24 Czas żelaza

Kilkanaście mil na wschód od Ebou Dar z naznaczonego światłem jutrzenki oraz pojedynczymi chmurami nieba ześlizgnął się raken, który wylądował na długim pastwisku okolonym barwnymi proporcami na wysokich tyczkach. Zbrązowiałe trawy lądowiska awiatorów wiele dni temu zostały już całkowicie zadeptane, pozostało tylko płaskie pole. Cała gracja, z jaką latające istoty poruszały się w powietrzu, znikała, gdy tylko ich pazury dotknęły ziemi w kołyszącym się biegu, którym wykonywały trzydzieści albo i więcej kroków, wciąż rozpościerając skórzaste skrzydła, jakby w daremnym wysiłku uniesienia się z powrotem w górę. Niewiele też piękna pozostawało w rakenie, który niezgrabnie biegł po polu startowym, uderzając żebrowanymi skrzydłami, podczas gdy przykucnięci w siodle awiatorzy próbowali niemal samą siłą woli poderwać stwora, póki bieg nie kończył się wreszcie wzbiciem w powietrze, a końce skrzydeł nieledwie muskały szczyty oliwnych drzewek na skraju pola. Raken musiał nabrać wysokości, zawrócić w stronę tarczy słońca i poszybować do chmur, by odzyskać swój majestat. Awiatorzy, którzy właśnie wylądowali, nawet nie raczyli zsiąść z siodła. Podczas gdy obsługa naziemna podsuwała rakenowi pod pysk kubeł pomarszczonych owoców, które ten połykał garściami, jeden z awiatorów przekazywał raport ze zwiadu starszemu członkowi załogi naziemnej, inny zaś przechylał się z drugiej strony, aby wysłuchać nowych rozkazów, przekazywanych przez awiatora zbyt wiekowego, by często brać wodze w dłonie. Prawie natychmiast po wylądowaniu stwora znowu zawracano i gnano do miejsca, gdzie czekały cztery albo pięć innych, by podjąć długi, męczący bieg ku niebu.

Posłańcy uwijający się co sił w nogach między ćwiczącymi jednostkami kawalerii i piechoty przenosili raporty zwiadowców do wielkiego, zwieńczonego czerwonym proporcem, namiotu dowództwa. Na polu manewrowym znajdowali się aroganccy tarabońscy lansjerzy i powolni amadiciańscy pikinierzy, uformowani w regularne czworoboki, a na ich napierśnikach lśniły horyzontalne pasy w barwach regimentów, do których ich wcielono. Altarańska lekka konnica stała w swobodnym szyku, konie tańczyły pod jeźdźcami pyszniącymi się czerwonymi pasami przecinającymi piersi, całkowicie innymi od oznaczeń noszonych przez pozostałych. Altaranie nie zdawali sobie sprawy, że widziano w nich nieregularne formacje, na których nie bardzo można polegać. W skład seanchańskiej armii wchodziły słynne, mogące pochwalić się pełną zaszczytów służbą zastępy, które pochodziły z wszystkich zakątków Imperium: jasnoocy żołnierze z Alqam, mieszkańcy N’Kon o włosach barwy ciemnego miodu, czarni niczym węgiel wojownicy z Khoweal i Dalenshar. Byli też morat’torm na swych złowieszczych, pokrytych brązową łuską wierzchowcach, na których widok konie rżały i tańczyły w przerażeniu, a nawet kilku morat’grolm na swych przysadzistych podopiecznych o spiczastych pyskach, brakowało wszak jednej formacji, która zawsze towarzyszyła seanchańskiej armii i brak ten jakże był uderzający. Sul’dam i ich damane wciąż pozostawały w namiotach. Generał-Kapitan Kennar Miraj ostatnimi czasy wiele swoich myśli poświęcał sul’dam i damane.

Ze swego krzesła na podwyższeniu widział dokładnie stół z mapami, przy którym podporucznicy bez hełmów na głowach sprawdzali raporty zwiadowców i przesuwali znaczniki reprezentujące oddziały znajdujące się w polu. Każdy marker miał postać maleńkiej papierowej chorągiewki, na której podstawie wypisane były atramentem siła i skład danej jednostki. Znalezienie na tych ziemiach przyzwoitej mapy graniczyło z cudem, jednak ta, którą przekopiowano na planszet, była w zasadzie wystarczająca. Za to rysującą się na niej sytuację należało uznać co najmniej za niepokojącą. Z położenia ciemnych kółek oznaczających wysunięte posterunki łatwo było wywnioskować, że ich siły są atakowane lub poszły w rozsypkę. Zbyt wiele ich skupiło się na terytorium wschodniej części łańcucha Venir. Tam też równie gęsto tłoczyły się czerwone trójkąty oznaczające ruchome punkty dowodzenia, wskazując wysuniętymi wierzchołkami na Ebou Dar. Wśród czarnych krążków oczy kłuła śnieżna biel siedemnastu markerów. Kiedy przyglądał się planszetowi, młody oficer w czerniach, i brązach morat’torm pieczołowicie umieścił na nim osiemnasty. Siły wroga. Kilka krążków mogło oznaczać ten sam oddział zaobserwowany dwukrotnie, jednak większość znajdowała się w zbyt wielkiej odległości od siebie, a odstęp między kolejnymi raportami był zbyt krótki, by złożyć wszystko na karb pomyłki zwiadowców.

Pod ścianami namiotu siedzieli pisarze w prostych brunatnych kaftanach, różniących się tylko insygniami rang na szerokich kołnierzach, i czekali z piórami w dłoniach na rozkazy Miraja, które mieli natychmiast kopiować i przekazywać do rozesłania. Zdążył już wydać wszystkie ważne polecenia. W górach musiało być co najmniej dziewięćdziesiąt tysięcy żołnierzy wroga, czyli niemal dwa razy tyle, ilu on był w stanie zgromadzić tutaj, uwzględniając nawet wojska zaciężne lokalnych mieszkańców. Zbyt wielu, by dać wiarę tym liczbom, wyjąwszy fakt, że zwiadowcy nie kłamali — kłamcom ich właśni towarzysze podcinali gardła. Zbyt wielu, a na dodatek pojawiali się jakby spod ziemi, niczym robaki-podkopniki z Sen T’jore. Optymizmem napawał tylko fakt, że tamtym pozostało do pokonania przynajmniej sto mil przez góry, jeśli zdecydują się zaatakować Ebou Dar. A prawie dwieście, jeśli wziąć pod uwagę białe dyski najdalej wysunięte na wschód. Zresztą, nawet jeśli pokonają góry, to jeszcze im zostanie sto mil pofałdowanego terenu. Z pewnością generał wroga nie miał zamiaru dopuścić, by jego rozproszone siły musiały stawać do samodzielnej walki, niemniej jednak zgromadzenie ich wszystkich razem zabierze kolejne dni. A zatem przynajmniej czas działał na jego korzyść.

Klapa namiotu odskoczyła gwałtownie i do środka weszła Wysoka Lady Suroth z czarnymi włosami dumnie spływającymi na plecy śnieżnobiałej sukni z kołnierzem i bogato haftowanej narzutki, których jakimś sposobem nie tknęło zalegające wszędzie błoto. Miraj sądził, że ona wciąż przebywa w Ebou Dar — musiała chyba przylecieć na grzbiecie to’rakena. Towarzyszyła jej stosunkowo niewielka, jak na jej zwyczaje, świta. Dwóch żołnierzy ze Straży Skazańców, z czarnymi chwostami przy rękojeściach mieczy, podtrzymywało usłużnie klapy wejścia, przez które widział jeszcze innych, czekających na zewnątrz: mężczyzn o kamiennych obliczach, odzianych w zielenie i czerwienie. Ucieleśnienie samej Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Nawet członkowie Krwi liczyli się z nimi. Suroth jednak z łabędzią gracją i obojętnością przeszła obok nich, jakby byli równie nieistotną służbą jak da’covale o ciele przeznaczonym dla rozkoszy, w pończochach i przezroczystych białych szatach, której miodowożółte włosy zaplecione były w gęstwę cienkich warkoczyków i która dwa kroki za Wysoką Lady niosła inkrustowany pulpit do pisania. Głos Krwi przysługujący Suroth, ponura kobieta imieniem Alwhin, w zielonej szacie, z ogoloną lewą połową czaszki i resztą jasnokasztanowych włosów zaplecioną w cienki warkocz, trzymała się zaraz za swoją panią. Kiedy Miraj zszedł ze swojego podwyższenia, zobaczył drugą da’covale idącą za Suroth i przeżył wstrząs, gdy zdał sobie sprawę, że ta niska i ciemnowłosa, szczupła kobieta w przezroczystych szatach to damane! Nikt nigdy nie słyszał o damane odzianej w szaty niewolnicy, a jeszcze dziwniejsze było to, że to Alwhin prowadziła ją na a’dam!

Nie pozwolił jednak, by choć ślad tego zdumienia odbił się na jego twarzy, przyklęknął na jedno kolano i cicho oznajmił:

— Niech Światłość przyświeca Wysokiej Lady Suroth. Wszelka cześć Wysokiej Lady Suroth. — Wszyscy pozostali padli na płótno wyścielające podłogę namiotu, twarzą ku ziemi, i nikt nie odważył się unieść oczu. Miraj jednak pochodził z Krwi, nawet jeśli jego szlachectwo było niezbyt znaczące, by chociaż mógł golić obie połowy czaszki jak Suroth. Miał prawo tylko do lakierowanych paznokci przy małych palcach obu dłoni. Zbyt niska była jego pozycja, by miał prawo wyrazić zdumienie widokiem Głosu Wysokiej Lady, która wciąż zachowywała się jak sul’dam, mimo iż wyniesiona została do pozycji so’jhin. Ale zdążył się już poniekąd przyzwyczaić do dziwnych widoków na tych dziwnych ziemiach, które przemierzał Smok Odrodzony, a żyjące na swobodzie marath’damane należało dopiero pozabijać. Lub zniewolić, jeśli będzie to możliwe.

Suroth obrzuciła go przelotnym spojrzeniem i natychmiast odwróciła się, by przyjrzeć planszetowi, a jej czarne oczy zwęziły się ze zdumienia, do którego oczywiście miała dostateczne powody. Aż do niedawna, pod jej komendą, Hailene zdołali dokonać znacznie więcej, niźli się komukolwiek śniło, odzyskując wielkie połacie skradzionych krain. Tak naprawdę to wysłano ich tylko po to, by przetarli drogę, a po Falme niektórzy sądzili, że nawet to zadanie jest niewykonalne. Wysoka Lady z irytacją zabębniła po blacie stołu dwoma długimi polakierowanymi na błękitno paznokciami. W obliczu nieustannych sukcesów mogłaby zapewne już wkrótce do końca ogolić głowę i polakierować trzeci paznokieć na każdym ręku. Nikogo nie zdziwiłaby też adopcja przez rodzinę Imperatorowej w uznaniu tak wielkiego osiągnięcia. Jeśli jednak posunie się za daleko, jeśli zmyli krok, może się nagle okazać, że paznokcie zostały jej obcięte, ona zaś musi nosić szatę przezroczystą niczym mgiełka i zaspokajać wszelkie zachcianki któregoś z członków Krwi, jeśli nie sprzedadzą jej prosto na farmę, by tam pracowała na polu, albo nie każą pocić się w jakimś magazynie miasta. Miraj zaś w najgorszym przypadku będzie musiał tylko otworzyć sobie żyły.

Czekał cierpliwie, w milczeniu, nie odrywając wzroku od Suroth, jednak zanim został wyniesiony w szeregi Krwi, służył jako prosty porucznik zwiadu, morat’raken, i nie potrafił poradzić, że nie umykało jego spojrzeniu nic, co działo się dookoła. To wszystko, co zwiadowca dostrzegał, albo to, co mu umykało, stanowiło kwestię życia i śmierci zarówno dla niego, jak i dla innych. Ludzie wciąż bili czołami w ziemię wokół namiotu, niektórzy zdawali się nawet wstrzymywać oddech. Suroth powinna wziąć go na bok, im zaś pozwolić wrócić do swych obowiązków. U wejścia do namiotu żołnierz zawrócił łączniczkę. Jak ważna musiała być wiadomość, którą kobieta usiłowała przepchnąć przez kordon Straży Straceńców?

Da’covale, która wciąż trzymała w ramionach pulpit do pisania, pochwyciła jego wzrok. Mars skaził jej piękną twarz lalki, ale utrzymywał się na niej tylko kilka chwil. Przedmiot posiadania okazujący gniew? Ale chodziło o coś jeszcze. Jego spojrzenie przemknęło ku damane, która stała ze spuszczoną głową, a jednak spoglądała ciekawie spod oka. Piwnooka da’covale i jasnooka damane wyglądały tak różnie, jak tylko mogą dwie kobiety, jednak miały ze sobą coś wspólnego. Coś w twarzach. Dziwne. Nie potrafił nawet powiedzieć, ile lat mogły liczyć.

Mimo iż jego spojrzenie naprawdę było przelotne, Alwhin zauważyła je. Lekkim szarpnięciem srebrnej a’dam zmusiła damane do położenia się twarzą w dół na podłodze namiotu. Strzeliła palcami, po czym dłonią wolną od bransolety a’dam wskazała w dół i skrzywiła się, gdy zobaczyła, że miodowłosa da’covale nie ma zamiaru usłuchać.

