego burnusa widoczna była tylko kędzierzawa czarna broda.

Selena nic nie powiedziała, więc Wiktor postanowił również milczeć, tylko szybko zerknął na dziewczynę. A Beduin jakby ich nie zauważył, być może rzeczywiście drzemał.

Z trudem znalazłszy ławkę z nie pociętym siedzeniem, Wiktor puścił Selenę do okna i sam usiadł, wybierając w głowie temat do światowej, pociągowej rozmowy. Znalazł się w sytuacji nieco dla siebie niezwykłej, ale sekundę później stała się ona jeszcze bardziej niezwykła.

Do wagonu weszło z butą wojskowego patrolu siedmiu czy ośmiu chłopców w safari, widocznie prosto z wiecu na placu, i razu obstąpili Beduina. Beduin podniósł czarne jak oliwki oc wybrał chłopca, który wedle niego wyglądał na przywódcę grupy, i zaczął go badać spokojnym, zmęczonym spojrzeniem.

Odezwał się inny młodzian, który przemawiał głośno jak Farim na wiecu:

— Szanowny obywatelu, powinien pan opuścić miejski transport! Natychmiast!

Wiktor poczuł, że zaswędzą go pięści, ale na wszelki wypadek zapytał, schyliwszy się do uszka Seleny:

— Wsiedliśmy do wagonu tylko dla białych? Mamy już takie.

— Ależ nie. — Nieco rozdrażniona Selena zaczęła szybko wyjaśniać: — Transport miejski jest bezpłatny, władze miejskie już na początku ubiegłego roku nałożyły specjalny podatek transportowy, a Beduini, jak wiadomo, nie płacą żadnych po datków, no i dlatego nie powinni korzystać z tramwajów, autobusów i elektryczek.

— Ach? I kto jeszcze? Dzieci, inwalidzi, wielodzietne matki, reketierzy, handlowcy, pracujący na czarno? Kto jeszcze u nas nie płaci podatków? Może pisarze wydający za granicą?

— Wiktorze, proszę się uspokoić! Przecież nie powiedziałam, że też tak uważam.

— No nie! — Wiktor wstał. — Niech lepiej ci twoi przyjaciele się uspokoją.

Lecz przyjaciele wcale nie zamierzali się uspokajać. Ponieważ Beduin uparcie i jakby wyzywająco milczał (Wiktorowi nawet wydało się, że dojrzał w czarnej brodzie lekki, prawie niezauważalny uśmiech), młodzi zaczęli po prostu wrzeszczeć.

Przywódca już krzyczał:

— Nie, pan opuści ten wagon! Powiedziałem! Zostaje panu minuta, szanowny panie, żeby wyjść stąd dobrowolnie!

(To „szanowny panie” miało, rzecz jasna, jednoznaczną intonację.)

Za sprawą krzyków przywódcy dwaj inni, nie do końca zrozumiale mamrotali coś w stylu: „Wynocha do swojego Obozu! Patrzcie ich, jak się porozłazili po mieście, jak po pustyni! My was, duszmeni, nauczymy, jak się zachowywać!”

W sumie było jasne, że rzeczywiście została minuta. A na-wet nie minuta, bo jeden z dzieciaków przysunął się do Beduina.

— Aie, nie mieszaj się do tego — szepnęła Selena, zapewne ze strachu przechodząc na „ty”. — Z nimi tak nie wolno, ty po prostu tego nie rozumiesz!

Ale Wiktor jej nie słuchał.

Gnoje, pomyślał. W siódemkę na jednego człowieka. Gnoje.

Napastnicy go nie zauważali, więc podszedł zupełnie blisko i krzykiem zagłuszył ich łamiące się z powodu mutacji głosy:

— Baa-acz-ność! — I dodał nieco ciszej, ale równie twardo: — Zostawcie w spokoju tego człowieka.

Zazwyczaj w takich wypadkach sytuacja rozwijała się według kilku wariantów — paniczna ucieczka albo bezczelne, ale tchórzliwe wycofywanie się z obraźliwymi okrzykami, z próbami robienia dobrej miny do złej gry, albo w końcu delegowanie jednego, najmocniejszego i najsilniejszego, do pojedynku z nieznajomym wrogiem. Tym razem nic takiego nie nastąpiło. Reakcja chłopców całkowicie zaskoczyła Wiktora.

Dwaj młodzieńcy błyskawicznie chwycili go za ręce twardym chwytem profesjonalnych policjantów, a pozostali błyskawicznie, chyba nawet odruchowo, przyjęli postawy, wymienili bezgłośne sygnały i przygotowali się do każdej niespodzianki.

To nie były dzieci, to byli prawdziwi komandosi, wyszkoleni gdzieś w Langley czy w „Midraszu” pod Tel Awiwem.

Trudno powiedzieć, co mogłoby się stać. Wiktor nie dowiedział się tego. Zza jego pleców rozległ się dźwięczny głos Seleny:

— Chłopcy, spokój! To pisarz Baniew, jest ze mną. Proszę wybaczyć, po prostu trochę wypiliśmy. Zdrzemnęłam się, a pan Baniew… nieco za bardzo się uniósł.

Chwyt osłabł i Wiktor pozwolił sobie na spojrzenie do tyłu. Selena stała jak wojskowy, choć chwilę wcześniej wyglądała dość lekkomyślnie, patrzyła poważnie jak dowódca, co zresztą wcale jej nie szpeciło, a w lewej ręce trzymała otwartą żółtą legitymację.

Ach, jakże wszechmocne były u nas kiedyś te legitymacje! Były i są. I na tych małoletnich janczarów podziałał również nie urok Seleny, lecz jej żółta legitymacja. Ausweis.

Puścili Wiktora, a Beduin znowu spokojnie przytulił się do okna.

— Ten też jest z wami? — niezupełnie serio zapytał przywódca.

— Tak — zdecydowanie odpowiedziała Selena. — Towarzyszymy mu.

— Więc siedźcie razem — mruknął najstarszy z chłopców. — A to już, koledzy, moja sprawa i zrobię, co uznam za stosowne. Jasne?

Dowódca uśmiechnął się porozumiewawczo i wydał rozkaz wyjścia. Ledwie zdążyli wyskoczyć, gdy drzwi zamknęły się z sapnięciem, i stary, rozklekotany skład, skrzypiąc i kiwając się, ruszył z miasta.

— Coś ty im pokazała? — zapytał Wiktor po pięciu minutach, kiedy odzyskał dar mowy. — Dowód osobisty córki gubernatora?

— Nie. — Nie podchwyciła żartu. — Jestem członkiem Prezydium Rady Weteranów Ostatniej Wojny.

— Brałaś udział w wojnie?

Słowa wyrwały mu się same, Wiktor od razu poczuł, jak sztucznie zabrzmiało to retoryczne pytanie.

— Tak — odpowiedziała Selena.

I oboje zamilkli na kolejne pięć minut.

Boże, pomyślał Wiktor, co się dzieje w tym zwariowanym świecie? Dzieci walczą, dorośli piją i bawią się, żołnierze chronią miasto w czasie pokoju, policja nie zauważa, co się dzieje, a tajni policjanci wychodzą w mundurach na ulice, na których są łatwi do zauważenia jak klauni i muzykanci. Widocznie świat zwariował.

— Ile masz lat? — zapytał Wiktor.

— Dwadzieścia — odpowiedziała, ale nie był pewien, czy mówi prawdę.

— Rzeczywiście towarzyszymy temu Beduinowi? — Nie.

— To po co go broniłaś?

— Pomyślałam, że to ci sprawi przyjemność. Nie gniewasz się, że przeszłam na „ty”? — Wcale.

— Po prostu, kiedy używa się „pan”, powstaje jakiś bezsensowny dystans, jakbym rozmawiała z dowódcą jednostki. A ja do wszystkich, łącznie z dowódcą batalionu, przywykłam mówić „ty”.

— No to możesz być spokojna — powiedział Wiktor. — Byłem tylko dowódcą plutonu.

Po dziesięciu minutach wysiedli na pustym zniszczonym peronie i skierowali się do wyrwy w zardzewiałym płocie obok jedynej na całym przystanku zakurzonej tablicy z napisem PRZEPIÓRCZY LAS. Potem skręcili na drewnianych schodach w kłujące przydrożne zarośla głogu. Za nimi zaczynał się słynny, niegdyś piękny i cienisty, dębowy zagajnik.

Drzewa nie radziły już sobie z przedłużającą się suszą. Poszycie praktycznie wymarło, trawa stała się bladożółta i martwa, a wcześniej taka bywała tylko w listopadzie i środku marca. Najniższe gałęzie nawet najpotężniejszych dębów, wiązów i jodeł stopniowo wysychały i łamały się. Ten widok kłócił się z żywymi wspomnieniami — do tego lasu kiedyś chodziło się na grzyby i jagody, teraz można tu było przyjść tylko po drewno. Gdzieniegdzie drzewa zaczynały nawet płonąć, nie czekając na umieszczenie w piecu. Kilka razy trafiały się po drodze czarne plamy wypalonej pożarami ziemi. Zresztą po rozmiarach plam widać było, że do gaszenia tych pożarów straż pędzi, co się zowie. Najbliższe miejscowości, takie jak Przepiórczy Las, wchodziły w skład tak zwanej sanitarnej strefy wokół gubernialnego centrum, ale nie chodziło rzecz jasna o to, lecz o znajdujące się tu dacze, a dokładniej mówiąc: wille wysoko postawionych pracowników, w tym i stołecznych.

Znaczenia tych ukrytych w leśnej gęstwinie „obiektów” nikt nie ukrywał: po drodze do gubernatorskiej daczy Selena i Wiktor trzykrotnie mijali posterunki straży. Najpierw policyjną budkę z daszkiem, potem dwóch gwardzistów i w końcu znanych już z placu i elektryczki poważnych małolatów w safari.

Przy wejściu na osiedle jakiś grzebiący w ogrodzie staruch zawołał do Seleny:

— Dzień dobry, Lenoczka! Dawno cię nie widziałem. Powiedz, jak ci rosną pomidory w tym roku?

— Dzień dobry, wujku Philu! Zapomniałeś, że nie sadzę pomidorów?

— A co sadzisz, jaskółeczko moja?

— Tylko kwiaty, wujku Philu.

— Kwiaty są dobre, ale mało sensowne. Co innego, powiedzmy, ogórki. To świetne warzywa. Ale już drugi rok rodzą się jakieś czarne i gorzkie. A pomidory po prostu uschły. Już mi ciężko, Lenoczka, nosić wodę. Starzeję się. Myślę, żeby posadzić arbuzy.

— Arbuzy? — zdziwiła się Selena. — A czy one potrzebują mało wody?

— Mój przyjaciel, Palady z Północnego Skraju, obiecał przynieść mi specjalny gatunek. Powiada, że te arbuzy dojrzewają praktycznie bez podlewania, na samej rosie. A tu, popatrz, ty też popatrz, kochasiu — zwrócił się do Wiktora, trzymając w ręku kłąb jakichś jasnożółtych korzeni, podobnych do splecionych palców. Jeden okrągły korzeń bezczelnie sterczał w bok, co powodowało, że cały pęk wyglądał jak dłoń ułożona w figę. — Popatrz, jak to świństwo lezie. Podlewasz czy nie podlewasz — lezie, przeklęte, już nie mam sił go usuwać.

— Po co ją usuwać, wujku Philu, przecież to ręczna rzepa. — A niech ją diabli wezmą, tę rzepę. Ręczny to może być granat, a takiej rzepy u nas nigdy nie było. Niedobra jest.

— Ależ nie — zaoponowała Selena. — Jest smaczna.

— Niech ją Allach, niedobra i koniec, niedobra…

Poszli dalej, a starzec nie ustawał w złorzeczeniach.

Wiktor przypomniał sobie ręczną rzepę. Wyhodowali ją Beduini jeszcze wtedy, kiedy on tu służył. Wtedy uważano, że tę osobliwość przywleczono z Afryki. Dopiero wiele lat później ktoś mu powiedział, że ani w Afryce, ani w innej części świata niczego podobnego nie ma. Ręczna rzepa była miejscowym endemikiem i najwyraźniej mutantem. Od jednej łodygi odchodziło do gleby kilka długich, żółtawych korzeni — taka mieszanka marchewki i chrzanu. A kiedy jesienią warzywo wyrywano, należało ścisnąć je pośrodku i korzenie jak żywe dziwacznie się skręcały, tworząc za każdym razem inny kształt. Oczywiście ręczną rzepą lubiły się bawić dzieci. Szczególnie duże egzemplarze mogły ścisnąć boleśnie palce, a po mieście krążyła opowieść o gigantycznej rzepie, która zadusiła dwuletniego chłopczyka. Wiktor nie wierzył w te plotki. Ale pomstowanie dobrodusznego sympatycznego wujka Phila pozostawiło w jego duszy nieprzyjemny osad.

Dacza gubernatora okazała się dużą murowaną willą, wybudowaną jeszcze przed wojną, kiedy to należała zapewne do jakiegoś ministra albo autora nieśmiertelnych epopei o pracowitym narodzie. Działka była ogromna, z sosnami, leszczyną i jaśminami, częściowo zarośnięta, częściowo słoneczna, z masą kwiatów. Ścieżki posypane były żółtym piaskiem, nieco z boku domu, za fantastyczną bujnością tropikalnej zieleni, połyskiwało lustro stawu czy też basenu, a przed głównym wejściem bezczelnie biła mocnym strumieniem w niebo prawdziwa fontanna. Miasto dawno już zapomniało o takiej obfitości cieczy i przez chwilę Wiktor czuł się niczym bohater Saint-Exupery’ego, Beduin (albo Maur, ale to chyba to samo) przeniesiony z Sahary do Francji, który stojąc już dobrą godzinę przy wodospadzie w Alpach, nie chce odchodzić, póki nie skończy się woda.

Beduin, powtórzył odruchowo. Czuł się jak Beduin. Tak, w tym mieście te słowa brzmiały wyjątkowo szczególnie.

— Selena? — zapytał, stojąc już na schodkach przed wejściem. — Dlaczego pani tak nie lubi Beduinów?

— O tym właśnie chciałabym porozmawiać — odpowiedziała ochoczo. — Wejdź, proszę.

— Ojciec jest w domu? — ostrożnie zapytał Wiktor, na wszelki wypadek.

— Ojciec tu nie mieszka. Pięć kilometrów stąd na południowym wschodzie ma z mamą nowy dom, a to jest moja dacza. Będziemy tu zupełnie sami — dodała konspiracyjnym tonem. — Nikt mi nie przeszkodzi opowiedzieć, dlaczego tak nie lubię Beduinów.

3

Ale rozmowa zaczęła się od czegoś innego.

Oślepiająco biały pokój na piętrze wyglądał jak wyrżnięta w lodzie pieczara. Zadziwiający materiał puszystych miękkich krzeseł przypominał styczniowy puchowy śnieg, klimatyzator pompował do pomieszczenia lodowate powietrze z wyraźnym zapachem morza; wyjęte z lodówki owoce pokryły się perełkami rosy, a pieniste daiąuiri w kolorze karaibskiego przyboju w niczym nie ustępowało drinkowi przyrządzonemu przez Teddyego. Rozbrzmiewała cicha, nienatrętna muzyka, przywołująca słodkie i smutne wspomnienia młodości, marzenia o dalekich krajach i o tym, co się nie spełniło. Nabrał ochoty na zwykły gin, nawet nie schłodzony. Ale umówili się, że będą pili tylko daiąuiri. Sączył więc przez słomkę zielonkawy koktajl, palił papierosa i patrzył na Selenę. Selena była piękna. Niezwykle piękna.

— Nie palisz? — zapytał. — Mam prawdziwe papierosy, amerykańskie.

— Nie, nie palę. W końcu jestem sportsmenką. Muszę dbać o formę.

— A daiąuiri?

— To inna sprawa. Alkohol przy wystarczająco intensywnych treningach ulatnia się z organizmu, jeżeli oczywiście nie pije się go codziennie. Nikotyna nie. Gromadzi się jak wszystkie najgorsze trucizny. Poza tym nieodwracalnie niszczy płuca, nie mówiąc już o powodowaniu raka.

Wiktor, nieco zaskoczony tym nieoczekiwanym wykładem z zakresu profilaktyki i prewencji, omal nie zgasił papierosa, ale uznał, że będzie to wyglądało na tanią uległość, i postanowił odparować banalnym i od dawna już nikogo nie śmieszącym żartem:

— Nie pal petów, nie pij wódki, a umrzesz całkiem zdrowiutki!

— Bardziej podoba mi się inna sentencja z serii o szkodliwych przyzwyczajeniach: Życie w ogóle jest niezdrowe. Od niego się umiera.

— To już jest filozofia… Milczeli chwilę, rozkoszując się koktajlem i delikatnym chłodem.

— Panie Wiktorze, mówiono mi, to znaczy ja wiem, że pan jest znanym pisarzem. — Przerwała na chwilę, zająknąwszy się na słowie „pan”. — Przepraszam, czasem będę potykała się o tę formę. Lecz według mnie w tym kontekście lepiej będzie brzmiało „pan”.

— Dzisiaj nie ma znanych pisarzy — zaoponował Wiktor. — Są pisarze uznani wcześniej i są pisarze, których czyta się dzisiaj. Nie zaliczam się ani do pierwszych, ani do drugich. Co prawda w przeszłości uznawano mnie za modnego powieściopisarza.

— Skromny pan jest — uśmiechnęła się Selena. — Pan był naprawdę znany, miał pan uznanie, dzisiaj też wielu pana pamięta i sadzę, że w pewnych kręgach pańskie nazwisko będzie brzmiało wystarczająco mocno.

— W pewnych kręgach — podchwycił Wiktor — raczej w pewnych resortach moje nazwisko rzeczywiście do dziś działa jak czerwona płachta na pewne gatunki zwierząt. Ale wcale mnie to nie cieszy. Tak, kiedyś, sami sobie tego nie uświadamiając, pisaliśmy dla nich, nie dla czytelników, lecz właśnie dla nich. Już zawczasu rozkoszowaliśmy się takim obrazkiem: oto cenzor przeczytał moje zdanie, oto wykrzywił się jego pysk, oto zacisnął pięść… Teraz nie ma cenzorów. Teraz oni walczą z nami inaczej. Ekonomicznie. I jedna połowa piszącego bractwa szczerze i szlachetnie zaspokaja zapotrzebowanie rzesz pracujących na zajmujące bzdury, za które pracujący chętnie płacą swoimi uczciwie zarobionymi pieniędzmi, a druga, wariaci jak ja, tworzy dla nikogo, ale rzeczy bardzo mądre, choć, co zrozumiałe, nikt za to nie płaci. Nie zmęczyłem cię, dziewczynko, tak długą perorą?

— Uważasz mnie za dziecko? — zapytała gwałtownie. — Broń Boże, Seleno! Po pierwsze, podobasz mi się… — Zamilkł, wsłuchał się w przyśpieszający rytm uderzeń serca i dodał: —…jako kobieta. Po drugie, nie uważam, że mogę nauczyć cię życia, wyjaśnić, czym jest dobro, a czym zło. Sam się nieźle w tym zaplątałem, a przy tym czuję, że żyjecie według zupełnie nowych prawideł. Już raczej chciałbym je zrozumieć, może nawet się czegoś nauczyć. Broń Boże, żebym narzucał młodzieży swoją moralność! Tak więc stosunki między nami w relacji dziecko-dorosły są całkowicie wykluczone.

— No to chwała Bogu — odetchnęła Selena. — Nie mam jeszcze dwudziestu lat, ale dowodziłam drużyną specnazu i własnoręcznie zabiłam trzech mudżahedinów, mam Medal Odwagi drugiego stopnia, odniosłam dwie lekkie rany, znam cztery języki, na poziomie komunikowania się rzecz jasna, i… Zresztą nie o tym chciałam mówić. Chcę, żebyś napisał o nas i mudżahe… to znaczy o Beduinach. Co prawda obawiam się, że nie zrozumiesz po co, ale bardzo chcę, żebyś napisał.

— Co mam napisać? — nie zrozumiał Baniew. — Książkę?

— Chyba nie — zamyśliła się Selena. — Nie książkę. Sam powiedziałeś, że mądrych książek teraz nikt nie czyta.

— Dlaczego od razu nikt? Zdarza się, że niektórzy czytają. Na przykład Golem czyta. Albo ten, Anton, dopiero kapitan, a zainteresował się moją powieścią.

— Co tu ma do rzeczy Anton? — wzdrygnęła się Selena. — Proszę mnie nie zbijać z pantałyku. Chcę, żeby pan… żebyś napisał duży artykuł do głównej gazety, a potem być może wystąpił w telewizji. Chcę, żeby cały kraj, cały świat miał świadomość tego, co tu się dzieje. Baniew to mimo wszystko nazwisko. Ludzie będą cię czytali, będą słuchali…

— Stop, stop, stop! — przerwał jej Wiktor. — Po pierwsze, dziękuję za wysoką ocenę. Po drugie, nalej mi jeszcze daiąuiri. Widzisz, że siedzę z pustym kieliszkiem? Po trzecie, rzeczywiście mam mizerne pojęcie o tym, co się tu u was dzieje. I w końcu, jak zrozumiałem, jestem właśnie angażowany. A to poważna sprawa, dziewczyno. Powinienem przede wszystkim wiedzieć, kto, za co i ile będzie mi płacił. Pisarze to straszliwi cynicy, dziewczyno. Kto jest głównym zleceniodawcą, twój ojciec?

