7 Zagroda dla kóz

Ghealdańskie niebo było bezchmurne, słońce od samego rana dręczyło niemiłosiernie porośnięte lasami wzgórza. Ziemia omdlewała od upału, mimo że dopiero co minęło południe. Nie tylko sosny i drzewa skórzane żółkły od suszy, ale również te gatunki drzew, które zdaniem Perrina zaliczały się do wiecznie zielonych. Nawet pojedynczy podmuch wiatru nie mącił upiornego żaru. Pot spływający mu po twarzy ściekał prosto pod zarost brody, a kędzierzawe włosy lepiły się do czaszki. Wydawało mu się, że gdzieś na zachodzie zahuczał grom, ale już prawie przestał wierzyć, że jeszcze kiedykolwiek spadnie deszcz. Człowiek walił młotem w to żelazo, które leżało na jego kowadle, a nie marzył o kuciu srebra.

Ze stanowiska na rzadko zalesionej grani przyglądał się przez okute mosiądzem szkło powiększające warownemu miastu noszącemu nazwę Bethal. Również jego oczom potrzebna była pomoc przy takiej odległości. Miasto było nawet spore, z budynkami o spadzistych dachach, wśród których wyróżniało się z pół tuzina okazałych kamiennych budowli, być może pałace pomniejszych arystokratów albo domostwa zamożnych kupców. Nie był w stanie dojrzeć, co widnieje na czerwonym sztandarze zwisającym bezwładnie ze szczytu najwyższej wieży najokazalszego z pałaców — jedynym sztandarze w zasięgu wzroku — ale wiedział, do kogo należy. Alliandre Maritha Kigarin, królowa Ghealdan, bawiła daleko od swej stolicy w Jehannah.

Bramy osadzone w zewnętrznych murach stały otworem, przy każdym ze skrzydeł stało co najmniej dwudziestu strażników, żaden jednak nie wychodził na zewnątrz, a wszystkie drogi w zasięgu jego wzroku były puste, jeśli nie liczyć samotnego jeźdźca, który właśnie galopował w stronę Bethal z północy. Żołnierzy strzegących miasta osoba jeźdźca wyraźnie zdenerwowała, niektórzy poprawiali piki albo łuki na jego widok, jakby pędził, wymachując ociekającym krwią mieczem. Kolejni żołnierze tłoczyli się na szczytach barbakanów albo maszerowali po łączących je murach. Nasadzali właśnie strzały na cięciwy albo unosili kusze. Dużo tam było strachu.

Przez tę część Ghealdan przewaliła się burza. Nadal się przewalała. Oddziały Proroka siały chaos, z czego korzystali bandyci oraz Białe Płaszcze, które dokonywały najazdów z graniczącej z Ghealdan Amadicii i bez większego trudu zapuszczały się aż tak daleko. Kilka rozproszonych kolumn dymu dalej na południu oznaczało zapewne płonące farmy, dzieło Białych Płaszczy albo Proroka. Bandytom rzadko kiedy chciało się podkładać ogień, a zresztą Synowie pozostawiali im niewiele pola do popisu. Na domiar wszystkiego pogłoski, jakie docierały do Perrina w każdej wiosce, przez którą przejeżdżał, mówiły, że padł Amador, wzięty przez Proroka, może przez Tarabonian, może przez Aes Sedai, zależało to od tego, kto opowiadał. Niektórzy twierdzili, że sam Pedron Niall poległ podczas obrony miasta. Jednym słowem, królowa miała dość powodów, by troszczyć się o własne bezpieczeństwo. Niewykluczone też, że ci żołnierze byli tam z jego powodu. Mimo największych wysiłków ich wyprawa na południe raczej nie umknęła ludzkiej uwagi.

Zamyślony, podrapał się po brodzie. Szkoda, że wilki ukryte na okolicznych wzgórzach nie mogły mu nic powiedzieć, ale one rzadko zwracały uwagę na ludzkie poczynania, trzymały się od dwunożnych z daleka. A zresztą po wydarzeniach u Studni Dumai uważał, że nie ma prawa wypytywać je o nic więcej ponadto, co absolutnie musiał wiedzieć. Postąpi chyba najroztropniej, jeśli wjedzie do miasta sam, w towarzystwie najwyżej kilku ludzi z Dwu Rzek.

Często odnosił wrażenie, że Faile potrafi czytać jego myśli, zwłaszcza wtedy, gdy sobie najmniej tego życzył, i dowiodła tego właśnie teraz, podjeżdżając na swej czarnej jak noc Jaskółce. Ta suknia do konnej jazdy z wąskimi spódnicami była niemal tak ciemna jak sierść jej klaczy, a jednak upał zdawała się znosić lepiej niż on. Pachniała lekko ziołowym mydłem i czystym potem, sobą. A także determinacją. Jej skośne oczy były zdecydowane, a wydatny nos nieodparcie przywodził na myśl sokoła, od którego wzięła swe imię.

— Nie chciałabym oglądać dziur w tym wspaniałym niebieskim kaftanie, mężu — powiedziała cicho, przeznaczając to wyłącznie dla jego uszu — a wszak ci ludzie wyglądają, jakby gotowi byli strzelać do obcych, nie spytawszy pierwej, kim są. A poza tym jakim sposobem zamierzasz dotrzeć przed oblicze Alliandre, nie zdradziwszy światu swojego imienia? Pamiętaj, tu trzeba dyskrecji. — Nie powiedziała, że to ona powinna jechać, strażnicy przy bramach na pewno bowiem uznają kobietę przybywającą samotnie do miasta za uciekinierkę z jakiegoś miejsca targanego kłopotami, a do królowej dotrze, posługując się imieniem swej matki, co nie wywoła zbytecznych komentarzy, ale nie musiała tego robić. Odkąd wjechali na terytorium Ghealdan, co noc słyszał od niej i to, i jeszcze inne rzeczy. Znalazł się tutaj po części za sprawą ostrożnego listu, jaki Alliandre wystosowała do Randa, oferując... Poparcie? Lojalność? Tak czy owak, najważniejsze było to, że pragnęła utrzymać wszystko w tajemnicy.

