28 Szkarłatny cień

Nie przypominało to stosownej scenerii dla wybuchu napiętej sytuacji, którego Elayne cały czas się obawiała. Harlon Bridge było wioską średniej wielkości, z trzema gospodami i wystarczającą liczbą domostw, by nikt nie musiał spać na stryszku. Kiedy tego ranka Elayne i Birgitte zeszły po schodach do wspólnej sali, pani Dill, krągła karczmarka, uśmiechnęła się ciepło i skłoniła tak głęboko, na ile pozwalała jej tusza. Nie chodziło tylko o to, że Elayne jest Aes Sedai. Panią Dill do tego stopnia cieszyła gospoda pełna gości — zwłaszcza kiedy drogi całkowicie zasypał śnieg — że kłaniała się prawie każdemu. Na ich widok Aviendha szybko przełknęła resztki chleba i sera, strzepnęła kilka okruszków z zielonej sukni i porwała ciemny płaszcz z zamiarem przyłączenia się do nich.

Na zewnątrz słońce właśnie zerkało ponad horyzont, kreśląc na nim wielką kopułę bladej żółci. Kilka rozproszonych chmur znaczyło piękny błękit nieba, poza tym były białe i puszyste, i nic nie zwiastowało opadów. Dzień wydawał się znakomity na podróż.

Natychmiast jednak doszło do pierwszego zgrzytu — Adeleas już dreptała w ich stronę po zaśnieżonej ulicy, siwowłosa siostra wlokła za rękę jedną z kobiet Rodziny, Garenię Rosoinde. Garenia była kobietą o wąskich biodrach, Saldaeanką która przez ostatnie dwadzieścia była lat kupcem, aczkolwiek wyglądała na parę lat tylko starszą od Nynaeve. W normalnych okolicznościach silnie zakrzywiony nos nadawał jej twarzy nieustępliwy wyraz kogoś, kto z pewnością będzie się ostro targować i na jotę nie ustąpi. Teraz ciemne, nakrapiane oczy ziały w twarzy niczym dwie studnie, a szeroko otwarte usta zamarły w bezsłownym jęku. Za nimi wędrowała powiększająca się z każdą chwilą gromadka Kuzynek, które unosiły spódnice ponad śniegiem, szepcząc coś między sobą, a następne wciąż do nich dołączały, zbiegając się ze wszystkich stron. Reanne i pozostałe członkinie Kółka Dziewiarskiego szły na czele, na wszystkich twarzach zamarł ponury grymas, jedynie Kirstian była spokojna, chociaż znacznie bledsza niż zwykle. Alise była wśród nich również, jednak wyraz jej oblicza pozostawał nieodgadniony.

Adeleas zatrzymała się przed Elayne i pchnęła Garenię tak mocno, że kobieta musiała podeprzeć się rękoma, aby nie upaść w śnieg całym ciałem. W takiej też pozycji zamarła, wciąż niemo krzycząc. Kuzynki zebrały się za nią, ich liczba wciąż rosła.

— Do ciebie przychodzę z tą sprawą, ponieważ Nynaeve jest zajęta — oznajmiła Brązowa siostra, zwracając się do Elayne. Chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że Nynaeve korzysta z jednej z nielicznych chwil na osobności z Łanem, jednak po raz pierwszy nawet cień uśmiechu nie zagościł na jej wargach. — Bądź cicho, dziecko! — warknęła na Garenię, która natychmiast posłusznie zamilkła. Adeleas z satysfakcją skinęła głową. — To nie jest Garenia Rosoinde — powiedziała. — W końcu ją rozpoznałam. Ma na imię Zarya Alkaese, jest nowicjuszką, która uciekła z Wieży niedługo przedtem, zanim Vandene i ja postanowiłyśmy się wycofać i przystąpić do spisania naszej historii świata. Kiedy jej to zarzuciłam, przyznała się do wszystkiego. Jestem zaskoczona, że Careane nie rozpoznała jej wcześniej, wszak razem odbywały przez dwa lata nowicjat. Prawo stanowi wyraźnie, Elayne. Uciekinierka musi zostać odziana w biel tak szybko, jak to tylko możliwe, i trzymana pod surowym nadzorem, póki nie wróci do Wieży, gdzie poniesie stosowną karę. Po czymś takim odechce jej się raz na zawsze uciekać!

Elayne powoli pokiwała głową, próbując wymyślić jakąś odpowiedź. Niezależnie od tego, czy Garenia — Zarya — planowała nową ucieczkę, nie należało dawać jej okazji. Była bardzo silna, jeśli szło o władanie Mocą, Wieża nie pozwoliłaby jej odejść, nawet gdyby resztę życia miało jej zabrać zdobycie szala. Elayne jednak przypomniała sobie coś, co ta kobieta powiedziała, gdy spotkały się pierwszy raz. Wówczas sens jej słów nie całkiem do niej dotarł, teraz jednak pojęła, o co chodziło. W jaki sposób Zarya mogłaby przywdziać znowu biel nowicjuszki, po tym jak przez siedemdziesiąt lat żyła jako niezależna kobieta? Co gorsza, szepty wśród Kuzynek zaczynały powoli brzmieć niczym głuchy pomruk grzmotu. Nie zostawiono jej wiele czasu do namysłu, Kirstian bowiem padła znienacka na kolana, jedną dłonią chwytając rąbek spódnicy Adeleas.

— Zdaję się na waszą łaskę — oznajmiła tonem, który pozostawał w zadziwiającej sprzeczności z obliczem, z którego uciekła wszelka krew. — Zostałam wpisana do księgi nowicjuszek prawie trzysta lat temu i uciekłam niecały rok później. Przyznaję się i... błagam o zmiłowanie.