— Co ma do tego ojciec? — wybuchnęła Selena. — Ty rzeczywiście nic nie rozumiesz.

Poderwała się, wypiła jednym haustem resztę daiąuiri, wbiła zęby w morelę i zaczęła przemierzać pokój.

— Ojciec jest wspaniałym człowiekiem, ma duże pieniądze i istotne kontakty. Ale tu, w mieście i w całym okręgu, nie ma realnej władzy.

— Rozumiem — powiedział Wiktor. — Realna władza należy do specjalnej gwardii prezydenta.

— Należała — poprawiła go Selena — póki była federalnym biurem i nie rozpadła się na osiem różnych specsłużb. Teraz realna władza jest w ręku Beduinów.

— W czyim ręku? — Wiktor omal nie upuścił pustego kieliszka. — Nie, musisz mi zrobić nową porcję, bo zaraz zwariuję.

— Przecież mówiłam, że nie zrozumiesz — mruknęła Selena.

Dla Baniewa Beduini byli pewną szczególną wspólnotą, diasporą o czeczeńsko-cygańskich, tajemniczych korzeniach, ważnym zjawiskiem o znaczeniu etnograficznym i naukowo-medycznym. Być może z tych właśnie powodów uznawano ich za kartę przetargową w wielkiej polityce i niewątpliwie mieli oni wpływ na życie miast i okolicy. Ale Beduini u władzy? To był absurd.

— Nie żartuję — ciągnęła Selena, zatrzymawszy się w końcu i zabrawszy do przyrządzania koktajli. — Już od dawna nie mamy z czego się śmiać. Powinieneś pojąć, co się dzieje. Władze beznadziejnie przegapiły cichą ekspansję Beduinów. Kiedy prezydent i parlament sprzeczali się między sobą o to, kto więcej ukradł, kiedy gwardia, kontrwywiad, resort bezpieczeństwa i wszystkie inne służby dzieliły między siebie gabinety i obowiązki, kiedy my walczyliśmy z muzułmanami w innych krajach, Beduini przejęli tutaj nad wszystkim kontrolę. I co teraz może zrobić gubernialna policja ojca nawet do spółki z federalnym wojskiem? Nic. Oni już przegrali trzy wojny z mudżahedinami. Chcą przegrać czwartą, dlatego że Beduini to ci sami mudżahedini, to piąta kolumna muzułmanów w naszym chrześcijańskim świecie. Prezydent ze swoimi czołgami i ze wszystkimi swoimi szpiclami już przegrał z Beduinami. Tylko my nie chcemy się poddać. I odtąd my będziemy decydować, kto tu będzie rządził. My, weterani Ostatniej Wojny, zastąpimy wszystkie te całkowicie zdemoralizowane i rozbite specsłużby, armię i policję. Oni myślą, że jesteśmy jeszcze dziećmi, że bawimy się, lecz my już od dawna nie jesteśmy dziećmi, od chwili, kiedy rzucono nas na front, w środek piekła. Potrafimy przeżyć tam, gdzie nawet wielbłądzi oset zdycha od gorąca i trującego dymu, i potrafimy zabijać. I będziemy zabijać, dopóki będzie to konieczne. I uratujemy ten szalony świat od muzułmańskiego zagrożenia, zwyciężymy Beduinów i zaprowadzimy tu porządek…

Przy słowie „porządek” Wiktor poczuł palący ból w karku, a do jego gardła napłynęła fala torsji.

— Nowy porządek? — zapytał cicho ze spojrzeniem wbitym w stół.

Selena nie usłyszała. Zawładnął nią własny namiętny monolog; wyglądała w tej chwili przeraźliwie pięknie. Wiktor nie chciał jej słuchać, chciał na nią patrzeć. A poza tym zdjąć z niej dżinsowe szorty z frędzlami, sprać łobuziarze apetyczną pupcię i potem… Wiadomo, co się dzieje potem, gdy spierze się ładną dziewczynę po jędrnym tyłeczku.

Wiktorowi zrobiło się nieznośnie gorąco, jak gdyby pił on nie mrożone daiąuiri, ale ciepłą wódkę z pieprzem. Jeszcze chwila i naprawdę rzuciłby się, aby zedrzeć szorty z tej roznamiętnionej siostry polowej. Ale należało również pamiętać, że prócz tego dziewczyna jest dowódcą drużyny specnazu, a zatem pechowego powieściopisarza gwałciciela może spotkać los owych trzech mudżahedinów.

— Moja droga, przepraszam cię najmocniej — wykrztusił Baniew. — Mogę wziąć prysznic?

— Co takiego? — Zaskoczona Selena zamilkła. — Prysznic? Jaki prysznic? — Z trudem przełączała się z wielkich tematów na prozę życia. — Mam basen. Nie chciałbyś wykąpać się w basenie?

— Boże! Już zapomniałem, że istnieje taki luksus! — zakrzyknął Baniew. — Oczywiście, że chcę!

Wisiał tuż pod powierzchnią przejrzystej błękitnej wody, rozrzuciwszy na boki ręce i nogi, i rozkoszował się zapomnianym chłodem. Za taką kąpiel w tym zwariowanym mieście można było oddać wiele. Tak, Selena, kupując go, płaciła hojnie. I miała klasę. Trudno jej było tego odmówić. Ale Wiktor dobrze wiedział, że nie da się go kupić. Wiedział z doświadczenia — jego małoduszne i ofiarne próby prostackiego poddania się tym czy innym reżimom zawsze kończyły się opłakanie. System zmieniał się, transformował, stawał na głowie, a on wciąż stawał w opozycji, wciąż szedł z bagnetem na czołgi i z rozpaczliwą odwagą dobywał z kieszeni chusteczkę do nosa, gdy z państwowych ust leciały na niego wściekłe krople śliny. I jeśli teraz napisze coś na prośbę Seleny, to nie za chłodny basen i na pewno nie za pieniądze, za które, jak wiadomo, można skrzynkami kupować gin Beefeater, a beczkami marynowane minogi. Jeśli napisze, to tylko z jednego powodu:

zakochał się w tej młodej przywódczyni chrześcijańskich bojowników, zakochał się jak chłopak i gotów był jej wierzyć (komuś trzeba wierzyć) i pomagać. Wierzyć i pomagać.

— Wiktorze! — z werandy rozległ się jej dźwięczny głosik. — Strasznie nie lubię wchodzić do wody w stroju kąpielowym. Nie będzie cię szokowała moja nagość?

Tak, jej próby urzeczenia go były po wojskowemu proste, ale było też w tym coś naiwnego, dziecinnego, wzruszającego. Wiktor chciał wyjaśnić, jak będzie działać na niego jej nagość, ale rozmyślił się i powiedział co innego:

— Nie, dziewczyno, szokować na pewno nie będzie. W swoim życiu widziałem już parę nagich kobiet. Choć jestem pewien, że nie były tak piękne jak ty.

Selena zbiegła po stopniach i na mgnienie oka zamarła na brzegu w zachwycająco naturalnej pozie. Nie, nie jak tancerka na scenie ani jak fotomodelka przed obiektywem — już prędzej jak dzika sarna, która wybiegła z lasu do wodopoju. Tak pełne gracji były jej ruchy, tak rzeźbiarsko dokładny kontur jej ciała. Selena uśmiechała się. Uśmiechała się zarówno do zachodzącego słońca, jak i do chłodnej wody. Do Wiktora uśmiechała się również i rzecz jasna zdawała sobie sprawę ze swojej urody, swojej doskonałości.

Radosny krzyk, pluśnięcie, wachlarz tęczowych kropel i oto już zwinne, silne ciało rusałki przemknęło pod nim i pojawiło się znowu na powierzchni, blisko, zupełnie blisko…

Tak, była dzikuską. Całkowity brak zakłopotania i jakichkolwiek kompleksów. Wiktor miał już okazję widzieć takie kobiety, ale u tamtych była to sprawa doświadczenia, czasem zawodowego. Selena miała to od Boga.

Nie oddam nikomu tej zachwycającej dziewczyny! — pomyślał nagle Wiktor. Ani czerwonym, ani brązowym, ani zielonym, ani czarnym, ani Beduinom, ani tym młodym specnazowcom w safari. Nie oddam, dlatego że ją kocham, dlatego że jest lepsza od nich wszystkich razem wziętych, dlatego że trzeba z niej koniecznie ulepić prawdziwego człowieka… A może po prostu nie wolno tyle pić mrożonego daiąuiri, szczególnie po fińskiej mentolówce?

— Posłuchaj, czy my jesteśmy fokami? — szepnął do niej w trakcie niezwykłej, ale bardzo przyjemnej krzątaniny pod wodą. — Chodźmy na górę, chcę być z tobą tam, w tym białym pokoju…

— Ja też — westchnęła Selena. — Płyniemy…

4

Zbudziło ich stuknięcie w okno. ocalało. Potem rozległ się głos: — Czołgi w mieście!

Ktoś rzucił kamyczek, a może szyszkę. Szkło w każdym razie…

Selena wyskoczyła z pościeli bezszelestnie i zręcznie jak kot. Sekundę później stała przy oknie, trzymając w ręku króciutki, ale bardzo poważnie wyglądający pistolet maszynowy. (Trzyma go pod poduszką, czy co?) Otworzyła nim lufcik i krzyknęła w mrok przedświtu:

— Hej! Co takiego?

Nikt jej nie odpowiedział. Może nawet ten wcześniejszy okrzyk nie do niej był skierowany.

Selena stała nieruchomo przez jakieś pięć sekund, które wydały się Wiktorowi nieznośnie długie, i w napięciu wsłuchiwała się w ciszę na ulicy. Potem powiedziała szeptem:

— Zaczęło się.

I odłożywszy pistolet na fotel, zaczęła się szybko ubierać.

— Co się zaczęło? — zapytał oszołomiony Wiktor. — Chcę spać.

— Zbieraj się — szorstko i krótko rzuciła Selena.

To był rozkaz i w najbliższym czasie nie należało oczekiwać wyjaśnień.

Selena popstrykała włącznikiem: światło nie zapaliło się. Zwyczajna sprawa w daczach, pomyślał Wiktor. Ale nie w takich…

— A to już zupełnie niedobrze. — Dziewczyna trzymała w ręku głuchą słuchawkę radiotelefonu ze smutno mrugającym zielonym światełkiem. — Przecież nie mogli wszystkiego wyłączyć! — syknęła z niezwykłą złością i poszła do drugiego pokoju.

Boże, kto? Co za oni? — chciał zapytać Wiktor, ale powstrzymał się.

W sąsiednim pokoju Selena, triumfalnie uśmiechając się, stała ze słuchawkami na uszach i rzucała do mikrofonu przenośnej radiostacji jakąś abrakadabrę wywołań, umownych sygnałów i cyfr.

— Jedziemy — zakomunikowała w końcu.

— Jedziemy — pokornie zgodził się Wiktor. — Mogę zapalić?

— Oczywiście, chociaż na czczo nie warto. A trochę później zjemy śniadanie.

Ale jeszcze bardziej brakowało mu alkoholu. Na czczo. Właśnie na czczo. Zimnego, niczym nie rozcieńczonego ginu. Bał się tylko, że ta czarująca, niepaląca sportsmenka, pijąca z reguły tylko mrożone daiąuiri, na pewno nie pozwala sobie na alkohol przed sjestą i wypowie swoją opinię o nim. Śmieszne, ale wstydził się tej dziewczyny.

Dopiero w garażu natarczywe żądanie organizmu zwyciężyło inteligenckie skrępowanie. Wiktor wyjął z kieszeni ulubiony mały płaski termos i zaproponował Selenie:

— Łykniesz?

— Co to? — zapytała z roztargnieniem.

— Gordon’s. Z lodówki. Bardziej lubię Beefeater, ale tym razem Teddy nie miał.

— Daj — powiedziała Selena. — Odrobinę. Bo aż się nie chce siadać za kierownicę.

Było już zupełnie jasno, gdy skręcili z asfaltu na szutrową drogę. Robiło się ciepło i zwyczajna upalna mgiełka zaczynała zaciągać jeszcze przed chwilą przejrzyste poranne powietrze.

— Dokąd jedziemy? — zainteresował się w końcu Wiktor, umyślnie ziewając.

— Do miasta. Po prostu nie chcę jechać drogą prowadzącą z Obozu.

— A nie musisz jechać do pracy?

Wiktor nagle przypomniał sobie, że Selena jest sanitariuszką u Golema w Obozie Beduinów. Nie wiadomo dlaczego, ale nie rozmawiali o tym wczoraj.

— Do pracy jadę właśnie do miasta.

— A doktor Golem jest od rana w Obozie?

— Powinien tam być. Dlaczego pytasz? — W jej głosie pojawiły się nutki agresji.

— Chciałbym z nim pogadać — powiedział Wiktor.

— Po co? — Selena wzruszyła ramionami. — Golem bardzo dużo wie, więcej niż my wszyscy. Ale bardzo mało mówi. Tobie też nic nie powie. Jeśli chodzi ci o Beduinów.

— Nie tylko… Dlaczego ty nienawidzisz Beduinów, a Golem ich kocha? Przecież ich leczy.

— On ci to powiedział? Leczy! Po co ich leczyć? Oni nie chorują.

— N-no… — Wiktor stracił rezon. — Wielu tak mówi…

— Golem po prostu zajmuje się badaniami — sprecyzowała Selena. — A czy ich lubi? Nie wiem. Czy fizycy z laboratorium w Los Alamos kochali bombę atomową? Pewnie kochali…

— Sympatyczne porównanie — zauważył Wiktor.

— Tak wychodzi — powiedziała Selena. — Tak… ale…

Nie zdążył dokończyć, ponieważ za ostrym zakrętem otworzył się widok na szosę. Selena gwałtownie zahamowała, otwierając jednocześnie drzwi i wysuwając się z kabiny, żeby lepiej zobaczyć, co się dzieje; a wtedy daleki szum, który pojawił się minutę temu, mocno stłumiony przez las i dobre wyciszenie citroena, natychmiast przeobraził się w ogłuszający ryk, atakujący ze wszystkich stron naraz.

Po szosie, w drgającym powietrzu, w czarnym dymie spalin i brudnożółtych kłębach przydrożnego pyłu, pędziły czołgi. Dusząca woń nie do końca spalonej ropy i rozgrzanego pancerza uderzyła ich w nozdrza szczególnie mocno po pobycie w klimatyzowanym wnętrzu, z delikatnym aromatem drogich perfum i dobrego ginu.

Selena wyszła na zewnątrz, nie zgasiwszy silnika, i jakiś czas kontemplowała ruch cyklopowych mechanizmów. Potem wsiadła z powrotem i trzasnęła drzwiami.

— Jedziemy wzdłuż kolumny — oświadczyła, nie prosząc Wiktora o radę.

Chciał jej powiedzieć, że jazda po szosie obok kolumny pancernej to czynność mało przyjemna i niebezpieczna, ale wóz już ruszył. Selena patrzyła do przodu zdecydowanie i wyraźnie nie miała ochoty na dyskusje.

Szutrową szosę łączyło z drogą główną coś na kształt pochylni, którą w swoim czasie nawet wyasfaltowano, ale nawierzchnia była stara, popękana i trzeba tu było zwalniać praktycznie do zera. Jednak Selena, śpiesząc się, by wyskoczyć na drogę w przypadkowo utworzonej luce między dwoma czołgami, pędziła po koleinach i niemal jednocześnie naciskała na hamulec i gaz. Cała jej uwaga skoncentrowana była na zbliżającym się po lewej stronie szosy czołgu, dlatego kiedy z gęstego obłoku pyłu z prawej wyskoczył BTR, który jechał po poboczu na spotkanie kolumny, pierwszy zauważył go Wiktor.

— Hej! — krzyknął. — Z prawej!

I nie bardzo — wierząc w refleks Seleny, jedną ręką nacisnął na jej lewe kolano, aby w ten sposób zahamować, a drugą ręką gwałtownie szarpnął kierownicę w lewo. Selena w panice patrzyła obok niego i nieco w tył. Nie dusiła już pedału gazu, ale hamulca też chyba nie.

Zawadzili prawym tylnym rogiem, wstrząs był na tle mocny, że Selena wyleciała z wozu przez nie zatrzaśnięte drzwi, a Wiktor upadł piersią na kierownicę i cholernie mocno uderzył głową w deskę.

Selena wykonała profesjonalny przewrót, poderwała się na nogi ze zręcznością zupełnie nie poszkodowanego człowieka, a Wiktor, pocierając błyskawicznie wzbierającego guza na czole, pomyślał: Uff. Chyba się udało. Bez krwi i złamań. Drzwi obok niego się nie otwierały. Wysiadł przez drugie.

Tak, udało im się — samochód mógł się przewrócić. Może zadecydowało to, że we właściwym momencie skręcił kierownicę. Inaczej nie tylne, lecz przednie drzwi przypominałyby zmiętą folię po czekoladce. Nawet nie chciało się rozważać losu pasażera siedzącego za tą cienką metalową ścianką.

BTR wisiał nad nimi niczym ogromny, plamisty, zakurzony potwór. W końcu otworzyła się pokrywa i w drżącym nad pancerzem powietrzu pojawiła się czerwona morda w oficerskie czapce.

— Co za bydlę! No, zaraz mu się oberwie — syknęła Selena, która trzymała już w ręku automat, jak gdyby dokonano na nią zbrojnego napadu.

Wiktor przestraszył się i spróbował ją uspokoić:

— Za co ma oberwać? Przecież sama jesteś winna.

Selena nie słuchała. Wymachiwała pistoletem i jedynie wrzeszczała, usiłując przekrzyczeć hałas kolumny. Gdy obok grzmiał kolejny żelazny potwór, zupełnie nie było jej słychać, potem dało się słyszeć poszczególne słowa: Czyś ty, baranie, oślepł… Bałwan malowany… Fagas prezydencki! Potem znowu wszystko zagłuszał piekielny ryk, a wynurzały się z niego coraz bardziej nieprzyzwoite okrzyki: Wypierdek beduiński… Milcz, dziwko… Przynajmniej wiesz, z kim mówisz… Sram na to, suko obszarpana…

Czerwonogęby oficer starał się nie ustępować i Wiktor poczuł, że powinien interweniować. Oczywiście opowiadając się po stronie Seleny. Pewnie, na początku dziewczyna mogła nie mieć racji, ale nie cierpiał chamów, na których nie działała nawet kobieca uroda. Co prawda w wojsku służył z nim jeden taki wyjątkowy cham, ale świetny kolega, Bob, i jemu wybaczał nawet najgorsze przekleństwa w obecności kobiet. Nawet takich jak Selena… Nawet z pancerza BTR-u, obok szosy, po której pędzą czołgi, przy rozbitym samochodzie, w gęstym obłoku kurzu, przez który nie tylko z trudem można było zobaczyć twarz oficera, ale i jego majorskie dystynkcje. Lecz mimo wszystko Wiktor go poznał. Po głosie. I po charakterystycznych zwrotach.

— Bob! — krzyknął Wiktor.

— Baniew! — zdziwił się Bob. Scena bratania się płynnie przeszła w scenę zapoznawania liniowego oficera z piękną dziewczyną i stała się szczególnie wzruszająca, kiedy okazało się, że piękna dziewczyna również jest oficerem liniowym. Gdy wspominali Ostatnią Wojnę, na której oboje, Bob i Selena, kiblowali przez cały rok, musieli znaleźć wspólnych znajomych, nie mówiąc już o niemal rodzinnych miejscach walk. Dla Wiktora te nazwy w obcym języku miały posmak nie tyle romantyzmu, ile niezrozumiałej apokaliptycznej grozy: „zielonka” pod Jurtanabadem, baza lotnicza Agły-Puri, przełęcz Czatlang…

W końcu nieruchawego po zderzeniu citroena zepchnięto na skraj drogi i nawet oddelegowano żołnierza do ochrony aż do chwili przybycia wezwanej przez Selenę przez radio pomocy drogowej, a pasażerów major po starej znajomości wziął do siebie do BTR-u. Co prawda nie jechał do miasta, lecz do Obozu, ale Selena, skomunikowawszy się z kimś przez radiostację, szybko zmieniła swoje plany, a Wiktorowi po kilku łykach, które miały mu pomóc zapomnieć o przeżytym stresie, zrobiło się wszystko jedno, dokąd jedzie. Osiągnął stan euforii. A poza tym pojawiła się nadzieja na przeniknięcie do Obozu wraz z tą wszechpotężną przywódczynią młodych paranoików.

Wiktor przez całe życie nie cierpiał żelaznych drzwi, drutu kolczastego i systemu przepustek, dlatego przeniknięcie do miejsc, do których zazwyczaj nie dawało się przeniknąć, sprawiało mu niezrównaną rozkosz. A na dodatek strasznie chciał wiedzieć, co się dzieje w mieście i kim są, do diabła, ci Beduini, co to się wszyscy wokół nich kręcą jak poparzeni.

Do rozmowy weteranów udało mu się wtrącić może dwa, może trzy razy i dowiedział się tylko tyle, że Bob sam nie wie, skąd tu się wzięło tyle czołgów. Po prostu dostał rozkaz towarzyszyć oddanemu mu batalionowi specnazu i po przybyciu na miejsce, zgodnie z zadaniem ogólnym dla całego korpusu, zorganizować okrążenie obiektu według schematu numer trzy. Dla Wiktora były to, rzecz jasna, puste dźwięki, lecz Selena po słowach „schemat numer trzy” omal nie podskoczyła, a potem wyszeptała oszołomiona:

— Czy oni tam poszaleli?