Perrin wątpił, by nawet Aram, siedzący na swym długonogim siwku, kilka kroków za nim, mógł usłyszeć bodaj jedno ze słów Faile, ale zanim skończyła mówić, z drugiej strony podjechała na białej klaczy Berelain; jej policzki lśniły od potu. Ona też pachniała determinacją, przytłumioną jednak oparami różanych perfum. W każdym razie dla niego były to opary. I o dziwo, spod jej zielonej sukni wyzierało tylko tyle ciała, ile nakazywała przyzwoitość.

Dwie towarzyszki Berelain trzymały się z tyłu, przy czym Annoura, doradzająca jej Aes Sedai, przyglądała mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy okolonej czepcem z długich do ramion i ozdobionych paciorkami warkoczyków. Jej spojrzenie było w całości skupione na nim, dwie kobiety u jego boków ignorowała. Na tej twarzy nie perliła się nawet jedna kropla potu. Żałował, że nie znajduje się dostatecznie blisko, by wyczuć zapach bijący od obdarzonej haczykowatym nosem Szarej siostry; w odróżnieniu od innych Aes Sedai ta nie składała nikomu żadnych obietnic. Mniejsza już, ile te obietnice były warte. Lord Gallenne, dowódca Skrzydlatej Gwardii Berelain, obserwował Bethal przez szkło powiększające przyłożone do jednego oka i bawił się wodzami w sposób, który, jak Perrin się przekonał, oznaczał, iż jest głęboko pochłonięty jakimiś kalkulacjami. Prawdopodobnie się zastanawiał, jak wziąć Bethal siłą; Gallenne zawsze zaczynał od rozpatrzenia najgorszej ewentualności.

— Nadal uważam, że to ja powinnam rozmawiać z Alliandre — oznajmiła Berelain. To Perrin również słyszał każdego dnia. — Przecież dlatego właśnie tu przyjechałam. — Taki był jeden z powodów. — Annourze zostanie natychmiast udzielona audiencja, zabierze mnie ze sobą i nikt się o niczym nie dowie oprócz Alliandre. — Drugi powód do zdziwienia. W jej głosie nie było ani śladu zalotności. Z pozoru tyleż samo uwagi poświęcała swym czerwonym rękawicom co jego osobie.

Która? Problem polegał na tym, że nie chciał posłać żadnej.

Seonid, druga Aes Sedai na grani, stała obok swego cisawego konia nieco dalej, blisko wysokiego, zwiędłego od suszy czarnodrzewa, zapatrzona nie na Bethal, ale w niebo. Nieco dalej zobaczył dwie jasnookie Mądre i zwrócił uwagę na kontrast, jaki ich wygląd stanowił z wyglądem siostry, one miały twarze ogorzałe od słońca, ona bladą karnację, one jasne włosy, ona ciemne, obie były wysokie, ona zaś niska, nie wspominając już ciemnych spódnic i białych bluzek odcinających się od jej niebieskich wełen najprzedniejszego gatunku. Nadto Edarra i Nevarin przyozdabiały się licznymi naszyjnikami i bransoletami ze złota, srebra i kości słoniowej, podczas gdy Seonid nosiła jedynie pierścień z Wielkim Wężem. One były młode, jej wieku nie dawało się określić. Mądre dorównywały jednak Zielonej siostrze opanowaniem, a teraz również badawczo przyglądały się niebu.

— Widzicie coś? — spytał Perrin, odkładając decyzję na potem.

— Widzimy niebo, Perrinie Aybara — odparła wstrzemięźliwie Edarra i poprawiła ciemny szal zawiązany na łokciach, poszczękując cicho biżuterią. Na Mądre upał zdawał się wywierać wrażenie równie nieznaczne jak na Aes Sedai. — Gdybyśmy widziały coś więcej, to. byśmy ci powiedziały. — Zakładał, że tak by właśnie postąpiły. Z pewnością zaś, gdyby było to coś, co w ich przekonaniu dostrzegliby również Grady i Neald. Dwaj Asha’mani nie mieli przed nim tylu tajemnic. Żałował, że zostali w obozowisku, zamiast być teraz tutaj.

Kilka dni wcześniej koronka Jedynej Mocy rozsnuta wysoko po niebie wzbudziła niezłe poruszenie wśród Aes Sedai i Mądrych. Ale wprawiła w konsternację również Grady’ego i Nealda. Fakt ten jeszcze bardziej spotęgował niepokój, Aes Sedai bowiem nigdy nie były tak bliskie paniki jak właśnie wtedy. Asha’mani, Aes Sedai i Mądre twierdzili zgodnie, że nadal wyczuwają lekką obecność Mocy w przestworzach, długo po tym, jak koronkowa smuga zniknęła, ale żadne nie wiedziało, co to oznacza. Neald twierdził, że ów widok przywiódł mu na myśl wiatr, ale nie umiał wyjaśnić dlaczego. Nikt poza nim nie chciał się wypowiedzieć w tej sprawie, a jednak jeśli w grę wchodziła i męska, i żeńska połowa Mocy, to w, takim razie musiało to być dzieło Przeklętych, nadto zakrojone na ogromną skalę. Rozmyślania, o co im może chodzić, odebrało Perrinowi sen na wiele nocy.

Wbrew sobie zerknął na niebo. I oczywiście nic nie zobaczył z wyjątkiem dwóch gołębi. Nagle w zasięgu jego wzroku pojawił się jastrząb i jeden z gołębi zniknął w fontannie pierza. Drugi jak oszalały poszybował w stronę Bethal.