— Padnij, Liandrin! — syknęła prawie niedosłyszalnie. Zerknąwszy wściekle na Alwhin... w jej spojrzeniu naprawdę rozgorzała wściekłość!... da’covale osunęła się na kolana, w widoczny sposób nadąsana.

Jeszcze dziwniejsze. Ale pewnie bez znaczenia. Z całkowicie niewzruszoną twarzą, wewnątrz aż się gotując, czekał. Przepełniała go niecierpliwość, a pełna szacunku postawa przysparzała nie tylko drobnych niewygód. W szeregi Krwi wyniesiony został po tym, jak w ciągu jednej nocy przejechał pięćdziesiąt mil, z trzema grotami strzał utkwionymi w ciele, by zanieść słowo o armii buntowników maszerującej na samo Seandar; po dziś dzień plecy czasami mu dokuczały.

Na koniec Suroth odwróciła się od stołu z mapami. Nie dała mu pozwolenia na powstanie, a tym bardziej nie miała zamiaru objąć go, jako się godzi jednemu z Krwi. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. W porównaniu z nią zajmował o wielezbyt niską pozycję.

— Jesteś gotów do wymarszu? — zapytała grzecznie. Przynajmniej nie przemówiła doń przez swój Głos. Przed tak licznie zebranymi oficerami byłaby to hańba, nakazująca mu przez długie miesiące, jeśli już nie lata, chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię.

— Będę, Suroth — odparł spokojnie, patrząc prosto w jej oczy. Wszakże naprawdę był z Krwi, nawet jeśli pośledniej. — Nie dadzą rady skoncentrować sił wcześniej niż za dziesięć dni, co najmniej kolejne dziesięć zajmie im wydostanie się z gór. Na długo przed upływem tego czasu będę...

— Oni mogą tu być już jutro — warknęła. — Dzisiaj! Jeśli zdecydują się zaatakować miasto, a wszystko wskazuje, że to naprawdę nastąpi, użyją do tego celu starożytnej sztuki Podróżowania.

Usłyszał, jak jego ludzie wiercą się niespokojnie, leżąc na brzuchach, dopiero po chwili zdołali się opanować. Suroth straciła do reszty panowanie nad sobą i paplała o jakichś legendach?

— Jesteś pewna? — Słowa wydobyły się z jego ust, zanim zdołał je zdusić w gardle.

Przedtem tylko mógł podejrzewać, że straciła nad sobą kontrolę. Teraz jej oczy zapłonęły. Wpiła palce w brzeg szaty zdobionej kwietnym haftem, kłykcie jej pobielały, ręce drżały niepowstrzymanie.

— Kwestionujesz moje słowa? — warknęła z niedowierzaniem. — Niech ci wystarczy, że dysponuję własnymi źródłami informacji. — Zdał sobie sprawę, że jej wściekłość obejmowała rzeczone źródła w tym samym stopniu co jego. — Jeśli zaatakują, rzucą przeciwko nam prawdopodobnie nie więcej niż pięćdziesięciu tych tak pompatycznie nazwanych Asha’manów, lecz nie więcej niż pięć czy sześć tysięcy żołnierzy. Wygląda na to, że od początku tylu ich było, niezależnie od tego, co mówili awiatorzy.

Miraj wolno pokiwał głową. Pięć tysięcy ludzi potrafiących w jakiś sposób przenosić się z miejsca na miejsce przy użyciu Jedynej Mocy mogłoby wiele wyjaśnić. Ale jakie też musiały być te jej źródła, skoro dysponowała tak precyzyjnymi liczbami? Nie był na tyle głupi, by spytać. Z pewnością na jej służbie pozostawali Słuchacze i Poszukiwacze. Ją również obserwowali. Pięćdziesięciu Asha’manów. Sama myśl o przenoszącym mężczyźnie sprawiała, że miał ochotę splunąć z obrzydzeniem. Plotki głosiły, że Smok Odrodzony, ówże Rand al’Thor, werbuje ich spośród ludów wszystkich krain, jednak nie spodziewał się, że może być ich aż tylu. Smok Odrodzony potrafi przenosić, tak powiadano. Mogło to być prawdą, wszelako przecież był Smokiem Odrodzonym.

Proroctwa Smoka znane były w Seanchan jeszcze przed Konsolidacją zapoczątkowaną przez Luthaira Paendraga. W zniekształconej formie, jak utrzymywali niektórzy, znacznie odbiegającej od oryginałów, jakie miał ze sobą Luthair Paendrag. Nie tak dawno temu Miraj miał okazję zapoznać się z kilkoma tomami Cyklu Karaethońskiego, opublikowanymi na tych ziemiach, i one również były zniekształcone — w żadnym nie było mowy o tym, że Smok Odrodzony będzie służył Kryształowemu Tronowi! — jednak Proroctwa wciąż panowały nad ludzkimi sercami i myślami. Nie tylko nieliczni mieli nadzieję na szybki Powrót, dzięki któremu ziemie te będą mogły zostać odzyskane, zanim nastąpi Tarmon Gai’don i wtedy Smok Odrodzony będzie mógł zatriumfować w Ostatniej Bitwie na chwałę Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Później Imperatorowa z pewnością zażyczy sobie, aby al’Thora odesłano do niej, by mogła na własne oczy się przekonać, jaki to człowiek walczył w jej imieniu. Kiedy al’Thor wreszcie uklęknie przed nią, nie będzie już dłużej sprawiał żadnych trudności. Naprawdę niewielu potrafiło otrząsnąć się ze zgrozy i zachwytu, jakie poczuli, gdy uklękli przed Kryształowym Tronem, kiedy to pragnienie wypełniania rozkazów zasychało na ich językach. Wydawało się jednak oczywiste, że zamknięcie tego człowieka w ładowni statku będzie znacznie łatwiejsze, jeśli z pozbyciem się tych Asha’manów — bo, rzecz jasna, trzeba się będzie ich pozbyć — zaczekają do chwili, aż al’Thor będzie już daleko na Oceanie Aryth, w drodze do Seandar.

To z kolei kazało mu wrócić myślami do problemu, którego dotąd starannie unikał, co po chwili zrozumiał z wewnętrznym niepokojem. Nie był człowiekiem, który uchylałby się przed trudnościami, a tym bardziej ignorował ich istnienie, jednak ta sprawa była całkowicie odmienna od wszystkich, z jakimi wcześniej miał do czynienia. Walczył w kilku co najmniej bitwach, podczas których obie strony używały damane, wiedział, jak wygląda ich przebieg. Nie była to tylko kwestia celnego uderzania Mocą. Doświadczona sul’dam potrafiła jakoś wyczuć, co zamierzały zrobić damane oraz marath’damane, jej zaś damane umiała poinformować o tym inne tak, żeby i one zdołały się obronić. Czy sul’dam zorientują się również, co zrobi mężczyzna? A co gorsze...

— Przekażesz mi swoje sul’dam i damane? — zapytał. Biorąc głęboki wdech, zmusił się, by dodać: — Jeśli wciąż będą chore, walka okaże się krótka i krwawa. Po naszej stronie.

Co wywołało następne poruszenie wśród ludzi czekających w czołobitnej pozycji. Co druga plotka w obozie dotyczyła spekulacji nad dziwną chorobą, jaka odosobniła sul’dam i ich damane w namiotach. Alwhin zareagowała zupełnie otwartym, całkowicie niestosownym u so’jhin rozjuszonym spojrzeniem. Damane znowu zesztywniała i zaczęła niepowstrzymanie drżeć. Dziwne, ale miodowłosa da’covale zareagowała w podobny sposób.

Suroth uśmiechnęła się i wdzięcznie podeszła do miejsca, gdzie klęczała da’covale. Dlaczego uśmiechała się do kiepsko wyćwiczonej niewolnicy? Pogłaskała klęczącą kobietę po cienkich warkoczykach, a na ustach w kształcie pączka róży zagościł markotny dąs. Była szlachcianka z tych ziem? Pierwsze słowa Suroth zdawały się potwierdzać to przypuszczenie, chociaż najwyraźniej zamierzone były pod jego adresem.

— Drobne porażki pociągają za sobą niewielkie koszty, koszty wielkich porażek bywają boleśnie ogromne. Otrzymasz damane, których zażądałeś, Miraj. I udzielisz tym Asha’manom lekcji, że lepiej nie wyściubiać nosa z północy. Zetrzesz ich z powierzchni ziemi, Asha’manów, żołnierzy, wszystkich. Aż do ostatniego człowieka. Miraj. Przemówiłam.

— Stanie się, jak powiadasz, Suroth — odparł. — Zostaną zgładzeni. Do ostatniego człowieka. — Nie pozostało już nic więcej do powiedzenia. Żałował jednak, że nie otrzymał odpowiedzi na pytanie, czy sul’dam i damane wciąż jeszcze są chore.


Rand prowadził Tai’daishara wkoło, wokół szczytu nagiego kamienistego wzgórza, chcąc dokładnie obejrzeć większość swojej niewielkiej armii, która równym strumieniem wylewała się z dziur w powietrzu. Zdecydowanie ujmował Jedyne Źródło, tak zdecydowanie, że zdawało się dygotać w jego uścisku. Wypełniony Mocą, czuł ostre igły Korony Mieczy wbijające się w skronie, równocześnie straszliwie wyraźne i skrajnie odległe, podobnie chłód późnego ranka zdawał się jednocześnie i chłodniejszy, i ledwie zauważalny. Nie chcące się nigdy zagoić rany w boku przypominały mu o sobie tępym, przyćmionym bólem. Lews Therin dyszał z niepewności. Albo może ze strachu. A może, otarłszy się kilka dni temu o śmierć, już nie chciał tak bardzo ginąć. Lecz z drugiej strony, przecież nie zawsze pragnął śmierci. Jedyną stałą cechą jego wybuchów było pragnienie zabijania. A chyba tylko przygodną ich właściwość. stanowił fakt — i tak nazbyt częstego — liczenia siebie samego w poczet tych, którzy zasłużyli na śmierć.

„Wkrótce będzie tyle zabijania, że dla każdego starczy” — pomyślał Rand. — „Światłości, w ciągu ostatnich dni polało się tyle krwi, że zemdliłoby padlinożercę”. To było tylko sześć dni? Jednak tym razem odraza wobec siebie nie ugodziła go do żywego. Nie mógł sobie na nią pozwolić. Lews Therin nie odpowiadał. Tak. To był czas dla serc z żelaza. I żelaznych żołądków. Pochylił się przelotnie, by dotknąć długiego, owiniętego w płótno pakunku pod puśliskiem strzemienia. Nie. Jeszcze nie czas. Być może zresztą nigdy nie nadejdzie. Niepewność spieniła się na powierzchni Pustki, towarzyszyło jej jakieś inne, nierozpoznane uczucie. Miał w każdym razie nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tego użyć. Niepewność, o tak, proszę bardzo, ale tamto drugie... mógł to być strach? Z pewnością nie!

Połowę otaczających niskich wzgórz porastały karłowate, poskręcane drzewa oliwne, wśród ich liści igrały plamki słońca; lansjerzy już sprawdzili teren, upewniając się, że jest bezpiecznie. Nie było śladu po pracownikach tego sadu, żadnych zabudowań farmy, w ogóle żadnych budowli w zasięgu wzroku. Kilka mil na zachód wzgórza pokrywała ciemniejsza zieleń — był to las. Poniżej miejsca, gdzie stał Rand, wyłaniał się właśnie truchtem szereg Legionistów, za nimi szła poszarpana kolumna illiańskich ochotników, obecnie wcielonych do Legionu. Gdy tylko sformowali właściwy szyk, odsunęli się na bok, ustępując miejsca Obrońcom i Towarzyszom. Powierzchnię gruntu stanowiła tu głównie glina, buty i kopyta ślizgały się w cienkiej, rozmoczonej warstwie żółtego błota. O dziwo, na niebie wisiały tylko pojedyncze chmury, czyste i białe. Słońce było bladożółtą kulą. I żadne stworzenie większe od jaskółki nie przemierzało nieboskłonu.

Dashiva i Flinn wraz z innymi — Adleyem, Hopwilem, Morrem i Narishmą — utrzymywali bramy. Niektórych wyjść Rand nie mógł widzieć, skryte były za falistą linią wzgórz. Chciał, żeby wszyscy przeszli tak szybko, jak to tylko możliwe, wyjąwszy więc kilku Żołnierzy zajętych obserwacją nieba, każdy człowiek w czarnym kaftanie, który nie udał się na zwiady, podtrzymywał splot. Nawet Gedwyn i Rochaid, chociaż obaj krzywili się przez cały czas, spoglądając znacząco po sobie i pozostałych. Rand pomyślał, że zupełnie już odwykli od tak zwyczajnych czynności, jak utrzymywanie bramy, przez którą przechodzą inni.