Weterani ponownie zajęli się dyskusją na tematy wojenno- techniczne i w sumie Wiktor nie dowiedział się niczego.

A wyglądało na to, że sprawa była poważna. Takiej liczby czołgów Wiktor nie widział w życiu. Do tego wszystkie zgromadzone środki techniczne ustawiły się potrójnym kordonem jak daleko sięgał wzrok. W żółtej gorącej mgle za załamanymi liniami drutu kolczastego gubiły się z oczu rozmyte zarysy dalszych maszyn, ale z tych bliższych wyraźnie widać było, że stoją one dziwacznie, w porządku szachownicy: jedna lufa wycelowana na Obóz, druga w przeciwnym kierunku, następna znowu na Obóz i tak dalej. Na pancerzu najbliższego czołgu siedzieli, z nogami wsuniętymi w luk i automatami zarzuconymi za plecy, dwaj żołnierze i spokojnie jedli arbuza.

BTR dowódcy batalionu, w którym jechali Selena i Wiktor, bez hamowania przeskoczył utworzoną przez komandosów linię pierwszego kordonu. Na drugim kordonie zatrzymano ich. Bob musiał wysunąć się z luku i chwilę rozmawiać z wysokim i ponurym prezydenckim gwardzistą. Na trzecim kordonie zażądano dokumentów, i to od wszystkich osób znajdujących się w wozie. Ten kordon tworzyli dobrzy znajomi Wiktora: młodzieńcy w safari i jacyś ponurzy, brodaci faceci w maskujących mundurach bez dystynkcji — wypisz, wymaluj mudżahedini albo duszmeni, czy jak się oni tam nazywali, Wiktor nigdy nie rozróżniał tych określeń. Bob nie przekroczył kordonu, nie musiał, a Wiktora z Seleną jakimś cudem przepuścili. Ale przedwcześnie się cieszył. Przy wejściu do pierwszego biura przepustek, do którego skierowała się Selena, stał Beduin, bezbronny jak wszyscy Beduini, ale bardzo poważny i nieugięty.

— On nie może — powiedział, nawet nie zerknąwszy na dokumenty, po czym podniósł na Wiktora pełne współczucia i żalu oczy.

— To pisarz Baniew — zaczęła przymilnie Selena. — Będzie opowiadał o nas w gazetach i w telewizji.

— On nie może — spokojnie i nieubłaganie powtórzył Beduin.

Selena nagle przeszła na nie znany język, gardłowy, piskliwy, okropnie niezwyczajny. Wydawało się, że obce słowa jak piłeczki tenisowe skaczą między gołymi betonowymi ścianami wąskiego przedsionka. Beduin niemrawo odpowiedział w tym samym narzeczu, potem Selena odwróciła się do Wiktora i cicho powiedziała:

— Nie przepuszczą cię. Dzisiaj…

To „dzisiaj” było dodane tak, że Wiktor zrozumiał: nie przepuszczą go nigdy.

Beduin patrzył na niego smutnym, pełnym winy wzrokiem. Selena mimo wszystkich swoich bojowych cech i dzisiejszej energii, gotowa była chyba płakać ze złości.

W innej sytuacji, gdyby Beduini strzelali na postrach w powietrze i przegradzali drogę olbrzymim ciałem wartownika z przeciwczołgową rusznicą na piersi, Wiktor pewnie by sobie przypomniał młodość i runął na chama przed siebie, wywracając krzesła i tłukąc szkło, ale takie zachowanie było tu nie na miejscu, równie dobrze mógłby pysznić się władzą w świątyni. Więc po prostu odwrócił się i rzucił przez ramię:

— Seleno, czekam na ciebie w swoim pokoju w Nacional. Trzecie piętro, pokój numer pięć.

— Poczekaj! — zawołała Selena. — A jak dostaniesz się z powrotem?

Pytanie otrzeźwiło Wiktora. Rzeczywiście, jak? Wyobraził sobie drogę na piechotę — dziewięć kilometrów po wypalonej dolinie, wzdłuż podziurawionej drogi, przez kłęby kurzu i w grzmocie jadących z naprzeciwka czołgów. Przyjemna perspektywa. Zatrzymał się i rozejrzał.

— Wezwę dla ciebie samochód — rzekła Selena. — Jeep z kierowcą będzie czekał przy pierwszym kordonie.

I nagle odezwał się Beduin:

— Panie Baniew, bardzo bym chciał porozmawiać z panem. Nie wpadłby pan jutro do budynku merostwa?

— O której? — agresywnie zapytał Wiktor.

— O siódmej wieczorem.

Gdy Baniew zastanawiał się nad odpowiedzią, Selena jak prowincjuszka plasnęła w dłonie i wykrzyknęła:

— Ojej, a ja nawet panów nie poznałam ze sobą! Wiktorze — to jest Abe Bon-Chafiis.

No i masz, butem w twarz! Chafiis był znanym beduińskim pisarzem, właściwie jedynym pisarzem Beduinem znanym na całym świecie. Wiktor czytał kilka jego rzeczy w przekładach. Po cholerę ona tu sterczy, na wartowni dowództwa Obozu? Czy nie dowództwa? Boże, co za różnica!? Co ma z tym wspólnego Chafiis?

— Przyjdę — powiedział Wiktor.

Selena trzymała już płaską słuchawkę komórkowego telefonu.

— Idź, czekają na ciebie. Jeep z kierowcą — powtórzyła, zakończywszy rozmowę prowadzoną znowu w jakimś psim języku.

Czy kierowca też będzie Beduinem? — zastanawiał się rozdrażniony Wiktor, jednocześnie z odrazą przyłapując się na etnicznej nietolerancji. Ależ skąd! Nigdy na to nie cierpiał. Beduini drażnili go nie z powodu swojej narodowości — to rozdrażnienie miało zupełnie inne korzenie: coś między psychom logicznym niedopasowaniem a… — jak to się mówiło w czasach jego młodości? — …aklasową nienawiścią. Tak, Beduini byli ludźmi z innej klasy, nawet z innego świata, i WiktoraM drażniła izolacja tego świata, jak złościła go, od zawsze, od wczesnego dzieciństwa, każda izolacja: klasztoru, tajnego instytutu, leprozorium czy resortu tajnej policji. Ludzie po tamtej stronie dowolnego kordonu wiedzieli coś, czego on nie wiedział — to było niesprawiedliwe, to ograniczało jego prawo do wiedzy, które Wiktor uważał za święte dla biologicznego rodzaju homo sapiens. Jednakże z upływem czasu liczba utajnionych informacji nie wiadomo dlaczego puchła i ludzie posiadający wyjątkową wiedzę wyróżniali się coraz mocniej od zwykłych ludzi, takich jak Wiktor, i patrzyli na nich z pogardą i protekcjonalnym współczuciem. Czasem to stawało się zupełnie nieznośne, szczególnie gdy nie łyknęło się na czas dobrego ginu…

Beduini szczególnie ostro sygnalizowali posiadanie wyższej wiedzy. Oto dlaczego Wiktor nie lubił tych posępnych broda-i czy w niebieskich burnusach i ich kobiet z twarzami wiecznie ukrytymi pod kwefami, i ich dzieci… Stop. Przecież nie mieli dzieci. Wiktor dopiero teraz zauważył ten problem. Jak to możliwe? Wtedy przypomniał sobie Schopenhauera, który powiedział kiedyś, że gdyby ludzie żyli wiecznie, to nie musieliby rodzić dzieci. Beduini — rasa nieśmiertelnych. Ciekawa hipoteza. Żebym tylko nie zapomniał podzielić się nią z Golemem…

Obok Wiktora dumnie przemaszerowała piątka szczeniaków w safari — czwórka chłopców i jedna dziewczynka, wszyscy około szesnastki, wszyscy zadziwiająco czyści, świeżutcy, rumiani i emanujący chłodem, jak gdyby dopiero wrócili z mrozu. Selena powitała ich uniesioną lewą ręką z zaciśniętą pięścią; odpowiedzieli tym samym, a Chafiis wyprostował się, odrzucił do tyłu głowę, a w jego zmrużonych powiekach pojawiła się czarna nienawiść. Był to tak mocny emocjonalny promień, strumień promieni, że Wiktor fizycznie odczuł jego palącą siłę odbitą od rześkich dzieciaczków szturmowców. Przestraszył się. Taką nienawiść w oczach widział tylko na wojnie, a takich wyrostków w ogóle nigdy w życiu nie widział. I nie wiedział już, kto jest mu bardziej obcy: Beduini bez dzieci, czy dzieci, które odrzuciły rodziców. A przecież w tej niepojętej formacji na placu maszerował i jego wnuk August, syn Irmy.

Poczuł, że umrze, jeśli się nie napije, ale termos został w rozbitym citroenie. Czyli będzie musiał wytrzymać do miasta.

Kierowca nie był Beduinem, ale cierpiał na patologiczną nierozmowność. Wiktor, otrzymawszy kilka odpowiedzi typu „tak, nie, nie wiem”, zapadł w drzemkę. Kolumna czołgów już przemaszerowała i nad pustą drogą w upalnym drżącym powietrzu zawisła cisza.

5

Ciężki lepki sen przerwał jakiś przeraźliwy wrzask. Wiktor gwałtownie podniósł się, zrzucając na podłogę zupełnie już suche, gorące prześcieradło, kilka sekund siedział na łóżku, czekając, aż minie zawrót głowy i sprzed oczu opadnie żółta mgła, a potem wytarł dłonią pot z nosa i wstał, żeby podejść do okna.

Na podwórku walczyły koty. Właściwie przygotowywały się do walki. Dwa otrzaskane syjamy z wygiętymi grzbietami i z zadziwiająco nastroszonymi czarnymi ogonami na przemian darły się na siebie niskimi, nieprzyjemnymi, niemal ludzkimi głosami. Jeden nie był stuprocentowo rasowy: białe plamki na łapkach i szaro-niebieskawy pysk zdradzały domieszkę plebejskiej krwi. Drugi — wzorcowy przedstawiciel rasy — wyglądał jak kot domowy, a może i był domowy, i Wiktor w duchu postawił na niego. Jednakże pojedynek nie odbył się. Na podwórku pojawił się trzeci kot, też niby syjamski, ale prawie czarny, wielkogłowy i w ogóle ogromny — te dwa wydawały się przy nim niemal kociętami.

— M-m-m-a-a-o — rzucił z godnością ten trzeci, a pozostałe dwa błyskawicznie prysnęły w przeciwne strony.

Surrealistyczna scena — pomyślał Wiktor. Skąd się wzięło tyle tej tajlandzkiej zwierzyny?

Przypomniał sobie, jak wiele lat temu w tym właśnie mieście Beduin wyprowadził na ulicę syjamskiego kociaka na smyczy i jak zebrał się tłum gapiów. Takiego kota miejscowi jeszcze nie widzieli, a jedna dziewczynka zapytała nawet:

— Ojej, co to jest, małpka?

Teraz podwórzowe syjamskie koty stały się wizytówką miasta. Mieszkały we wszystkich piwnicach, na wszystkich śmietnikach, razem z rudymi, czarno-białymi i pręgowanymi, ale niebieskookich, egzotycznych pięknisiów było nieporównanie więcej. Szybciej się rozmnażały? Czy cechy ich rasy — jak to uczyli w szkole — były dominujące? Kotów zresztą w mieście było strasznie dużo. Wyłapały wszystkie myszy, nawet praktycznie wytępiły szczury, zostawiwszy resztki psom, a ludzie jeszcze gadali, że niedługo wymrą wróble — syjamczyki nadzwyczaj zręcznie na nie polowały.

Wiktor wyjął z lodówki tonik w dużej plastikowej butelce, chlusnął do szklanki i zerknął na zegarek. Sjesta się skończyła. Czas na Teddy’ego. A przy okazji — strasznie chce mu się jeść. Mimo upału. Chyba dzisiaj w końcu nie zdążył zjeść śniadania.

Zamówię lodowaty chłodnik, pomyślał i przymknął marzycielsko powieki, i marynowane minogi, i grzyby, i mięso po gwatemalsku…

Przy starym stoliku siedział całkiem jeszcze trzeźwy Kwa-dryga, a obok niego Anton Dumbel w eleganckich białych spodniach i białej koszuli z krótkimi rękawami, z kieszonkami i pagonami. Wyglądał dzisiaj jak gubernator wyspy Borneo, choć do jego muskularnych opalonych rąk bardzo pasowałby ciężki mauser, który wieńczyłby widok. Jak równie dobrze by wyglądali po jego bokach dwaj rośli Murzyni z automatami. Jednakże gubernator wyspy Borneo był obecnie nastawiony pokojowo, sączył w wysokiej szklanki coś gazowanego i chłodzącego, w zamyśleniu patrzył na spoconą szklankę czy to koniaku, czy whisky.

— Dzień dobry, Antonie. — Wiktor postanowił się z nim po-droczyć. — Dlaczego nie jest pan na miejscu wydarzeń?

— Jakich wydarzeń? — niewinnie zapytał Anton.

— Jak to: wokół Obozu zgromadziła się potężna technika bojowa…

— Aaa — rzekł Anton. — To nie moje kompetencje.

— Jak to? Czyż inspektor do spraw narodowości nie powinien być tam, gdzie konflikt narodowościowy przeradza się w zbrojny?

Anton przyjrzał się Wiktorowi, wychylił zawartość kieliszka, głośno odetchnął (sądząc po zapachu, był to jednak koniak) i zapytał:

— Wie pan, dlaczego przegraliśmy Ostatnią Wojnę?

— Pewnie dlatego, że nie była ostatnia — szybko powiedział Wiktor, jak gdyby była to jedyna możliwa i wcześniej przygotowana odpowiedź w zgadywance.

— Ciekawa opinia — stwierdził Anton. Nagle włączył się Kwadryga:

— A dlaczego właściwie uważacie, że ją przegraliśmy? Anton na chwilę stracił rezon.

— N-no… Taka jest powszechna opinia.

— Bo ja tak nie uważam — powiedział Kwadryga. I dodał: — Nie cierpię powszechnych opinii.

Anton nic nie powiedział, Wiktor na wszelki wypadek również. Kwadryga ciągnął:

— Podczas Ostatniej Wojny malowałem sceny batalistyczne. Z natury. Skądś znam pańską twarz, panie Dumbel. Nie spotkaliśmy się na froncie? Nie?

— Nie — odparł Dumbel. — Mnie tam nie było.

— Piję za zwycięzców Ostatniej Wojny! — dwuznacznie oświadczył Kwadryga i uniósł szklaneczkę ze schłodzonym rumem.

— Chce pan jednak usłyszeć, Wiktorze, dlaczego przegraliśmy tę wojnę?

— Oczywiście, słucham pana.

— Dlatego że nie wiedzieliśmy, z kim walczymy i po co walczymy, dlatego że nie mieliśmy idei, a nasi wrogowie mieli. Dokładnie wiedzieli, że idą do boju za Allacha, a u nas jedni wykonywali internacjonalistyczny obowiązek, drudzy mieli prywatne porachunki, trzeci zarabiali pieniądze, a w sumie wszyscy solidarnie uznali, że to była interwencja, haniebna agresja i w ogóle błąd.

— Przepraszam — przerwał mu Wiktor — ale przecież to wszystko prawda. Niech się pan nie kompromituje, opowiadając takie banały.

— Nie skończyłem jeszcze — twardo rzucił Anton. — To tylko niezbędna preambuła. Przepraszam, jeśli przypomniałem panu ogólnie znane rzeczy. Kelner! Podwójny koniak. Dla mnie i dla pana Baniewa. Pan nie odmówi?

— Na razie nie — powiedział Wiktor.

— Tak więc istota mojej myśli polega na tym, że tak naprawdę to nasza wojna była nie atakiem, lecz obroną. Jak zwykle wcześniej od innych poczuliśmy największe światowe zagrożenie i wzięliśmy na siebie ciężar uderzenia. Zaangażowaliśmy się w świętą wojnę, nie rozumiejąc jej sensu, i dlatego musieliśmy j ą przegrać. Ale teraz wszyscy już widzą złowieszczy sens wielkiej opozycji Północ-Południe, która zastąpiła historyczną już opozycję Wschodu i Zachodu. Chcemy tego czy nie, żartował pan czy mówił poważnie, ale Ostatnia Wojna nie była ostatnią, ma pan rację, przyjdzie nam znowu toczyć bój. Ale teraz to my zwyciężymy, musimy zwyciężyć, bo inaczej…

— Przepraszam — znowu przerwał mu Wiktor. — Coś tym razem nie do końca pana rozumiem. Kim jest ten wróg z Południa, któremu wypowiedział pan świętą wojnę?

— O Boże! Dobrze mówił Golem, że pisarze to lud niewykształcony. Czytał pan Salmana Rushdiego?

— Szatańskie wersety? Słyszałem o tej książce.

— Napisał nie tylko Szatańskie wersety, napisał wiele rzeczy o muzułmanach. To on powiedział, że głównym zagrożeniem dla współczesnej cywilizacji jest świat muzułmański. Nie obchodzi mnie, czy to Arabowie, Turcy, Pusztunowie czy Bośniacy, oni wszyscy są muzułmanami, a zatem wrogami. Wiem, co to islam, proszę mi wierzyć. Tak, jestem inspektorem do spraw narodowościowych, ale to nie znaczy, że jestem nacjonalistą, jak twierdzą niektórzy rozpasani obrońcy prawa. Wcale nie wynoszę pod niebiosa jakichś narodów, ja popieram bardziej humanistyczną religię i wyższą kulturę. Ot i wszystko.

Wiktor aż przestał jeść. Patrzył na Antona i dziwiła go zmiana, jaka w tym człowieku zaszła — z szacownego, zrównoważonego urzędnika z pagonami w kieszeni przekształcił się w perorującego, prawie histerycznego polityka czy dowódcę liniowego z rozpaczliwą odwagą porywającego pluton na bój z nieprzyjacielskim batalionem. Anton zaś kontynuował, coraz bardziej podniecony: — Trzeba, w końcu trzeba wcześniej czy później dokonać wyboru, jeśli naprawdę nie chcemy doprowadzić do zguby cywilizacji. Naszej cywilizacji. Ile można krzyczeć o równości wobec prawa i Boga (jakiego Boga?), ile można gardłować o wolności i sprawiedliwości, skoro w odpowiedzi wrzeszczą: „Dżihad!” albo „Gazawad!”, a innych słów nie znają i nie chcą znać. Nie mamy o czym z nimi rozmawiać. Ich trzeba po prostu wytrzebić.

— Przepraszam, co pan mówi? Pana szefostwo pozwala panu mówić na głos takie rzeczy?

— A co ja takiego powiedziałem? — zapytał Anton, niemal jak chłopak, który coś przeskrobał. Drugą, jadowitą część pytania, po prostu puścił mimo uszu. — Niech pan odstawi te humanistyczne sztuczki: nie zabijaj, nie kradnij, humanizm-onanizm. Pan zaczyna strzelać, kiedy pana żona znajduje się już w obozie koncentracyjnym albo kiedy na pańskie dzieci lecą bomby, a strzelać trzeba wcześniej, żeby to nie nastąpiło. Trzeba zadawać ciosy prewencyjne i dobrze wybrać cele. Na dziś cel mamy wybrany. Ale czasu zostało bardzo mało. Islam to nie religia, islam to choroba, epidemia rozszerzająca się ze straszliwą szybkością. Tu nie ma co filozofować, trzeba dezynfekować. Chce pan przez resztę życia modlić się do Allacha czy woli pan swoją wiarę?

— Pan jest wierzący? — szybko zapytał Wiktor, unosząc ze zdziwieniem brwi.

— Nie, użyłem słowa „wiara” w najszerszym sensie.

— No to powiem panu, że w najszerszym sensie jest mi, szczerze mówiąc, wszystko jedno, do kogo się będę modlić. Jeśli każą mi chodzić codziennie do kościoła, to chyba też zacznę wrzeszczeć: „Dżihad!” Antonie, niech pan nie rzuca takimi słowami jak „wiara”. Lepiej niech mi pan wyjaśni, kto będzie wybierał kandydatów do wytrzebienia: pan prezydent osobiście czy szef jego ochrony? I według jakich cech będą wyłapywani muzułmanie? Według braku kawałka ciała? Po wiem panu, co się stanie: najpierw jak zawsze rozstrzelaj Żydów, potem nie zatrzymają się i z powodu jakiegoś nieporozumienia wyrżną wszystkich Ormian, przy tym, ma się rozumieć, ucierpią Czeczeńcy, Kałmucy, Serbowie, Afgańczycy i krymscy Tatarzy. W mniejszym stopniu, ale tez, oberwą Tamilowie, Baskowie, Abchazi, Koreańczycy i Eskimosi. A już zupełnie wyrżnie się, bez względu na narodowość, tak nienawistnych wam obrońców prawa, to znaczy przede wszystkich uczonych, kapłanów i pisarzy. Mnie też zabiją, za co już w tej chwili bardzo panu dziękuję.

— Pan żartuje? — zapytał Anton, oszołomiony kontratakiem. — Wcale a wcale. Niestety. Pan zresztą, jeśli dobrze zrozumiałem, też mówił serio.

— W zasadzie tak.

— W takim razie, jeśli pan pozwoli, lepiej napiję się ginu — wolno powiedział Wiktor, podniósł się i poszedł do baru, żeby osobiście zamówić u Teddy’ego porcję swojego ulubionego na poju z lodem.