Tym razem to siwowłosa Adeleas wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Kirstian twierdziła, że uciekła z Wieży w czasach, gdy ona sama jeszcze była niemowlęciem, jeśli nawet nie przed jej narodzinami! Większość sióstr wciąż nie bardzo wierzyła w wiek, jakim szczyciły się Kuzynki. Kirstian w rzeczy samej wyglądała na kobietę, która dopiero wkroczyła w wiek średni.

Mimo to Adeleas szybko odzyskała panowanie nad sobą. Jakkolwiek stara była tamta kobieta, Adeleas była Aes Sedai dłużej, niźli wynosił żywot normalnego człowieka. Otaczała ją aura dojrzałości i autorytetu.

— Jeśli tak istotnie jest, dziecko — jej głos zadrżał odrobinę przy ostatnim słowie — to obawiam się, że ciebie również musimy odziać w biel. I oczywiście nie unikniesz kary, jednak zapewne zostanie ona złagodzona przez wzgląd na to, że dobrowolnie się przyznałaś.

— Dlatego też tak uczyniłam. — Spokojny ton głosu Kirstian zadrżał w chwili, gdy z wysiłkiem przełknęła ślinę. Była niemal równie silna jak Zarya... żadnej z Kółka Dziewiarskiego nie można było określić mianem słabej... i jej również strzeżono by bardzo starannie. — Wiedziałam, że prędzej czy później dowiecie się, kim jestem.

Adeleas pokiwała głową, jakby cała rzecz była zrozumiała sama przez się, aczkolwiek w jaki sposób ta kobieta miałaby zostać odnaleziona, Elayne nie potrafiła sobie wyobrazić. Szczerze wątpiła, by nazwisko Kirstian Chalwin było tym, pod którym się urodziła. Większość Kuzynek wierzyła wszelako we wszechwiedzę Aes Sedai. Przynajmniej do niedawna.

— Bzdury! — Nad paplaninę Rodziny wzbił się ochrypły głos Sarainyi Vostovan. Zbyt słaba, by zostać Aes Sedai, ani też dostatecznie wiekowa, by zapewnić sobie wysoką pozycję wśród Rodziny, wciąż buntowniczo wychylała się ze stada. — Dlaczego miałybyśmy oddać je Białej Wieży? Pomagałyśmy kobietom, które uciekały, i bardzo dobrze zrobiłyśmy! Wydanie ich będzie wbrew naszym zasadom!

— Uważaj, co mówisz! — upomniała ją ostrym tonem Reanne. — Alise, przywołaj Sarinyę do porządku, proszę. Wygląda na to, że sama zapomina o zbyt wielu zasadach, których znajomością się szczyci.

Alise spojrzała na Reanne, jej oblicze wciąż pozostawało nieodgadnione. Alise, która twardą ręką egzekwowała zasady obowiązujące w Rodzinie.

— Wydanie uciekinierek byłoby sprzeczne z naszymi zasadami, Reanne — oznajmiła.

Reanne zachwiała się jak uderzona.

— A jakim niby sposobem masz zamiar tego dokonać? — zapytała w końcu. — Nigdy nie dopuszczałyśmy uciekinierek do siebie, póki nie byłyśmy pewne, że nikt ich już nie ściga, a jeśli zostały wcześniej odnalezione, pozwalałyśmy siostrom je zabrać. Taka obowiązywała zasada, Alise. Jaką jeszcze inną zasadę chcesz złamać? Czy proponujesz może, abyśmy naprawdę sprzeciwiły się samym Aes Sedai? — Jej głos aż ociekał zdumieniem, że komuś mogłaby taka myśl przyjść do głowy, jednak Alise wciąż patrzyła na nią w milczeniu.

— Tak! — krzyknął jakiś głos w tłumie Kuzynek. — Jest nas wiele, a ich tylko kilka! — Adeleas z niedowierzaniem przyjrzała się tłumowi. Elayne objęła saidara, aczkolwiek całym sercem była po stronie tego głosu. Kuzynek było zbyt wiele. Poczuła, że Aviendha również obejmuje Moc, a Birgitte gotuje się do walki.

Alise drgnęła, jakby ją właśnie wyrwano ze snu, a potem zrobiła rzecz znacznie bardziej słuszną, a z pewnością bardziej skuteczną.

— Sarainya — oznajmiła na głos — zgłosisz się do mnie, kiedy dzisiejszego wieczoru zatrzymamy się na noc, z rózgą, którą wytniesz sobie, zanim stąd wyruszymy. Ty też, Asra, poznałam twój głos! — A potem, tak samo głośno, rzekła do Reanne: — Kiedy staniemy na spoczynek dziś wieczorem, przyjdę do ciebie, abyś mnie osądziła. Nie widzę, by któraś była gotowa do drogi!

Kuzynki prędko się rozeszły, kierując się na kwatery po swoje rzeczy, jednak Elayne widziała, że kilka naradza się cicho po drodze. Kiedy przejeżdżały przez most nad zamarzniętym strumieniem, w którego zakręcie leżała wioska, Nynaeve zaś rozwodziła się z niedowierzaniem nad tym, co straciła, patrząc równocześnie, kogo by tu przywołać do porządku, Sarainya i Asra wiozły ze sobą rózgi — podobnie jak Alise — natomiast Zarya i Kirstian pod ciemne płaszcze włożyły pośpiesznie skądś wyciągnięte białe sukienki. Poszukiwaczki Wiatru wytykały je palcami i śmiały się do rozpuku. Jednak wiele Kuzynek zbijało się w grupki, milknąc, kiedy tylko spoglądała na nie jakaś siostra lub inna kobieta z Kółka Dziewiarskiego. A gdy one z kolei patrzyły na Aes Sedai, w ich oczy zakradał się mrok.