Bashere kłusem pokonał stok, z wyraźną swobodą całkowicie panując zarówno nad sobą, jak i nad swoim niskim gniadoszem. Poty rozpiętego, mimo porannego chłodu, płaszcza powiewały z tyłu — wprawdzie nie było tu tak mroźno jak w górach, jednak wciąż czuło się zimę. Skinął powściągliwie głową w stronę Anaiyelli i Ailil, które odpowiedziały spojrzeniami bez wyrazu. Bashere uśmiechnął się jednak pod swymi sumiastymi wąsiskami, przypominającymi zakrzywione w dół rogi, i nie był to szczególnie miły uśmiech. Te kobiety wywoływały u niego podobne wątpliwości co u Randa. Kobiety zaś doskonale zdawały sobie z tego sprawę, a przynajmniej świadome były powściągliwości Bashere w stosunkach z nimi. Anaiyella znowu poklepywała wałacha po karku, Ailil coś nazbyt kurczowo ściskała wodze swego wierzchowca.

Od czasu incydentu na zboczu obie nie oddalały się nazbyt od Randa, nawet nocą kazały rozbijać namioty w miejscu, skąd mogły słyszeć odgłosy dobiegające z jego schronienia. Na przeciwległym, pokrytym zbrązowiałą trawą wzgórzu, Denharad zmienił pozycję, aby dokładniej przyjrzeć się służącym obu szlachcianek, zajmującym miejsce za jego plecami, a potem wrócił do obserwowania Randa: Niewykluczone, że przyglądał się Ailil, a może również Anaiyelli, jednak Randa obserwował bez najmniejszych wątpliwości. Rand nie był pewien, czy tamci wciąż się bali, że ich obwinią za jego ewentualną śmierć, czy też zwyczajnie chcieli być jej świadkami. Jedyną pewną rzeczą było to, że jeśli naprawdę chcieli jego śmierci, to on nie zamierzał w niczym ułatwiać spełnienia się tych pragnień.

„Któż zgłębi kobiece serce?” — zaśmiał się paskudnie Lews Therin. Wydawał się mieć jeden ze swych bardziej trzeźwych okresów. — „Większość kobiet wzruszeniem ramion zbędzie to, za co mężczyzna by zabił, i zabije za to, co mężczyzna potraktowałby wzruszeniem ramion”.

Rand zignorował głos tamtego. Zobaczył, jak ostatnia brama znika w rozbłysku. Dosiadający koni Asha’mani znajdowali się zbyt daleko, by mógł stwierdzić, czy któryś wciąż utrzymuje saidina, ale nie miało to znaczenia, póki on nie wypuścił Jedynego Źródła. Niezdarny Dashiva spróbował zgrabnie i szybko dosiąść konia, co skończyło się tym, że dwukrotnie omal nie spadł, nim wreszcie znalazł się w siodle. Większość mężczyzn w czarnych kaftanach rozjechała się na północ bądź południe.

Reszta szlachty szybko przybyła w ślad za Bashere’em, zgromadzili się na zboczu tuż poniżej Randa, ci najlepszego pochodzenia i dysponujący największą władzą — po krótkich przepychankach tu i tam, gdy czyjaś przewaga była niezbyt oczywista — zajęli w końcu pozycje na czele. Tihera i Marcolin trzymali się na uboczu, po przeciwnej stronie tłumu szlachty, ich twarze były na wszelki wypadek zupełnie pozbawione wyrazu; poproszeni, mogli udzielać rad, wiedzieli jednak, że ostateczna decyzja spoczywa w rękach pozostałych. Weiramon otworzył usta, wykonał dłonią pompatyczny gest, bez wątpienia gotując się do kolejnej wzniosłej perory głoszącej chwałę walki pod sztandarem Smoka Odrodzonego. Sunamon i Torean, przyzwyczajeni do jego oracji, a równocześnie na tyle potężni, by nie przejmować się zachowywaniem pozorów, zbliżyli konie i zaczęli się cicho naradzać. Na twarzy Sunamona gościła jakaś niezwyczajna twardość, Torean zaś, mimo pasów z czerwonej satyny na rękawach kaftana, zdawał się gotów w każdej chwili do kłótni o miedzę. Bertome o kwadratowej szczęce i kilku innych Cairhienian w ogóle nic nie obchodziło, śmiali się z własnych żartów. Każdy miał już dosyć wzniosłych deklamacji Weiramona. Mars na czole Semaradrida pogłębiał się za każdym razem, gdy patrzył na Ailil i Annaiyellę — nie podobało mu się, że pozostają tak blisko Randa, zwłaszcza że chodziło o jego rodaczkę — być może więc to ten kwaśny wyraz na jego twarzy działał na wszystkich bardziej niźli wymowność Weiramona.

— Jakieś dziesięć mil od nas — oznajmił głośno Rand — dobre pięćdziesiąt tysięcy ludzi szykuje się do wymarszu. — Wiedzieli o tym już wcześniej, niemniej jego słowa ściągnęły nań spojrzenie wszystkich oczu i zasznurowały wszystkie usta. Weiramon głośno zatrzasnął szczęki, na jego obliczu pojawił się wyraz zawodu, uwielbiał bowiem wsłuchiwać się we własne przemowy. Gueyam i Maraconn, gładząc wystrzyżone w szpic, wypomadowane brody, uśmiechali się z wyczekiwaniem; obaj byli skończonymi głupcami. Semaradrid wyglądał tak, jakby właśnie zjadł cały garniec zgniłych śliwek. Gregorin i towarzyszący mu trzej lordowie z Rady Dziewięciu zwyczajnie zagryźli wargi z ponurą determinacją. Ci nie byli głupcami.

— Zwiadowcy nie dostrzegli śladu obecności sul’dam albo damane — ciągnął dalej Rand — ale nawet bez nich, nawet z Asha’manami, tamtych wystarczy, żeby wielu z nas zginęło... jeśli ktokolwiek zapomni, jaki jest plan. Jednak z pewnością nikomu się to nie przydarzy, nie mam w tej sprawie żadnych wątpliwości. — Tym razem żadnej szarży bez wyraźnego rozkazu. Stwierdził to w słowach jasnych jak słońce i twardych niczym kamień. Żadnego pomykania tu i tam, ponieważ komuś się zdawało, że coś widział.

Weiramon uśmiechnął się, wkładając w ten grymas tyle służalczości, ile zazwyczaj można było oczekiwać po Sunamonie.

Na swój sposób plan był prosty. Ruszą na zachód pięcioma kolumnami, każdej będą towarzyszyć Asha’mani, i spróbują spaść na Seanchan ze wszystkich stron równocześnie. Przynajmniej postarają się w ten sposób zamknąć pierścień okrążenia. Proste plany są zawsze najlepsze, upierał się Bashere.

„Jeśli nie zadowoli cię cały miot tłustych prosiąt — mruknął cicho — jeśli musisz pędzić w las, żeby znaleźć starą lochę, wówczas nie podniecaj się za bardzo, ponieważ ona wypruje ci flaki”.

„Żaden plan bitewny nigdy jeszcze nie ocalał w pierwszym starciu z wrogiem” — powiedział Lews Therin w głowie Randa. W danej chwili zdawał się myśleć zupełnie jasno. W danej chwili. „Coś jest nie w porządku” — warknął znienacka. W jego głosie powoli nabrzmiewało napięcie, póki nie przeszedł w dziki, pełen niedowierzania śmiech. — „Wszystko musi być dobrze, ale nie jest. Coś dziwnego, coś paskudnego, skrada się, skacze, szarpie”. — Jego bełkot przeszedł w szloch. — „To nie może być prawda! Ja chyba oszalałem!” — A potem zniknął, nim Rand zdążył go uciszyć. Ażeby sczezł, plan był dobry, w przeciwnym razie Bashere już by się nań rzucił niczym kura na robaka.

Lews Therin był szalony, w tej kwestii trudno było mieć wątpliwości. Póki jednak Rand al’Thor pozostawał przy zdrowych zmysłach... Byłby to doprawdy gorzki figiel spłatany światu, gdyby Smok Odrodzony oszalał przed wybuchem Ostatniej Bitwy.

— Zajmijcie stanowiska — rozkazał, dając znak Berłem Smoka. Musiał zdławić w sobie śmiech, jaki wzbudzała w nim ironia tej sytuacji.

Na jego rozkaz grupa szlachty, wśród potrącania się i mamrotania, rozpadła się na mniejsze oddziały, próbując zajmować pozycje zgodne z wcześniejszymi ustaleniami. Niewielu zresztą podobały się rozkazy przydziału otrzymane od Randa. Dzielące ich mury, które osłabił szok pierwszego starcia w górach, niemalże natychmiast znowu wyrosły.

Weiramon nie mógł odżałować swej nawet nie rozpoczętej mowy, jednak po ceremonialnym ukłonie, podczas którego wystawił w kierunku Randa szpic brody niczym grot włóczni, pojechał przez wzgórza na północ, a jego śladem podążyli Kiril Drapeneos, Bertome, Doressin i kilku pomniejszych cairhieniańskich lordów, każdy z nich z kamienną miną spowodowaną tym, że Tairenianiowi powierzono dowodzenie nad nimi. Gedwyn jechał przy boku Weiramona, zachowując się tak, jakby to on dowodził, czym ściągnął na siebie kilka mrocznych spojrzeń, których wszelako zdawał się nie zauważać. Pozostałe oddziały składały się z podobnie pomieszanych nacji. Gregorin również kierował się na północ, w towarzystwie ponurego Sunamona, który starał się stwarzać pozory, że całkowicie przypadkowo udaje się po prostu w tę samą stronę, za nimi zaś Dalthanes prowadził mniej dostojnych Cairhienian. Jeordwyn Semaris, następny z Dziewięciu, z Amondridem i Gueyamem podążał za Bashere’em na południe. Ci trzej zaakceptowali Saldaeanina jako dowódcę z prostego powodu, że nie był Tairenianinem, ani Cairhienianinem, ani Illianinem. Rochaid chyba próbował z Bashere tego samego co Gedwyn z Weiramonem, jednak Bashere najwyraźniej ignorował jego pretensje. W niewielkiej odległości od oddziału Bashere jechali Torean i Maraconn, nachyliwszy głowy, najwyraźniej dając upust złości wynikającej z postawienia nad nimi Semaradrida. A skoro już o tym mowa, Ershin Netari wciąż spoglądał na Jeordwyna i stawał w strzemionach, szukając wzrokiem Gregorina i Kirila, chociaż żadną miarą nie mógłby ich zobaczyć, ponieważ zniknęli już wśród wzgórz. Semaradrid, wyprostowany tak sztywno, jakby połknął stalowy pręt, wyglądał na równie niewzruszonego co Bashere.

Przez cały czas Rand stosował się do tej samej zasady. Ufał Bashere i sądził, że być może potrafi zaufać Gregorinowi, żaden z pozostałych na pewno nie odważy się zwrócić przeciwko niemu, mając wokół siebie tylu obcych i tak niewielu przyjaciół. Obserwując, jak po kolei znikają wśród wzgórza, Rand zaśmiał się cicho. Będą dla niego walczyć i będą walczyć dobrze, ponieważ nie mieli innego wyjścia. Podobnie jak on.

„Szaleństwo” — wysyczał Lews Therin. Rand ze złością stłumił jego głos.

Oczywiście nie został sam. Tihera i Marcolin dysponowali większością sił Obrońców oraz Towarzyszy, którzy stali konnymi szeregami wśród oliwnych drzew na wzgórzach ograniczających z flanki grzbiet, gdzie zatrzymał swego wierzchowca. Pozostali odeszli, stanowiąc ubezpieczenie na wypadek jakiejś niespodzianki. Kompania odzianych w niebieskie kaftany Legionistów czekała cierpliwie w zagłębieniu poniżej, strzeżona czujnym okiem Masonda, równie liczną ariergardę oddziału stanowili ludzie noszący wciąż te same ubrania, w których poddali mu się na trakcie w Illian. Próbowali naśladować spokój Legionistów — ostatecznie sami teraz byli Legionistami — ale bez większego powodzenia.

Rand zerknął na Ailil i Anaiyellę. Tairenianka uśmiechnęła się doń sztucznie, ale nawet ten uśmiech wyszedł jej słabo. Twarz drugiej kobiety mogła równie dobrze być wykuta z lodu. Nie potrafił im tego zapomnieć, ani im, ani Denharadowi, ani ich zbrojnym. Kolumna jego wojsk, poruszająca się w centrum, będzie najliczniejsza i zdecydowanie najsilniejsza. Zdecydowanie.

Flinn oraz ludzie, których Rand wybrał po bitwie pod Studniami Dumai, jechali w górę stoku, na wprost niego. Łysiejący starszy mężczyzna jak zawsze prowadził, mimo że już wszyscy, prócz Adleya i Narishmy, nosili teraz w kołnierzach tak Smoka jak i Miecz, Dashiva zaś zasłużył sobie nań pierwszy. Po części było tak dlatego, że młodsi mężczyźni okazywali Flinnowi szacunek, mając na względzie jego lata doświadczeń w Andorańskiej Gwardii Królewskiej. I po części również dlatego, że Dashiva zdawał się o to nie dbać. Na najrozmaitsze zachowania ludzi reagował chyba tylko lekkim rozbawieniem. Przynajmniej kiedy je dostrzegał, kiedy zechciał oderwać się bodaj na moment od prowadzonej pod nosem rozmowy z samym sobą. Najczęściej jednak zdawał się ledwie świadom istnienia wszystkiego, co było dalej niż koniec jego nosa.