— Czy podjąłeś już decyzję, Perrinie Aybara? — spytała Nevarin, cokolwiek nazbyt ostrym tonem. Zielonooka Mądra zdawała się jeszcze młodsza od Edarry, być może nie była starsza od samego Perrina i trochę jeszcze minie czasu, zanim osiągnie poziom opanowania niebieskookiej towarzyszki. Szal zsunął jej się z ramion, gdy wsparła dłonie na biodrach, niemalże można by oczekiwać, że zacznie mu wygrażać palcem. Albo pięścią. Przywodziła mu na myśl Nynaeve, mimo że przecież wcale nie były do siebie podobne. W porównaniu z Nevarin Nynaeve wyglądałaby na tęgą. — Po co ci nasze rady, skoro nie chcesz ich słuchać? — spytała. — No po co?

Faile i Berelain siedziały sztywno wyprostowane w siodłach, obie wyniosłe do przesady, obie pachniały wyczekiwaniem i jednocześnie niepewnością. A także irytacją, którą owa niepewność wzbudzała, żadna nie lubiła tego szczególnego stanu duszy. Seonid stała zbyt daleko, by można było coś od niej wyczuć, ale zaciśnięte wargi dostatecznie wiele mówiły o jej nastroju. Rozwścieczało ją, że zgodnie z nakazem wydanym jej przez Edarrę, nie wolno jej się odzywać, dopóki tamte nie udzielą pozwolenia. Jednak z pewnością pragnęła, by stosował się do rad Mądrych; wpatrywała się w niego z natężeniem, jakby siłą swego wzroku mogła go skłonić do podążania tą drogą, na którą chciały go popchnąć te dwie. Po prawdzie to ją właśnie chciał wybrać, ale jeszcze się wahał. Jak mocno wiązała ją przysięga lojalności złożona Randowi? Mocniej niżby można sądzić, mając na uwadze dotychczasowe dowody, a jednak jak tu zaufać Aes Sedai? Przybycie dwóch Strażników Seonid dało mu kolejną kilkuminutową zwłokę.

Strażnicy na szczyt wjechali równocześnie, mimo że dotarli nań różnymi drogami, przekradając się z końmi między drzewami rosnącymi wzdłuż grani, dzięki czemu obserwatorzy z miasta nie mogli ich zauważyć. Furen był Tairenianinem, o karnacji niemal tak ciemnej jak dobra gleba, z pasmami siwizny w kędzierzawych czarnych włosach, podczas gdy Teryl, Murandianin, który liczył sobie ze dwadzieścia lat mniej, miał ciemnorude włosy, kręcone wąsy i oczy bardziej niebieskie niźli oczy Edarry, obaj jednak, wysocy, szczupli i hardzi, zdawali się ulepieni z tej samej gliny. Odziani w charakterystyczne mieniące się płaszcze, zsiedli zwinnie z koni i złożyli swe raporty Seonid, ostentacyjnie ignorując Mądre. Jak również Perrina.

— Jest gorzej niż na północy — stwierdził z niesmakiem Furen. Wprawdzie na jego czole lśniło kilka kropel potu, ale, podobnie jak drugi Strażnik, prawie nie reagował na upał. — Miejscowa szlachta zawarowała się w swych dworach albo w miejskich pałacach, a żołnierze królowej nie wyściubiają nosów poza mury. Porzucili wieś na pastwę ludzi Proroka. A także bandytów, aczkolwiek tych kręci się tu jakby mniej. Za to oddziałów Proroka wszędzie pełno. Myślę, że Alliandre będzie urzeczona twoim widokiem.

— Motłoch — wycedził pogardliwie Teryl, bijąc wodzami o wnętrze dłoni. — Nigdzie nie przyuważyłem więcej jak piętnastu czy dwudziestu w jednym miejscu, przeważnie uzbrojonych w widły i włócznie na dziki. I do tego obszarpani jak żebracy. Zapewne nadają się do straszenia wieśniaków, ale człowiek mógłby pomyśleć, że lordowie będą ich wyłapywać i wieszać całymi kiściami. Królowa na widok siostry z wdzięczności będzie cię całowała po rękach.

Seonid już otwarła usta, po czym spojrzała na Edarrę, która skinęła głową. Nie wiedzieć czemu Zielona, gdy wreszcie udzielono jej zezwolenia, na moment jeszcze mocniej zacisnęła usta. Kiedy się jednak odezwała, mówiła tonem miękkim jak masło:

— Nie masz już podstaw do odkładania decyzji, lordzie Aybara. — Wymówiła ten tytuł z nieznacznym naciskiem, wiedząc doskonale, jakie naprawdę miał do niego prawo. — Twoja żona z zacnego wprawdzie pochodzi Domu, a Berelain jest władczynią, jednak saldaeańskie Domy niewielkie tutaj mają wpływy, Mayene zaś to najmniejsze z państw. Aes Sedai w roli emisariuszki przyda ci w oczach Alliandre autorytetu Białej Wieży. — I być może przypomniawszy sobie, że Annoura nadawałaby się do tej misji równie dobrze jak ona, dodała pospiesznie: — Poza tym ja byłam już w Ghealdan i moje imię jest tu dobrze znane. Alliandre nie tylko natychmiast mnie przyjmie, ale i wysłucha tego, co mam do powiedzenia.

— Nevarin i ja będziemy jej towarzyszyły — oświadczyła Edarra, a Nevarin dodała:

— Dopilnujemy, by nie powiedziała czegoś, czego nie powinna. — Seonid głośno zazgrzytała zębami, przynajmniej tak to zabrzmiało w uszach Perrina, i zajęła się wygładzaniem swoich dzielonych spódnic, ze wzrokiem demonstracyjnie spuszczonym. Annoura wydała dziwny odgłos, coś w rodzaju głuchego sapnięcia, i odwróciła głowę; sama trzymała się z dala od Mądrych i nie lubiła patrzeć, jak inne siostry prowadzają się z nimi.