Minęło osiem dni przedzierania się przez śniegowe zaspy, gdy nie padało i zgrzytania zębami w kolejnych gospodach, gdy zadymka uniemożliwiała podróż. Osiem kolejnych dni zamartwiania się o Rodzinę patrzącą niemiło na siostry, dni, podczas których Poszukiwaczki nadymały się w obecności tak Rodziny, jak i Aes Sedai. Rankiem dziewiątego dnia Elayne zapragnęła, aby wszystkie wreszcie rzuciły się sobie wzajem do gardeł.

Właśnie się zastanawiała, czy ostatnie dziesięć mil dzielących je od Caemlyn minie bez mordu, kiedy Kirstian załomotała do ich drzwi i wparowała do środka, nie czekając na zaproszenie. Jej prosta wełniana suknia nie miała odcienia bieli właściwego ubiorom nowicjuszek, ona sama zaś jakimś sposobem odzyskała wcześniejszą godność, jakby pewność czekającej ją przyszłości łagodziła bolączki chwili obecnej. Teraz jednak wykonała pośpieszny ukłon, przydeptując sobie połę płaszcza i prawie się przewracając. W jej czarnych oczach lśnił lęk.

— Nynaeve Sedai, Elayne Sedai, lord Lan prosi, abyście natychmiast przyszły — oznajmiła bez tchu. — Nie kazał mi z nikim rozmawiać i was również o to prosi.

Elayne i Nynaeve wymieniły spojrzenia z Aviendhą i Birgitte. Nynaeve warknęła coś pod nosem o mężczyznach, którzy nie potrafią odróżnić spraw prywatnych od publicznych, ale zanim nawet zdążyła się zarumienić, wiadomo było, że sama nie wierzy w to, co mówi. Elayne czuła na sobie skupione spojrzenie Birgitte niczym wypuszczoną już strzałę szukającą celu.

Kirstian nie miała pojęcia, o co Łanowi chodzi, prócz tego, że ma je do niego doprowadzić. Dotarły w końcu do małej chatki obok Brodu Cullena, gdzie Adeleas zabrała Ispan poprzedniego wieczoru. Lan stał na zewnątrz, jego spojrzenie było zimne jak temperatura powietrza, i nie pozwolił Kirstian wejść do środka. Kiedy oczy Elayne już przywykły do półmroku, zrozumiała dlaczego.

Adeleas leżała na boku obok przewróconego stołka, tuż przy jej wyciągniętej dłoni, a na drewnianej podłodze walał się przewrócony kubek. Oczy miała otwarte, a wokół podciętego gardła rozlała się kałuża zaschniętej teraz krwi. Ispan spoczywała na wąskiej pryczy, ze spojrzeniem utkwionym w sufit. Rozwarte spazmatycznie usta odsłaniały zęby, w wytrzeszczonych oczach zamarł grymas ostatecznego przerażenia. I nic dziwnego, z jej piersi bowiem sterczał gruby jak nadgarstek drewniany kołek. Młotek, którego najwyraźniej użyto do wbicia go w ciało, spoczywał obok, na skraju ciemnej plamy, która sięgała pod pryczę.

Elayne jakoś opanowała natychmiastowy odruch wymiotny.

— Światłości — wyszeptała. — Światłości! Kto mógł coś takiego zrobić? Jak ktoś mógł coś takiego zrobić? — Aviendha w zdumieniu pokręciła głową, Lan nawet nie marnował czasu na taki gest. Czujnie rozglądał się we wszystkich kierunkach naraz, jakby oczekując, że sprawca, czy co tam to mogło być, odpowiedzialny za morderstwo zaraz wejdzie przez jedno z dwu maleńkich okienek, albo wręcz prosto przez ścianę. Birgitte wyciągnęła nóż zza pasa, a sądząc po wyrazie jej twarzy, gorąco żałowała, że nie ma przy sobie łuku. To wrażenie goniącej cel strzały jeszcze się nasiliło w głowie Elayne.

Nynaeve początkowo stała bez ruchu, przyglądając się wnętrzu chatki. Niewiele w nim było do oglądania, pomijając oczywiste rzeczy. Drugi stołek na trzech nogach, prowizoryczny stół z mrugającą lampą, zielony czajniczek i kolejny kubek, brzydki kominek z wygasłymi popiołami na palenisku. To wszystko. Chatka była tak mała, że Nynaeve musiała dać tylko jeden krok, aby znaleźć się przy stole. Zanurzyła palec w czajniczku z herbatą, potem posmakowała koniuszkiem języka, splunęła z obrzydzeniem i natychmiast wylała całą zawartość — strugę liści i naparu — na stół. Elayne zamrugała, zdziwiona.

— Co się stało? — zapytała chłodno Vandene, stając w drzwiach. Lan już chciał zagrodzić jej drogę, ale powstrzymała go nieznacznym gestem. Elayne natomiast wyciągnęła dłoń, aby ją objąć, jednak potraktowana została w identyczny sposób. Vandene nie spuszczała oczu z siostry, na jej twarzy wciąż trwała maska spokoju Aes Sedai. Ciało martwej kobiety na pryczy równie dobrze mogłoby w ogóle nie istnieć. — Kiedy zobaczyłam, że wszyscy zmierzacie w tę stronę, pomyślałam sobie... — Jej głos również był wcieleniem spokoju, nic dziwnego jednak, skoro tak dobrze potrafiła panować nad wyrazem twarzy. — Co odkryłaś, Nynaeve?