Z tego też powodu Rand przeżył lekki wstrząs, kiedy Dashiva niezgrabnie wbił obcasy w zapadłe boki swego wierzchowca i wysforował przed pozostałych. Ta prosta twarz, na której jakże często zastygał wyraz roztargnienia albo rozbawienia własnymi myślami, teraz była wykrzywiona zmartwieniem. A już co najmniej szokujący był fakt, że gdy tylko dotarł do Randa, pochwycił saidina i natychmiast splótł wokół nich osłonę uniemożliwiającą podsłuchiwanie. Lews Therin choć raz oszczędzał oddech — jeśli można rzec, że bezcielesny głos potrzebuje oddechu dla swych słów — i nie mamrotał o zabijaniu; sięgnął natomiast bez słowa w kierunku Źródła, próbując je wyszarpnąć Randowi. A potem równie nagle zamilkł i zniknął.

- Saidin jest tutaj jakiś podejrzany, coś jest z nim nie tak — powiedział Dashiva, w niezwykły dla siebie, pozbawiony typowej mglistości sposób. W rzeczy samej, jego słowa brzmiały całkiem... rzeczowo. I przebijało też przez nie zniecierpliwienie. Jakby to przemawiał nauczyciel upominający szczególnie tępego ucznia. Posunął się nawet do tego, że dźgał powietrze przed Randem wyprostowanym palcem. — Nie mam pojęcia, o co chodzi. Nic nie jest w stanie zwichrować saidina, a gdyby to było możliwe, poczulibyśmy to jeszcze w górach. Cóż, wczoraj dawało się coś wyczuć, ale wrażenie było tak nieznaczne, że... Dzisiaj jednak czuję to całkowicie wyraźnie. Saidin zachowuje się tak, jakby... żył własnym życiem. Wiem, wiem. Saidin nie jest żywy. Ale... tutaj pulsuje w nim jakieś tętno. Trudno nad nim zapanować.

Rand z wysiłkiem rozwarł palce, kurczowo ściskające Berło Smoka. Nie od dziś był pewien, że Dashiva jest równie szalony jak sam Lews Therin. Zazwyczaj jednak tamten w większym stopniu panował nad sobą, jakkolwiek skomplikowana byłaby to kontrola.

— Przenoszę dłużej od ciebie, Dashiva. Po prostu skaza bardziej daje ci się we znaki. — Nie potrafił jednak złagodzić wymowy tych słów. Światłości, przecież nie mogli jeszcze wszyscy oszaleć, ani on, ani oni! — Zajmij swoje stanowisko. Niedługo wyruszamy. — Zwiadowcy mieli wkrótce powrócić. Na terenie znacznie mniej pofałdowanym niż wcześniej, aczkolwiek wciąż przecież nie całkiem płaskim, nawet z tak ograniczonym polem widzenia, sprawdzenie obszaru o promieniu dziesięciu mil nie powinno zająć dużo czasu, jeśli się Podróżuje.

Dashiva nie wykonał najdrobniejszego gestu, który świadczyłby, że zamierza zastosować się do rozkazu. Zamiast tego gniewnie otworzył usta, a potem zamknął je zdecydowanie. Trzęsąc się niepowstrzymanie, wciągnął głęboki oddech.

— Wiem doskonale, od jak dawna przenosisz — powiedział lodowatym, omalże pogardliwym tonem — z pewnością jednak nawet ty jesteś w stanie to wyczuć. Zastanów się, człowieku! Nie podoba mi się, gdy saidin zachowuje się w sposób, który można określić jedynie słowem „dziwny”, nie chcę też umrzeć ani... wypalić się, tylko dlatego, że ty jesteś ślepy! Przyjrzyj się moim osłonom! Przyjrzyj się!

Rand przyjrzał się. Dashiva przystępujący do zdecydowanych działań stanowił już i tak osobliwy widok, ale Dashiva ulegający nastrojom? A potem naprawdę skoncentrował się na osłonie. Strumienie powinny być mocno osadzone, zupełnie jak nitki w ciasno utkanym płótnie. A tymczasem drżały. Osłona była równie solidna, tak jak powinna być, a jednak pojedyncze wątki Mocy leciutko migotały od słabej wibracji. Morr twierdził, że saidin zachowywał się dziwnie pod Ebou Dar, jak również w promieniu stu mil od miasta. Teraz znajdowali się już zdecydowanie wewnątrz tak zakreślonego obszaru.

Rand wczuł się we wrażenia niesione przez saidina. Zawsze świadom był przepływów Mocy — gdyby sobie pozwolił na nieuwagę, równałoby się to śmierci albo czemuś jeszcze gorszemu — jednak przywykł już do ciągłego boju, jaki musiał z nim toczyć. Była to walka na śmierć i życie, jednak z czasem stała się równie naturalna jak życie samo. Ta walka w istocie była życiem. Wytężył zmysły, by w pełni doświadczyć istoty tego boju, istoty swego życia. Chłód, który potrafiłby skruszyć kamień na pył. Ogień zdolny w jednym rozbłysku odparować skałę. Plugastwo, przy którym zastarzały dół kloaczny pachniałby niczym kwietny ogród. Oraz... rodzaj pulsowania, jakby małe zwierzątko szarpało się w zaciśniętej dłoni. Nie był to ten rodzaj drżenia, jaki wyczuwał w Shadar Logoth, gdzie skaza saidina rezonowała złem przesycającym tamto miejsce, sprawiając, że sam saidin kołysał się niczym dzwon. Tutaj skaza była silna, lecz wywierane przez nią wrażenie pozostawało stabilne. To sam saidin zdawał się tutaj pełen rozmaitych podziemnych prądów i pływów. Niespokojny, powiedział Dashiva, i teraz Rand potrafił zrozumieć sens tych słów.

W dole stoku stojący obok Flinna Morr przeczesał dłonią włosy i rozejrzał się niepewnie dookoła. Flinn, który nieustannie zmieniał pozycję w siodle, teraz poluzował miecz w pochwie. Narishma, wciąż wpatrzony w niebo, wypatrujący skrzydlatych stworzeń, jakoś zbyt często mrugał. W policzku Adleya rytmicznie drgał mięsień. Wszyscy zdradzali właściwe sobie oznaki nerwowości i odrobinę zdumienia. Rand poczuł wzbierającą w sercu ulgę. Mimo wszystko nie było to jeszcze szaleństwo.

Dashiva uśmiechnął się, krzywym, aczkolwiek pełnym samozadowolenia uśmiechem.

— Nie potrafię pojąć, jak mogłeś wcześniej nie zauważyć. — Ton jego głosu stanowił doskonałe odbicie wyrazu twarzy. — Od czasu jak rozpoczęliśmy to szaleńcze przedsięwzięcie, właściwie rzecz biorąc, dzień i noc nie wypuszczasz saidina. To jest najprostsze zaklęcie osłaniające, ale z początku w ogóle nie chciało się ukształtować, a potem splot zaskoczył z szarpnięciem, jakby mi się próbował wyrwać z rąk.

Pół mili na zachód, na nagim szczycie jednego ze wzgórz zawirowała srebrzystobłękitna pręga otwierającej się bramy, następnie Żołnierz przeciągnął przez nią opornego konia i dosiadł go pośpiesznie; najwyraźniej powracający zwiadowca. Nawet z tak dużej odległości Rand potrafił dostrzec delikatne lśnienie splotów otaczających bramę, które wkrótce zniknęły. Zanim jeździec dotarł do stóp wzgórza, już druga brama otworzyła się na jego grzbiecie, potem trzecia, czwarta, i kolejne. Jedna po drugiej, w tempie ledwie pozwalającym poprzednikowi usunąć się z drogi.

— Ale jakoś ci się jednak udało — powiedział Rand. To samo odnosiło się do bram zwiadowców. — Mówisz, że saidina trudno kontrolować, ale tak jest przecież zawsze, w końcu jednak nieodmiennie poddaje się twej woli. — Dlaczego jednak w tym miejscu trudności miałyby być większe? Pytanie, które należy odłożyć na później. Światłości, jakże żałował, że Herid Fel już nie żyje, stary filozof być może znalazłby odpowiedź. — Wróć do pozostałych, Dashiva — rozkazał, ale tamten wciąż przypatrywał mu się zdumiony i Rand musiał kilkukrotnie powtarzać swoje słowa, nim wreszcie zabezpieczenie przed podsłuchem zniknęło, a Dashiva zawrócił konia i nie próbując nawet odsalutować, pognał go szybko w dół zbocza.

— Jakieś kłopoty, mój Lordzie Smoku? — zapytała ze sztucznym uśmiechem Anaiyella. Ailil tylko popatrzyła na Randa całkowicie pozbawionym wyrazu spojrzeniem.

Widząc, że pierwszy zwiadowca skierował się w stronę Randa, pozostali szerokim wachlarzem ruszyli na północ i południe, każdy w zamiarze dołączenia do którejś z kolumn. Znalezienie ich w ten starodawny sposób będzie jednak szybsze niźli przypadkowe podróże przez krótkodystansowe bramy. Nalaam zaś już wkrótce ściągnął wodze przed Randem, przyłożył pięść do serca — czy rzeczywiście jego oczy patrzyły dziko, rozbiegane? Nieważne. Saidin wciąż robił to, co kazał mu władający Mocą mężczyzna. Nalaam dokończył salut i przystąpił do składania raportu. Seanchanie, jak się okazało, nie znajdowali się wcale w odległości dziesięciu mil, lecz znacznie bliżej — pięć, może sześć — i maszerowali na wschód. I mieli ze sobą liczne sul’dam oraz damane.

Nalaam pogalopował, Rand zaś wydał odpowiednie rozkazy i jego kolumna ruszyła na zachód. Obrońcy i Towarzysze jechali po obu flankach. Legioniści maszerowali w ariergardzie, tuż za Denharadem. Ich obecność stanowiła napomnienie dla szlachty i ich zbrojnych, jeśli tamci jeszcze jakiegoś potrzebowali. Anaiyella z pewnością dostatecznie często oglądała się przez ramię, Ailil zaś zbyt wyraźnie powstrzymywała identyczny gest. Wokół Randa skupiła się główna siła uderzeniowa kolumny — on, Flinn i pozostali Asha’mani — podobnie wyglądał szyk pozostałych oddziałów. Asha’mani wezmą na siebie ciężar walki, stal pozostałych będzie strzegła ich pleców. Słońce wciąż miało jeszcze sporo drogi do południowego szczytu na nieboskłonie. Nie zdarzyło się nic, co zmusiłoby ich do zmiany planów.

„Szaleństwo czeka na jednych” — wyszeptał Lews Therin. — ”Innych wszakże trawi już od dawna”.


Miraj zajmował pozycję niedaleko czoła swej armii, maszerującej na wschód po błotnistej drodze, która wiła się wśród gajów oliwnych i zagajników. Jednak nie zdecydował się na podróż z awangardą. Między nim a wysuniętymi zwiadowcami znajdował się pełen regiment wojska, głównie złożony z Seanchan. Znał generałów, którzy upierali się, by zajmować miejsce w pierwszym szeregu. Niejeden już nie żył. I większość przegrała bitwy, w których oddali życie. Wszechobecne błoto oczywiście maskowało poniekąd pochód armii, która dzięki niemu nie wzbijała kurzu na drodze, jednak wieść o niej, nie zważając na trudne warunki, niosła się niczym pożar po Równinach Sa’las. Tu i tam wśród oliwnych gajów zdarzało mu się dostrzec przewróconą taczkę lub porzucony sierp, ale robotnicy zniknęli już dawno temu. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego przeciwników będą na szczęście unikać z równą skwapliwością. Jeśli więc los okaże się łaskawy, nie mając rakenów, tamci dowiedzą się o jego nadejściu, kiedy będzie już za późno. Wszelako Kennar Miraj nie lubił zanadto ufać losowi.

Prócz licznych podoficerów, gotowych w każdej chwili dostarczyć żądaną mapę lub skopiować rozkazy, oraz posłańców czekających na te ostatnie, podczas jazdy towarzyszyli mu tylko Abaldar Yulan — mężczyzna postury tak nikłej, że nawet zupełnie przeciętny wałach zdawał się pod nim wielki, a jednak zapalczywy, z paznokciami małych palców obu dłoni pomalowanymi na zielono, w czarnej peruce maskującej łysinę — i Lisaine Jarath, siwowłosa kobieta z samego Seandar, której blada okrągła twarz i niebieskie oczy stanowiły wręcz modelowy wizerunek niewzruszonego spokoju. Yulan natomiast nie był spokojny — czarny niczym węgiel Kapitan Sił Powietrznych Miraja często krzywił się na rozkazy, które prawie nie pozwalały mu ująć w dłonie wodzy rakena, jednak jego dzisiejszy grymas aż tchnął niezadowoleniem sięgającym głębi istoty. Niebo było bezchmurne, doskonałe dla latających stworzeń, jednak z rozkazu samej Suroth żaden z jego awiatorów nie miał znaleźć się w siodle, nie wspomogą dzisiejszego boju. Hailene towarzyszyło zbyt mało rakenów, aby niepotrzebnie nimi szafować. Jednak to spokój Lisaine znacznie bardziej martwił Miraja. Była dlań kimś znacznie więcej niźli tylko przełożoną znajdujących się pod jego dowództwem der’sul’dam, byłą przyjaciółką, z którą niezliczoną ilość razy dzielił filiżankę kaf i planszę do gry w kamienie. Kobieta przepełniona energią, pełna entuzjazmu i humoru. A teraz była lodowato spokojna i równie milcząca jak każda z sul’dam, które wcześniej próbował przesłuchać.