Perrin omal nie jęknął głośno. Posłanie Zielonej siostry zdjęłoby kłopot z jego barków, wszelako Mądre ufały Aes Sedai w jeszcze mniejszym stopniu niż on i trzymały Seonid i Masuri na krótkich smyczach. Ponadto ostatnimi czasy zaczęły krążyć także opowieści o Aielach napadających na wioski. Nikt z opowiadających nie widział Aiela na oczy, a jednak w powietrzu kłębiło się od plotek o Aielach podążających za Smokiem Odrodzonym, połowa Ghealdan była wręcz przekonana, że Aielów dzieli od ich kraju zaledwie dzień czy dwa drogi, a każda opowieść była dziwaczniejsza i straszniejsza od poprzedniej. Alliandre mogła się przestraszyć i w ogóle go nie przyjąć, gdy tylko zobaczy dwie kobiety Aielów, które dyktują Aes Sedai, kiedy ma skakać. Zwłaszcza że Seonid zaiste skakała na rozkaz, choć zgrzytała przy tym zębami! Ale cóż, nie zamierzał narażać Faile na ryzyko, nie dysponując lepszymi gwarancjami, że zostanie właściwie przyjęta, niż tamten mgliście sformułowany list sprzed wielu miesięcy. Ciężar jeszcze bardziej przygniótł barki, wbijając się między łopatki, nie miał jednak żadnego wyboru.

— Mniejszej grupie łatwiej uda się pokonać te bramy — orzekł w końcu, wpychając szkło powiększające do sakwy. I mniej też języków pójdzie w ruch. — A więc pojedziecie tylko ty i Annoura, Berelain. I może lord Gallenne. Najprawdopodobniej uznają go za Strażnika Annoury.

Berelain aż się zakrztusiła z zachwytu i nachyliła, by uścisnąć jego ramię obiema dłońmi. I nie poprzestała na tym, a jakże. Pieszczocie towarzyszył błysk namiętnego i obiecującego uśmiechu, po czym znienacka, zanim zdążył choćby drgnąć, wyprostowała się, z miną tak niewinną jak u dziecka. Faile, z całkiem obojętną twarzą, całą uwagę skupiła na wciąganiu swoich szarych rękawiczek. Sądząc po zapachu, nie zauważyła uśmiechu Berelain. I dobrze ukryła swoje rozczarowanie.

— Przepraszam cię, Faile — powiedział — ale...

W bijącej od niej woni rozjarzyła się wściekłość, przywodząc na myśl ciernie.

— Jestem pewna, że będziesz miał różne sprawy do przedyskutowania z Pierwszą, zanim wyruszy w drogę, mężu — odparła spokojnie: Jej skośne oczy kryły w sobie najczystszy spokój, ale zapach kłuł niczym piaskowe osty. — Najlepiej zrobisz, jak zajmiesz się tym od razu. — Zawróciwszy Jaskółkę, Faile podjechała do zupełnie wyraźnie gotującej się z gniewu Seonid i Mądrych spoglądających zaciętym wzrokiem, ale ani nie zsiadła z konia, ani się do nich nie odezwała., Popatrzyła tylko krzywo w kierunku Bethal, podobna do sokoła wyglądającego ze swego gniazda.

Perrin zorientował się, że pociera nos, i opuścił rękę. Oczywiście na palcach nie było krwi, tylko sobie ubrdał, że poleciała z pokłutego nosa.

Berelain nie potrzebowała żadnych pouczeń na ostatnią chwilę — Pierwsza z Mayene i jej doradczyni z Szarych Ajah gorączkowały się, koniecznie chcąc już ruszać, pewne, że doskonale wiedzą, co mówić i robić — niemniej jednak Perrin dobitnie zalecił ostrożność i podkreślił, że Berelain i tylko Berelain ma rozmawiać z Alliandre. Annoura obdarzyła go jednym z tych chłodnych spojrzeń Aes Sedai i przytaknęła. Mogło to, ale wcale nie musiało, oznaczać, że przyjęła jego słowa do wiadomości, wątpił, by dał radę wyciągnąć od niej coś więcej nawet, gdyby użył łomu. Berelain wydymała wargi z rozbawieniem, ale godziła się z wszystkim, co mówił. W każdym razie twierdziła, że się godzi. Podejrzewał, że powiedziałaby wszystko, byle tylko dostać to, czego chce, toteż te uśmiechy w całkiem niewłaściwych momentach wytrącały go z równowagi. Gallenne odłożył szkło powiększające, ale nadal bawił się wodzami, bez wątpienia już planując, jak wyciąć z Bethal drogę ucieczki dla siebie i dwóch kobiet. W tym momencie Perrin miał ochotę warknąć.

Przyglądał się im z niepokojem, gdy zjeżdżali poboczem w stronę drogi. Posłanie, które wiozła Berelain, brzmiało prosto. Rand rozumie powściągliwość Alliandre, ale jeśli ona chce jego ochrony, to musi być gotowa ogłosić otwarcie, że go popiera. Otrzyma tę ochronę, złożoną z żołnierzy i nawet Asha’manów, by nikt nie miał wątpliwości, a nawet sam Rand osobiście będzie ją ochraniał, jeśli zajdzie potrzeba, byle tylko wygłosiła takie oświadczenie. Berelain nie miała powodu, by bodaj na jotę zmienić treść posłania, mniejsza już o te uśmiechy — odnosił wrażenie, że to być może jakaś inna postać flirtu — za to Annoura... Aes Sedai robiły rozmaite rzeczy i Światłość jedna tylko wiedziała dlaczego. Żałował, że nie zna jakiegoś sposobu dotarcia do Alliandre bez konieczności wykorzystywania którejś z sióstr albo wzbudzenia plotek. Tudzież narażania Faile na ryzyko.

Trzech jeźdźców z Annourą na czele dotarło do bram, a strażnicy prędko podnieśli piki, opuścili łuki i kusze, bez wątpienia dlatego, że przedstawiła im się jako Aes Sedai. Niewielu ludzi miało dość odwagi, by zadać kłam takiej deklaracji. Zawahała się na moment zaledwie, zanim wprowadziła swych podopiecznych do miasta. W rzeczy samej, zdawało się, że żołnierze chcą jak najprędzej wpuścić ich za mury, by nie zauważył ich żaden obserwator z okolicznych wzgórz. Niektórzy omiatali ukradkowym wzrokiem dalekie szczyty i Perrin nie musiał czuć ich zapachu, by odgadnąć, że lękają się tych, co mogli się tam ukrywać i, jakby to nie było nieprawdopodobne, mogli rozpoznać siostrę.