Współczucie dziwnie nie pasowało do twarzy Nynaeve. Odkaszlnęła i wskazała liście herbaty, nie dotykając ich jednak. Wśród czarnych kłaczków było zbyt dużo białych wiórków.

— To jest korzeń szkarłatnego ciernia — powiedziała, bez powodzenia próbując nadać swemu głosowi rzeczowe brzmienie. — Jest słodki, a więc możesz nie wyczuć jego smaku w herbacie, póki nie wiesz, czego się spodziewać, zwłaszcza kiedy lubisz ją słodzić dużą ilością miodu.

Vandene pokiwała głową, na chwilę nawet nie spuszczając oczu z ciała siostry.

— Adeleas podczas pobytu w Ebou Dar zasmakowała w słodkiej herbacie.

— W niewielkich ilościach może służyć jako środek przeciwbólowy — wyjaśniła Nynaeve. — W większych... W większych zabija, choć powoli. Wystarczyło nawet kilka łyków. — Wzięła głęboki oddech i dodała: — Przez całe godziny mogły zachowywać przytomność. Niezdolne nawet drgnąć, ale świadome tego, co się wokół nich działo. Albo ten, kto to zrobił, nie chciał ryzykować, że ktoś zdąży podać antidotum... sama jednak nie znam żadnego na napar tak silny... względnie chciał, by jedna bądź druga wiedziała, kto je zabija. — Elayne westchnęła, wyobrażając sobie brutalność takiego czynu, jednak Vandene zwyczajnie pokiwała głową.

— Myślę, że chodziło o Ispan, jej bowiem wyraźnie poświęcono więcej uwagi. — Siwowłosa Zielona najwyraźniej myślała na głos, próbując rozwiązać zagadkę. Podcięcie gardła oczywiście zabierało mniej czasu niż przebicie kołkiem czyjegoś serca. Jej spokój sprawiał jednak, że Elayne ciarki chodziły po plecach. — Adeleas nigdy nie przyjęłaby nic do picia z rąk nieznajomej osoby, a zwłaszcza w sytuacji, gdy przebywała tutaj z Ispan. Z tych dwu faktów można wydedukować imię jej zabójcy. To Sprzymierzeniec Ciemności, który należy do naszej grupy. To ktoś z nas. — Elayne czuła teraz jakby podwójny dreszcz pełznący po kręgosłupie, swój i Birgitte.

— Ktoś z nas — zgodziła się ze smutkiem Nynaeve. Aviendha zaczęła przesuwać kciukiem po ostrzu swego noża, jakby sprawdzała, czy nie stępiał, i Elayne po raz pierwszy doskonale ją rozumiała.

Vandene poprosiła, aby przynajmniej na kilka chwil zostawiono ją samą z ciałem siostry, potem usiadła na podłodze i objęła Adeleas ramionami, jeszcze zanim na dobre opuścili chatkę. Jaem, nieco przygarbiony ze starości, Strażnik Vandene, czekał na zewnątrz w towarzystwie drżącej na całym ciele Kirstian.

Nagle wewnątrz chatki rozległo się łkanie, szloch z głębi gardła kobiety opłakującej ostateczną stratę. Nynaeve, właśnie ona, odwróciła się, chcąc wrócić, jednak Lan położył jej dłoń na ramieniu, Jaem zaś stanął przed drzwiami, a w oczach nie miał wiele więcej ciepła niż Lan. Nie można było nic zrobić, jak tylko zostawić ich samym sobie — Vandene by wypłakała swój ból i Jaema, aby jej strzegł. I dzielił z nią smutek, zdała sobie sprawę Elayne, czując w głowie ten splątany węzeł uczuć, który był Birgitte. Zadrżała, Birgitte zaś otoczyła ręką jej ramiona. Aviendha przytuliła się do niej z drugiej strony i dała znak Nynaeve, aby do nich dołączyła, co ta po chwili uczyniła. Mord, o którym Elayne myślała wcześniej tak beztrosko, naprawdę się wydarzył, jeden z ich towarzyszy był Sprzymierzeńcem Ciemności, a dzień zdał się znienacka tak zimny, jakby mróz sięgał aż do szpiku kości — jedyne ciepło mogła znaleźć w bliskości przyjaciółek.

Ostatnie dziesięć mil do Caemlyn minęło w pogrzebowych nastrojach i przebycie ich zabrało im dwa dni przez śniegi, przy czym nawet Poszukiwaczki Wiatru spuściły nieco z tonu. Oczywiście nie naciskały na Merilille ani odrobinę mniej. Kuzynki również nie przestały szeptać między sobą i milknąć na widok siostry lub kobiety z Kółka Dziewiarskiego. Vandene, która osiodłała własnego konia okutym srebrem siodłem swej siostry, wydawała się równie pełna spokoju ducha jak wcześniej nad grobem Adeleas, jednak w oczach Jaema zamarła milcząca obietnica śmierci, która z pewnością trawiła również serce Vandene. Elayne byłaby jednak znacznie szczęśliwsza, oglądając mury i wieże Caemlyn, gdyby sam ten widok potrafił jej ofiarować Różaną Koronę i mogła podziwiać go w towarzystwie Adeleas.

Nawet Caemlyn, jedno z największych miast świata, nigdy nie oglądało takiego oddziału jak ich, a kiedy znalazły się wewnątrz pięćdziesięciostopowych murów z szarego kamienia, wokół zaczęły gromadzić się tłumy ciekawskich i tak było przez całą drogę do Nowego Miasta, drogę wiodącą po szerokich ulicach zawalonych na pół stajałym śniegiem, pełnych ludzi, wozów i powozów. Sklepikarze stawali w drzwiach i bezczelnie się gapili. Woźnice ściągali wodze zaprzęgów i wbijali w nich spojrzenia. Górujący nad obywatelami Aielowie i Panny przyglądali im się na pozór z każdego kąta. Ludzie nie zwracali na nich uwagi, jednak Elayne nie potrafiła ich w tym samym stopniu ignorować. Kochała Aviendhę jak samą siebie, a nawet bardziej, ale nie mogła pokochać armii uzbrojonych Aielów spacerujących po ulicach Caemlyn.