W zasięgu wzroku miał dwadzieścia damane, idących po obu flankach konnych, każda w ślad za wierzchowcem swojej sul’dam. Sul’dam stale pochylały się w siodłach, by głaskać damane po głowach, potem się prostowały, by już za moment natychmiast nachylić się i uspokajać je znowu. W jego oczach damane wyglądały na stosunkowo spokojne i zdecydowane, jednak widok sul’dam z pewnością świadczył, że te znajdowały się na skraju załamania. A porywcza zazwyczaj Lisaine jechała obok niego w grobowym milczeniu.

Przed nimi pojawił się torm i pomknął wzdłuż kolumny. Mijał ją szerokim łukiem, właściwie przemykając skrajem zagajników, jednak konie rżały i tańczyły nerwowo na widok brązowołuskiego stwora. Dobrze ułożony torm nigdy nie zaatakowałby koni — przynajmniej póki nie ogarnąłby go bez reszty szał zabijania, powód, dla którego tormy nie najlepiej spisywały się w bitwach — jednak konie wyćwiczone, by zachować spokój w obecności torma, stanowiły równą rzadkość jak same bestie.

Miraj wysłał chudego podporucznika o imieniu Varek, aby odebrał raport zwiadowcy od morat’torm. Tamten musiał pójść pieszo, ale oby Światłość spaliła tego, kto pozwolił sobie na stratę własnego sei’taer. Nie będzie tracił czasu, czekając, aż Varek opanuje zdobytego gdzieś na tych ziemiach konia. Podporucznik wrócił szybciej jeszcze, niż się pierwej oddalił, potem ukłonił się zdecydowanie i przystąpił do raportu, zanim jeszcze na dobre się wyprostował.

— Wróg znajduje się mniej niż pięć mil na wschód, mój lordzie Kapitanie-Generale, maszeruje w naszym kierunku. Pięcioma kolumnami, które dzieli odległość mili.

Tyle, jeśli chodzi o szczęście. Miraj jednak, zamiast biadać nad losem, zaczął się natychmiast zastanawiać, w jaki sposób zaatakować czterdzieści tysięcy żołnierzy, sam dysponując jedynie pięcioma oraz pięćdziesięcioma damane. I już wkrótce ludzie galopowali, wioząc rozkazy mające przygotować wojsko do odparcia spodziewanego okrążenia, toteż nie minęło wiele czasu, gdy regimenty zaczęły zajmować pozycje w zagajnikach, wraz z nimi sul’dam i ich damane.

Osłoniwszy się płaszczem przed niespodzianym podmuchem zimnego wiatru, Miraj dostrzegł w tej samej chwili coś, co przejęło go jeszcze większym chłodem. Lisaine również obserwowała sul’dam znikające wśród drzew. A na jej czoło wystąpiły grube krople potu.


Bertome jechał w swobodnej postawie, pozwalając, by boczny wiatr powiewał połami jego płaszcza, jednak zalesiony teren przed sobą obserwował z czujnością, której bynajmniej nie starał się skrywać. Z czterech rodaków za swoimi plecami jedynie Doressin miał autentyczną wprawę w Grze Domów. Ten durny taireński pies, Weiramon, był, rzecz jasna, zupełnie ślepy. Bertome zerknął na wyprostowane plecy człowieka, którego miał za całkowitego bufona. Weiramon mocno wyprzedzał pozostałych, pogrążony w rozmowie z Gedwynem, a jeśli Bertome potrzebował dodatkowego dowodu na to, że Tairenianin będzie śmiał się z tego, na czego widok kozę by zemdliło, to mógł ów dowód znaleźć w owej kurtuazji, z jaką tamten odnosił się do młodego, płomiennokiego potwora. Zauważył, że Kiril przygląda mu się z ukosa, więc ściągnął wodze swego siwka, oddalając go od wielkoluda. Nie żywił szczególnej wrogości do Illianina, ale nienawidził, gdy ludzie patrzyli nań z góry. Nie mógł się już doczekać powrotu do Cairhien, bo tam nie będzie musiał przebywać w otoczeniu niezgrabnych gigantów. Kiril Drapeneos, mimo że taki przerośnięty, z pewnością nie był ślepy. On również wysłał naprzód kilkunastu zwiadowców. Weiramon zadowolił się jednym.

— Doressin — powiedział cicho Bertome, a po chwili dodał głośniej: — Doressin, ty tępaku!

Kościsty mężczyzna wzdrygnął się. Podobnie jak Bertome i cała pozostała trójka, wygolił wysoko i przypudrował czoło; ostatnimi czasy styl nawiązujący do wyglądu żołnierzy stawał się coraz bardziej modny. Doressin na zaczepkę powinien był odpowiedzieć, wyzywając go od ropuchy, jak to czynił od czasów chłopięcych, a jednak tylko podjechał bliżej i nachylił się ku Bertome. Był najwyraźniej zdenerwowany i nie ukrywał tego, jego czoło cięły głębokie zmarszczki.

— Zdajesz sobie sprawę, że Lord Smok postanowił nas poświęcić? — wyszeptał, zerkając na pełznącą za nimi kolumnę. — Krew i ogień, przecież tylko wykonywałem rozkazy Colavaere... Niemniej od chwili gdy on ją zabił, powinienem wiedzieć, że też już jestem trupem.

Przez chwilę Bertome przypatrywał się kolumnie zbrojnych podążającej wśród łagodnych wzgórz. Tu drzewa rosły znacznie rzadziej, wciąż jednak było ich dość, by umożliwić nieprzyjacielowi atak z zaskoczenia. Ostatni z oliwnych gajów zostawili już jakąś milę za sobą. Ludzie Weiramona jechali rzecz jasna ławą, w tych swoich idiotycznych kaftanach z marszczonymi rękawami w białe pasy, ich śladem postępowali Illianie Kirila w zieleniach i czerwieniach dostatecznie jaskrawych, że zawstydziłyby Druciarza. Jego żołnierze włożyli pod napierśniki dyskretne granaty i dzięki temu wciąż nie było ich widać, mimo iż zajmowali pozycję obok Doressina i pozostałych, wyprzedzając tylko kompanię Legionistów. Weiramon zdawał się zdziwiony, że piechota dotrzymuje kroku konnym, choć przecież nie narzucił wcale ostrego tempa.

Tak naprawdę Bertome wcale nie patrzył na zbrojnych. Z tyłu, nawet za ludźmi Weiramona jechało siedmiu konnych, siedmiu mężczyzn w czarnych kaftanach, o twardych obliczach i zimnych niczym śmierć spojrzeniach. Jeden wpiął w kołnierz szpilkę w kształcie srebrnego miecza.

— Byłby to dosyć wyszukany sposób na realizację takiego zamierzenia — sucho poinformował Doressina. — I wątpię, by al’Thor wysyłał z nami tych ludzi, gdybyśmy mieli trafić prosto w otwór maszynki do mielenia mięsa. — Wciąż marszcząc czoło, Doressin otworzył już usta, ale Bertome wszedł mu w słowo: — Muszę porozmawiać z Tairenianami. — Nie lubił, kiedy towarzysz dzieciństwa zachowywał się w ten sposób. Al’Thor sprawił, że zupełnie się rozkleił.

Weiramon i Gedwyn, zajęci sobą, nie usłyszeli, jak się do nich zbliżał. Gedwyn w roztargnieniu podrzucał wodze, rysy jego twarzy skrzepły w grymasie pogardy. Twarz Tairenianina nabiegła krwią.

— Nie dbam o to, kim jesteś — mówił do mężczyzny w czarnym kaftanie, głosem niskim, twardym, prawie się zapluwając. — Nie podejmę żadnego dodatkowego ryzyka, bez wyraźnego rozkazu z ust samego...

Nagle obaj równocześnie uświadomili sobie obecność Bertome, szczęki Weiramona zatrzasnęły się głośno. Popatrzył na Bertome wzrokiem tak pełnym ognia, jakby chciał go zabić na miejscu. Uśmiech zawsze obecny na twarzy Asha’mana gdzieś się zapodział. Powiał wiatr, zimny i przenikliwy, jak zawsze gdy chmury przesłaniały słońce, jednak jego chłód nawet nie mógł się równać z mrozem zaskoczonego spojrzenia Gedwyna. Bertome przeżył lekki wstrząs, gdy zrozumiał, że tamten również najchętniej widziałby go martwym.

Po chwili jednak, mimo iż lodowato mordercze spojrzenie Gedwyna nie zmieniło się ani na jotę, wyraz twarzy Weiramona przeszedł znamienną metamorfozę. Nabiegłe krwią oblicze powoli odzyskało normalną barwę, przeciął je nagły uśmiech, pochlebczy uśmiech, w którym migotał tylko cień szyderczego poczucia wyższości.

— Właśnie o tobie myślałem, Bertome — powiedział serdecznie. — Wielka szkoda, że al’Thor zadusił twoją kuzynkę. Własnymi rękoma, jak słyszałem. Mówiąc szczerze, zaskoczony byłem, dowiedziawszy się, że odpowiedziałeś na jego wezwanie. Widziałem, jak cię obserwował. Obawiam się, że zaplanował dla ciebie coś bardziej... interesującego... niźli łomotanie buciorów o podłogę, kiedy jego ręce będą się zaciskać na twoim gardle.

Bertome stłumił westchnienie, którego powodem nie była bynajmniej wyłącznie niezgrabność tego głupca. Wielu próbowało już nim manipulować, wykorzystując do tego celu śmierć Colavaere. Była jego faworyzowaną kuzynką, wszelako ambitną ponad miarę. Roszczenia Saighan do Tronu Słońca były całkowicie usprawiedliwione, jednak wydawały się nie do utrzymania wobec prawomocności pretensji Riatinów lub Damodredów, każdych z osobna, a co dopiero występujących razem, nie wspominając już o jawnym błogosławieństwie Białej Wieży tudzież Smoka Odrodzonego. Mimo to wciąż uważał ją za swoją faworytkę. Przynajmniej póki żyła. Czego mógł chcieć Weiramon? Z pewnością nie tego, na co wskazywałyby pozory. Nawet ten taireński idiota nie był aż tak prostacki.

Zanim jednak zdołał ułożyć jakąś odpowiedź, zobaczył jeźdźca, mknącego w ich strony między drzewami. Cairhienianin. Kiedy gwałtownie ściągnął przed nimi wodze, a jego koń aż przysiadł na zadzie, Bertome rozpoznał jednego z własnych zbrojnych, szczerbatego człeczynę z podłużnymi szramami na obu policzkach. Doile, przypomniał sobie. Z majątku Colchaine.

— Mój lordzie Bertome — wydyszał tamten, kłaniając się pośpiesznie. — Dwa tysiące Tarabonian depcze mi po piętach. I mają ze sobą kobiety! Z błyskawicami na sukniach!

— Depczą ci po piętach — mruknął Weiramon lekceważąco. — Zobaczymy, co powie mój człowiek, kiedy wróci. Z pewnością nie widzę żadnych!...

Jego słowa utonęły w dobiegających z przodu gwałtownych okrzykach i tętencie kopyt, wkrótce pojawili się galopujący lansjerzy, falą powodzi rozlewając się wśród drzew. Prosto na Bertome’a i pozostałych.

Weiramon zaśmiał się.

— Zabijaj, kogo chcesz i jak chcesz, Gedwyn — powiedział, dramatycznym gestem dobywając miecza. — Ja pozostanę przy swoich metodach. I tyle! — Pogalopował w kierunku swych zbrojnych, wymachując klingą nad głową i krzycząc: — Saniago! Saniago i chwała! — Nikt, kto go znał, nie mógł się dziwić, że do okrzyku na cześć swego Domu, swej największej miłości, nie dołączył zawołania kraju.

Pędząc co koń wyskoczy w tę samą stronę, Bertome również krzyczał:

— Saigan i Cairhien! — Nie było potrzeby jeszcze dobywać miecza. — Saigan i Cairhien! — O co tamtemu mogło chodzić?

Załomotał grzmot i skonsternowany Bertome wzniósł wzrok ku niebu. Chmur wcale nie było więcej niż kilka chwil temu. Nie... Doile... Dalyn?... wspomniał o tych kobietach. Ale moment później Bertome zapomniał na dobre o głupim Tairenianinie, Tarabonianie w welonach kolczych parli bowiem nań przez zalesione wzgórza, przed nimi zaś ziemia rozkwitała ogniem, a niebo płakało błyskawicami.

— Saigan i Cairhien! — krzyczał.

Zerwał się wiatr.


Jeźdźcy zwarli się ze sobą wśród grubych pni drzew i gęstego poszycia spowitego w głębokim cieniu. Światła zdawało się coraz mniej, pokrywa chmur gęstniała nad głowami, trudno jednak było to ostatecznie stwierdzić, mając nad głową gęsty las. Donośny łomot całkowicie niemal tłumił szczęk stali o stal, krzyki ludzi, wrzaski koni. Od czasu do czasu ziemia drżała. Niekiedy wróg wznosił okrzyki.

— Den Lushenos! Den Lushenos i Pszczoły!

— Annallin! Naprzód za Annallin!