Perrin zawrócił na północ, w stronę, gdzie rozbili obóz i poprowadził pozostałych grzbietem grani, póki wreszcie nie zniknęli z zasięgu wzroku ewentualnych obserwatorów z wież Bethal, a dalej stromą ścieżką na ubity trakt. Po obu stronach drogi stały nieliczne farmy, kryte strzechą domostwa i długie, wąskie stodoły, rozciągały się zmarniałe pastwiska, pola porośnięte rżyskiem i zagrody dla kóz otoczone wysokimi kamiennymi murami, ale widzieli niewiele bydła i jeszcze mniej ludzi. Ci nieliczni popatrywali na jeźdźców czujnie, zupełnie jak gęsi wystrzegające się lisów, porzucając swoje zajęcia, dopóki konie nie pojechały dalej. Aram w rewanżu nie spuszczał ich z oka, co rusz gładził rękojeść miecza wystającą mu zza ramienia i być może życzył sobie spotkania z kimś innym niźli zwykli wieśniacy. Choć dalej nosił kaftan w zielone paski, pozostało w nim niewiele z Druciarza.

Edarra i Nevarin szły obok Steppera, krokiem z pozoru tak swobodnym, jakby wybrały się na przechadzkę, a jednak bez trudu nadążały, mimo baniastych spódnic. Seonid jechała zaraz za nimi na swym wałachu, tuż za nią zaś podążali Furen i Teryl. Bladolica Zielona siostra udawała, że chce zachować dystans starannie odmierzonych dwóch kroków za Mądrymi, za to mężczyźni krzywili się demonstracyjnie. Strażnicy często bardziej troszczyli się o godność swych Aes Sedai niż one same, a przecież te miały jej tyle co królowe.

Faile jechała na Jaskółce przed kobietami Aielów, pogrążona w milczeniu, z pozoru zatopiona w kontemplacji oszpeconego suszą krajobrazu. Myśląc o niej, takiej gibkiej, pełnej wdzięku, Perrin nawet w swych najlepszych momentach czuł się niezdarny. Przypominała żywe srebro i kochał to w niej zazwyczaj, ale... Lekkie podmuchy powietrza stale mieszały jej woń z innymi zapachami. Wiedział, że powinien myśleć o Alliandre i o tym, jak może brzmieć jej odpowiedź albo jeszcze lepiej, o Proroku i o tym, gdzie go znaleźć, już po uzyskaniu oświadczenia Alliandre, niezależnie od jego treści, ale jakoś nie potrafił skupić myśli na tych zagadnieniach.

Wybierając Berelain, oczekiwał, że Faile się rozsierdzi, mimo że to przecież Rand przysłał tu Pierwszą, rzekomo w tym właśnie celu. Faile wiedziała, że nie chce jej narażać na niebezpieczeństwo, na jakiekolwiek ryzyko i to jej się nie podobało znacznie bardziej niż obecność Berelain. A jednak jej zapach był słodki jak letni poranek... dopóki nie spróbował jej przeprosić! Cóż, zazwyczaj przeprosiny potęgowały jej gniew, jeśli już wcześniej była zła — aczkolwiek potrafiły też wywrzeć skutek odwrotny — ale przecież nie była zła! Bez Berelain wszystko między nimi szło gładko, jak jedwab. Zazwyczaj. A jednak tłumaczeniami, że nie robi nic, by zachęcić tę kobietę — że nawet przez myśl mu to nie przejdzie! — zyskał sobie jedynie lakoniczne „Ale gdzieżbyś tam mógł!”, wypowiedziane tonem, z którego wynikało, że jest głupcem, w ogóle poruszając ten temat. I wciąż robiła się zła — na niego! — za każdym razem, gdy Berelain obdarzała go uśmiechem albo znajdowała wymówkę, by go dotknąć, jakby jej szorstko nie odprawiał — Światłość świadkiem, że naprawdę to robił. Już sam nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, żeby ją od siebie odstręczyć, oprócz chyba tylko związania sznurkiem. Gdy ostrożnie próbował wyciągnąć od Faile, co złego robi, słyszał beztroskie „Dlaczego uważasz, że coś zrobiłeś?” albo już nie takie beztroskie „A twoim zdaniem co takiego zrobiłeś?”, względnie zimne „Nie chcę o tym rozmawiać”. Robił coś złego, ale nie potrafił odgadnąć co! A musiał. Nic nie było ważniejsze od Faile. Nic!

— Lordzie Perrinie?

Podniecony głos Arama wyrwał go z tych deliberacji.

— Nie nazywaj mnie tak — odburknął, kierując wzrok w stronę, którą tamten wskazał palcem, ku jeszcze jednej opustoszałej farmie, gdzie ogień strawił dachy domu i stodoły. Ostały się jedynie nagie kamienne mury. Porzucona farma... a jednak byli na niej jacyś ludzie, bo dobiegały stamtąd gniewne okrzyki.

Kilkunastu zgrzebnie odzianych mężczyzn, uzbrojonych we włócznie i widły, próbowało pokonać sięgający do piersi kamienny murek otaczający zagrodę dla kóz, gdy tymczasem grupka ludzi osaczonych w środku starała się ich odegnać. Oprócz nich w zagrodzie znajdowało się kilka koni, które przerażone wrzawą usiłowały uciec, na grzbietach trzech siedziały kobiety. Nie czekały jednak biernie, żeby zobaczyć, jak się to wszystko skończy: jedna z nich bodajże rzucała kamieniami, druga, akurat na jego oczach, podjechała do murku i wymachiwała zza niego długą pałką, podczas gdy trzecia spięła konia, tak że stanął dęba, a jeden z napastników, wysoki mężczyzna, musiał zeskoczyć z murku, by umknąć przed podkutymi kopytami. Ale atakujących było zbyt wielu, a murek zbyt rozległy, by dało się go obronić.