Widok Wewnętrznego Miasta otoczonego pierścieniem górujących nad nim biało-srebrnych murów, stanowił rozkosz przechowaną w pamięci — Elayne wreszcie poczuła, że oto wraca do domu. Pochyłe ulice biegnące po krzywiznach wzgórz, a za każdym wzniesieniem rozciągał się nowy widok na pokryte śniegiem parki i pomniki — tak usytuowane, by cieszyć oko zarówno spoglądających z góry, jak z dołu — albo wieże o jasnych dachówkach mieniących się setkami odcieni w popołudniowym słońcu. A potem mieli już przed sobą właściwy Pałac Królewski, cudo bladych iglic i złotych kopuł oraz zawiłych kamiennych maswerków. Niemal z każdego położonego wyżej miejsca powiewała flaga Andoru, Biały Lew na czerwonym tle. A z pozostałych Sztandar Smoka i Sztandar Światłości.

Przed wysokimi, zdobnymi złoceniami bramami Pałacu, Elayne wysunęła się naprzód, sama, wciąż w ubrudzonej w podróży szarej sukni do konnej jazdy. Tradycja i legenda głosiły jednomyślnie, że kobiety, które po raz pierwszy przybywały do Pałacu w całym swym splendorze, zawsze kończyły źle. Wcześniej jasno dała wszystkim do zrozumienia, że ma zamiar wjechać do wnętrza sama, niemniej teraz prawie żałowała, że Aviendzie i Birgitte nie udało się jej sprzeciwić. Połowę ponad dwudziestu strażników przy bramach stanowili Aielowie i Panny, pozostali mieli na sobie niebieskie hełmy i niebieskie kaftany z czerwono-złotym Smokiem biegnącym skroś piersi.

— Jestem Elayne Trakand — oznajmiła głośno, zaskoczona swoim spokojnym głosem. Niemniej słowa zabrzmiały donośnie, poniosły się po całym wielkim placu i w jednej chwili wszyscy ludzie już nie patrzyli na jej towarzyszy, tylko na nią. — W imię Domu Trakand, prawem dziedzictwa potomkini Ishary, przybywam, by zgłosić swe roszczenia do Tronu Lwa w Andorze, jeśli taka wola Światłości.

Bramy otworzyły się szeroko.

Oczywiście nie wszystko mogło być tak proste. Nawet władza nad Pałacem nie wystarczała, by utrzymać tron całego Andoru. Elayne przekazała swych towarzyszy pod opiekę zdumionej Reene Harfor — równocześnie wyraźnie zadowolona, że siwiejąca Pierwsza Pokojowa, pulchna, za to królewska niczym pierwsza lepsza władczyni, wciąż trzyma Pałac w swych zdolnych dłoniach — oraz licznie zgromadzonej służby w czerwono-białej liberii i pośpieszyła do Wielkiej Sali, komnaty tronowej Andoru. Znowu całkiem sama. Nie było to częścią rytuału, jeszcze nie. Najpierw powinna przebrać się w czerwone jedwabie ze staniczkiem obszytym perłami oraz białymi lwami wspinającymi się po rękawach, ale czuła jakiś wewnętrzny przymus, by pójść do komnaty tronowej.

Przeciwległe ściany Wielkiej Sali stanowiły dwie kolumnady, wysokie na dwadzieścia kroków. Sala tronowa wciąż była całkiem pusta. Nie potrwa to jednak długo. Jasne światło popołudnia sączyło się przez wysokie okna i mieszało z barwnymi promieniami wpadającymi przez witraże osadzone w suficie, na których Biały Lew Andoru przeplatał się ze scenami upamiętniającymi wielkie triumfy królestwa i wizerunkami najwcześniejszych królowych tych ziem, począwszy od samej Ishary, smagłej niczym Atha’an Miere i pełnej władczości jak, nie przymierzając, dowolna Aes Sedai. Żadna władczyni Andoru nie mogła zapomnieć o swych powinnościach w obliczu spoglądających na nią antenatek, które wykuły kształt królestwa.

Widoku jednej rzeczy obawiała się najbardziej — ogromnego mebla-potwora, tronu całego w złocone smoki, który widziała w Tel’aran’rhiod, na podwyższeniu w przeciwległym krańcu komnaty. Dzięki Światłości, nie było go tutaj. Tron Lwa zmienił miejsce — nie znajdował się już na wysokim cokole niczym wojenne trofeum, ale wrócił na podwyższenie; masywny, rzeźbiony i pozłacany, a jednak zrobiony dla kobiety. Biały Lew, wykonany z kamieni księżycowych osadzonych na polu z rubinów, będzie wznosił się nad głową każdej kobiety, która zajmie w nim miejsce. Żaden mężczyzna nie mógłby usiąść w nim wygodnie, legenda głosiła bowiem, że w ten sposób przypieczętuje swą zagładę. Elayne jednak sądziła, że najprawdopodobniej twórcy zwyczajnie zadbali o to, by na żadnego po prostu nie pasował.