— Haellin! Haellin! Za Wysokiego Lorda Sunamona!

Tylko ten ostatni krzyk Varek bodaj po części rozumiał, aczkolwiek podejrzewał, że każdy z lokalnych władców, który rościł sobie pretensje do miana Wysokiego Lorda lub Lady, być może nie otrzyma nawet szansy złożenia Przysięgi.

Szarpnięciem wyrwał miecz, który ugrzązł pod ramieniem przeciwnika, tuż nad krawędzią napierśnika, i pozwolił, by mały blady mężczyzna osunął się na ziemię. Niebezpieczny był z niego przeciwnik, póki nie popełnił błędu i nie uniósł za wysoko klingi. Gniadosz tamtego do wtóru głośnych trzasków pognał przez gęste poszycie, Varek zaś pozwolił sobie na chwilowe ukłucie żalu. Zwierzę sprawiało znacznie lepsze wrażenie niż bułanek, którego zmuszony był dosiadać. Trwało to jednak tylko chwilę, w następnej bowiem już wytężał wzrok, próbując przebić nim zasłonę jakichś pnączy, chyba winorośli, które zwisały co najmniej z połowy gałęzi, oraz kłębów szarych pierzastych roślin, oplatających bodaj każdą.

Zewsząd docierały doń odgłosy bitwy, z początku jednak nie dostrzegał żadnego poruszenia. Potem w odległości pięćdziesięciu kroków pojawiło się kilkunastu altarańskich lansjerów, którzy prowadzili konie za uzdy i choć rozglądali się ostrożnie dookoła, to jednak głośno ze sobą rozmawiali, co zapewne należało tłumaczyć licznymi czerwonymi cięciami na napierśnikach. Varek chwycił wodze, decydując się objąć nad nimi komendę. Eskorta, nawet taka niezdyscyplinowana zbieranina, mogła zdecydować o tym, czy wiadomość, którą wiózł, dotrze do Generała-Chorągwi Chianmai.

Nagle spomiędzy drzew pomknęły ciemne smugi, strącając Altaran z siodeł. Ich konie rozbiegły się we wszystkie strony, zanim jeszcze jeźdźcy upadli na ziemię, a po chwili zostało już tylko kilkanaście ciał rozrzuconych na mokrym dywanie z uschłych liści, z każdego zaś sterczał przynajmniej jeden grot kuszy. Zapanował absolutny spokój. Varek mimowolnie zadrżał. Ta piechota w niebieskich kaftanach początkowo zdawała się łatwym przeciwnikiem, nie mieli nawet pikinierów, za których szeregiem mogliby się schronić przed szarżą, jednak nigdy nie wychodzili na otwarte pole, kryjąc się w zagłębieniach gruntu. Jednak nie oni byli najgorsi. Po tamtym szaleńczym odwrocie ku pokładom statków czekających u wybrzeży Falme zdawało mu się, że był oto świadkiem najgorszej rzeczy, jaką można w życiu zobaczyć — ucieczki Wiecznie Zwycięskiej Armii. Ale nie dalej jak pół godziny temu dane mu było obserwować, jak stu Tarabonian natarło na samotnego człowieka w czarnym kaftanie. Stu lansjerów przeciwko jednemu mężczyźnie... i Tarabonianie zostali wybici do nogi. Dosłownie do nogi, ludzie i konie ginęli równo w eksplozjach poszarpanego mięsa. Rzeź dokonywała się w takim tempie, że ledwo mógł nadążyć wzrokiem, i trwała tak, póki tamci jeszcze uciekali, by skończyć się dopiero w momencie; gdy żadnego żywego już nie było w zasięgu wzroku. Być może nie było to wiele gorsze niż ziemia wybuchająca pod stopami, jednak atak damane zazwyczaj zostawiał z człowieka resztki, które można było pogrzebać.

Ostatni człowiek, z jakim udało mu się porozmawiać w tym lesie, posiwiały weteran z ojczyzny dowodzący setką amadiciańskich pikinierów, poinformował go, że stanowisko Chianmai znajdowało się gdzieś w tym kierunku. Wreszcie zobaczył przed sobą cienie uwiązanych do drzew, pozbawionych jeźdźców koni, a obok nich kręcili się piesi. Może od nich uzyska dalsze wskazówki. I poużywa sobie na nich odpowiednio, za bezczynność w obliczu szalejącej bitwy.

Kiedy wjechał między nich, zapomniał o wcześniejszych planach. Znalazł tych, których szukał, ale bynajmniej nie o takim marzył widoku. Rzędem leżało kilkanaście straszliwie spalonych ciał. Wśród nich, łatwo rozpoznawalny dzięki nienaruszonej złocistobrązowej twarzy, znajdował się Chianmai. Zdolni do utrzymania się na nogach byli tylko rozmaici Tarabonianie, Amadicianie, Altaranie, niektórzy zresztą również ranni. Jedynym Seanchaninem okazała się sul’dam o ściągniętym obliczu, pocieszająca łkającą damane.

— Co tu się stało? — dopytywał się Varek. Nie sądził, aby zostawianie niedobitków było w stylu tych Asha’manów. Może sul’dam udało się ich odeprzeć.

— Czyste szaleństwo, mój panie. — Przysadzisty Tarabonianin wzruszeniem ramion odesłał człowieka smarującego maścią poparzone lewe ramię. Rękaw kaftana najwyraźniej spalił się aż do krawędzi napierśnika, jednak mimo odniesionych obrażeń mężczyzna nawet się nie krzywił. Welon kolczy zwisał zaczepiony tylko jednym końcem o stożek hełmu z czerwonym pióropuszem, obnażając twarz z siwymi, sumiastymi wąsiskami, całkiem nieomal zakrywających usta, znad których obraźliwie bezpośrednio spoglądały oczy. — Oddział Illian wpadł na nas zupełnie bez ostrzeżenia. Z początku wszystko szło dobrze. Nie mieli ze sobą żadnego czarnego kaftana. Lord Chianmai poprowadził nas śmiało do ataku, a... ta kobieta... ciskała błyskawice. Potem, dokładnie w chwili, gdy atak Illian się załamał, między nas również zaczęły padać błyskawice. — Urwał i znacząco spojrzał na sul’dam.

W jednej chwili poderwała się na nogi i potrząsając pięścią, ruszyła w stronę Tarabonianina, doszła jednak tylko tak daleko, jak pozwalała jej przymocowana do drugiego nadgarstka smycz. Damane leżała na ziemi niczym stos łkających łachmanów.

— Nie pozwolę, by ten pies powiedział choć jedno złe słowo na moją Zakai! Jest dobrą damane! Dobrą damane!

Varek wykonał uspokajający gest w stronę kobiety. Widywał już sul’dam, które sprawiały, że ich podopieczne wyły, ponosząc karę za jakiś błąd, oraz kilka, które w trakcie takiego procederu okaleczyły najbardziej oporne, większość jednak zareagowałaby ostro, nawet gdyby któryś z członków Krwi rzucił bodaj cień na ich faworyty. Ten Tarabonianin z pewnością członkiem Krwi nie był, wnioskując zaś z wyglądu trzęsącej się sul’dam, była gotowa zabić. Varek podejrzewał, że gdyby ten człowiek wypowiedział swój bezsensowny, milczący zarzut na głos, to być może zostałby tu na miejscu zabity.

— Modlitwy za zmarłych muszą poczekać — powiedział bez ogródek Varek. To, co miał zamiar teraz zrobić, z pewnością oznaczało prostą drogę w ręce Poszukiwaczy, oczywiście jeśli zawiedzie, niemniej jednak oprócz sul’dam nie było tu żadnego Seanchanina zdolnego objąć komendę. — Obejmuję dowodzenie. Oderwiemy się od przeciwnika i ruszymy na południe.

— Oderwiemy się! — szczeknął barczysty Tarabonianin. — Chyba dni całe zabierze nam oderwanie się od przeciwnika! Illianie walczą jak borsuki przyparte do muru, Cairhienianie zaś niczym zaszczute fretki. Tairenianie nie są tak trudni do pokonania, jak wcześniej mi powiadano, ale gdzieś tu jest co najmniej kilkunastu tych Asha’manów, tak? Nie mam nawet pojęcia, gdzie znajduje się trzy czwarte moich ludzi w tym worku z niespodziankami! — Ośmieleni jego przykładem, pozostali również zaczęli protestować.

Varek całkowicie zignorował ich zastrzeżenia. I powstrzymał z dociekaniem, cóż to takiego ten „worek z niespodziankami”; widząc rozciągającą się dookoła gęstwę lasu, słysząc szczęk bitwy, gromkie odgłosy wybuchów i trzaskanie błyskawic, bez trudu potrafił sobie wyobrazić.

— Zbierzesz swoich ludzi i zaczniesz się wycofywać — oznajmił głośno, ucinając szmer głosów. — Ale nie nazbyt szybko, musicie działać razem. — Rozkazy Miraja dla Chianmai stwierdzały wyraźnie: „Tak szybko, jak to tylko będzie możliwe”, a on wbił sobie te słowa do głowy na wypadek, gdyby coś stało się z kopią rozkazu w jukach siodła: „Jak to tylko będzie możliwe”, ale zbyt szybko, mogłoby oznaczać, że zostawią w polu połowę stanu liczebnego na całkowitej łasce wroga, który będzie mógł rąbać ich na kawałki. — Teraz, ruszać się! Walczycie za Imperatorową, oby żyła wiecznie!

Takimi słowami jak to ostatnie zdanie zazwyczaj zachęcało się całkiem świeżych rekrutów, jednak z jakiegoś powodu podziałały na słuchaczy niczym smagnięcie szpicrutą. Kłaniając się pośpiesznie i głęboko, z rękoma na kolanach, omalże nie pobiegli w kierunku swych koni. Dziwne. Teraz przyszła kolej na niego, by odszukać jednostki Seanchan. Którąś na pewno będzie dowodził ktoś wyższy od niego rangą i wtedy będzie mógł jemu przekazać odpowiedzialność.

Sul’dam klęczała, głaszcząc po głowie swoją wciąż łkającą damane, i cicho coś do niej mruczała.

— Uspokój ją wreszcie — rozkazał jej. Tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. I przypomniał sobie, że w oczach Miraja dostrzegł chyba błysk niepokoju. Co mogło napełnić niepokojem Kennara Miraja? — Przypuszczam, że podczas przeprawy na południe los nas wszystkich będzie zależeć od was, sul’dam. — Cóż takiego powiedział, że cała krew odpłynęła jej z twarzy?


Bashere stał tuż na skraju lasu, spod zmarszczonych za kratami przyłbicy brwi obserwując widok, który rozpościerał się przed nim. Gniadosz trącał go pyskiem w ramię. Stał otulony ciasno płaszczem, chroniąc się przed podmuchami wiatru. Zresztą nawet nie tyle chodziło o zimno, które dawało się mocno we znaki, ile o uniknięcie uwagi wroga, który łatwiej dostrzegłby poruszające się poły płaszcza. W Saldaei taki ziąb traktowany byłby jako zwiastun nadchodzącej wiosny, jednak miesiące spędzone na południu sprawiły, że stał się miękki. Słońce wciąż jeszcze nie dotarło do zenitu, co łatwo było stwierdzić po kącie padania jaskrawych promieni, łyskających w przerwach między mknącymi szybko chmurami. Świeciło mu w oczy. Z faktu, że maszeruje się do bitwy w kierunku zachodnim, nie powinno wynikać, iż kończy się ją zwróconym ku południu. Przed nim leżało szerokie pastwisko, na którym stada czarno-białych kóz szczypały zbrązowiałą trawę, spacerując tu i tam, zupełnie jakby dookoła nie szalała bitwa. Zresztą najbliższa okolica w istocie nie nosiła żadnych śladów walk. Przynajmniej jak dotąd. Jednak niewykluczone, że każdy, kto spróbuje przekroczyć tę łąkę, zostanie poszarpany jak szmaciana lalka. A wśród drzew, niezależnie już, czy oliwnego gaju, czy lasu, tudzież zagajnika, nie zawsze można było spostrzec wroga, póki nie było za późno. Wszelkie talenty zwiadowcy nierzadko psu na budę się zdawały.

— Jeśli mamy ją przekroczyć — wymruczał Gueyam, pocierając łyse czoło szeroką dłonią — zróbmy to zaraz. Światłość jedna wie, że marnujemy tylko czas. — W tej samej chwili Amondrid zamknął usta, najwyraźniej Cairhienianin o okrągłym obliczu miał właśnie zamiar powiedzieć to samo. Ale prędzej konie zaczną się wspinać na drzewa, niż on przyzna, że w czymkolwiek zgadza się z Tairenianinem.

Jeordwyn Semaris parsknął głośno. Powinien był sobie wyhodować brodę, aby skryć tę szeroką szczękę. Przez nią jego głowa wyglądała niczym klin drwala.

— Moim zdaniem powinniśmy obejść tę łąkę dookoła — mruknął. — Straciłem już dość ludzi z rąk tych przeklętych przez Światłość damane i... — Urwał, obrzucając Rochaida niespokojnym spojrzeniem.

Młody Asha’man stał na uboczu, z zaciśniętymi ustami, muskając palcem szpilkę ze Smokiem wpiętą w kołnierz kaftana. Miał taką minę, jakby się zastanawiał, czy cała rzecz była wszystkiego warta. Chłopaka nie otaczała teraz, tak jak wcześniej, aura pewności siebie, za to krzywił się ze zmartwienia.