— Radzę nie wtrącać się w zajście — powiedziała Seonid. Edarra i Nevarin objęły ją ponurym wejrzeniem, ale ona ciągnęła dalej, w pośpiechu gubiąc zazwyczaj rzeczowy ton. — To bez wątpienia ludzie Proroka, zabijanie ich byłoby raczej kiepskim początkiem. Jeśli coś źle zrobicie, zginą dziesiątki albo nawet setki tysięcy ludzi. Czy warto ryzykować, by uratować garstkę?

Perrin nie zamierzał nikogo zabijać, oczywiście, o ile będzie to od niego zależało, ale też nie miał ochoty odwracać głowy. Nie marnował jednak czasu na wyjaśnienia.

— Czy możecie ich nastraszyć? — spytał Edarrę. — Tylko nastraszyć? — Pamiętał aż za dobrze, co Mądre zrobiły pod Studniami Dumai. Mądre i Asha’mani. Jednak chyba dobrze się stało, że Grady’ego i Nealda nie było teraz z nimi.

— Niewykluczone — odparła Edarra, obserwując ludzi miotających się wokół zagrody. Lekko pokręciła głową i wzruszyła ramionami. — Niewykluczone. — A to wszak musiało poskutkować.

— Aram, Furen, Teryl — warknął — do mnie! — Wbił pięty w boki Steppera i kiedy ten pognał przed siebie, z ulgą spostrzegł, że Strażnicy jadą tuż za nim. Czterech szarżujących mężczyzn prezentowało się groźniej niż dwóch. Zaciskał dłonie na wodzach, z dala od topora.

Nie ucieszył się zbytnio, kiedy dogoniła go Faile galopująca na Jaskółce. Otwarł usta, a ona wygięła brew w łuk. W pędzie jej piękne czarne włosy rozwiewały się na wietrze. Jaka ona była piękna! Brew wygięta w łuk, nic więcej. Zrezygnował z tego, co zamierzał powiedzieć.

— Strzeż moich pleców — poprosił. Na co ona uśmiechnęła się i skądś dobyła sztylet. Nosiła przy sobie tyle ukrytych ostrzy, że czasami się zastanawiał, jak to się stało, że się dotąd nie nadział na któreś, gdy ją obejmował.

Gdy tylko oderwała od niego wzrok, rozpaczliwym ruchem dał znak Aramowi, starając się, by ona nie zauważyła. Aram przytaknął, ale akurat pochylał się do przodu, z obnażonym mieczem, gotów rzezać pierwszych ludzi Proroka, którzy się nawiną. Perrin miał nadzieję, że ten człowiek zrozumiał, że ma strzec pleców Faile, jeśli rzeczywiście dojdzie do potyczki z rzezimieszkami.

Jeszcze ich nie zauważyli. Perrin krzyknął, ale tamci tak się darli; że najwyraźniej nie usłyszeli. Jednemu z nich, mężczyźnie odzianemu w za duży kaftan, udało się wdrapać na mur, a dwóch innych też było już tego bliskich. Jeśli Mądre zamierzały coś zdziałać, to dawno już...

Uderzenie pioruna, donośny, przeciągły łomot tuż nad ich głowami, omalże ogłuszyło Perrina i spowodowało, że Stepper potknął się. Napastnikom też z pewnością nie umknął, bo zawahali się i zaczęli rozglądać we wszystkie strony zdziczałym wzrokiem, niektórzy przyciskali dłonie do uszu. Mężczyzna na szczycie murku stracił równowagę i spadł. Natychmiast jednak poderwał się na nogi, gniewnie gestykulując w stronę zagrody, w odpowiedzi na co kilku jego towarzyszy wznowiło atak. Pozostali spostrzegli wreszcie Perrina i zaczęli go pokazywać palcami, ale nadal żaden nie uciekał. Niektórzy nawet groźnie potrząsali bronią.

Nagle nad zagrodą wykwitł poziomy ognisty krąg, o średnicy równej wzrostowi przeciętnego człowieka; rozrzucał wokół posykujące kiście płomieni, obracając się z jękiem, który to przybierał na sile, to cichł, a czasami wręcz przeobrażał się w żałobne zawodzenie.

Grupa zgrzebnie odzianych osobników rozbiegła się we wszystkie strony niczym stadko pierzchających przepiórek. Mężczyzna w za dużym kaftanie jeszcze chwilę machał rękoma i coś za nimi krzyczał, ale ostatecznie rzucił ostatnie spojrzenie na płonące koło i sam też uciekł.

Perrin omal nie wybuchnął śmiechem. Nie będzie musiał nikogo zabijać. W sercu zdusił lęk, że Faile mogłaby oberwać widłami między żebra.

Najwyraźniej ludzie w zagrodzie byli równie przestraszeni jak ci na zewnątrz, przynajmniej jedno z nich. Kobieta, która spięła swego konia na napastników, otwarła bramę i kopniakiem przymusiła swego wierzchowca do niezdarnego galopu. Przed siebie, jak najdalej od Perrina i pozostałych.

— Zaczekaj! — zawołał Perrin. — Nic wam nie zrobimy! — Czy usłyszała czy nie, nadal wściekle szarpała wodze. Tobołek przywiązany do jej siodła kołysał się gwałtownie. Napastnicy teraz wprawdzie uciekali co sił w nogach, ale jeśli ona gdzieś zawieruszy się w pojedynkę, wystarczy dwóch albo trzech, żeby wyrządzić jej krzywdę. Perrin przywarł do karku Steppera, uderzył go piętami i deresz pomknął przed siebie niczym strzała.