Kiedy wrócił, Anton siedział jak gdyby nigdy nic, wciąż t samo biały, wyprasowany i zadowolony z siebie. Gładko wygo łona twarz nie zdradzała cienia wątpliwości w dopiero co wypowiedziane słowa. A w szarostalowych oczach płonął piekielny ogień wyższości i dostępu do jakiejś straszliwej tajemnicy. Wiktor wyobraził sobie nagle, jak kapitan Dumbel w tych sa-f mych śnieżnobiałych spodniach idzie wzdłuż szeregu leżących na asfalcie ciał i metodycznie wykonuje kontrolne strzały w głowę. Obrazek był tak wyrazisty, że poczuł się niedobrze.

Usiadł, napił się ginu i nie wiadomo dlaczego zapytał, choć wcześniej uznał, że nie będzie już wracać do tego tematu:

— A muzułmańskie dzieci też pan chce zniszczyć? — Czułem, że pan nie zrozumie najważniejszego. Przecież powiedziałem: ciosy prewencyjne. Ale co do wieku, od którego należy człowieka uważać za niebezpiecznego, rzecz jasna, będą potrzebne starannie przemyślane decyzje. Ja osobiście nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności, przecież nikt nie może…

Boże, pomyślał Wiktor, w jakich strasznych czasach żyjemy! Każdy może mówić, co chce: państwowi działacze na wysokich stanowiskach, dziennikarze z telewizyjnych ekranów, szeregowi obywatele na ulicy i w sklepie. Pozwolili mówić absolutnie wszystko: począwszy od niecenzuralnych wyzwisk pod adresem pana prezydenta, skończywszy na jawnych wezwaniach do obalenia ustroju i do masowych mordów według narodowościowych albo religijnych cech. Można mówić wszystko, ale wypowiadają się tylko bydlaki, w każdym razie ci, którzy mówią głośno. Ale nic nie można zrobić, ponieważ jeszcze nie pozwolili, to znaczy pozwolili, ale nie dają. Dziwne czasy.

W restauracji pojawiła się znajoma para — młody człowiek w mocnych szkłach i jego długi towarzysz.

Ciekawe, pomyślał Wiktor, czy ci też nienawidzą Beduinów, czy akurat odwrotnie: reprezentują beduińską security service? Zgolili brody i sypią Europejczyków.

Jeszcze raz przyjrzał się wyrazistej parze przy narożnym stoliku i jakieś mętne wspomnienie przemknęło mu przez głowę. Jacy z nich, do diabła, Beduini! Przecież on ich zna, dobrze zna, tylko…

— Pan mnie nie słucha, Baniew — powiedział Anton.

— Co też pan, słucham bardzo uważnie, dopiero co pan mówił o pielgrzymce do Mekki.

— Rzeczywiście — zdziwił się Dumbel. — Właśnie o tym mówiłem. Ale miał pan na twarzy wypisaną nieobecność.

— Proszę nie zwracać na to uwagi. Jak powiada jeden mój znajomy: wszyscy moi przyjaciele to schizoidzi.

— Dlaczego pan tak o sobie mówi, panie Baniew? Schizoidzi siedzą u nas za płotem z drutu kolczastego.

Wiktor dopił gin i uważnie przyjrzał się Antonowi:

— Co tak pana dzisiaj kręci, panie kapitanie?

Pytanie było w gruncie rzeczy retoryczne i Dumbel nie odpowiedział.

— Niech pan powie, czy ten pański inspektorat do spra” narodowościowych to organizacja militarna? — zapytał Wikto

— Nie ma żadnego inspektoratu — powiedział Anton. — Jes administracja gubernatora, w której zajmuję jedno z odpowiedzialnych stanowisk. Zostałem kapitanem, kiedy pracowałem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

— Aaa — przeciągle powiedział Wiktor, wyrzucając z głowy cały ten naiwnie przyswojony kit o inspektorze.

W tym momencie obudził się Kwadryga.

— Anasza — powiedział. — Kalian. Duszna noc. I olbrzymie tarantule.

— Tylko bez olbrzymich tarantul — poprosił Wiktor.

— Dobrze — zgodził się Kwadryga i zapytał: — My się znamy? Doktor honoris causa Rem Kwadryga…

Przy stoliku ni stąd, ni zowąd pojawiła się Selena. — Wiktorze, nie jesteś jeszcze zbytnio pijany?

— Jestem w normie. Bo co?

— Jesteś mi potrzebny. Chodźmy. Szybko.

Wciąż jeszcze było gorąco, a Selena się śpieszyła. Rozdrażniony Wiktor zapytał:

— Dokąd mnie znowu ciągniesz?

— Milcz — powiedziała Selena, ale jakoś tak czule, że grzechem byłoby obrazić się na takie „milcz”. — Potrzebuję mocnego chłopa, a nikomu więcej nie mogę zaufać. Zaraz pojawią się moi chłopcy i będziesz wolny.

— Nie ma sprawy, nigdzie się nie śpieszę.

Wiktor uspokoił się. Ogarnięty niespodziewanym atakiem czułości do Seleny nie chciał już się z nią rozstawać i gotów był spełnić każdą jej prośbę.

— Nie mam już dzisiaj nic do roboty — oświadczył. — Na jutro coś miałem…

— Jutro masz spotkanie z Chafiisem — przypomniała Selena. — Bądź z nim ostrożny.

— W jakim sensie?

— To po prostu mądry człowiek… — Wiem — powiedział Wiktor.

— A to niebezpieczne, dlatego że jest naszym wrogiem.

— Nie wiem — powiedział Wiktor.

— Czego nie wiesz?

— Nie przywykłem uważać za wrogów nie znanych mi ludzi.

— A na wojnie? — zapytała Selena.

— Przecież nie jesteśmy na wojnie.

— Zależy, jak na to patrzeć — zaoponowała Selena. — A propos, trzeba posłuchać wieczornych wiadomości. Może już wprowadzili stan wyjątkowy. Albo wojenny. Nie wiem, jaki wariant wybiorą.

— Wesoło — powiedział Wiktor.

Przyszli na miejsce. Za rogiem, gdzie kończyła się ulica i zaczynały pustkowia, na brzegu wyjeżdżonej zakurzonej drogi leżał nieruchomo człowiek w ciemnoniebieskim burnusie i z kosmatą brodą — Beduin. Ktoś rozwalił mu głowę, jak to piszą w raportach, ciężkim tępym przedmiotem, i widok nie należał do przyjemnych. Szyja leżącego była nienaturalnie skręcona, kaptur spadł na bok, odsłaniając to, co było kiedyś czołem, a teraz okropną mieszaniną zmiażdżonych kości czaszki, kędzierzawych włosów, ciemnych skrzepów i żółtawoszarej tkanki mózgowej.

Drogą, kilka razy obejrzawszy się pośpiesznie, zmykał chłopiec w safari. Selena nawet nie próbowała go zatrzymać, a Wiktor, chociaż zdziwiło go to niepomiernie, postanowił o tym nie wspominać.

— Kto go tak urządził? — zapytał cicho. — Wasi?

— Nasi nie zajmują się takimi bzdurami — odpowiedziała obrażonym tonem Selena.

— Rozwalić człowiekowi głowę to bzdura. Ciekawe podejście. Selena nie odpowiedziała. Wyraźnie nie miała ochoty na rozmowę. Przez cały czas rozglądała się na boki, najwięcej uwagi poświęcała skupisku powykrzywianych, pordzewiałych garaży, komórek i hangarów za pustkowiem.

— Może wezwiemy policję? — Wiktor nadal jakby mówił do siebie.

— Zwariowałeś? — Selena drgnęła.

— Dlaczego?

— Słuchaj, możesz teraz pomilczeć chwilę? Co? Proszę. Wiktor wzruszył ramionami.

— Lepiej mi pomóż. — Selena pochyliła się i wyciągnąwszy chusteczkę, poprosiła: — Przewróć go.

Rozpaczliwie walcząc z napływającymi do gardła torsjami, chwycił martwego Beduina za ramiona.

— Nie, jedną ręką chwyć za kaptur — rozkazała Selena. Wiktor rozprostował wymięty kaptur burnusa i gwałtownie przewrócił zaskakująco ciężkie (nawet jak na umarłego) ciało, a Selena z profesjonalną zręcznością i dokładnością, nie brudząc dłoni, włożyła rozwaloną głowę do kaptura.

— Przytrzymaj tak — dyrygowała dalej i szybko rozejrzawszy się dokoła, nie wiadomo po co podłożyła cegłę pod głowę Beduina.

— Do diabła! Gdzie oni są? — wysyczała, prostując się i znowu rozglądając. — Poczekaj tu chwilę, dobrze?

Wiktor nawet nie zdążył odpowiedzieć, kiedy ona ruszyła już w stronę domów. Rola wartownika przy ciepłych zwłokach niewiadomego pochodzenia coraz mniej podobała się pisarzowi Baniewowi, ale stłumił on chęć zawołania Seleny. I dobrze zrobił. Dziewczyna nie zniknęła z pola widzenia, doszła do przytulonego do płotu, starego, obszarpanego, podniszczonego mikrobusu i weszła do środka. Na jakieś trzy sekundy, nie więcej.

— Potrafisz zapalić samochód bez kluczyków? — zapytała po powrocie.

— Kiedyś potrafiłem. Mogę spróbować.

Sprawa okazała się prosta: wewnątrz pokancerowanego forda praktycznie nie było tapicerki i wszystko, co mogło, sterczało na zewnątrz. Przewody stacyjki dyndały przed oczami, jakby zapraszając złodzieja do przejażdżki. Oczywiście nikt nie mógł powiedzieć, na ile wystarczy benzyny, ponieważ o takim luksusie jak wskaźnik poziomu paliwa w tym samochodzie nie było co marzyć, ale jechać się dało.

Wiktor ustawił forda tyłem do nóg Beduina, ale gdy razem podnieśli ciało, Selena nagle poprosiła:

— Najpierw głowę. Tak wygodniej.

— Ale… — zawahał się Wiktor — Tak się tego nie robi…

— Wnoś, mówię, niech to jasny szlag! — dosłownie ryknęła Selena. — Przecież ciężko tak trzymać!

Wiktor zatrzasnął tylne drzwi i zapalił silnik.

— Do Obozu? — zapytał.

— Aha. Ale sama odwiozę. Po co masz się pętać? Byłeś już tam przecież dzisiaj.

— Jak to? — przestraszył się Wiktor. — Nie wolno w pojedynkę taki kawał wieźć umarłego. A jak coś się stanie z samochodem? Popatrz tylko na ten rydwan.

— Nic się nie stanie, znam ten wóz. Naprawdę. Dziękuję, Wiktorze, idź odpocząć.

Sprzeczali się, stojąc przy głośno warczącym na wolnych obrotach fordzie, i nawet nie usłyszeli, jak podjechał jeep. Wiktor zauważył go, gdy z jednocześnie otwartych wszystkich drzwi wysypała się cała drużyna. Przechwyciwszy zalęknione spojrzenie Wiktora, Selena gwałtownie się odwróciła, jednocześnie wkładając rękę do kieszeni i przyjmując postawę wygodną zarówno do skoku, jak i padu. Ale nie musiała nic robić, to byli swoi.

Trójka chłopców w safari zbliżyła się, a jeden z nich jeszcze w marszu rzucił:

— Gdzie on jest?

— W samochodzie — powiedziała Selena.

— Sam może iść?

— Raczej nie.

Boże! — pomyślał Wiktor. O kim oni mówią? Czyja zwariowałem? Głową do przodu… Czy oni uważają go za żywego?

— Dziękuję, Wiktorze — odwróciła się do niego Selena. — Proszę, idź odpocząć.

— Mam odejść? — sprecyzował Wiktor.

— Wiktorze, proszę cię, idź już — powtórzyła, nie odpowiadając na pytanie.

Trzej chłopcy zgrabnie chwycili Beduina, tyle że nie jak zabitego, lecz jak rannego. Posadzili go w swoim jeepie.

— Aha, wyłącz silnik w tym gruchocie — przypomniała sobie Selena. — A my jedziemy.

Ale Wiktor wciąż stał i jak zaczarowany patrzył na siedzącego w jeepie Beduina, który wolno podniósł rękę i poprawił zbyt nisko opadły mu na twarz kaptur. Wiktor zacisnął powieki, pokręcił głową i popatrzył jeszcze raz. Beduin siedział nieruchomo.

— Wpadniesz do mnie wieczorem do hotelu? — Własny głos wydał się Wiktorowi obcy. — Obiecałaś.

— Nie wiem. Jeśli wrócę do miasta, to na pewno.

Już biegła do otwartych przednich drzwi jeepa, który tylko na nią czekał.

Wiktor odstawił na miejsce nie ukradzionego forda, zapalił papierosa i powlókł się z powrotem do Teddy’ego. Chyba czegoś tam nie dojadł, a że nie dopił — to na pewno.

Tyle że ani dojeść, ani dopić tym razem się nie udało. Ledwie Wiktor skręcił w zaułek w stronę Chłodnej, zobaczył biegnącego dziwnie chwiejnym krokiem Beduina.

Tak, tak. Wygląda na to, że w mieście zaczęło się najciekawsze na świecie polowanie — polowanie na ludzi. Za Beduinem biegli dwaj ludzie w dresach i kominiarkach na twarzach. Wiktor nie miał ze sobą broni, ale ocenił, że bliższego prześladowcę, jeśli uda się zręcznie podstawić nogę, obezwładni od razu, a z drugim jakoś sobie poradzi sam na sam. Zrobił krok w kierunku ściany, jakby usuwając się, i przygotował do ataku. Ale sytuacja na ulicy uległa błyskawicznej zmianie: z tyłu pisnęły hamulce i czyjś cholernie znajomy głos krzyknął:

— Wszyscy stanąć twarzą do ściany! Ręce nad głową, stanąć w rozkroku!

Bandyci w kominiarkach z zadziwiającą, niemal wytrenowaną szybkością i precyzją wykonali polecenie, a Beduin biegł dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Wiktor nie zdążył ani stanąć przy ścianie, ani obejrzeć się na krzyczącego, ani nawet wybrać któregoś z tych wariantów, gdy rozległ się strzał i Beduin runął na wznak.

Wiktor odwracał głowę wolno, wolniutko, albo wydawało mu się, że robi to wolno. Bandyci wcisnęli się w ścianę i zamarli, Beduin również leżał bardzo cicho.

Obok samochodu przegradzającego jezdnię stał Anton Dum-bel z dymiącym pistoletem w ręku. Najprawdopodobniej dym z lufy dorysowała wyobraźnia Wiktora, rozbuchana po wszystkich burzliwych wydarzeniach dnia, ale to, że do Beduina strzelił właśnie Anton, nie podlegało dyskusji.

— Co pan tu, do diabła, robi, Baniew? — warknął Anton.

— Spaceruję — beztrosko odpowiedział Wiktor.

— Wielka szkoda, że spaceruje pan właśnie tutaj. Wielka szkoda — powtórzył z naciskiem Anton i zaczął wolno zbliżać się ni to do leżącego na środku ulicy Beduina, ni to do stojącego tuż przy nim Wiktora.

W tej chwili Wiktora ogarnęła panika: zaraz go po prostu sprzątną jako niepotrzebnego świadka. Sprzątną. Co za określenie!

A Dumbel podszedł do Beduina, jego ręka niby to przypadkowo zawisła dokładnie nad głową leżącego, i znowu ponuro powiedział:

— Wielka szkoda, Baniew, że musi pan to widzieć. Wielka szkoda.

I nagle Wiktor zrozumiał, co się wydarzy w następnej sekundzie. Dopiero co godzinę temu jego wyobraźnia podsunęła dokładnie taki obrazek, który jak w koszmarze właśnie się materializował. Anton przystawił do głowy Beduina długą oksydowaną lufę, aby wykonać kontrolny strzał. Wiktor nie mógł potem sobie przypomnieć, czy myślał w tej chwili o swoim życiu (przecież po czymś takim należy koniecznie sprzątnąć wszystkich świadków), ale jedno pamiętał z całą pewnością: on też bardzo, bardzo żałował, że na to patrzy.

Więc postanowił nie patrzeć.

Gwałtownym kopnięciem wytrącił pistolet z ręki Antona i czarny przedmiot, głośno odbiwszy się od ściany domu naprzeciwko, upadł na ziemię nieopodal ludzi w maskach. Dumbel stracił równowagę i usiadł na asfalcie. Kilka razy otwierał i zamykał usta, ale słowa z nich nie ulatywały, nawet z dźwiękami było kiepsko. Beduin natomiast poderwał się z nieoczekiwaną zręcznością, jak gdyby wcale nie był ranny, i skoczył w najbliższe podwórko. Bandyci, błyskawicznie zorientowawszy się w sytuacji, odkleili się od ściany i rzucili się za nim.

Sytuacja, jak w teatrze absurdu, wróciła do epizodu wyjściowego.

— Idiota!!! — ryknął Anton, wstając i ruszając na Wiktora. — Jest pan idiotą, Baniew! Chce pan wiedzieć, w czyje ręce oddał pan tego nieszczęśnika?

— Najpierw chciałem im przeszkodzić. Najpierw… — zaczął pokrętnie tłumaczyć się Wiktor. — Ale pan chciał go zabić, a ja nie mogłem do tego dopuścić…

— Idiota!!! — z nową mocą ryknął Anton. — Czy pan cokolwiek rozumie z tego, co się tu w ogóle dzieje?

— Noo… — Wiktor zawahał się.

— Kretyn! — wrzasnął Dumbel. — Jak nic nie wiesz, to się nie pchaj!!!

Po tych słowach Anton nie wytrzymał i uderzył Wiktora w twarz. Uderzenie wyprowadził z pasją, niemniej profesjonalnie. Nie zamierzał złamać przeciwnikowi szyi czy rozwalić czaszki — po prostu chciał mu wymalować limo po okiem i ewentualnie zafundować lekki wstrząs mózgu. Wiktor upadł, nie tracąc przytomności i szczęśliwie podkładając pod ciało. Poprzez mdlące wirowanie przed oczami widział, jak Anton podniósł swoją armatę i poszedł do wozu. W końcu Wiktorowi udało się usiąść.

— Tylko niech pan nie próbuje mi oddawać — powiedział z wściekłością Anton, zanim wsiadł do samochodu. — Jester w tej chwili bardzo, bardzo zły. Niech pan uważa, że upiekł się panu. Jeśli spotkamy się jeszcze raz w podobnych okolicznościach, jedyne, co mogę obiecać, to podpis pana prezydenta na pańskim nekrologu. Osobiście się o to zatroszczę.

Nie dał Wiktorowi możliwości kontry ani pięścią, ani słowem; trzasnął drzwiami i ostro zawróciwszy, odjechał.

Teddy popatrzył na Wiktora z wyrzutem. Potem zaproponował:

— Chce pan? Mam świetną maść na stłuczenia. — Dziękuję, Teddy, dawaj, wypróbujemy. Ale najpierw nalej mi, proszę, rektyfikowanej.

— Niespokojnie dzisiaj w mieście, panie Baniew — powiedział

Teddy, nalewając do szklanki na dwa palce. — Niech pan lepiej idzie do siebie do hotelu.

— Masz rację, Teddy — zgodził się Wiktor, z rozkoszą wlewając w siebie wódkę i zabierając maść. — Zapisz na moje konto wszystko, co należy.

Kwadryga siedział przy stoliku zupełnie sam i chyba spał. Przed nim stała praktycznie pusta butelka. Gdy Wiktor przechodził obok niego, nieoczekiwanie poderwał głowę i wyraźnie powiedział:

— Dlaczego muszę siedzieć przy jednym stoliku z zabójcami?

6

— Golem, proszę wejść — powiedział Wiktor, otworzywszy drzwi swojego pokoju. — Akurat zamierzałem coś wypić.

— Żeby tylko było zimne — żałośnie jęknął ciężki i spocony Golem, waląc się w fotel.

— Jeśli uważa mnie pan za sadystę, to zaraz przygotuję panu gluhwein, a jeśli nie, to proszę: gin z sokiem pomarańczowym. Jedno i drugie z lodówki.

Wiktor zmieszał najprostszy koktajl i podał Golemowi wysoką, już spotniałą szklankę.

— Ha! — zakrzyknął Golem. — Co się stało z pańską twarzą? Ach, przecież miał pan dzisiaj wypadek. Współczuję. Selena bardzo niestarannie prowadzi samochód.

— Nie, to nie Selena tym razem zawiniła — wyjaśnił Wiktor. — To nasz wspólny znajomy o to się postarał. Sam mnie pan wczoraj z nim poznał.

— Co pan mówi! Czyżby Anton Dumbel?

— We własnej osobie. Trochę się nie dogadaliśmy w sprawach narodowościowych.

Golem smutno pokiwał głową:

— Zapomniałem pana uprzedzić. Anton łatwo wybucha, czasem nie potrafi się powstrzymać, rozmawiając z nim, trzeba ostrożnie dobierać słowa.

— Niech pan nie robi z Dumbela psychopaty, który bije po gębie za słowa. Po prostu już po naszej dyskusji postanowił zabić Beduina, a ja Beduina uratowałem, za co zapłaciłem lekko przefasonowanym obliczem.

— Poważnie? — Absolutnie poważnie.

— To ci inspektor do spraw narodowościowych!

— Jaki tam inspektor! Typowy agent specsłużby. Tylko jakiej? Nie wie pan?

— A dla pana to ważne?

— Teraz już tak. Groził mi. Powinienem jakoś się bronić, więc przede wszystkim chcę wiedzieć, przed kim.