Wspięła się po białych marmurowych schodach na podwyższenie, wsparła dłonie na poręczach tronu. Nie miała prawa w nim zasiąść, jeszcze nie. Dopiero gdy zostanie ukoronowana. Ale składanie przysiąg na Tron Lwa stanowiło obyczaj równie stary jak sam Andor. Musiała tłumić w sobie pragnienie, by zwyczajnie uklęknąć i zapłakać, wtulając twarz w poduszkę wykładającą siedzisko. Gdyby pogodziła się już ze śmiercią matki, może by tak uczyniła. Teraz jednak żadną miarą nie mogła sobie pozwolić na załamanie.

— W imię Światłości, okażę się godna twej pamięci, Matko — powiedziała cicho. — Okażę się godna pamięci Morgase Trakand i postaram się być godna Domu Trakand.

— Rozkazałam gwardzistom, by ciekawskich i pochlebców trzymali z daleka. Przypuszczałam, że przez jakiś czas zechcesz być tu sama.

Elayne odwróciła się powoli i obserwowała, jak Dyelin Taravin, złotowłosa kobieta, zmierza ku niej przez całą długość Wielkiej Sali. Dyelin była jedną z najdawniejszych popleczniczek jej matki, jeszcze w czasach, kiedy tamta dopiero znajdowała się w drodze do tronu. Obecnie w jej włosach było znacznie więcej siwizny, niźli Elayne zapamiętała, liczniejsze też zmarszczki znaczyły kąciki oczu. Wciąż jednak była bardzo piękna. Silna kobieta. I potężna, czy to jako wróg czy przyjaciel.

Zatrzymała się u stóp podwyższenia, spojrzała w górę.

— Od dwóch dni wiem, że żyjesz, ale aż do tej chwili tak naprawdę nie potrafiłam uwierzyć. Przyjechałaś więc, by przyjąć tron z ręki Smoka Odrodzonego?

— Zgłaszam roszczenia do tronu we własnym imieniu, Dyelin, i z własnej też ręki przejmę władzę. Tron Lwa to nie błyskotka, którą można przyjąć od mężczyzny. — Dyelin pokiwała głową, jakby przytakując oczywistej prawdzie, którą ten fakt był dla każdego Andoranina. — Jakie jest twoje stanowisko, Dyelin? Opowiesz się za Domem Trakand czy przeciw niemu? Po drodze tutaj często słyszałam twoje imię.

— Ponieważ masz zamiar zgłosić roszczenie do tronu we własnym imieniu, to jestem z tobą. — Niewielu ludzi potrafiło przemawiać głosem tak wyzutym z wyrazu jak ona. Elayne usiadła na górnym schodku, a potem dała znak starszej kobiecie, by do niej dołączyła. — Rzecz jasna, istnieje kilka przeszkód — ciągnęła dalej Dyelin, podwijając równocześnie błękitne spódnice. — Już zgłosiło się kilka pretendentek, o czym być może wiesz. Naean i Elenię umieściłam w ustronnym miejscu. Pod zarzutem zdrady, który najwyraźniej znajduje uznanie w oczach ludu. Przynajmniej na razie. Mąż Elenii wciąż aktywnie działa na jej rzecz, aczkolwiek po cichu. Jeszcze Arymilla zgłosiła swe pretensje, ta głupia gęś. Cieszy się pewnym poparciem, ale nie powinno cię to martwić. Prawdziwym przedmiotem twoich zmartwień... pominąwszy Aielów w całym mieście, czekających na powrót Smoka Odrodzonego... są Aemlyn, Arathelle i Pelivar. W chwili obecnej Luan i Ellorien poprą ciebie, ale mogą zmienić decyzję i przyłączyć się do jednej z frakcji.

Bardzo krótka była ta lista, przedstawiona tonem odpowiednim raczej dla dyskusji nad perspektywami handlu końmi. O Naean i Elenii wiedziała, nawet jeśli nie miała pojęcia, że Jarid wciąż sądził, iż jego żona ma jakąkolwiek szansę zdobycia tronu. Arymilla naprawdę była gęsią, jeśli wierzyła, że zyska poparcie. Ale ostatnie pięć imion mogło oznaczać kłopoty. Każde z nich było silnym poplecznikiem jej matki, podobnie jak Dyelin, i każde miało za sobą silny Dom.

— A więc Arathelle i Aemlyn chcą tronu — mruknęła Elayne. — Nie potrafię uwierzyć, że dotyczy to też Ellorien, że ona go pragnie dla siebie. — Pelivar mógł intrygować na rzecz jednej ze swych córek, ale Luan miał tylko wnuczki, żadna zaś nie była w odpowiednim wieku. — Sugerowałaś, zdaje się, że wszyscy mogą zewrzeć szeregi i poprzeć jeden Dom. Czyj? — To byłoby już śmiertelnie groźne.

Dyelin uśmiechnęła się i wsparła podbródek dłonią.

— Najwyraźniej sądzą, że to ja powinnam zasiąść na tronie. Ale porozmawiajmy lepiej o tym, co zamierzasz począć ze Smokiem Odrodzonym. Wprawdzie od jakiegoś czasu przestał nas odwiedzać, ale wygląda na to, że w każdej chwili może zjawić się niespodzianie.

Elayne na chwilę zacisnęła z całej siły powieki, kiedy jednak je otworzyła, wciąż siedziała na stopniu podwyższenia Wielkiej Sali, a Dyelin dalej się do niej uśmiechała. Jej rodzony brat walczył w armii Elaidy, a przyrodni był Białym Płaszczem. Wprowadziła do Pałacu kobiety, które w każdej chwili mogą się zwrócić przeciw sobie, nie wspominając o tym, że spośród nich jedna mogła okazać się Sprzymierzeńcem Ciemności, albo wręcz Czarną Ajah. A największa przeszkoda, z jaką mogła mieć do czynienia przy zgłaszaniu roszczeń do tronu, zdecydowanie najsilniejsza, ucieleśniała się w kobiecie, która wcześniej wyraziła jej swe poparcie. Świat chyba zupełnie oszalał. Równie dobrze mogła do tego dorzucić swoje trzy grosze.