Był rosłym mężczyzną, ale Stepper potrafił więcej, niż tylko chyżo przebierać nogami. A poza tym, sądząc po ociężałym chodzie, wierzchowiec kobiety ledwie dawał radę udźwignąć siodło. Stepper z każdym krokiem skracał dzielącą ich odległość, coraz bliżej i bliżej, aż w końcu Perrin mógł wyciągnąć rękę i pochwycić wędzidło. Z tak bliska jej gniadosz o kanciastym pysku wyglądał niewiele lepiej od stracha na wróble, cały spieniony i znacznie bardziej zmęczony, niż można to było tłumaczyć tym krótkim biegiem. Powoli zatrzymał oba konie.

— Wybacz, jeśli cię przestraszyłem, o pani — powiedział. — Doprawdy nie zamierzam wyrządzić ci żadnej krzywdy.

Po raz drugi tego dnia jego przeprosiny nie spotkały się z taką reakcją, na jaką liczył. Spiorunowały go gniewne błękitne oczy, osadzone w twarzy okolonej rudozłotymi lokami, twarzy tak władczej jak u królowej, mimo że oblepionej potem i pyłem. Suknia uszyta ze zgrzebnej wełny była zaplamiona i równie zakurzona jak policzki, a jednak jej twarz była i królewska, i wściekła.

— Nie potrzebuję... — zaczęła lodowatym tonem, usiłując wyrwać mu wodze swego konia, ale umilkła, gdy przygalopowała kolejna kobieta, siwowłosa i koścista, na bułanej klaczy o zapadniętych bokach, znajdującej się w jeszcze gorszym stanie niż gniadosz. Ci ludzie mieli za sobą długą, męczącą podróż. Staruszka była równie umordowana i ubrudzona kurzem jak jej młodsza towarzyszka.

Na przemian spoglądała promiennie na Perrina i piorunowała wzrokiem kobietę, której konia nadal przytrzymywał za uzdę.

— Dziękuję ci, mój lordzie. — Jej głos, wysoki, a przy tym silny, załamał się, kiedy spostrzegła jego oczy, ale rezon stracił tylko na mgnienie. Nie była to kobieta, którą byle co mogło wytrącić z równowagi. W ręku nadal trzymała gruby kij, którym się przedtem broniła. — Przyszedłeś nam na ratunek w samą porę. Maighdin, co ci wpadło do głowy? Mogli cię zabić! I przy okazji nas wszystkich! To uparta dziewczyna, mój lordzie, zawsze najpierw skacze, a potem dopiero patrzy pod nogi. Zapamiętaj sobie, dziecko, tylko głupiec porzuca przyjaciół i wyzbywa się srebra za lśniący mosiądz. Z całego serca ci dziękujemy, mój lordzie, Maighdin też ci podziękuje, kiedy się wreszcie opamięta.

Maighdin, dobre dziesięć lat starsza od Perrina, mogła być nazywana dziewczyną jedynie przez staruszkę, ale mimo iż stale krzywiła się ze zmęczenia, co zresztą harmonizowało z bijącą od niej wonią, wonią frustracji zabarwionej gniewem. Przyjęła spokojnie tę tyradę, tylko raz jeszcze szarpnęła wodze, mało skutecznie starając się uwolnić konia, po czym poddała się wreszcie. Złożywszy dłonie na łęku siodła, spojrzała oskarżycielsko na Perrina, a potem znienacka zamrugała. Znowu te żółte oczy. A jednak nadal nie wyczuwało się od niej strachu. W odróżnieniu od staruszki, ale zdaniem Perrina ta z kolei wcale nie jego się bała.

W czasie gdy starsza z kobiet przemawiała, podjechał do nich kolejny kompanion Maighdin, zarośnięty mężczyzna dosiadający jeszcze jednego wynędzniałego konia, siwka o węźlastych pęcinach, ale przystanął na uboczu. Był wysoki, równie wysoki jak Perrin, choć nie tak barczysty, odziany w ciemny kaftan zniszczony od podróży i uzbrojony w miecz. Podobnie jak kobiety, miał do siodła przytroczony tobołek. W powietrzu zawirował podmuch lekkiego wiatru, przynosząc Perrinowi jego zapach. Mężczyzna nie bał się, był czujny. I jeśli sposób, w jaki patrzył na Maighdin, mógł tu posłużyć za wskazówkę, to właśnie ta kobieta stanowiła przyczynę jego czujności. Niewykluczone, że cała sytuacja okaże się czymś więcej niż tylko ratowaniem grupy podróżnych przed bandą rzezimieszków.

— Być może wszyscy powinniście pojechać do mojego obozu — zaproponował Perrin, nareszcie puszczając uzdę. — Tam będziecie bezpieczni przed... tymi... bandytami. — Na poły się spodziewał, że Maighdin umknie pod osłonę najbliższych drzew, ale ta posłusznie zawróciła konia, z powrotem w stronę zagrody. Pachniała... rezygnacją.

A mimo to powiedziała:

— Dziękuję ci za szlachetną propozycję, ale ja... my... musimy kontynuować naszą podróż. Pojedziemy dalej, Lini — dodała stanowczym tonem i starsza kobieta zgromiła ją wzrokiem tak surowym, że zastanowił się, czy przypadkiem są to matka i córka, mimo że ta pierwsza przemówiła do drugiej po imieniu. Z pewnością ani trochę nie były podobne. Lini, żylasta i chuda, miała pociągłą twarz i skórę jak pergamin, podczas gdy Maighdin mogła być nawet piękna pod tą warstwą kurzu. Jeśli ktoś gustował w jasnych włosach.

Perrin obejrzał się przez ramię na podążającego za nimi mężczyznę. Wyglądał na twardego, a tak nawiasem mówiąc, potrzebował brzytwy. Niewykluczone, że to jemu właśnie podobały się jasne włosy. Może nawet aż za bardzo. Z podobnych powodów niejeden mężczyzna już sobie napytał biedy.

W oddali widział Faile, która siedziała na grzbiecie Jaskółki i przyglądała się ponad murem ludziom we wnętrzu zagrody. Może któryś został ranny. Seonid i Mądre gdzieś się podziały. Aram ewidentnie zrozumiał jego polecenie, bo trzymał się blisko Faile, ale spoglądał niecierpliwie na Perrina. Tak czy siak, niebezpieczeństwo bez wątpienia minęło.