— Cóż, pewności nie mam, ale ośmielę się sądzić, że reprezentuje resort bezpieczeństwa. Przy okazji: niesłusznie pan uważa, że nie jest inspektorem. Jedno nie przeszkadza drugiemu. Wie pan, czym jest nasze dzisiejsze ministerstwo do spraw narodowościowych? To jeden z zarządów byłego Federalnego Biura Ochrony i Kontrwywiadu. Proszę mi opowiedzieć o wszystkim.

Wiktor opowiedział.

— A ci dwaj, których pan opisał, to oczywiście żadni tam bandyci, raczej ludzie z zagranicznego wywiadu.

— Zagranicznego wywiadu? — powtórzył Wiktor. — Jakiego?

— No, tego to dokładnie nie wiem. A dlaczego to pana tak dziwi? Dzisiaj w naszym wspaniałym mieście można spotkać specsłużby wszystkich rodzajów, wszystkich krajów i narodów. Ja na przykład osobiście spotykałem się w Obozie z panami z Mossadu i Farachu. Nie tego samego dnia, rzecz jasna.

— Farach to jacyś Arabowie?

— Palestyńczycy — sprecyzował Golem. — A Mossad to Izrael.

— Wiem. A ci dwaj, co stale siedzą z nami w restauracji, tacy milczący, kojarzy pan? Jeden wysoki, a drugi…

— A, ci! Pamiętam ich, rzecz jasna.

— Oni też są z jakiegoś „Farachu”?

— Nie, ci to nasi, ale już nie z resortu bezpieczeństwa. Tak mi się wydaje.

— A mogę im się poskarżyć na Antona?

— Poskarżyć się pan może, ale nie radzę tego robić. Niech się pan nie pakuje w te gierki. Pan ma inne atuty. Pan musi pisać. Badać życie i pisać. I niech się pan nie boi wychodzić na ulicę, nikt pana nie ruszy. Jeśli oczywiście nie będzie pan przeszkadzał.

— Do czego mnie pan namawia, Golemie?

— Do niczego pana nie namawiam. Po prostu radzę, żeby się pan zajmował swoimi sprawami. Wszystkim radzę to samo.

— Schizoidom też?

— Schizoidom w szczególności. A propos schizoidów. Selena mówiła panu o zleceniu?

— Jak to, pan o tym wie? — zdziwił się Wiktor.

— Ja zawsze wszystko wiem — z godnością oznajmił Golem. — Tak więc pisać pan nic nie musi, wystarczy wystąpienie w telewizji.

— A co ja mam tam powiedzieć?

— Co pan chce — uśmiechnął się Golem. — Nie, poważnie, nie żartuję. Najważniejsze, żeby pan mówił o naszym mieście, o naszych problemach, o Beduinach, jeśli pan chce. Przygotują panu taki zgrabny tekst.

— Kto? — szybko zapytał Wiktor.

— Jak przygotują, to się pan dowie.

— Proszę posłuchać, Golemie, trudno się z panem rozmawia…

— Ale ciekawie.

— Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Trudno się z panem rozmawia bez odpowiedniej porcji dobrego ginu.

— Och, to akurat żaden problem. Victoir, naleje pan? Wypili jeszcze po jednym i powstała pauza, dość normalna w wypadku dwu niemłodych panów, zmęczonych aż do otępienia pod koniec nieznośnie upalnego i niesłychanie burzliwego dnia. Przez okno było widać, jak za wzgórzami osiada słońce, rozpalone, złe, niemal wiśniowe w zakurzonym mętnym powietrzu. Chłodniej zrobi się dopiero za jakieś dwie godziny, ale i tak nie będzie czym oddychać. Wszyscy już do tego przywykli.

— Golemie, czy to prawda, że Beduini zupełnie nic nie piją?

— Alkoholu? Prawda. Religia im zabrania.

— Nie. Ze w ogóle nic nie piją. To znaczy wody. Golem zmierzył go współczującym spojrzeniem.

— Wiktorze, miał pan w szkole taki przedmiot: anatomia i fizjologia człowieka? No to po co zadaje pan głupie pytania?

— Nie wiem, tak mówią. W tym mieście niedługo będą mogli żyć tylko ci, co w ogóle nie muszą pić. Wodę puszczają coraz rzadziej. Naturalne zbiorniki powysychały, a napoje, sam pan wie, codziennie niesamowicie drożeją. W ogrodach od dawna nic nie rośnie, jabłonie uschły, psy giną jeden po drugim, tylko koty beduińskie, to znaczy syjamskie, się rozmnożyły. To nie może trwać wiecznie. Najprawdopodobniej odejdziemy stąd wszyscy, a pozostaną tylko ci, którzy nie potrzebują wody.

— Możliwe — nieoczekiwanie zgodził się Golem — tylko myli się pan co do Beduinów. To nie oni zostaną.

— A któż w takim razie? — zdziwił się Wiktor.

— Inni ludzie — mętnie odpowiedział Golem i jednym haustem dopił zawartość swego naczynia.

— Dzieci? — szybko zapytał Wiktor.

— Tak — przytaknął Golem. — Tyle że oni nie są dziećmi. Są podobni do dzieci, bierzemy ich za dzieci, ale to nie są dzieci.

— Chyba tak — zgodził się Wiktor, nalewając sobie czystego ginu. — Ale według wieku…

— Wiek to pojęcie względne — zaoponował Golem. — Dorastanie, dojrzewanie, starzenie może odbywać się w różnych okresach. Przyroda ma tutaj szerokie możliwości. Natomiast samo określenie „dzieci” to raczej termin społeczny. Każdy staruch może uważać siebie za dziecko, za syna swoich rodziców. Nasze dzieci tego nie uznają. Tak jak motyl nie uznaje gąsienicy za swoją matkę. Gąsienicy, która w wyniku jakiegoś dziwnego i bezsensownego przypadku żyłaby nadal po urodzeniu latającego pięknisia.

— A jak będą żyły tu dalej? — zainteresował się Wiktor. — Przecież, jak sam pan powiedział, muszą rodzić nowe gąsienice. Szczerze mówiąc, niezbyt dobrze pamiętam, jak tam się to dzieje u owadów, ale u ludzi chyba niewiele się zmieniło. Czy może nie mam racji? Proszę mi odpowiedzieć jako lekarz?

— Odpowiadam panu jako lekarz: chcą rodzić motyle i tylko motyle. Oraz umierać młodo.

— Niech pan poczeka, Golem, przecież to koszmar — powiedział Wiktor, nie czując, o dziwo, strachu. Kiedy wreszcie zrozumiał, co się dokoła dzieje, poweselał. Wypity w ciągu dnia alkohol nie pozbawił go zdolności logicznego rozumowania, a wręcz pomagał nie wpaść w rozpacz. Potworny, wykrzywiony obraz „nowego wspaniałego świata” widział teraz nie tylko w czarnych barwach.

— Koszmar — spokojnie zgodził się Golem. — Z naszego punktu widzenia.

Wiktor napił się jeszcze i powiedział:

— A co mają z tym wspólnego Beduini?

— Beduini? — zapytał w roztargnieniu Golem. Podniósł napełniony ponownie koktajlem kieliszek i popatrzył przez niego na purpurowy zachód za oknem. Żółtopomarańczowy trunek w tym złowieszczym świetle był krwawoczerwony jak sok z granatów. — Beduini — powtórzył. — Z jednej strony w ogóle nie mają z tym nic wspólnego. A z drugiej strony są jądrem tej sprawy. Boję się tylko, że pan tego nie zrozumie. Pamięta pan takie określenie: Bóg to miłość? Pewnie, że tak. Określenie, w swej istocie, słuszne. Ale Bóg odwrócił się od nas albo sami,o nim zapomnieliśmy. Albo wcale nie było Boga, nigdy nie istniał w przyrodzie, a istniała tylko idea, co zresztą nie jest istotne, ponieważ Bóg i idea Boga to jedno. Ale dzisiaj mamy do czynienia z innym Bogiem, który ma na imię Nienawiść. Nowi ludzie modlą się do Nowego Boga i znają się na nienawiści. Wiedzą, że nienawiść może być różna. Są dwa rodzaje nienawiści: pasywna, z której rodzi się obojętność, pogarda, żałość, tolerancja i nawet dobroczynność; i nienawiść aktywna, rodząca agresję, gwałt, zabójstwa, eksterminację narodów. W zasadzie ludzie ci modlą się do pierwszej nienawiści, ale po drodze muszą dotknąć drugiej. Większość już jej dotknęła, na — jak ją nazywają — Ostatniej Wojnie. Są teraz przekonani, że aktywna nienawiść płynnie przejdzie w pasywną, a potem zaniknie. Beduini, tak przy okazji, mówią też o nienawiści twórczej. Zresztą Beduini to ludzie chorzy i zapewne nie wolno poważnie traktować tego, co mówią, tym bardziej że…

— Golem, dlaczego pan mnie okłamuje? — przerwał mu Wiktor.

— Ja pana?

— Oczywiście. Przecież nie uważa pan ich za chorych. Sam pan mi mówił, że nie ma ich co leczyć.

— Bo odchylenia psychotyczne nie poddają się leczeniu, Wik-1 torze. Psychotyków się chroni przed oddziaływaniem świata zewnętrznego. A świat zewnętrzny przed nimi.

— Czy naprawdę są do tego potrzebne ciężkie czołgi? — sarkastycznie zapytał Wiktor i dopił ostatnią porcję.

— Czasami — filozoficznie zauważył Golem.

— Dobrze, ale mam jeszcze jedno pytanie: dlaczego tam są wpuszczane dzieci?

— Skąd pan wie, że wpuszczają dzieci?

— W mieście tak mówią. Poza tym widziałem tam dzisiaj tych w safari…

— W mieście — powiedział Golem pouczającym tonem — mówią wiele ciekawych rzeczy. Na przykład mój przyjaciel Vernon, zresztą lekarz z wykształcenia, wie pan, co powiedział? Ze wkrótce wszyscy przestaniemy oddawać mocz, ponieważ ciecz będzie usuwana z organizmu wyłącznie przez pory skóry. A pan mówi o dzieciach… Ci w safari to członkowie Rady Weteranów Ostatniej Wojny, RWO W. Tylko oni mają wolny wstęp na teren Obozu. Prowadzą pokojowe negocjacje z Beduinami.

— Ach, jakie to dla nas typowe! — zawołał Wiktor i roześmiał się głośno. — Pokojowe negocjacje pod lufami czołgów, za drutami kolczastymi, między dziećmi i brodatymi mudżahedina-mi, przy czym i jedni, i drudzy są uzbrojeni po zęby, a w prasie ani słowa o tym, co się tam dzieje! Jakież to współczesne i demokratyczne!

— Negocjacje, nawiasem mówiąc, są bardzo poważne. Nienawiść to nie żarty. Chce pan coś usłyszeć? Religijne przesądy… słynny fundamentalizm… najnowsze doktryny wojenne… pragmatyczne podejście do masowych psychoz… nowy zwój tej samej spirali, ale w innym wymiarze… — Golem mówił cicho, monotonnie i jakoś niezrozumiale, urwanymi frazami. Głos jego coraz bardziej zagłuszał ryk potężnego silnika i Wiktor nagle zauważył, że znany psychiatra siedzi na lufie czołgu, tuż przy jej nasadzie, i wcina duże kawały soczystego arbuza; zimny różowy sok ścieka mu po podbródku, a pestkami pluje na wszystkie strony niczym dzieciak. Jedna z pestek trafiła Wiktora w policzek.

— Co pan robi, Golemie?! — rzekł oburzony Wiktor. — Na wam mucha — odpowiada Golem.

— Nie na wam, ale na was — poprawia Wiktor.

— Nie, na wam — upiera się Golem. — Na mnie nie ma.

Potem nagle zrobiło się zupełnie ciemno. I cicho. Tylko słychać było w tej ciszy, jak z końca lufy kapią na rozpalony piasek ciężkie, lepkie krople arbuzowego soku.

Irma otworzyła drzwi i obojętnie powiedziała:

— Wejdź, tato.

Wiktor natychmiast zapomniał, po co przyszedł. Głowę miał ciężką, chciało mu się spać, a przede wszystkim marzył o kąpieli. Mrzonki, rzecz jasna; w tym celu trzeba by pojechać na daczę do Seleny, a to akurat było niewykonalne.

Przed odwiedzinami u córki umyślnie nie pił nic z samego rana, tylko odrobinkę: dużą szklankę soku z cytryny i kieliszeczek koniaku, po prostu, jak pisał Wienieczka Jerofiejew, żeby tak nie mdliło. A potem pół łyżki sody w proszku i łyk wody. Tylko ta głowa… głowa była ciężka.

Wszedł do pokoju, usiadł na starej wytartej wersalce, spojrzał na Irmę. Stała oparta o krzesło i w swojej skromnej, ale wytwornej domowej sukience wyglądała naprawdę bardzo ładnie. Stawała się coraz bardziej podobna do Loli, ale — niewątpliwie — była od niej piękniejsza.

— Boże, co ci się stało w oko?

— Miałem wypadek. Drobiazg. Przejdzie.

— A co, papciu, tak w ogóle u ciebie?

— Och, nic. Dostałem duże honorarium za scenariusz serialu telewizyjnego, przyjechałem tu odpocząć, pogawędzić ze starymi przyjaciółmi, a tu widzisz, co się wyczynia: jakieś czołgi, Beduini, strzelanina na ulicach i ten upał! Gdybym wiedział, nie przyjechałbym. Słuchaj, przecież zawsze lubiłaś deszcz. Boł-Kunac też. Dlaczego więc tu się przeprowadziłaś?

— Nigdzie się nie przeprowadzałam, tato…

— Jak to? Nie rozumiem. Przecież to zupełne inne miasto. Miasto, w którym byłem w wojsku. Tamto to było miasto, w którym się urodziłem.

— Tak — zgodziła się Irma. — To jest zupełnie inne miasto A tamtego miasta po prostu już nie ma. Nie istnieje. Aleja si nigdzie nie przeprowadzałam.

— Jasne… — bąknął Wiktor.

Nic nie było jasne, a w ociężałej głowie zaczął rodzić si i wzmagać ból. Musiało się to jakoś odbić na jego twarzy. Irm zapytała:

— Tato, chcesz kawy?

— Nie jestem pewien — odpowiedział.

Wszedł Boł-Kunac. Żałośnie przygarbiony, zupełnie siwy z pożółkłą skórą i fajką w kąciku ust. Wiktor ledwo go poznał

— Dzień dobry, panie Baniew! Jego głos niemal wcale się nie zmienił! Dziwne!

— Mówiłeś tak do mnie, kiedy byłeś chłopcem. — Wiem. Od razu przypomniałem sobie tamte czasy. Chce pan piwa?

— Z przyjemnością, jeśli macie. A ty będziesz pił?

— Oczywiście.

Boł-Kunac usiadł w fotelu i zapalił fajkę. Irma przyniosła sześciopak piwa z lodówki i poszła przygotować kawę.

— Jak stoicie z pieniędzmi? — zapytał Wiktor.

— Dobrze, naprawdę dobrze — powiedział Boł-Kunac. — Dziękuję, panie Baniew.

— A nie wydaje się wam, że trzeba stąd wyjechać?

— Przez jakiś czas wydawało się, że trzeba, ale już jest za późno.

— W jakim sensie?

— W każdym — powiedział Boł-Kunac. — Wiek, dzieci nigdzie nie pojadą i… my już nie zdążymy wyjechać. Poza tym dokąd?

— Dokądkolwiek! Czy teraz są z tym problemy? — zapytał Wiktor. — I co to znaczy: nie zdążycie wyjechać?

— Cóż, problemów prawnych oczywiście nie ma, a pieniędzy starczyłoby nawet na USA. Ale są dzieci. August jest członkiem Rady Weteranów Ostatniej Wojny, Chica jest studentką uniwersytetu, zostanie socjopsychologiem. Przecież będą uczestnikami wydarzeń. Wydarzenia zaś szykują się gorące i są tuż- tuż, czyżby pan jeszcze tego nie zrozumiał? Wydarzenia będą takie, że nie tylko wyjechać, ale pójść stąd na piechotę się nie da.

— Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Bez Irmy. Może wyjedźcie przynajmniej na jakiś czas: do stolicy albo na odwrót, gdzieś na prowincję. Mam przecież dom na wsi.

— Dziękujemy, panie Baniew, zostaniemy tutaj. Boł-Kunac otworzył drugą puszkę piwa i otoczył się kłębami błękitnego dymu.

— Posłuchaj, Boł — powiedział Wiktor. Znowu nie wiedział, po co tu przyszedł. — Czy ty jesteś w stanie wytłumaczyć, dlaczego świat tak gwałtownie się zmienił?

— Chyba dlatego, że przegraliśmy. Wtedy. Mieliśmy szansę. Mieliśmy ogromną siłę w ręku. Ale przekształciliśmy ją w piękno. W boskie piękno. Jednakże nasze róże, najpiękniejsze na świecie róże, nie miały kolców. Pamięta pan Exupery’ego? Róże powinny mieć kolce. Piękno musi mieć służbę bezpieczeństwa, ale nie pomyśleliśmy o tym. Sądziliśmy, że na świecie istnieją tylko pary przeciwieństw: piękno i brzydota, dobro i zło, mądrość i głupota, a cała reszta mieści się między tymi biegunami. Nie, nie upraszczaliśmy świata, po prostu wykoślawiliśmy go tak, jak nam to było wygodne, jak nam podpowiedziano, a wykrzywiony świat nam się spodobał, strasznie spodobał. Natomiast za jego granicami istniał świat realny, w którym uznawano dziesięć różnych rodzajów piękna i tyleż brzydoty, setkę zasadniczo różnych poglądów na rozum i tyleż na głupotę, i dziesięć tysięcy niepodobnych do siebie wyobrażeń dobra i zła. Nasz świat wytrzymywał ciśnienie rzeczywistości, póki nie skończyła się energia, która podtrzymywała jego istnienie, a potem akumulator się wyczerpał, a generator, własne źródło energii, nie zadziałał. I nasz świat się rozpadł.

Rozsypał. Musieliśmy wrócić do starego. Właściwie nawet nie musieliśmy nigdzie iść, po prostu znaleźliśmy się w znanym starym świecie.

Boł-Kunac zamilkł, wysypał popiół do dużej popielniczki i zaczął od nowa nabijać fajkę. Do pokoju cicho weszła Irma 1 przystanęła przy oknie. Boł-Kunac mówił dalej:

— Pamięta pan, powiedział pan wtedy: „Żebym nie zapomniał wrócić”. Nie zapomniał pan i wrócił wcześniej od innych. Po prostu nie domyślił się pan, że wrócić muszą wszyscy. Koniecznie. Widocznie oni przewidzieli taki wariant. On długo i cierpliwie obserwowali nas, nie wtrącali się, ale dzisiaj czyżby pan jeszcze tego nie pojął? — oni podejmują drugą próbę. A ja mam nadzieję, że nasze dzieci mimo wszystko potrafią znaleźć swoje źródło energii. Bo ileż można tak żyć na krzywy ryj? Przecież nasze dzieci są zupełnie inne, niepodobne do nas, mniej podobne niż my do pana. Zresztą oni też są inni, to normalne…

— Oni to mokrzaki? — Wiktor przypomniał sobie nagle to dziwne, dawno zapomniane słowo; słowo nie tyle z przeszłości, ile z innego świata, z innej rzeczywistości.

— To wy jesteście mokrzaki! — głośno wtrąciła obrażona Irma. — Bogowie schodzą na ziemię, a wy nazywacie ich a to mokrzakami i uważacie za trędowatych, a to Beduinami i zaliczacie do psychopatów. W tym świecie powstała dziwna tradycja.

— Poczekaj, Irma — przerwał jej zdumiony Wiktor. — Uważasz, że Beduini to mokrzaki?

— Nie wiem, ale tak czuję, nie potrafię tego wyjaśnić.

— Irma — powiedział Boł-Kunac — przynieś nam jeszcze piwa, proszę. — Potem wypuścił kłąb fioletowego aromatycznego dymu i znowu uważnie popatrzył na Wiktora. — Mówię przecież, że to drugie podejście. Przyszli tym razem nie do nas. Przyszli do naszych dzieci.

— To dlaczego wasze dzieci ich nienawidzą?

— Właśnie! — wykrzyknął Boł-Kunac. — Tu jest pies pogrzebany. Tu jest sedno sprawy. Ale pan go pewnie nie zrozumie Wiktor kończył już czwartą puszkę piwa, głowa przestała go boleć, papierosy ćmił jeden za drugim z ogromną przyjemnością i bardzo chciał tego ranka wszystko zrozumieć.

— Dlaczego wszyscy mi mówią, że czegoś nie zrozumiem

7

Czy ja wyglądam na idiotę? — zapytał. — Czy stałem się chodzącym anachronizmem?

— To drugie jest bliższe prawdy, panie Baniew, ale nie do końca. Czy mogę zacząć z daleka?

— Zaczynaj.

— Proszę sobie przypomnieć Dostojewskiego. Chyba Idiotę. proszę zauważyć, jak zręcznie powołuję się na klasykę. Pamięta pan tam takie rozmyślania, że są wśród nas różni wspaniali mistrzowie we wszystkich dziedzinach i zawsze tacy ludzie istnieli, ale brakowało ludzi praktycznych. Dziś również ich brakuje, panie Baniew. Szczególnie brakowało nam ludzi praktycznych w naszym wykwintnym, pięknym, wymyślonym świecie. Zawsze ich brakowało, ale dzisiaj muszą się znaleźć, dzisiaj oni będą podporą, nareszcie oni. Bogowie oddają władzę człowiekowi praktycznemu, ale człowiek praktyczny nie wierzy w bogów, nie kocha ich, a gdy są natrętni, to nawet zaczyna ich nienawidzić. Bogom zaś tylko tego trzeba: kultywując nienawiść, akumulują energię ludzi praktycznych i hodują ich dla nowego samodzielnego życia. Jasne?