Bashere ujął wodze Śmigłego, podszedł do Asha’mana i zawiódł go jeszcze dalej w las. Właściwie to musiał go dosłownie ciągnąć, Rochaid marszczył czoło, opierał się. Nadto był dostatecznie wysoki, by patrzeć z góry na Bashere, czym jednak ten zupełnie się nie przejmował.

— Czy następnym razem mogę liczyć na twoich ludzi? — zapytał Bashere, szarpiąc z irytacją wąsa. — Żadnej zwłoki? — Rochaid i jego towarzysze zdawali się reagować coraz wolniej, coraz bardziej opieszale, kiedy sytuacja bojowa zmuszała ich do bezpośredniego starcia z damane.

— Wiem, jakie stoją przede mną zadania, Bashere — warknął Rochaid. — Czyż nie zabiliśmy ich jeszcze dość dla ciebie? O ile się orientuję, prawie już z nimi skończyliśmy!

Bashere wolno pokiwał głową. Ale gest ten nie oznaczał, że zgadza się z ostatnimi słowami Asha’mana. Pozostało jeszcze wielu żołnierzy wroga, niemal wszędzie, jeśli dobrze poszukać. Z drugiej zaś strony naprawdę wielu tamtych oddało życie. Taktykę swego oddziału oparł na wcześniejszych badaniach taktyki i strategii, wykorzystywanych podczas Wojen z Trollokami, kiedy to siły Światłości rzadko kiedy dorównywały liczebnością zastępom wroga. Uderzyć z flanki i uciec. Uderzyć na tyły i uciec. Uderzyć i uciec, a kiedy wróg cię ściga, wycofać się na z góry upatrzone pozycje, gdzie czekają legioniści z kuszami, potem zawrócić i uderzyć znowu, nim przyjdzie czas na kolejną ucieczkę. Albo kiedy wreszcie szeregi wroga się załamią. Dzisiaj doprowadził już do załamania kolejne oddziały Tarabonian, Amadician, Altaran i tych Seanchan w ich dziwnych zbrojach. Widział dzisiaj więcej poległych wrogów niźli w jakiejkolwiek swej bitwie od czasu Krwawych Śniegów. Jednak posiadanym Asha’manom druga strona mogła przeciwstawić swoje damane. Co najmniej jedna trzecia poległych Saldaean została na kolejnych milach, które dziś pokonał. Stracił niemalże połowę swych sił, tak wynikało ze wszystkich raportów, a gdzieś tam wciąż byli kolejni Seanchanie z ich przeklętymi kobietami oraz Tarabonianie i Amadicianie, i Altaranie. Wciąż nań szli, jakby znikąd pojawiali się kolejni, gdy tylko uporał się z ostatnim oddziałem. A Asha’mani z każdą chwilą coraz bardziej się... wahali.

Wskoczył na siodło Śmigłego i wrócił do miejsca, gdzie czekał Jeordwyn z pozostałymi.

— Obejdziemy ją dookoła — zarządził, ignorując przytaknięcia Jeordwyna, podobnie zresztą jak marsy Gueyama i Amondrida. — Potroić siłę zwiadu. Mam zamiar iść tak szybko, jak się da, ale nie chcę się nadziać na jakąś damane. — Nikt się nie roześmiał.

Rochaid zgromadził wokół siebie pozostałych pięciu Asha’manów, jeden miał srebrny miecz wpięty w kołnierz, pozostali byli bez żadnych ozdób. Kiedy wyruszali w drogę tego ranka, było o dwu więcej, także bez ozdób w kołnierzach, ale przecież nie tylko Asha’mani wiedzieli, jak zabijać, damane również to umiały. Rochaid gniewnie machał rękoma, najwyraźniej kłócił się z towarzyszami. Twarz mu poczerwieniała, ich oblicza natomiast były pozbawione wyrazu, skrzepłe w biernym uporze. Bashere miał tylko nadzieję, że Rochaid zdoła powstrzymać tamtych przed dezercją. Straty dzisiejszego dnia były już wystarczająco duże, by dodawać do nich szkody, jakie tego rodzaju ludzie mogli wyrządzić, wałęsając się swobodnie po okolicy.


Padał słaby deszcz. Rand ponurym wzrokiem objął ciemne chmury gromadzące się na niebie, za którymi na dobre zaczynała już ginąć blada tarcza słońca chylącego się ku odległemu horyzontowi. Deszcz sprzed chwili można było nazwać przelotnym, jednak z pewnością zwiastował stałe opady, którym oczywiście towarzyszyć będzie gruba powłoka chmur! Z irytacją powrócił do obserwacji położonego przed nim terenu. Korona Mieczy kłuła go w skronie. Dla uwrażliwionego Mocą spojrzenia, mimo kiepskiej pogody, okolica była czytelna niczym mapa. Przynajmniej dostatecznie wyraźna. Łagodne wzgórza, niektóre pokryte gajami oliwnymi i zagajnikami, inne porośnięte tylko trawą, albo po prostu kamienie pokryte zielskiem. Zdało mu się, że na skraju karłowatego zagajnika dostrzegł jakieś poruszenie, potem znowu wśród rzędów oliwnego sadu na następnym wzgórzu, o milę odległym od tego pierwszego. Pewnie wcale mu się nie wydawało. Całe mile terenu zaścielały ciała wrogów, poległych wrogów. Doskonale zdawał sobie sprawę, że były wśród nich i martwe kobiety, jednak za wszelką cenę wystrzegał się widoku zwłok sul’dam i damane, za nic nie spojrzałby im w twarz. Większość brała to za nienawiść wobec tych, które zabiły tak wielu jego ludzi.

Tai’daishar zatańczył pod nim, dając kilka kroków po szczycie wzgórza, zanim Rand wreszcie silną dłonią i uściskiem kolan nie odzyskał nad nim kontroli. Ależ by się ośmieszył, gdyby któraś sul’dam wypatrzyła jego poruszenie. Otaczające go marne kilka drzew nie stanowiło dostatecznej osłony. Nawiedziła go odległa myśl, że nie potrafi rozpoznać żadnego gatunku. Tai’daishar zarzucił łbem. Rand wsunął Berło Smoka w juki siodła tak, że tylko rzeźbiony koniec wystawał, chcąc mieć wolne dłonie na wypadek, gdyby wałach nie miał jeszcze dosyć. Potrafił Mocą ulżyć swemu wierzchowcowi w zmęczeniu, nie istniał jednak sposób, by go zmusić tą metodą do posłuszeństwa.

Nie potrafił pojąć, jakim sposobem rumak zachował jeszcze tyle wigoru. Jego wypełniał saidin, pienił się w nim, a jednak nie potrafił się pozbyć odległego wrażenia, że zmęczone ciało pragnie tylko osunąć się bezwładnie na ziemię. Częściowo chodziło o wysiłek towarzyszący przeniesieniu takiej ilości Mocy, z jaką miał dzisiaj do czynienia. Po części zaś za wyczerpanie odpowiedzialne były dodatkowe starania mające na celu przymuszenie opornego saidina, by podporządkowywał się jego woli. Saidina zawsze trzeba było zmuszać, zdobywać, ale nigdy w takim stopniu jak dzisiaj. Na poły zaleczone, ale nigdy nie dające się uzdrowić rany w lewym boku rwały dojmującym bólem, starsza była niby świder wiercący powierzchnię Pustki, nowsza żarła ciało czystym płomieniem.

— To był wypadek, mój Lordzie Smoku — oznajmił znienacka Adley. — Przysięgam, że to był wypadek!

— Zamknij się i patrz! — skarcił go ostro Rand. Adley na moment wbił spojrzenie we własne ręce ściskające wodze, potem odgarnął kosmyk spoconych włosów z twarzy i posłusznie skinął głową.

Dzisiaj w tym miejscu kontrola nad saidinem była trudniejsza niźli kiedykolwiek, jednak skutki utraty panowania były takie same, jak w każdym innym miejscu i czasie — mogły oznaczać śmierć. Adleyowi to się właśnie zdarzyło — ludzie zginęli w nie kontrolowanych wybuchach ognia, nie tylko Amadicianie, przeciw którym był wymierzony tamten splot, ale również nieomal trzydziestka zbrojnych Ailil i prawie tyluż Anaiyelli.

Do chwili, w której przydarzył mu się ten wypadek, Adley walczył razem z Morrem i Towarzyszami w lesie położonym milę na południe. Narishma i Hopwil byli z Obrońcami na północy. Rand jednak wolał już nie spuszczać Adleya z oka. Może zdarzały się i inne „wypadki”, tylko on o niczym nie wiedział? Nie mógł przecież przez cały czas wszystkich pilnować. Oblicze Flinna było ponure niczym wczorajsza śmierć, natomiast Dashiva zupełnie gdzieś zapodział swe roztargnienie, można by rzec, że wręcz pocił się ze skupienia. Wciąż coś do siebie mamrotał pod nosem, tak cicho, że nawet wypełniony Mocą Rand nie potrafił nic dosłyszeć, niemniej ciągle wycierał grube krople spływające po twarzy zupełnie już mokrą lnianą chusteczką, a w miarę jak dzień miał się ku końcowi, wyraz jego twarzy powlekał coraz głębszy mrok. Rand nie przypuszczał, by któremuś z nich zdarzyło się popełnić błąd. W każdym razie w chwili obecnej ani żaden z nich, ani Adley nie przenosili Mocy. I nie stanie się to bez jego wyraźnego rozkazu.

— Czy to już koniec? — zapytała za jego plecami Anaiyella.

Nie zważając dłużej na to, czy ktoś go przypadkiem nie obserwuje, Rand zawrócił Tai’daishara i stanął naprzeciw niej. Kobieta z Łzy wzdrygnęła się wyraźnie, kaptur jej bogato zdobionego płaszcza opadł na ramiona. W policzku zadrgał mięsień. Jej oczy bez reszty przepełniał strach, chyba strach... choć może była to nienawiść. Zajmująca miejsce u jej boku Ailil spokojnie ściskała wodze dłońmi w czerwonych rękawiczkach.

— Czego więcej można chcieć? — zapytała chłodnym głosem niższa z kobiet. Wizerunek damy, która potrafi zachować uprzejmość wobec osoby nie dorównującej jej pozycją. Ledwie potrafi. — Jeśli można mierzyć zwycięstwo liczbą zabitych wrogów, to sądzę, że tylko dzisiejszy dzień zapewni ci poczesne miejsce w dziejach.

— Zamierzam tylko zepchnąć Seanchan z powrotem do morza! — warknął Rand. Światłości, musi już teraz na dobre z nimi skończyć, skoro nadarzyła się sposobność! Nie potrafił równocześnie walczyć z Seanchanami, z Przeklętymi, i Światłość jedna wie z kim jeszcze! — Zrobiłem to wcześniej i dokonam także teraz!

„Czy i tym razem wyciągniesz z kieszeni Róg Valere?” — zapytał szyderczo Lews Therin. Rand zbył go wewnętrznym grymasem.

— Ktoś jest pod nami — powiedział znienacka Flinn. — Jedzie w tę stronę. Z zachodu.

Rand znowu zawrócił konia. Całe zbocze wzgórza otaczali Legioniści, aczkolwiek kryli się tak zręcznie, że Rand rzadko dostrzegał choćby mgnienie niebieskiego kaftana. Żaden z nich nie dysponował koniem. Któż więc mógł jechać...

Bułanek Bashere truchtał w górę stoku z taką swobodą, jakby nieomal biegł po równym gruncie. Hełm dowódcy zwisał przytroczony do siodła, on sam wyglądał na zmęczonego. Bez żadnych wstępów przemówił pozbawionym wyrazu głosem:

— Tutaj już z nimi skończyliśmy. Na umiejętności wojownika składa się również wiedza o tym, kiedy odejść, a czas na nas właśnie nastał. Zostawiłem w polu prawie pięciuset poległych i zmarnowałem dwóch twoich Żołnierzy. Trzech kolejnych wysłałem na poszukiwanie Semaradrida, Gregorina i Weiramona, mają im powiedzieć, żeby do ciebie wracali. Wątpię, by tamci byli w lepszym stanie niż ja. Jak wygląda twój osobisty rachunek od rzeźnika?

Rand puścił pytanie mimo uszu. Lista jego poległych była dłuższa od przedstawionej przez Bashere o ponad dwieście imion.

— Nie miałeś prawa wysyłać rozkazów do pozostałych. Przynajmniej póki zostało jeszcze sześciu Asha’manów... póki ja jeszcze żyję!... tego wystarczy! Mam zamiar odszukać resztę seanchańskiej armii i zniszczyć ją, Bashere. Nie pozwolę im dołączyć podbitej Altary do Tarabonu i Amadicii.

Bashere podkręcił sumiastego wąsa i roześmiał się gorzko.