— Zamierzam związać go ze sobą jako mego Strażnika — powiedziała i ciągnęła dalej, zanim tamta kobieta zdołała choć zamrugać z zaskoczenia. — Mam również nadzieję go poślubić. Wszelako nie ma to nic wspólnego z Tronem Lwa. Pierwszą rzeczą, jaką zamierzam uczynić...

I kiedy tak przemawiała, Dyelin wreszcie wybuchnęła śmiechem. Elayne żałowała, że nie ma pojęcia, czy sprawiła to doskonałość jej planów, czy też Dyelin widziała przed sobą coraz bardziej gładką drogę do Tronu Lwa. Ale przynajmniej wiedziała teraz, z czym ma do czynienia.


Wjeżdżając do Caemlyn, Daved Hanlon już sobie wyobrażał, jak wspaniale przeszukiwałoby się to miasto. Podczas lat spędzonych na żołnierce widział już wiele splądrowanych miasteczek i wiosek, a raz nawet, dwadzieścia lat temu, brał udział w plądrowaniu samego Cairhien, po tym jak opuścili je Aielowie. Dziwne, że ci Aielowie zostawili Cairhien właściwie nietknięte. Wtedy też, gdyby nie spalone wysokie wieże Cairhien, można by sądzić, że w ogóle tam nie zawitali; mnóstwo złota i innych kosztownych rzeczy leżało, czekając tylko, aż ktoś je sobie weźmie, i nic dziwnego, że wielu ludzi postanowiło skorzystać z okazji. Stawały mu teraz przed oczami tamte szerokie ulice pełne jeźdźców i pierzchających mieszkańców, grubych kupców wyzbywających się swego złota, jeszcze zanim przystawiono im nóż do gardła, w próżnej nadziei, że darowane zostanie im życie, szczupłe dziewczęta i pulchne kobiety tak przerażone, kiedy ciągnięto je w ciemne kąty, że ledwie zdolne pisnąć, a co dopiero opierać się. Spoglądał na to i sam to robił, i miał nadzieję, że kiedyś znowu będzie mu to dane. Nie w Caemlyn zapewne, musiał z westchnieniem przyznać. Gdyby rozkazy, które wysłały go do tego miasta, były z rodzaju tych, których można nie wypełnić, pojechałby tam, gdzie łupy nie są może równie bogate, ale z pewnością łatwiejsze do zdobycia.

Instrukcje jednak były jasne. Zostawił konia w stajni gospody „Pod Czerwonym Bykiem”, w Nowym Mieście, potem pokonał milę, by dojść do wysokiego budynku z kamienia w bocznej uliczce, domostwa bogatego kupca nie szczycącego się swym bogactwem. Dom był oznakowany jedynie drobnym godłem na drzwiach — czerwone serce w złotej dłoni. Przysadzisty mężczyzna o reumatycznych stawach i ponurym wejrzeniu, który wpuścił go do środka, był służącym kupca. Nie wymieniwszy z nim jednego słowa, poszedł jego śladem w głąb domostwa, potem na dół, do piwnic. W pewnej chwili Hanlon poluzował miecz w pochwie. W życiu spotykał wielu ludzi, i mężczyzn, i kobiety, których porażki wiodły niekiedy do wyszukanych egzekucji. Nie uważał, by sam poniósł porażkę, ale z kolei trudno było jego operację uznać za sukces. Stosował się przecież do rozkazów, co wszelako nie zawsze wystarczało.

W prymitywnej kamiennej piwnicy, oświetlonej jasno licznymi pozłacanymi lampami, jego spojrzenie początkowo spoczęło na ślicznej kobiecie w sukni ze szkarłatnego jedwabiu, wykończonej koronką, z włosami ujętymi w koronkową siateczkę. Nie miał pojęcia, kim też jest ta lady Shiaine, ale rozkazy nakazywały mu absolutne posłuszeństwo wobec niej. Ukłonił się więc najlepiej, jak potrafił, i uśmiechnął szeroko. Ona zaś zwyczajnie zmierzyła go spojrzeniem, jakby czekała, czy zauważy, co jeszcze znajduje się w piwnicy.

A nie zauważyć było raczej trudno, ponieważ w pomieszczeniu z wyjątkiem kilku baryłek znajdował się jedynie wielki, ciężki stół, zaiste w dziwny sposób udekorowany. W blacie wycięto dwa owalne otwory, z jednego wystawały ramiona mężczyzny, którego głowę odciągnięto w tył i unieruchomiono skórzanymi pasami, z jednej strony przybitymi do drewnianej powierzchni, z drugiej zaś przymocowanymi do drewnianego klocka wetkniętego między zęby. Drugą ozdobę stołu stanowiła kobieta, skrępowana w identyczny sposób. Oboje klęczeli w niewygodnej pozycji pod blatem stołu, z nadgarstkami uwiązanymi do kostek. Mężczyzna miał ślady siwizny we włosach i twarz lorda, a jednak dziko przewracał głęboko osadzonymi oczyma, czemu raczej trudno się było dziwić. Włosy kobiety, rozrzucone na blacie stołu, były ciemne i lśniące, jednak twarz miała nieco zbyt pociągłą, jak na gust Hanlona.