— Mniej więcej — wykrztusił Wiktor, z całych sił starając się nie zgubić wątku paradoksalnych przemyśleń rozmówcy.

— Nazywam ich bogami, bo tak zaczęła Irma — kontynuował Boł-Kunac. — To wygodniejsze, bo i krótsze, i jasne. W rzeczywistości nie uważam ich za bogów. To są oczywiście ludzie. Są bardziej ludzcy niż pan i ja. Ale są to ludzie innego poziomu, dlatego wywołują emocje również wyższego poziomu. Nienawiść do nich to nie nienawiść do sąsiada z piętra czy do oszusta na bazarze. Jest na tyle silna, że przechodzi w inną jakość. Staje się nienawiścią twórczą.

Stop, pomyślał Wiktor, ktoś już tu mówił o nienawiści twórczej. Selena? Golem? Anton? Nie, Anton nie…

— Ale, Boł, przecież Beduinów nienawidzą nie tylko nasi młodzi supermani, ale i mnóstwo ludzi różnych pokoleń, także społecznie różnych. Jak to się ma do istoty rzeczy?

— Do istoty? Praktycznie nijak, ale mówmy konkretnie, kogo ma pan na myśli?

— Na przykład pana Antona Dumbela.

— Kto to?

— Pracownik resortu bezpieczeństwa. Tu, w mieście, pracuje incognito. Beduinów strasznie nienawidzi, wzywa do ich fizycznej eksterminacji, a przy okazji i innych muzułmanów.

— Kliniczny przypadek — uśmiechnął się Boł-Kunac. — Do tego Beduini nie są muzułmanami. Mam na myśli naszych miejscowych Beduinów.

— Na pewno?

— Oczywiście. Czy pan na przykład jest chrześcijaninem?

— Jestem ochrzczony.

— Wspaniała odpowiedź! Otóż to: ochrzcili pana i tyle. A oni przeszli obrzezanie i też tyle. Na tym poziomie społecznej świadomości, który zajmuje pan i który zajmują Beduini, to nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Kiedy próbowaliśmy stworzyć swój świat, rozumieliśmy to bardzo dobrze, tylko nie uwzględniliśmy, że nie wszyscy ludzie na planecie są tacy mądrzy i intelektualnie dojrzali jak na przykład Wiktor Baniew. Jest bardzo, bardzo dużo zupełnie przyzwoitych, dobrych i niegłupich ludzi, którzy nie ze złości, ale po prostu z powodu swojego poziomu świadomości nie są do pewnych rzeczy zdolni, po prostu nie są zdolni! Nie pojmują, jak mogą być we wszystkim równi biali i Murzyni, Żydzi i Arabowie, Japończycy i Koreańczycy. Oni przecież nie to, że nie chcą: oni nie mogą pojąć takich rzeczy. A to trzeba koniecznie uwzględniać. Myśmy nie uwzględnili. — Zamilkł na chwilę. — I jeszcze czegoś nie uwzględniliśmy. Potrafiliśmy tworzyć i budować, słuchaliśmy muzyki i słuchaliśmy deszczu, czytaliśmy wiersze i traktaty filozoficzne, niemal nauczyliśmy się słyszeć wzajemnie swoje myśli i przy tym całkowicie zatraciliśmy zdolność niszczenia. A świat jest zbudowany tak, że bez tego się nie wyżyje. Nawet podstawowych odpadków, zwykłych fekalii nie wolno po prostu przesuwać gdzieś na bok; zakryją wtedy cały świat. Są przecież choroby. Niech pan sobie wyobrazi chirurga, który boi się dotknąć skalpelem guza i zamiast tego zaczyna doń przemawiać.

— Ja na przykład — powiedział Wiktor — byłbym takim chirurgiem zachwycony.

— Ja też — zgodził się Boł-Kunac — ale takich chirurgów w prawdziwym życiu nie ma. Ktoś musi zajmować się usuwaniem. Pan jest inteligentem, ja też. My odmawiamy. Przywołujemy Waregów jak elektryka do odkurzacza. Tylko tu nie trzeba naprawiać, tu trzeba zniszczyć. Lepsze jest inne po-równanie: dobrzy ludzie zawołali fachowca, żeby zarżnął prosię, a ten tak się rozochocił, że i dobrych ludzi zarżnął. Tak to mniej więcej wygląda. Nikomu nie należy zlecać niszczenia. Musi się tym osobiście zajmować twórca, budowniczy, kreator. Wiem, że panu nie podobają się wytrenowani chłopcy, którzy krzyczą na placu: „Śmierć Beduinom!” Pan nawet nie chce widzieć własnego wnuka. Ale, proszę mi uwierzyć, oni wyrosną z haseł i pogróżek, a najważniejsze zdrowe i racjonalne ziarno w nich zostanie. Niech mi pan wierzy, są przygotowani do tego, by trzymać w ręku skalpel chirurga, a nie katowski topór.

— A nie wydaje ci się, Boł, że w sensie społecznym to to samo?

— Owszem, ale wykładam panu ich punkt widzenia, żeby pan go zrozumiał.

— Ach, to tak.

— Tak, panie Baniew. Od siebie dodam tylko jedno. Chłopcy supermani, którzy sięgają dziś po władzę (podkreślam: sięgają, a nie rwą się do niej, jak wszyscy się rwali), nie tylko potrafią zabijać. Byli na wojnie i znają cenę śmierci. Właśnie dlatego po przejęciu władzy nie zaczną od przygotowania list egzekucji, jak to czynili we wszystkich czasach różni filozofo-wie-poligloci w typie Lenina i ludowi poeci-humaniści w typie Nura Mohammada Tarakiego.

— Jesteś pewien, że nie zaczną? — zapytał Wiktor.

— Niczego nie jestem pewien! — rozzłościł się Boł-Kunac i zaczął gniewnie tłuc fajką o popielniczkę. — Po prostu jestem niepoprawnym optymistą.

Rozkaszlał się przy słowie „optymistą”. Wiktor podniósł się.

— Na mnie czas. Wpadnę jeszcze tutaj. Odbyliśmy bardzo pożyteczną rozmowę. Dziękuję za piwo.

Odprowadzając go do drzwi, Irma powiedziała:

— Ojcze, słyszałam, że proponują ci wystąpienie w telewizji. Byłoby znakomicie, gdybyś się zgodził. Możesz powiedzieć coś bardzo ważnego. Jestem przekonana.

Wiktor uśmiechnął się. Był mile połechtany. — 1 ty też! — powiedział tylko.

Na środku zupełnie pustej ulicy spojrzał na zegarek i gwizdnął. Niezły poranek! Była już piąta po południu. Sjesta się kończyła. Przed spotkaniem w merostwie mógł co najwyżej zjeść obiad i wysączyć szklaneczkę mentolówki u Teddy’ego.

8

U Teddyego było zupełnie pusto. Nawet Kwadryga jeszcze nie przyszedł. Tylko przy narożnym stoliku jak zawsze jedli obiad młody w mocnych okularach i jego wysoki towarzysz, a w innym rogu szeptała do siebie jakaś para. Teddy stał za kontuarem i w zamyśleniu przecierał szklanki.

— Cześć — powiedział Wiktor. — Daj mi mentolówki, proszę.

— Znowu nie zdrzemnął się pan podczas sjesty — powiedział Teddy z wyrzutem.

— Nie jestem przyzwyczajony. A poza tym nie wydaje ci się, że trochę strach kłaść się spać? Lepiej cały czas czuwać.

Teddy oszacował ogromny siniak pod lewym okiem Wiktora, podpuchnięty na dodatek i z żółtą otoczką, i zgodził się z nim:

— Może i ma pan rację, panie Baniew. Słyszał pan, że mer podał się do dymisji?

— Nie. A czy to ważne?

— Samo w sobie pewnie nie. A o godzinie policyjnej pan słyszał?

— Już wprowadzili? — zdziwił się Wiktor.

— Oczywiście, i to od dwudziestej drugiej zero zero. Chyba znowu mamy rewolucję.

— To nie rewolucja, Teddy. Rewolucje były wcześniej. Teraz to się nazywa pucz.

— Ech — machnął ręką Teddy — co to za różnica! Znowu powybijają szyby, odłącza prąd, naniosą błota i wypiją mi wszystko, nie zapłaciwszy ani grosza. Za każdym razem jest to samo. Ma tego dość. — Westchnął.

— Teraz będzie inaczej — oświadczył Wiktor.

— Myśli pan? Czy coś pan wie? — zainteresował się Teddy.

— Tylko przypuszczam — odpowiedział Wiktor. — Co ja mogę wiedzieć? Doktor Golem wie wszystko.

— A gdzie on jest, a propos? Już drugi dzień go nie widzę.

— Pewnie ma jakieś sprawy.

— Rewolucyjne troski? — zakpił Teddy.

— Puczystowskie, przyjacielu drogi, puczystowskie — poprawił go Wiktor i w końcu wychylił kieliszek, rozkoszując się ogarniającym całą krtań mentolowym chłodem.

Kątem oka zobaczył, że dwaj z kontrwywiadu, czy kim tam oni byli, wstali i poszli do wyjścia. Plan zrodził się w ułamku sekundy, Wiktor rzucił:

— Dziękuję, Teddy. Na mnie już czas. Wpadnę wieczorem. Dogonił tych dwóch już niemal na ulicy, w klatce między jednymi i drugimi szklanymi drzwiami. Tu na okrągło przez dość głośny klimatyzator pompowane było zimne powietrze. Bywalcy nazywali ten zakątek „akwarium”, a mając na uwadze krótką konspiracyjną rozmowę, jaką wymyślił sobie Wiktor, miejsce było idealne. Jeśli nie zechcą rozmawiać, to od razu sobie pójdzie, a ewentualny postronny obserwator będzie myślał, że Wiktor po prostu powiedział: „Przepraszam, czy mógłbym przejść?” albo coś w tym rodzaju.

— Panowie — rzekł wyraźnie i wystarczająco głośno. — Mam pewną sprawę.

Tykowaty profesjonalnie obmacał Wiktora spojrzeniem od głowy do stóp i nawet nie dotykając go palcem, ocenił: bezbronny.

— Proszę pójść do samochodu — powiedział. — Czarny chevrolet za rogiem na prawo. Kierowcy proszę powiedzieć: „Wariant B-15”.

Wyszli z lokalu pierwsi. Tykowaty spokojnie zapalił, kręcąc głową jakby w poszukiwaniu taksówki, a młody człowiek stał obok ze swoją teczką w obu rękach i pochmurnie patrzył na stopy.

Wywietrznik od strony kierowcy w czarnym chevrolecie był otwarty, łysy byczek właściwie zareagował na hasło i gdy tylko Wiktor usiadł na tylnym siedzeniu, samochód ruszył. Wszystko to przypominało scenę z kiepskiej powieści szpiegowskiej, jakiej sam Wiktor w życiu nie napisał, a nawet i nie przeczytał. Sytuacja przypominała mu także jakiś epizod z życiorysu, ale nie o tym należało teraz myśleć, nie o tym…

Chevrolet skręcał dwa czy trzy razy i w końcu podjechał do miejsca spotkania. Tykowaty zajął miejsce obok Wiktora, a jego towarzysz usiadł bokiem na przednim fotelu. Kierowca bez żadnych poleceń wysiadł i poszedł na spacer.

— No i? — zapytał młody człowiek.

— Wiem skądinąd, że pan Dumbel nie jest zwykłym inspektorem do spraw narodowościowych.

— Wiemy o tym — spokojnie zareplikował tykowaty. — Sytuacja jest pod kontrolą.

— Ale pan Dumbel chciał zabić Beduina i tylko moja interwencja uratowała tamtemu życie.

— Kiedy to było? — zainteresował się tykowaty. — Wczoraj, około siódmej.

— Godne pochwały — rzekł młody człowiek z jakąś niezrozumiałą intonacją.

— Proszę powiedzieć, czy Anton Dumbel zamierzał zabić Beduina z broni palnej?

— Tak — potwierdził Wiktor, próbując zrozumieć, jakie to może mieć znaczenie.

— Boże! — nie wytrzymał młody człowiek. — Dlaczego oni wszyscy są tacy tępi?

— Poza tym — Wiktor postanowił kontynuować, choć sam nie wiedział po co — za Beduinem pędziło jeszcze dwóch ludzi w maskach…

— I w dresach — uzupełnił tykowaty.

— Toteż wiecie — bąknął rozczarowany Wiktor.

— Pracuje się. — Tykowaty rozłożył ręce w usprawiedliwiającym geście. — A pan właściwie czego od nas oczekuje?

— Ochrony — uczciwie przyznał się Wiktor. — Dumbel mi groził.

— Proszę się nie obawiać — uspokoił go po ojcowsku tykowaty. — Dumbel wszystkim grozi. To zwykły pyskacz.

— Nie zwykły. — Wiktor uśmiechnął się smutnie i pomachał lewą dłonią przed twarzą.

— Ach, to on tak pana urządził! Współczuję — powiedział tykowaty.

Wiktor poczuł się strasznie, już tylko czekał, żeby wyskoczyć z tego samochodu. Zapytał z nadzieją: — To ja już pójdę?

— Oczywiście, proszę — rzekł młody człowiek. Zdjął mocne, nieco przyciemnione okulary, żeby je przetrzeć, i Wiktor po raz pierwszy zobaczył jego oczy. Malutkie, zupełnie bezbarwne i puste jak wyłączone żaróweczki na skomplikowanym urządzeniu. — Proszę iść — powtórzył. — I rada na odchodnym, Baniew. Niech się pan nie pcha tam, gdzie nie trzeba. My mamy swoją pracę, pan swoją. Pańska praca jest teraz bardzo ważna. Pisał pan kuplety, powieści, nawet scenariusze. Teraz niech pan będzie orędownikiem, czy jak się tam mówi: tubą? Życzę sukcesów.

Wiktor wylazł z wozu bez pożegnania i trzasnął drzwiami. Właściwie po co się żegnać, skoro się nie witał?

Dlaczego w ogóle zaczął tę rozmowę? Po co mu to? Odwieczna ochota, by wszystko rozumieć, czy też chęć zemsty na Dumbelu? Czy zwykły strach?

Na ulicy zrobiło się jeszcze goręcej, jeśli to w ogóle było możliwe. Ile to było — pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stopni Celsjusza? Na termometr nikt ostatnio nie patrzył, żeby nie zwariować. Ale grzało już nie jak na Saharze, grzało jak w Dolinie Śmierci, a może i mocniej — niczym w fińskiej saunie.

Skoro o fińskiej saunie mowa, pomyślał Wiktor. Dobrze by teraz zrobił kieliszeczek fińskiej mentolówki, a wieczorkiem skoczę do Seleny na daczę, aby się wykąpać.

Pod merostwem zatrzymał się bezradny. Wejścia, jak to teraz wszędzie było przyjęte, bronili policjanci wraz z weteranami. Młodzi z RWOW bardzo lubili nazywać się weteranami i — rzecz jasna — szczególnie lubili to ci, którzy nie wąchali prochu. Przy wejściu, jak mu się wydało, stali właśnie tacy. Był pewien: nie wpuszczą go za żadne skarby.

Była za dwie piąta, więc Wiktor pewnie by znowu narobił głupstw, ale podjechał wspaniały, ultranowoczesny, japoński jeep, chyba toyota runner, z której wysiadł w towarzystwie dwóch ochroniarzy Abe Bon-Chafiis. Wiktor nie poznał go: nieksazitelny garnitur, biała koszula z krawatem, szpilka, chyba z brylantem. Tylko kosmata bródka przypominała o beduińskim pochodzeniu.

— Dzień dobry, panie Baniew. Czeka pan na mnie? Chodźmy na górę.

Weszli do pustego gabinetu mera i Chafiis, zwolniwszy ochronę, pewnie zajął fotel gospodarza.

— Czy teraz pan będzie tu merem? — ostrożnie zapytał Wiktor. — Ależ skąd! To po prostu wygodny fotel. Nie zajmuję się

polityką w takich konkretnych wymiarach. A poza tym czy pan nie rozumie, że ten poziom to dla mnie za mało? — Ja, panie Chafiis, w ogóle nic nie rozumiem.

— Niech pan nie będzie taki skromny. Co tu rozumieć! Merem pewnie będzie Selena.

— Selena? — zapytał Wiktor. — A Farim?

— Farim! — uśmiechnął się Chafiis. — Farim będzie prezydentem.

— Naprawdę? — Wiktor również uśmiechnął się uprzejmie.

— Żartuję. Chociaż w każdym żarcie… rozumie pan. Właściwie nie po to pana zaprosiłem, lecz po to, by porozmawiać o pańskim wystąpieniu w telewizji.

— Z taką gębą?

— Nieważne — machnął ręką Chafiis. — Mają tam świetnych charakteryzatorów. Poza tym niech pan powie widzom, że ucierpiał pan w starciu z siłami reakcji.

— A Medalu Odwagi za to mi nie dadzą?

— To zależy, jak pan wypadnie na wizji — zakpił złośliwie Chafiis.

— Przepraszam, czy to, że będę występował, zostało postanowione?

— Ma pan jakieś wątpliwości?

— Nie mam jasności.

— No to zaraz będzie pan miał jasność — obiecał z pewnością siebie beduiński ideolog. — Pan nie wie, co konkretnie musi pan powiedzieć. — Chafiis wstał i zaczął przemierzać gabinet. — A nie musi pan nic. Niech pan mówi, co się panu żywnie podoba, co pan naprawdę myśli, wszystko, co pan już pojął i czego pojąć nie potrafi. Najważniejsze, żeby się pan trzymał wybranego tematu. I piętnastu minut. Temat to nasza przyszłość, problemy narodowościowe. Problemy religijne. Opór kompleksu militarnego. Władza i wolność. Rola służb specjalnych w tym wszystkim. Mniej więcej to.

— Ale dlaczego właśnie ja?

— Wynik badania opinii publicznej.

— Baz żartów!

— Naprawdę — zapewnił go Chafiis. — Oczywiście nie było to jedyne kryterium, sonda przyniosła wiele nazwisk, ale mamy prócz tego ekspertów.

— Wy macie?

— Proszę posłuchać, Baniew, nie chciałbym teraz otwartym kodem mówić, kim jesteśmy. Za wcześnie na to. Nie jest pan jeszcze gotów. — Zamilkł na chwilę. — Wierzy pan Golemowi?

— Tak.

— A Selenie?

— Wie pan, że też.

— No i bardzo dobrze. Oboje są z nami. Czy to na razie wystarczy?

— Na razie wystarczy — niczym echo powtórzył Wiktor. — Ale i tak nie rozumiem, dlaczego właśnie ja?

— Pamięta pan — powiedział Chafiis — że jak zmienił się prezydent, noworoczne życzenia przekazała narodowi gwiazda rocka?

— Nie jestem gwiazdą rocka — uśmiechnął się Wiktor. — 1 nie mamy Nowego Roku.

— Jest pan niemal gwiazdą rocka, Baniew. A Nowy Rok nadejdzie tak szybko, że nawet pan sobie nie wyobraża.

— Dzisiaj mam to zrobić?

— No nie, to przesada. Pańskie wystąpienie przewidywane jest na jutro wieczorem, przed dziennikiem.

— Czyli jutro… Aha, panie Chafiis, jeszcze jedno! Dlaczego każda tajniacka gnida uważa, że musi mi życzyć powodzenia w tym wystąpieniu?

— Niech pan na to nie zwraca uwagi. Kiedy w przeszłości pańskie dobre, uczciwe książki chwalił jakiś podlec z przy-dwornych krytyków, zwracał pan na to uwagę?

— Zwracałem — krótko przyznał Wiktor.

— Niepotrzebnie, kochany, niepotrzebnie. Trzeba oszczędzać zdrowie. Ja swego czasu nauczyłem się nie zwracać uwagi na szczekanie, ani na pochlebne miauczenie.

— Pana książki są inne — zauważył Wiktor.

— Zgoda, inne — przyznał Chafiis i znowu zamilkł. — A pyta pan o honorarium?

— Po prostu akurat teraz nieźle stoję z pieniędzmi. Poza po przewrocie, jak rozumiem, zaproponujecie mi fotel… powie my, ministra kultury w nowym rządzie. Czy nie mam racji?

— Wątpię — poważnie powiedział Chafiis. — Chciałby pan”! — Nie.

— No i dobrze. Po prostu damy panu możliwość pisania. I wydawania. I najważniejsze, że będzie miał kto pana czytać.

— Skąd się wezmą ci czytelnicy? Z kosmosu?

— Ależ nie. Są tu, jest ich dużo. Pan to świetnie wie. Po pr stu dzisiaj nie mają wcale na to czasu. I nie mają potrzeb A stanie się tak, że ludzie będą znowu mieli czas i ochotę czytać pańskie książki.

— Jest pan, jak widzę, optymistą! Zupełnie jak mój zięć.

— Wcale nie. Pański zięć jest optymistą abstrakcyjnym. Aja konkretnym. Chce pan wypić za konkretny optymizm? Mam świetny koniak Davidoff.

— A pan chce wypić? — Tak, oczywiście!

— Przecież jest pan muzułmaninem.

— Ale nie do tego stopnia — powiedział Chafiis.