— Chcesz ich znaleźć. A więc szukaj. — Gestem dłoni w rękawiczce objął wzgórza rozciągające się na zachodzie. — Nie potrafię wskazać konkretnego miejsca, ale gdzieś tutaj, dostatecznie blisko, aby ich zobaczyć, gdyby nie skrywające drzewa, znajduje się dziesięć, może piętnaście tysięcy żołnierzy. Tańczyłem z Czarnym, próbując przemknąć obok nich nie widziany i dotrzeć do ciebie. Jest tam w dole może i setka damane. Może więcej. A z pewnością przybędą następne, kolejni żołnierze również. Wygląda na to, że ich generał postanowił na tobie skupić całe swe siły. Przypuszczam, że bycie ta’veren nie zawsze oznacza tylko mnóstwo sera i piwa.

— Jeśli gdzieś tutaj są... — Rand przyjrzał się wzgórzom. Deszcz powoli przechodził w ulewę. Gdzie on widział to poruszenie? Światłości, ależ był zmęczony. Saidin tłukł się w jego wnętrzu. Nieświadomie musnął dłonią zwinięty tobołek pod puśliskiem strzemienia. Dłoń odskoczyła, jakby powodowana własną wolą. Dziesięć tysięcy, może nawet piętnaście... Kiedy tylko Semaradrid doń dołączy, i Gregorin, i Weiramon... A co ważniejsze, kiedy wreszcie dotrą pozostali Asha’mani... — Jeśli oni gdzieś tu są, to tu właśnie spotka ich zagłada, Bashere. Uderzę na nich ze wszystkich stron, tak jak to pierwotnie planowaliśmy.

Bashere, marszcząc czoło, podprowadził konia bliżej, póki kolanem omal nie dotykał kolana Randa. Flinn odprowadził swego wierzchowca na bok, jednak Adley zbyt był skupiony na próbach obserwacji terenu w strugach deszczu, aby zwracać uwagę na to, co znajdowało się tuż pod jego nosem, Dashiva zaś, który wciąż ocierał twarz, przyglądał się im z nie skrywanym zainteresowaniem. Bashere zniżył głos do cichego pomruku:

— Nie myślisz jasno. Plan był dobry, przynajmniej początkowo, ale ich generał myślał szybko. Zanim zdążyliśmy spaść na niego z marszu, rozproszył swoje siły, aby osłabić impet naszego ataku. I najwyraźniej musiał zapłacić srogą cenę, bo próbuje już tylko uratować, co się da. Ale i teraz nie weźmiesz go przez zaskoczenie. On wręcz chce, żebyśmy po niego poszli. Zaczaił się gdzieś tam i czeka na nas. Niezależnie od tego, czy mamy Asha’manów czy nie, jeśli zdecydujemy się na frontalny atak, to myślę, że skończy się na tym, że z pewnością utyją padlinożercy, a z nas być może nikt nie opuści pola bitwy.

— Nikt nie odeprze frontalnego ataku Smoka Odrodzonego — warknął Rand. — Przeklęci mogliby go o tym poinformować, kimkolwiek jest. Racja, Flinn? Dashiva? — Flinn niepewnie pokiwał głową. Dashiva wzdrygnął się. — Sądzisz, że nie potrafię go zaskoczyć, Bashere? To patrz! — Wyciągnął spod siodła długi tobołek, zdarł okrywające go płótno, a wszędzie wokół rozległy się westchnienia, gdy krople deszczu zalśniły na mieczu wykonanym z kryształu. Miecz Który Nie Jest Mieczem. — Przekonajmy się więc, czy nie będzie dlań zaskoczeniem Callandor w dłoni Smoka Odrodzonego, Bashere.

Ułożył przezroczystą klingę w zgięciu łokcia i podjechał kilka kroków naprzód. Niepotrzebnie zresztą. Z nowego miejsca nie dysponował lepszym widokiem. Chyba że... Coś pełzło na pajęczych nóżkach po zewnętrznej powłoce Pustki, kreśląc czarną sieć. Bał się. Ostatnim razem, kiedy użył Callandora, naprawdę go użył, podjął próbę przywrócenia martwych do życia. Pewien był wówczas, że stać go na wszystko, wszystko bez wyjątku. Niczym szaleniec, któremu się wydaje, że potrafi latać. Ale przecież był Smokiem Odrodzonym. Mógł zrobić wszystko. Czy nie dowiódł tego już po wielekroć? Sięgnął ku Źródłu poprzez Miecz Który Nie Jest Mieczem.

Zanim jeszcze dotknął Callandorem Źródła, saidin, jakby kierowany własną wolą, wskoczył w miecz. Od głowicy do czubka ostrza kryształ zapłonął białym światłem. Niedawno tylko mu się zdawało, że Moc wypełnia go po brzegi. Teraz dzierżył jej więcej, niźli byłoby w stanie dziesięciu mężczyzn bez wspomagania, stu mężczyzn, tak naprawdę nie potrafił sobie wyobrazić jak wielu. Ognie słońca zapłonęły w jego głowie. Chłód wszystkich zim, wszystkich Wieków, wgryzł się w jego serce. W tej udręce skaza była niczym wszystkie sterty śmieci, jakich pozbył się w jednej chwili świat, wrzucając je do studni jego duszy. Saidin wciąż próbował go zabić, ale walczył i udawało mu się przeżyć kolejne mgnienie, potem jeszcze jedno, i następny moment. Chciało mu się śmiać. Naprawdę mógł zrobić wszystko!

Kiedyś, gdy trzymał Callandora, stworzył broń, która sama wyszukiwała Pomiot Cienia na całym obszarze Kamienia Łzy, a potem zabijała gończymi błyskawicami, gdziekolwiek próbowano przed nią uciec lub się schować. Z pewnością musiało istnieć coś podobnego, co można by wykorzystać przeciw aktualnym wrogom. Ale kiedy wezwał Lewsa Therina, odpowiedziały mu tylko pełne boleści jęki, jakby bezcielesny głos lękał się bólu przynoszonego przez saidina.

Z płonącym Callandorem w dłoni — nie pamiętał już, kiedy uniósł klingę — patrzył na wzgórza, wśród których skrywał się jego wróg. Coraz mocniej padający deszcz i gruba powłoka chmur przesłaniających słońce powlekły ziemię szarością. Jak to powiedział do Eagana Padrosa?

— Jestem nawałnicą — wyszeptał, ale w jego uszach było to niczym krzyk, niczym wrzask; a potem przeniósł.

Ponad jego głową zakipiały chmury. Tam, gdzie panowała czerń sadzy, nastała czerń północy, najciemniejszego serca północy. Nie miał pojęcia, co przenosi. Tak często nie zdawał sobie z tego sprawy, mimo nauk Asmodeana. Może Lews Therin prowadził jego rękę, choć słychać było tylko łkanie. Strumienie saidina wirem omiotły niebo — Wiatr, Woda i Ogień. Ogień. Niebiosa naprawdę zapłakały błyskawicami. Setką piorunów naraz, wieloma setkami, rozwidlone błękitno-białe groty dźgały ziemię, wszędzie gdzie wzrokiem sięgnął. Wzgórza przed nim eksplodowały. Niektóre rozpadły się pod uderzeniami błyskawic niczym kopnięte ludzką stopą mrowiska. Płomienie wyskoczyły w górę pośród zagajników, drzewa zapłonęły pochodniami mimo ulewnego deszczu, pożar przeszedł niepowstrzymanym pochodem przez gaje oliwne.

Coś uderzyło go mocno i nagle zdał sobie sprawę, że podnosi się z ziemi. Korona spadła mu z głowy. Jednak Callandor wciąż jarzył się w jego dłoni. Ledwie zdał sobie sprawę, że obok niepewnie podnosi się Tai’daishar, cały drżący. A więc chcieli przypuścić kontratak, chcieli walki, tak?

Wznosząc wysoko Callandora, zawołał w ich stronę:

— Chodźcie walczyć ze mną, jeśli się ośmielicie! Ja jestem nawałnicą! Chodź, jeśli ci starczy odwagi, Shai’tanie! Jam jest Smok Odrodzony! — Tysiąc piorunów, sycząc, spłynęło z chmur.

I znowu coś go powaliło. Próbował ponownie się ponieść. Callandor, wciąż lśniąc, leżał o krok od jego wyciągniętej dłoni. Niebo zatrzęsło się od błyskawic. Nagle zdał sobie sprawę, że przygniatający go do ziemi ciężar to Bashere, że tamten próbuje nim potrząsać. A więc to on wcześniej powalił go na ziemię!

— Przestań! — krzyknął Saldaeanin. Krew zalewała mu twarz, spływając z szerokiego rozcięcia na czaszce. — Pozabijasz nas, człowieku! Przestań!

Rand odwrócił głowę i wystarczyło mu jedno otępiałe spojrzenie. Pręgi błyskawic łączyły niebo z ziemią wszędzie wokół niego, upiorne światło ze wszystkich stron zalewało wzgórze. Jeden piorun trafił przeciwległy grzbiet wzgórza, gdzie znajdował się Denharad ze swoimi zbrojnymi; zewsząd dobiegały krzyki ludzi i rżenie koni. Anaiyella i Ailil stały na własnych nogach, na próżno próbując uspokoić wierzchowce, które przysiadały na zadach i wyrywały im wodze z rąk, cały czas przewracając zdziczałymi oczyma. Flinn klęczał pochylony nad czyimś ciałem, tuż obok konia z martwo wyprężonymi nogami.

Rand wypuścił saidina. Wypuścił go, ale Moc jeszcze przez jakiś czas przepływała przez niego i nadal srożyły się błyskawice. Potem strużka saidina stała się cieńsza, wreszcie zamigotała i znikła. W jej miejsce przyszły zawroty głowy. Przez trzy kolejne uderzenia serca widział dwa Callandory płonące w miejscu, gdzie na ziemi leżał miecz i wciąż spływały z nieba błyskawice. Wreszcie cisza — i tylko narastający plusk deszczu. Oraz wrzaski z drugiej strony wzgórza.

Bashere powoli się podniósł, Rand poszedł w jego ślady — jakoś stanął bez niczyjej pomocy na uginających się nogach, mrugając, póki wreszcie nie zaczął normalnie widzieć. Saldaeanie patrzył na niego niczym na wściekłego lwa, mimowolnie muskając palcami rękojeść miecza. Anaiyella obrzuciła jednym spojrzeniem wyprostowaną postać Randa i zemdlała; jej koń uciekł, podrzucając luźnymi wodzami. Ailil, wciąż borykająca się ze swoim rumakiem, zerkała tylko na Randa. A on pozwolił, by Callandor przez chwilę leżał tam, gdzie upadł. Nie był pewien, czy odważy się go podnieść. Z pewnością nie od razu.

Flinn wyprostował się, kręcąc głową, a potem stał w milczeniu, przyglądając się, jak Rand chwiejnie zmierza w jego stronę. Krople deszczu padały na niewidzące oczy Jonana Adleya, wytrzeszczone jakby w ostatecznej grozie. Jonan był jednym z pierwszych. Te wrzaski z przeciwległego zbocza wzgórza zdawały się przecinać strugi deszczu. Jak wielu jeszcze, zastanawiał się Rand. Wśród Obrońców? Wśród Towarzyszy? Wśród?...

Gruba jak koc powłoka ulewy otuliła wzgórza, wśród których zaległa armia Seanchan. Czy w ogóle spowodował jakiekolwiek straty, uderzając tak na ślepo? Może dalej tam na niego czekali, wraz ze swymi damane? Czekali, by zobaczyć, jak wielu własnych ludzi pozabija zamiast nich.

— Wystaw takie warty, jakich twoim zdaniem potrzebujemy — rozkazał Rand, zwracając się do Bashere’a. Jego głos był niczym żelazo. Jego serce było niczym wykute z żelaza. — Kiedy Gregorin z pozostałymi do nas dotrze, jak najszybciej zaczniemy Podróż do miejsca, gdzie czekają nasze wozy. — Bashere bez jednego słowa skinął głową, odwrócił się i odszedł w deszcz.

„Przegrałem” — pomyślał tępo Rand. — „Jestem Smokiem Odrodzonym, ale po raz pierwszy przegrałem”.

Znienacka poczuł wzbierającą w nim falę wściekłości Lewsa Therina, który tym razem nie wygłaszał swych uwag bojaźliwym tonem.

„Nigdy jeszcze nie zostałem pokonany” — warknął tamten. — „Ja jestem Panem Poranka! Nikt nie jest w stanie mnie pokonać!”

Rand usiadł wprost na deszczu i obracając Koronę Mieczy w dłoniach, patrzył na leżący w błocie Callandor. Pozwolił Lewsowi Therinowi wściekać się do woli.

Abaldar Yulan płakał, wdzięczny za ulewę, która sprawiała, że nikt nie mógł zobaczyć łez spływających po jego policzkach. Ktoś będzie musiał wydać rozkaz. Ostatecznie zaś ktoś będzie musiał błagać o wybaczenie Imperatorową, oby żyła wiecznie, a jeszcze wcześniej pewnie Suroth. Nie dlatego jednak płakał, nie chodziło nawet o żal po poległym towarzyszu. Niezgrabnym szarpnięciem oderwał rękaw kaftana i zakrył nim oczy Miraja, aby ochronić je przed kroplami deszczu.

— Wyślij rozkazy do odwrotu — zarządził Yulan i zobaczył, jak otaczający go ludzie wzdrygają się. Po raz drugi na tych brzegach Wiecznie Zwycięska Armia poniosła druzgoczącą porażkę, Yulan nie sądził, by był jedynym, który opłakuje tę klęskę.

Загрузка...