W pewnym momencie przyjrzał jej się uważniej i dłoń niemal skoczyła do miecza, zanim zdołał opanować ten gest. Rozluźnienie uścisku na rękojeści wymagało sporego wysiłku, który jednak ze wszystkich sił starał się ukryć. Oblicze należało wprawdzie do Aes Sedai, niemniej Aes Sedai, która pozwoliła się tak związać, nie mogła stanowić żadnego zagrożenia.

— A więc jednak jesteś niegłupi — powiedziała Shiaine. Wnosząc z akcentu, była szlachcianką, z pewnością otaczała ją władcza aura; teraz okrążyła stół i spojrzała w twarz związanego mężczyzny. — Poprosiłam Wielkiego Pana Moridina, aby przysłał mi człowieka, który potrafi myśleć. Nasz biedny Jaichim, którego tu widzisz, nie bardzo się nadawał.

Hanlon zmarszczył brwi i nieomal natychmiast przybrał znowu obojętny wyraz twarzy. Jego rozkazy pochodziły od samej Moghedien. Któż to, na Szczelinę Zagłady, mógł być Moridin? Nieważne. Jego rozkazy pochodziły od Moghedien, i to wystarczy.

Przysadzisty jegomość podał Shiaine lejek, który ona umieściła w otworze przewierconym przez drewniany knebel w ustach biednego Jaichima. Oczy tamtego omalże nie wyszły z orbit.

— Nasz biedny Jaichim zawiódł doprawdy straszliwie — powiedziała Shiaine, uśmiechając się niczym lis na widok kury. — Moridin chce, aby go ukarano. Biedny Jaichim bardzo lubi swoją brandy.

Odsunęła się trochę tak, by móc wszystko dobrze widzieć, a Hanlon wzdrygnął się, kiedy przysadzisty mężczyzna podszedł do stołu, niosąc jedną z baryłek. Hanlon nie sądził, by sam potrafił bez pomocy ją unieść, tamten jednak zrobił to z wyraźną łatwością. Skrępowany mężczyzna krzyknął raz, a potem strumień ciemnego płynu polał się z baryłki do lejka, zmieniając jego krzyki w bulgotanie. Ostry zapach kiepskiej brandy wypełnił powietrze. Choć związany mężczyzna szarpał się, ciskał w więzach, udało mu się nawet nieco przechylić stół na bok, brandy dalej lała się prosto do jego gardła. W otworze lejka pojawiły się pęcherzyki powietrza, więzień wciąż próbował krzyczeć, a po chwili jego wysiłki osłabły, w końcu znieruchomiał. Rozszerzone szkliste oczy wpatrywały się w sufit, z nosa sączył się strumyczek brandy. Wielkolud nie przestał, póki z opróżnionej baryłki nie wypłynęły ostatnie krople.

— Przypuszczam, że biedny Jaichim ma już dość brandy — powiedziała Shiaine i zaśmiała się rozkosznie.

Hanlon skinął głową. Zgadzał się z nią całkowicie. Zastanawiał się, kim też mógł być.

Shiaine jeszcze nie skończyła. Na jej znak przysadzisty mężczyzna oderwał z gwoździa jeden z pasów mocujących knebel Aes Sedai. Hanlenowi zdało się, że brutalnie wyszarpnięty knebel mógł obluzować kilka wyszczerzonych zębów, niemniej kobieta w ogóle nie zwróciła na to uwagi. Zaczęła bełkotać, jeszcze zanim tamten wyjął knebel na dobre.

— Będę ci posłuszna! — wyła. — Zrobię wszystko, co rozkaże Wielki Władca! On oddzielił mnie tarczą, która miała rozpłynąć się z czasem, abym mu była posłuszna! Tak mi powiedział! Daj mi tego dowieść! Będę pełzać! Jestem robakiem, a ty jesteś słońcem! Och, proszę! Proszę! Proszę!

Shiaine zdusiła słowa, ale nie jęki płynące z ust tamtej, zamykając je swoją dłonią.

— Skąd mogę mieć pewność, że nie zawiedziesz powtórnie, Falion? Zawiodłaś już raz, a Moridin pozostawił ukaranie ciebie mojej decyzji. Dał mi następnego człowieka, czy potrzebuję aż dwojga? Może dam ci jeszcze jedną szansę, Falion... może... ale jeśli tak uczynię, będziesz musiała mnie przekonać. Oczekuję niekłamanego entuzjazmu.

W chwili gdy Shiaine odjęła dłoń od jej ust, Falion zaczęła znowu błagać o łaskę, składając zupełnie nieprawdopodobne obietnice. Wkrótce jednak, gdy knebel wrócił na swoje miejsce, jej słowa przeszły w nieartykułowane krzyki i łkania; po chwili skórzana taśma została przymocowana do gwoździa, a lejek Jaichima umieszczony został nad jej rozwartym gardłem. Przysadzisty mężczyzna postawił następną baryłkę na blacie stołu, tuż obok jej głowy. Aes Sedai chyba musiała oszaleć, przewracała wychodzącymi z orbit oczyma, ciskając skrępowanym ciałem z taką siłą, że cały stół się trząsł.

Hanlon był pod wrażeniem. Aes Sedai z pewnością trudniej złamać niż jakiegoś pulchnego karczmarza czy też jego córeczkę o tłustych policzkach. Wychodziło jednak na to, że ona miała do pomocy jednego z Wybranych. Zdał sobie sprawę, że Shiaine patrzy na niego, więc przestał patrzyć z uśmiechem na Falion. W życiu kierował się zasadą: nigdy nie obrażaj tych, których Wybrani postawili nad tobą.

— Powiedz mi, Hanlon — zaczęła Shiaine — jak by ci się podobało, gdybyś mógł położyć swoje ręce na królowej?

Mimowolnie oblizał wargi. Królowa? Tego jeszcze w życiu nie robił.

Загрузка...