Wiktor wychodził z merostwa z poczuciem, że wszystko to już kiedyś się wydarzyło. Trochę inaczej, ale się wydarzyło. Zresztą najbardziej chciał teraz zobaczyć Selenę.

Zadzwonił do niej z lokalu Teddy’ego:

— Seleno, niczego teraz tak nie pragnę, jak się wykąpać. Słyszysz mnie?

— Przyjeżdżaj, spotkamy się w biurze przepustek. O której będziesz?

— Teraz jest wpół do dziewiątej. Przyjadę o wpół… nie, umówmy się o dziesiątej, żebyś nie musiała czekać.

— Okej, Wiktorze.

Nagle poczuł się młody i silny. Był potrzebny Selenie i jej zwariowanym chłopcom, i Beduinom był potrzebny, i nawet służbom specjalnym (to, akurat, nie nowość). Ale najważniejsze — najważniejsze! — że był potrzebny Selenie. To było świetne — czuć się jej potrzebnym.

Ciągle jeszcze uśmiechając się, podszedł do swojego stolika. Golem wpatrywał się w trzymany w ręku mały kieliszek koniaku. Podniósł oczy na Wiktora i zapytał:

— Pogadaliście o wszystkim?

— Z kim, z Seleną?

— Nie, w merostwie.

— A, tam… Tam wszystko w porządku.

— No to chwała Bogu. Niech pan siada i wypije z nami, Wiktorze, bo się zanudziliśmy z Kwadrygą.

— Nie, nie, tylko kieliszeczek mentolówki i lecę. Czeka na mnie kobieta. Przy okazji, Golem. Nie da mi pan samochodu?

— Przykro mi, Wiktorze. Wszystkie wozy są w trasie. Można dojechać elektryczką.

— A skąd pan wie, dokąd jadę?

— Oczywiście, że wiem. Czyżby pan jeszcze do tego nie przywykł, Wiktorze?

— Chyba już przywykłem. No to za pańską przenikliwość,

Golem!

Wiktor uniósł kieliszek. Stuknęli się. Kwadryga wymamrotał:

— Specjalny pluton specnazu. W rejonie przygranicznym.

Całkowicie wybity.

— Coś mroczne ma dzisiaj fantazje — zauważył Golem. — Proszę pozdrowić Selenę. Nie widziałem jej dzisiaj.

— Oczywiście — powiedział Wiktor. — Mogę zadać panu jedno pytanie?

— Zapytać można.

— Czy Beduini mają coś przeciwko nam?

— Zależy kogo ma pan na myśli, mówiąc „nam”.

— Noo… — zawahał się Wiktor — Przeciwko nam wszystkim, przeciwko mieszkańcom miasta.

— Oczywiście, że nie — stanowczo odpowiedział Golem. — Beduini sami są mieszkańcami miasta.

— A przeciwko RWOW?

— Też nie.

— Dziwne. A przeciwko tajnej policji?

— Wie pan co, Wiktorze, powiem panu jak lekarz: tajnej policji nie lubią, ale nie należy wyciągać z tego politycznych wniosków. Dobrze?

— Postaram się. Ale stan wyjątkowy wprowadzili Beduini?

— Stan wyjątkowy według konstytucji wprowadza u nas prezydent. Victoir, rozbił pan swoje pytanie na trzy części. Odpowiedziałem. Ale to już zupełnie inny temat. Przecież czeka na pana Selena.

— Jest pan jak zwykle bardzo uprzejmy, Golem — mruknął Wiktor. — Do zobaczenia!

— Proszę poczekać, chciałem coś wyjaśnić. O powodach alarmu i całej tej bzdury lepiej panu opowie Selena. Ale oto, co jest ważne. Widzę, że przygotowuje się pan do przemówienia. Więc proszę zrozumieć: żadne nowe informacje panu nie pomogą. Nie potrzebuje ich pan. Proszę mi wierzyć.

— Do zobaczenia — powtórzył Wiktor po krótkim namyśle. Golem oczywiście jest mądry. Mądry jak biblijny prorok. Ale czasem człowiek zupełnie nie ma ochoty mu wierzyć. A zresztą prorokom z reguły nikt nie wierzy.

Wiktor nie pojechał elektryczką. Skręcił na znajome peryferie, dokładnie jak wczoraj uruchomił staruśki mikrobus Ford i z radością stwierdziwszy, że jeden reflektor mimo wszystko świeci, pojechał przez całe miasto do zachodniej szosy i dalej, do Przepiórczego Lasu. Zupełnie nie przejmował się właścicielem wozu. W przededniu zbliżających się wydarzeń Wiktor nie brzydziłby się nawet kradzieżą BTR-u.

Reflektory jadącego z naprzeciwka pojazdu rozstawione były dziwnie szeroko — równiarka, nie równiarka, ale na pewno ciężarówka, w najgorszym razie hummer. Ostatnio pojawiło się w mieście kilka tych superwszędołazów na prywatnych numerach — superwszędołazów, sprzedawanych w USA (gdzie są produkowane) tylko za zgodą Kongresu.

Wiktor zwolnił i ostrożnie skręcił w prawo, jednocześnie wymacując w kieszeni pistolet. Czego tu szuka kilka minut przed godziną policyjną jakaś ciężarówka albo szpanerski hummer? Och, niedobry znak!

Ale wóz nie okazał się ani hummerem, ani nawet BTR-em. Był to ogromny autobus marki Mercedes, a jedyny reflektor Wiktorowego forda oświetlił jaskrawy napis na burcie: RZECZNE WILKI oraz ukazał jednakowe twarze przy oknach, jak na komendę odwracające się w jego stronę.

Boże, dokąd jadą ci nieszczęśnicy? — pomyślał Wiktor, ale kilka sekund później zupełnie zapomniał o sportowcach: w stożku światła pojawił się pasiasty szlaban, budka, policjant. Sprzęgło, hamulec, drążek na luz.

Stojący z tamtej strony cadillac robił jeszcze większe wrażenie niż wcześniejszy citroen. Wiktor wyszedł z wozu, Selena również.

— Zostaw tę brykę i wsiadaj do mnie — powiedziała.

Nie odjechali nawet stu metrów od szlabanu, gdy Selena puściła kierownicę i rzuciła się na Wiktora jak dzika kotka. Oba przednie fotele uruchomione jakimś przyciskiem zaczęły wolno się rozkładać, tworząc prawdziwe dwuosobowe łóżko.

— Kocham cię, Wik — szepnęła Selena.

— Poczekaj — roześmiał się Wiktor — przecież niczego tak nie chciałem, jak się wykąpać. Chciałbym się wykąpać przed.

— Cudownie — szepnęła Selena. — Będzie, jak chcesz. Ale uzupełniam: wykąpiesz się przed i po. Zgoda?

Nie ubrała się, kiedy znowu zasiadła za kierownicą, tylko naciągnęła tenisówki z getrami — na bosaka nieprzyjemnie naciska się na pedały. Cadillac runął do przodu jak dziki rumak, wszystkie pięć zakrętów zaliczyli, jadąc co najmniej pięćdziesiąt mil na godzinę, z piskiem hamulców i pistoletowym terkotem żwiru na cudzych płotach, wiatr świszczał w okienkach i w otwartym szyberdachu, silnik ryczał niczym ranny zwierz, a naga Selena była podobna do amazonki ujeżdżającej niepokornego źrebaka. Ruszając na spotkanie gościa, została otwartą bramę do posiadłości, teraz wyszła ją zamknąć i Wiktor rozkoszował się jej pełną wdzięku porcelanową sylwetką w świetle księżyca na tle ciężkich ponurych wrót alarmująco i tęsknie skrzypiących w nocy.

Precz z trwogą, precz z tęsknotą!

Skoczyli do basenu, wzbijając wachlarze błyszczących srebrnych bryzg. Baraszkowali jak dwa młode delfiny. Woda wrzała, szalone fale uderzały w kafelkowe ściany, a duży księży na czarno-bordowym nieboskłonie poczerwieniał czy to z powodu straszliwego upału, czy po prostu ze wstydu…

— Seleno — powiedział Wiktor, wciąż jeszcze ciężko dysząc kiedy znaleźli się w pokoju na górze i zanurzyli w jego chłodzie i bieli. — Powiedz, co się stanie jutro?

— Jutro? Może nic się nie stanie. A może będzie bitwa.

— Z Beduinami?

— Aha, z nimi.

— Oni potrafią walczyć? — poważnie zapytał Wiktor.

— Oni wszystko potrafią. Niestety — powiedziała Selena, spoglądając gdzieś w bok.

— A można ich zabić? — zapytał Wiktor jeszcze poważniej. Selena długo patrzyła na niego i milczała.

— Widzę, że dużo wiesz — rzekła w końcu.

— Nie za bardzo. Po prostu obserwuję. Pisarze, inżynierowie dusz ludzkich, muszą obserwować.

— Aaa — powiedziała przeciągle Selena. — Jesteśmy spostrzegawczy. — I dodała po przerwie: — Można ich zabić, można. Niezupełnie tak jak zwykłych ludzi, ale można. To się już zdarzało.

— Kto to robił? — zapytał Wiktor.

— Nie my — ucięła Selena. Milczeli chwilę. Potem dziewczyna podniosła się i wyjęła z baru butelkę koniaku i dwie klasyczne szampanówki, a z lodówki butelkę szampana.

— Szampana nie piję — powiedział Wiktor. — Praktycznie nigdy. Czy to z powodu Nowego Roku?

Selena drgnęła.

— Dlaczego powiedziałeś o Nowym Roku?

— Dlatego, że pan Chafiis kazał mi przygotować noworoczne życzenia dla naszego narodu.

— Kazał? — powtórzyła Selena.

— Żartuję. Nic mi nie kazał. Po prostu wyjaśnił mi swój punkt widzenia. Niby wszystko zrozumiałem. Wypijmy z tej okazji. Rzadko mi się zdarza, żebym wszystko rozumiał.

Selena napiła się szampana, a Wiktor został przy koniaku.

— Wiesz co — powiedział, gdy upłynęło pół minuty i poczuł subtelny bukiet Napoleona — dawno nie kosztowałem takiego boskiego trunku! — 1 dodał natychmiast: — Naprawdę nie możecie się z nimi dogadać? Naprawdę znowu trzeba zalać krwią pół miasta? Czy pół kraju? A może pół świata?

— Może — powiedziała cicho Selena. — Próbowaliśmy i próbujemy się dogadać. Wśród nas nie ma wariatów, nie chcemy zabijać dla zabijania i umierać dla śmierci. Ale z Beduinami nie można się dogadać. Po prostu nie możemy znaleźć najmniejszej podstawy do rokowań. Mamy wobec nich duże wymagania, oni wobec nas żadnych. Nie potrzebują od nas niczego, absolutnie niczego.

Wszystko już mają. Oni już, według nich, zwyciężyli. Żyją po swojemu, od nikogo nie zależą i nie chcą podporządkować się naszym prawom.

— No i Bóg z nimi! Niech sobie żyją, jak chcą.

— Ale nie na naszej ziemi — wycedziła Selena.

Pobladła z wściekłości i stała się w jakiś nowy sposób niezwykle piękna.

Wiktor umyślnie droczył się z tą dziewczyną. W końcu po prostu nie widział innego sposobu, by wyciągnąć z niej cokolwiek; Selena milczy przez cały czas jak partyzant, jak doktor Golem, i tylko się chytrze uśmiecha, a tu nagle zaczyna takie zwierzenia!

— Jaka tam nasza ziemia — bąknął Wiktor. — Przecież trzymamy ich za drutami kolczastymi. Teraz jeszcze te czołgi…

— Właśnie teraz! — wykrzyknęła Selena. — Może zresztą już jest za późno. A druty kolczaste… Sami się tam schowali. Przecież chodzą po całym mieście jak po swoich barakach, jeżdżą Po całym świecie, w końcu to nie jedyny taki Obóz, a Beduinów codziennie jest więcej i więcej! To bezgłośna agresja, to straszliwa, cicha ekspansja!

— Poczekaj, jak może rosnąć ich liczba, skoro nie mają dzieci? — Coś ty?! — Oczy Seleny stały się okrągłe ze zdumienia, dziewczyna nawet otworzyła usta. — Czyżbyś nie wiedział? Beduinem nie można się urodzić, Beduinem możesz się tylko stać. Przecież Beduini to nie naród, to… — Zaparło jej decw i umilkła, zrozumiawszy coś. Po chwili namysłu wypaliła: — I Więc ty myślałeś, że my ich nienawidzimy z powodu ich narodowości, że to problem etniczny? Boże, uważałeś nas za faszyn stów! A przecież to oni, Beduini, są faszystami. To oni nazwali siebie rasą wyższą, to oni są wyniosłymi elitarnymi istotami, które nie zamierzają pójść na żadne ustępstwa. Szydzą z nasA gardzą nami. Czy to nie faszyzm?

— Wybacz, ale doktor Golem chyba nie uważa ich za faszystów?

— Doktor Golem? — Selena podskoczyła. — Dobry staruch, ale już mu przemaka pod sufitem. To nie żarty, tyle lat z psychicznymi pracować.

— Bon-Chafiis też nie bardzo przypomina faszystę — ciągnął! Wiktor.

— Po prostu za mało go znasz. To chytry lis, ideolog, centrum umysłowe, muzułmański Goebbels… Wiktor uśmiechnął się zagadkowo.

— Dobra — powiedział. — Wystarczy. Uspokój się. Po małym koniaczku i lulu! Już zrozumiałem najważniejsze.

— Co zrozumiałeś? — nie tyle zapytała, ile oburzyła się Selena.

— To, co przed chwilą zrozumiałem — powiedział wolno Wiktor — jeszcze przez jakiś czas, dziewczynko, będzie dla ciebie niezrozumiałe.

— Ach, ty gnoju! — krzyknęła bez złości Selena, zrywając się i ustawiając w postawie. — Ja ci zaraz pokażę: „niezrozumiałe”!

I dopiero się zaczęło! Wiktor kiedyś liznął trochę sportów walki. Ale zamiast kimon mieli na sobie szlafroki i patrząc z boku, nikt nie potrafiłby jednoznacznie określić, czego więcej było w tych pseudojapońskich tańcach — karate czy erotyki. Żeby to pojąć, musieli jeszcze trochę wypić. Ale pojęli, świetnie wszystko pojęli. Tak świetnie, że rano Wiktor nie usłyszał budzika. A może po prostu zapomniał go nastawić.

Obudził ich głośny klakson od strony drogi dojazdowej. Selena zerknęła na zegarek, ziewnęła i poprosiła:

— Wik, zerknij, kto to.

Z trudem trafiając w rękawy szlafroka, podszedł do okna. Z granatowego niskiego pontiaka wyszedł młody przywódca weteranów. Sam, bez ochrony.

— To Farim — oświadczył Wiktor. — Oczekiwałaś go? — Tak.

Selena wymacała jakiegoś pilota i otworzyła gościowi drzwi na dole. Farim błyskawicznie znalazł się na piętrze.

— Wstawaj, śpiochu! — zażądał bezceremonialnie od progu, gdy wpadł przez drzwi. Potem zobaczył Wiktora i zupełnie nie zmieszany dodał: — Dzień dobry, panie Baniew.

Selena jeszcze raz ziewnęła i przeciągnęła się, niespecjalnie zastanawiając się, jakie części jej ciała zostały pod prześcieradłem, a jakie nie.

— Czeeeść — powiedziała. — Farimek, zrób kawy, nie uciekaj. My zaraz.

Farim natychmiast wyszedł, Wiktor nawet nie zdążył się z nim przywitać. Ale to nie było już ważne, ważniejsza była istota tej sceny. Wziął więc od razu byka za rogi:

— Posłuchaj, dziewczynko, czy między tobą i Farimem coś było?

— Mhm. — Selena znowu ziewnęła, wciąż nie mogła się obudzić.

— A jak jest teraz?

— Nie wiem. On mnie lubi, a ja nie chcę go krzywdzić.

— No to fajnie — skomentował Wiktor, być może przeceniając dwuznaczność zakończenia jej wypowiedzi.

— Wik, nie myśl tyle o bzdurach. — Selena uśmiechnęła się szeroko i miło. — Co? Wtedy wszystko będzie dobrze. Chodźmy na kawę.

Stary durniu, pomyślał Wiktor. Rzeczywiście, o czym ty gadasz? Ile ty masz lat, a ile ona? Przecież to jeszcze niemal dziecko!

9

Przy śniadaniu Selena i Farim zaczęli uzgadniać szczegóły operacji o kryptonimie „Szturm bastionu”. Wiktora to szybko znudziło. Dopił kawę i oddalił się do gabinetu popracować nad tekstem wystąpienia. Nie zamierzał uczyć się tekstu na pamięć, ale zupełnie bez przygotowania też nie chciał wyskakiwać.

Po dwóch godzinach pracy przeczytał tekst i ze zdumieniem odkrył w nim rodzaj raźnego półgodzinnego manifestu, który jeśli chodzi o uroczystą tonację i wytworność składni, niezbyt ustępował klasycznemu manifestu stworzonemu przez panów Engelsa i Marksa.

— Tak — powiedział na głos — to lepsze od Fausta Goethego.

Następnie radośnie zmiął papier i rzucił do kosza. Nie wolno takich rzeczy pisać w stary sposób, drapiąc piórem po papierze. Przecież obok stoi komputer — pracuj sobie na zdrowie.

Po godzinie urodził się nowy, elektroniczny wariant. Umyślnie rozbity na kilka zbiorów: same tezy z fragmentami żywszego tekstu, ironiczny, tchnący miłością do ludzi i tchnący nienawiścią do nieludzi. Ten wariant spodobał się autorowi najbardziej. Wiktor odchylił się w fotelu i zapalił.

— No to kiedy jedziemy? — Wkrótce — odpowiedziała Selena, wpatrując się w mapę rozłożoną na stole w dużym salonie. — Chcesz się czegoś napić?

— Teraz nie.

— Rany boskie! Niby dlaczego?

— Dzisiejszego wieczoru chcę mieć całkowicie jasny umysł. Jak pojedziemy?

— Przyślą po nas młynek. Farim go wywołał.

— Co po nas przyślą? — nie zrozumiał Wiktor.

— Śmigłowiec. Słuchaj, możesz mi jeszcze przez chwilę nie przeszkadzać?

Przyglądał się, jak Selena przemieszcza po mapie linijkę i coś notuje. Potem wyszedł na balkon i znowu zapalił. W ogrodzie śpiewały ptaki. Jaka, do cholery, wojna? — pomyślał. Po co nam wojna?

Bojowy śmigłowiec najnowszej generacji wylądował w stolicy. Z szacunku dla tej buropiaskowej ważki znaleziono dla niej lądowisko po prostu na parkingu przed ośrodkiem telewizyjnym. We trójkę bez przeszkód minęli komandosów w kuloodpornych kamizelkach, wjechali na piąte piętro, gdzie Selena i Farim zostawili Wiktora w charakteryzatorni, a sami poszli załatwiać jakieś sprawy. Znajoma pokojowa krzątanina ośrodka dziwacznie kontrastowała z wydarzeniami ostatnich dni i ten kontrast zamącił Wiktorowi w głowie. Nagle okropnie zatęsknił za alkoholem, a przecież wbrew swojemu zwyczajowi nic nie wziął ze sobą; przypomniał sobie przytulny lokalik Teddy’ego, Kwadrygę i Golema w głębokich fotelach. Pomyślał, że o wiele lepiej by było, gdyby występował właśnie tam, w niewymuszonej, zwyczajnej atmosferze, chociaż nie byłaby taka zwyczajna: reflektory, kamery, dziennikarze, charakteryzatorzy, a Kwadryga przedstawiałby się wszystkim i pewnie jego krótkie mistyczne wypowiedzi wywołałyby u widzów o wiele mocniejsze wrażenie niż literackie mądrości Baniewa, za to Golema na pewno nikt by nie słuchał…

— Cisza na planie! — Poważny głos asystenta wyrwał Wiktora z męczącego strumienia myśli i przywrócił do rzeczywistości.

Włączono pełne światła, prowadzący — bardzo młody dziennikarz ze znanym już na całym świecie uśmiechem — odwrócił się do Wiktora.

— Panie Baniew, zaprosiliśmy pana nie tylko dlatego, że mieszka pan w tej chwili w tym właśnie mieście. Na pańskich książkach wychowało się pokolenie naszych ojców, a w jakimś sensie również i nasze pokolenie. Ludzie zawsze cenili pańskie opinie. Co pan myśli dzisiaj o Obozie Beduinów?

— Zgoda na Beduinów — powiedział Wiktor. — Ale nie na Obóz. W ogóle nie lubię słowa „obóz”. Nie tylko koncentracyjne, ale i skautowskie obozy moim zdaniem powinny zniknąć w przyszłości. Jestem przeciwko wojnie i wszystkiemu, co wojenne, nawet zabawom…

Gdy zaczął mówić, strasznie bał się powiedzieć coś niepotrzebnego, potem to uczucie minęło i im dłużej mówił, tym bardziej bał się czego innego: że nie zdąży powiedzieć tego, co najważniejsze.

— Pamiętam, że Ernest Hemingway marzył kiedyś, że postawi przed plutonem tych, którzy chcą wojny, ponieważ tak naprawdę jest ich mało i tylko szkodzą. Ale geniusze również się mylą. Chcę powiedzieć, że nie wolno nikogo i nigdy stawiać przed plutonem egzekucyjnym. Myśmy to już przerabiali. Nie raz i nie dwa. Wiemy, że rozstrzelani zawsze pozostawiają żony, dzieci, uczniów, naśladowców, przyjaciół. A nawet, załóżmy tę nieprawdopodobną rzecz, jeśli nie mieli ani tych pierwszych, ani drugich, ani trzecich, ani piątych, nikogo, albo wszystkich by zlikwidowano, to i tak, wcześniej czy później, pojawią się ich uczniowie i naśladowcy. I nawet dzieci. Po prostu dlatego, że ich rozstrzelano. Że są męczennikami, czyli: bohaterami. Za bohaterami pójdzie naród, więc wszystko się powtórzy: przewroty, krew, wojny, egzekucje. Niezbędne egzekucje. Oko za oko, ząb za ząb, egzekucja za egzekucję.

Ktoś powinien to zatrzymać.

Dlatego zamierzam poprawić starego Ernesta. Marzę o tym, żeby wszyscy, którzy chcą wojny, po prostu odeszli. Zróbmy tak, by odeszli, by przestało im się podobać wojowanie i nawet przygotowanie do wojny.

Twierdzenie, że stoimy dziś u progu nowej wojny, jest zbyt banalne. Stoimy u tego progu od tak dawna, jak sięgamy pamięcią. Teraz musimy odejść od tego progu. Dlatego że to już nie jest próg, to przepaść. Przepaść kusi, wciąga, ale zamknijcie na chwilę oczy i pomyślcie, jakie to jest naturalne i proste: odejść od skraju przepaści.

Zwracam się do tych, którzy nigdy nie wojowali i wojować nie potrafią. Nie czyńcie fatalnego kroku i nie bierzcie broni do rąk. Nie macie szans, po drugiej stronie są zawodowcy. Jest ich dużo. Czeka was tylko śmierć.

Zwracam się do zawodowców, do tych, którzy zakosztowali ognia i okropności Ostatniej Wojny. Czy tylko dlatego, że przeżyliście, należy zacząć inną wojnę? Czyżby była to ostatnia wojna tylko w tym znaczeniu, w jakim mówi się „ostatnie” wiadomości? Oczywiście może znowu będziecie mieli szczęście i wasza mocna, unurzana we krwi ręka uniesie kielich, by spełnić toast za zwycięstwo w kolejnej Ostatniej Wojnie. Ale może się zdarzyć, że… Pomyślcie.

Zwracam się do wszystkich separatystów, nacjonalistów, fundamentalistów, do wszystkich nieprzejednanych „jastrzębi” i „tygrysów”, jeśli oczywiście mnie słuchają. Czy naprawdę, moi naiwni bracia z planety, naprawdę uważacie, że broń daje cokolwiek więcej niż śmierć? Przecież tak lubicie powoływać się na historyczne korzenie i historyczne tradycje! Zajrzyjcie więc do historii, zajrzyjcie. Nie trzeba na to dużo czasu. Najważniejsze zdążycie przeczytać w okopie między jednym a drugim artyleryjskim ostrzałem. Być może odechce się wam wydawać kolejne rozkazy bezsensownych zabójstw?

Zwracam się do was, kobiety: matki, żony, siostry, weteran-ki Ostatniej Wojny! Strzelanie ze snajperki i walka wręcz, krojenie ciał w polowym szpitalu i zakopywanie przyjaciół w zbiorowych mogiłach, listy na front i oczekiwanie fatalnych zawiadomień… Czyżbyście po to się rodziły i po to zamierzacie rodzić dzieci? A może już nie zamierzacie?

Naprawdę stoimy na skraju przepaści. Opamiętajcie się, przyjaciele moi i bracia! Zróbmy krok do tyłu i otrzyjmy pot z czoła niczym obudzeni z koszmarnego snu. Przecież po takim śnie mamy uczucie, że świat jeszcze nie jest taki beznadziejny.

Zróbmy ten krok i uśmiechnijmy się do siebie.

To chyba wszystko, co chciałem wam dzisiaj powiedzieć.

Mniej więcej od minuty w Wiktorze rosło na jakimś super-czułym poziomie niewytłumaczalne, ale mocne przekonanie: nikt go nie słucha, ludzie przestali go słuchać. Na jego słowa zwracało uwagę kilka osób w studiu — ochroniarze, operatorzy, dźwiękowcy, reżyserzy, gospodarz programu — ale na tym polegała ich praca, i nie do nich w końcu zwracał się Wiktor. A gdzieś tam wszyscy dalecy i bliscy, miliony widzów przed ekranami, przestali go słuchać, zanikło sprzężenie zwrotne; jeszcze chwilę temu wyczuwalne i dające z niczym nieporównywalne natchnienie.

Czyżby przerwali transmisję? Czy ludzie odeszli od telewizorów i rzucili się do okien? Czy…

— Dziękujemy panu, panie Baniew — powiedział prowadzący, odwrócił się do kamery i dodał: — Żegnamy się z państwem aż do spotkania w przyszły piątek!

W eter poszła winieta programu, wszyscy podnieśli się, rozluźnili i zaczęli rozmawiać. Do Wiktora podszedł reżyser, objął go po przyjacielsku, uścisnął dłoń i powiedział:

— Bardzo dobrze wyszło. Dobra robota, Baniew.

Jakaś dziewczyna ze słuchawkami na uszach patrzyła na Wiktora z zachwytem, z lewej i prawej dwaj ochroniarze w safari w napięciu z kimś rozmawiali, przyciskając do policzków płaskie słuchawki i bezdźwięcznie poruszając wargami. Dopiero teraz zrozumiał, że to jego osobista ochrona.

— Gdzie jest Selena? — zapytał.

Zadał pytanie ni to tym chłopcom, ni to prowadzącemu, ni to reżyserowi. Nie interesowało go, kto na nie odpowie, ale nikt nie zdążył tego zrobić.

Drzwi do studia otworzyły się i wpadła przez nie Selena we własnej osobie. Przebrana w mundur, całkowicie wyekwipowana do walki, podniecona, pięknie roztrzepana (tak, właśnie tak — pięknie roztrzepana!), trzymała lufą do dołu lekki desantowy automat z drugim magazynkiem przymocowanym, starym wojennym zwyczajem, taśmą izolacyjną do pierwszego.

— Wszyscy proszę pozostać na miejscu! — poleciła. — Wiktor, za mną!

Za drzwiami czekał Farim, również uzbrojony. Chłopaków, którzy wyszli za Wiktorem, skierował na dół, żeby wzmocnili ochronę wejścia, do Baniewa rzucił krótko „Chodźmy”, nie dopuszczającym sprzeciwu tonem, i szybko pomaszerował korytarzem. Selena zamykała pochód. Wiktor obejrzał się i zapytał:

— Co się stało?

— Prezydent złożył pełnomocnictwa. — Kiedy?

— Przed chwilą.

— Przed moim wystąpieniem czy po? — W trakcie.

— No to fajnie — powiedział Wiktor.

W tej właśnie chwili w długim korytarzu studia zgasło światło. Wyglądało na to, że zgasło w całym ośrodku — w następnej sekundzie rozległy się krzyki, dużo krzyków, a potem strzały.

— Idziemy przy lewej ścianie — świszczącym szeptem polecił Farim. — Skręcamy w pierwszą odnogę.

Seria smugowych pocisków na mgnienie oka oświetliła korytarz i Wiktor zobaczył ten wylot, ku któremu biegli, trzymając się ściany. Zdążyli skręcić, dobiec do drzwi na przeciwpożarowe żelazne schody i po omacku wbiec piętro wyżej, gdy gdzieś pod nimi, chyba w tym właśnie korytarzyku, coś strasznie huknęło i od razu buchnął żrący, wstrętny dym.

Krztusząc się i kaszląc, wpadli do pokoju widokowego. Tu było cicho. Za ogromnymi oknami widniała wieczorna stolica otulona o tej godzinie złocistą mgiełką. Ulice wyglądały zadziwiająco pokojowo.

Farim obejrzał się i wydobył z kieszeni krótkofalówkę.

— No tak — powiedział Wiktor. — Wszystko bez sensu.

— Co bez sensu? — nie zrozumiała Selena.

— Bez sensu się wysilałem. Kazanie z ekranu… A wy znowu strzelacie.

— A jednak dalej nic nie rozumiesz — uśmiechnęła się Selena.

— Chodźmy — powiedział Farim — młynek na nas czeka.

10

Wyszli na dach ośrodka i przez oszklone przejście pobiegli na lądowisko śmigłowców. Dobrze się złożyło, że droga była osłonięta szkłem. Niesamowicie silny wiatr giął mocne anteny na rogach budynku, zrywał z drzew suche liście wraz z gałązkami, a z głów przechodniów kapelusze i czapki, dosłownie wyrywał z rąk torby, siatki, pudełka i wszystko to turlało się, mieszało, leciało po chodnikach i jezdniach. Zaczynała się panika.

Całą trójkę zniosłoby z dachu, gdyby nie to oszklone przejście. Pilot klął wściekle, co widać było po jego twarzy i gwałtownych ruchach ust. Nie można było usłyszeć: do niesamowitego wycia wiatru dokładał się szum silnika śmigłowca.

— Opancerzony? — wrzasnął Wiktor do ucha pilota, gdy wsiedli.

— Tak — odpowiedział tamten.

— To dobrze! — jeszcze głośniej ryknął Wiktor.

— Też tak myślę — po raz ostatni wysilił struny głosowe pilot i rozdał słuchawki.

Teraz mogli komunikować się normalnie, ale nikt nie miał ochoty na rozmowy. Nie wiedzieli, o czym można rozmawiać w takiej chwili.

Pilot od razu wziął kurs na północ, więc przelecieli praktycznie nad centrum stolicy. Ktoś stale wywoływał ich przez radio, a pilot odpowiadał standardowymi wywołaniami, z rzadka dodając pojedyncze słowa haseł i kody. Nie widzieli zbrojnych akcji, ale niektórymi ulicami już pełzły czołgi, na innych ustawiały się szeregi policjantów i oddziałów specjalnych, bezbronni ludzie pośpiesznie zdążali do domów, oszalały wiatr pędził całe rzeki śmieci, z których na placach tworzyły się małe tornada. Płonął pałac prezydenta. Bezgłośnie, uroczyście, ładnie, rzucając karminowe odblaski na pogrążające się w ciemnościach miasto. Nikt nie wynosił z ognia rannych, poparzonych i uduszonych. Chyba nie było tam nikogo. Nikt też nie gasił tego gigantycznego pożaru. Po prostu dokoła stał pierścień gwardzistów, poważnych i nieruchomych jak warta honorowa. Brak tylko żałobnych opasek na rękawach, pomyślał Wiktor.

— To było niepotrzebne — mruknął Farim.

— Dlaczego niepotrzebne? — nie zgodziła się Selena. — Według mnie to ładne.

— Ile już razy płonął ten kurnik? — rzucił pilot.

— Dwa — powiedział Wiktor. — Dzisiaj trzeci.

— Czyli ostatni — podsumował pilot.

— Racja! — powiedziała Selena. — Do trzech razy, jak w bajce.

— Urodziliśmy się, by bajkę przeistoczyć w rzeczywistość! — oświadczył Farim. — Możecie mnie zarżnąć, ale nie będę odbudowywał pałacu!

Pilot usłyszał fragment starej dobrej pieśni byłych wojennych sokołów, ożywił się i zaczął wygwizdywać raźną melodię.

— A zamiast serca płomienny silnik! — wesoło dołączył się Wiktor na końcu zwrotki. — Boooże, co za durnoty kiedyś śpiewaliśmy!

Potem zobaczył w skrytce pilota manierkę i zapytał, co w niej ma.

— Whisky — powiedział pilot. — Proszę się częstować, panie Baniew.

Wiktor łyknął i zaproponował młodzieży.

— Nie, ja dziękuj ę — twardo rzucił Farim.

Selena pociągnęła łyk, i to solidny. Pewnie było jej ciężej niż innym. Ta czwórka wygłupiała się i żartowała, jak wygłupiają się i żartują żołnierze przed atakiem, którzy chcą maksymalnie się rozluźnić, żeby potem, gdy padnie rozkaz, w ułamku sekundy odrzucić cały balast i przekształcić się w stalową, zaciśniętą, gotową do walki pięść. A Selena zbyt dużo wiedziała i zbyt dużo czuła, już nie mogła być po prostu żołnierzem, po prostu bojownikiem.

Stolica została z tyłu. Pilot wzniósł maszynę, poprawił kurs i runęli do przodu, osiągając sześćset kilometrów na godzinę czy ile tam mogło wyciągnąć to ostatnie arcydzieło wojennej techniki.

Główne miasto kraju pozostało za nimi, nie liczyło się w nadchodzącym kataklizmie, stało się jakąś ospałą peryferią. Środek świata przesunął się na północ, do wypalonego zwariowanym klimatem gubernialnego miasteczka, do tajemniczego Obozu umysłowo chorych Beduinów.

Farim ściskał króciutki desantowy automat. Selena również. Wiktor już od wczoraj także miał pistolet. Oczywiście nie zamierzał uczestniczyć w walce, na dobrą sprawę nie bardzo wierzył, że w ogóle do walki dojdzie — po prostu wiedział z doświadczenia, że kiedy zaczyna się zamęt, bezpieczniej jest być uzbrojonym po prostu dlatego, że — jak to się mówi — durniów na świecie jest więcej niż ludzi.

Dobrze zrobili, że przylecieli śmigłowcem. Po pierwsze, z powietrza lepiej było widać, a po drugie, samochodem by tu nie dotarli. Ile wojska spędzono w okolice Obozu? Dywizję? Dwie? Korpus? Może armię? Plus ci, co się tu znaleźli już dwa dni temu. Plus cała gubernialna policja. I plus cała ogromna uderzeniowa brygada RWOW. Gapie, demonstranci, tajni agenci — słowem mieszkańcy stali w tłumie opodal, przede wszystkim na niegdyś trawiastych, teraz absolutnie nagich, wyschniętych stokach wzgórz. Wszystkie posterunki na tei renie Obozu były obsadzone przez żołnierzy. Baraki Beduinów stały ciche, przyczaiły się, nie kręciła się tam ani jedna żywa dusza i nawet nie paliło się światło w oknach. Zmierzchało. Wszyscy na coś czekali. Na rozkaz do szturmu? Na aktywne działania ze strony przeciwnika? Czy po prostu na pomyślne wiatry?

Doczekali się chyba tego ostatniego. Między trzema rzędami drutu kolczastego i ciemnymi budynkami powstał jakiś ruch. Wicher pędził po ziemi pył i kłujaki, kręcił nimi, unosząc w powietrze coraz wyżej i wyżej, coraz to wyższymi słupami — już nie tylko pyłu, ale również piasku i kamieni. Powstały prawdziwe tornada, ze dwadzieścia potężnych wysokich spiral, straszliwych wrzecion wirujących wokół obwodu Obozu. W końcu jedna z trąb, rwąc na strzępy drut, wypadła za ogrodzenie, przysunęła się do czołgu, otoczyła go niczym larwę kokonem, podniosła i odstawiła na miejsce. Potem jak coś rozumnego trąba wróciła do Obozu (tyle że nie naprawiając ogrodzenia) i ponure toczenie się wszystkich trąb po obwodzie wciąż trwało.

To była demonstracja siły. Imponująca demonstracja. Ale poza tym nic się nie działo.

Wiktor zauważył, że Farim rozmawia przez radiostację. Słyszalność była fatalna, Farim klął coraz głośniej i w końcu ryknął:

— Gdzie są samoloty?

W tej samej chwili rozległ się ogłuszający ryk nad ich głowami. Trzy ciężkie bombowce pikowały na Obóz. Wiktor zamknął oczy, by w tej samej sekundzie otworzyć je, ponieważ ryk nagle zniknął. Nie, nie ogłuchł, pozostałe dźwięki nadal słyszał: głosy w kabinie śmigłowca, skrzypienie foteli, pisk w słuchawkach. Uczucie było podobne do tego, jakie powstaje, gdy ktoś naciśnie na pilocie telewizora przycisk MUTE: że niby głupi film, hałaśliwy, nie daje pogadać, ale patrzeć na niego można.

Było na co patrzeć: bombowce zawisły w powietrzu, dumnie zadarłszy ostre dzioby w kierunku nieba, jak pomniki samych siebie. Załogi katapultowały się i sześć pomarańczowych spadochronów rozkwitło nad Obozem niczym sześć zachodzących słońc Opadały wolniutko, a wiatr unosił je poza teren Obozu za druty kolczaste, za drugi, trzeci kordon.

Widocznie nie tylko ich czwórka ze śmigłowca, ale i cała reszta jak zaczarowana śledziła to powolne opadanie, bo kiedy w końcu cała szóstka jednocześnie dotknęła nogami ziemi, ktoś jednak wydał rozkaz szturmu.

Rozległa się straszliwa kanonada.

— Ląduj! Szybko! — rozkazał Farim.

— Oczywiście, że ląduję — zgodził się pilot. — 1 tak za minutę skończy mi się paliwo.

Dopiero teraz Wiktor zauważył, że śmigłowiec, tak jak i bombowce, wisi w powietrzu po prostu na słowo honoru, a silnik zgasł z braku paliwa. Jednakże wirniki obracały się z poprzednią szybkością i maszyna posłusznie wylądowała.

Farim wyskoczył na zewnątrz jak oszalały i zaczął walić w powietrze jak do jakiegoś celu. Selena wyszła spokojnie, nawet zadziwiająco spokojnie, jakaś wyciszona, obojętna na wszystko, podeszła do zasieków z drutu kolczastego, chwyciła wygodnie broń i wystrzeliła cały magazynek w główny budynek. W to, co niegdyś nazywało się głównym budynkiem. Teraz były to po prostu dymiące ruiny.

Pociski, bomby, granaty niemal starły już na pył cały kompleks Obozu, gdy rozstrzelana, pałająca żarem, podobna do dopiero co zastygłej lawy ziemia pękła i z tego cyklopicznego pęknięcia wypełzło coś ogromnego, okrągłego i świecącego. To coś wypłynęło i stało się po prostu błękitną lśniącą sferą — piorun kulisty o średnicy pięćdziesięciu metrów.

Błękitna kula wolno się uniosła, a ludzie już nie mogli się powstrzymać i strzelali teraz do niej ze wszystkich rodzajów broni, choć była to już absolutna niedorzeczność.

Wiktor przyjrzał się im i zrozumiał: ci ludzie nie mogą nie strzelać. Niektórzy przestawali naciskać spusty, a wtedy pociski wyrywały się z luf samowolnie, a błękitna kula pożerała je — widocznie tak się po prostu ładowała. Broń, która przestawała strzelać albo została porzucona, natychmiast wzlatywała w stronę kuli i ginęła w jej błękitnej głębi.

Wiktor wydobył swój pistolet, podniósł dłoń i rozwarł palce. Tak się wypuszcza na wolność ptaki, pomyślał. Pistolet wzleciał i pognał w błękit. Jakież to było wspaniałe!

A kula wzniosła się w końcu zbyt wysoko, by dało się w nią trafić z czegokolwiek. Pożarła już wszystkie czołgi i samoloty, wszystkie działa przeciwlotnicze i haubice. Lśniła coraz mocniej, aż dokoła zrobiło się jasno jak w dzień. Selena płakała, zrozumiała już wszystko, ale nie chciała puszczać swojej broni, miała jeszcze w magazynku jeden nabój. Wiktor powiedział:

— Wystrzel, wystrzel w nią!

Wystrzeliła, podrzuciła swoją broń — w prezencie zwycięzcy — i rozszlochała się głośno jak skrzywdzone dziecko, kryjąc twarz na piersi Wiktora.

A kula uniosła się wysoko, stała się punktem, potem jasną błyskawicą, i rozległ się grzmot — prawdziwy, zwyczajny, ziemski grzmot. Niebo w tej chwili było już zaciągnięte chmurami, nikt nawet nie zauważył, kiedy się pojawiły. I zaczęła się ulewa. Lunęło na ziemię, która od ponad dwu lat nie znała wody. Pieniące się strumienie biegły po popękanej powierzchni, wypełniały rowki i dziury, wsiąkały w wymęczoną glebę. Ludzie zupełnie zwariowali z radości. Zaczęli zdejmować ubranie, skakać i tańczyć w deszczu, śpiewać piosenki. A jeszcze inni rozebrali się do naga i zaczęli się kochać. I nikt nie nazwałby tego bezeceństwem, nie — to było symboliczne i piękne jak w jakimś starym, zapomnianym, amerykańskim filmie typu „Make love, not war!”.

Wiktor nie pamiętał, jak wrócił do miasta, chyba podwieźli go BTR-em. Jak przez mgłę pamiętał tylko, jak dostał się do Teddy’ego, z kim, co i w jakiej ilości tam pił. Pamiętał, że deszcz lał bez przerwy, że odbył się jakiś wiec przed merostwem, jakiś wiec na placu, i potem znowu była knajpa, a zupełnie nie chciało się spać, więc nawet nie patrzył na zegarek, nie patrzył na niebo — ciemno czy jasno, to było nieważne. Ale potem nagle poczuł straszne zmęczenie. Odwrócił się do towarzystwa i powiedział do wszystkich: — Na razie, chłopcy.

I poszedł w deszczu do swojego hotelu.

„…i poszedł w deszczu do swojego hotelu” — jakaś wielka powieść kończyła się takimi słowami. Ach tak! — przypomniał sobie. Hemingway, Pożegnanie z bronią!

I Wiktor powtórzył jeszcze raz. Już bez cudzysłowu i na głos:

— Pożegnanie z bronią.

Загрузка...