Zanim Perrin pokonał połowę drogi do zagrody, pojawił się Teryl; tuż obok jego srokacza kuśtykał mężczyzna o osadzonych blisko siebie oczach i policzkach porośniętych szczeciną. Strażnik trzymał go za kołnierz.

— Przyszło mi na myśl, że dobrze będzie pojmać jednego — rzekł Teryl z twardym uśmiechem. — Zawsze lepiej wysłuchać obu stron, niezależnie od tego, co ci się wydaje, że widziałeś, tak zawsze mawiał mój ojciec. — Perrin zdziwił się; zawsze mu się wydawało, że Teryl nie potrafi wybiec myślą dalej niż poza koniec swojego miecza.

Zarośnięty mężczyzna miał na sobie postrzępiony kaftan, wyraźnie na niego za obszerny. Perrin wątpił, by ktoś jeszcze oprócz niego widział wszystko dobrze z takiej odległości, ale rozpoznał również ten wydatny nos. Ów mężczyzna rzucił się do ucieczki ostatni i teraz też nie dał się zastraszyć. Śmiało cisnął im w twarze swoją szyderczą minę.

— Tkwicie po uszy w bagnie za to wszystko — wychrypiał. — Myśmy wykonywali rozkazy Proroka. Prorok powiada, że mężczyznę, który nęka kobietę, co to go nie chce, czeka śmierć. Ci tutaj ścigali tę... — wystawił podbródek w kierunku Maighdin — a ta biegła co sił. Prorok oberwie wam za to uszy! — I tu splunął dla lepszego efektu.

— To śmieszne — oznajmiła Maighdin dźwięcznym głosem. — Ci ludzie są moimi przyjaciółmi. Ten człowiek całkiem opacznie zrozumiał to, co zobaczył.

Perrin skinął głową, jeśli ona uzna, że się z nią zgadza, proszę bardzo. Ale jeśli zestawić to, co rzekł ten człowiek, ze słowami Lini... Doprawdy nie jest już wtedy takie proste.

Faile i pozostali przyłączyli się do nich, tuż za nimi szli towarzysze podróży Maighdin, trzech mężczyzn i jeszcze jedna kobieta, wszyscy prowadzili utrudzone konie, którym sił już nie starczało na pokonanie zaledwie kilku mil. Z czego zresztą wcale nie wynikało, że w przeszłości były to przednie wierzchowce, zapewne nigdy do takich się nie zaliczały. W każdym razie Perrin nie przypominał sobie wspanialszej kolekcji drżących kolan, krzywych pęcin, łogawizny i siodłowatych grzbietów. Jak zawsze jego wzrok powędrował najpierw w stronę Faile — nozdrza rozdęły mu się, poszukując jej woni — ale po drodze zahaczył o Seonid. Zgarbiona w siodle i oblana pąsem, z nie wiadomo dlaczego spochmurniałym wzrokiem i jakoś dziwnie odmienioną twarzą — rozdęte policzki i nie domknięte usta. I było w tej twarzy coś jeszcze, coś czerwono-niebieskiego... Perrin zamrugał. O ile coś mu się nie zwidywało, miała do ust wepchniętą chustkę! Wychodziło na to, że Mądre nie żartowały, kiedy ostrzegały uczennicę, że nie wolno jej się odzywać bez pozwolenia, nawet jeśli tą uczennicą była Aes Sedai.

Nie był tu jedyną osobą obdarzoną bystrym wzrokiem; Maighdin aż rozdziawiła usta, kiedy zobaczyła Seonid, a potem zmierzyła go przeciągłym, taksującym spojrzeniem, jakby to on był odpowiedzialny za tę chustkę. A więc potrafiła rozpoznać Aes Sedai na pierwszy rzut oka? Niezwykłe, jak na wieśniaczkę, za którą mogła uchodzić wyglądem. Ale z drugiej strony, nie wyrażała się jak wieśniaczka.

Na twarzy jadącego za Seonid Furena zastygł mars przywodzący na myśl grom, jednak to Teryl skomplikował sprawy, ciskając na ziemię jakiś przedmiot.

— Znalazłem to, ścigając go — oświadczył. — Mógł upuścić podczas ucieczki.

Z początku Perrin nie zorientował się, na co patrzy: widział długi wieniec z rzemienia, na który nanizane były chyba kawałki wyschłej skóry. A kiedy znienacka go olśniło, obnażył zęby w grymasie.

— Prorok oberwie nam uszy, powiadasz.

Zarośnięty mężczyzna przestał się gapić na Seonid i oblizał wargi.

— To... to dzieło Hariego! — zaprotestował. — Hari jest wredny. On lubi liczyć, gromadzić trofea i on... uch... — Wzruszywszy ramionami w czeluściach zdobycznego kaftana, zapadł się w sobie niczym pies zagnany do kąta. — Nie możecie mnie z tym łączyć! Prorok was powiesi, jeśli mnie tkniecie! Wieszał już arystokratów, możnych lordów i lady. Ja kroczę w Światłości błogosławionego Smoka Odrodzonego!

Perrin podjechał do niego, starając się, by Stepper nie nastąpił na to... coś... na ziemi. Niczego mniej nie pragnął, jak poczuć w nozdrzach zapach tego mężczyzny, a jednak pochylił się, przysuwając twarz bliżej. Kwaśny pot ścierający się ze strachem, panika, ślad gniewu. Niestety, nie wywąchał poczucia winy. „Mógł to upuścić” to nie to samo co „upuścił”. Osadzone blisko siebie oczy rozszerzyły się i mężczyzna przylgnął plecami do wierzchowca Teryla. Żółte oczy czasami się przydawały.

— Gdybym potrafił udowodnić, że kłamiesz, zawisłbyś na najbliższym drzewie — warknął. Mężczyzna zamrugał, zaczął się rozpromieniać, kiedy zrozumiał, co to oznacza, ale Perrin nie dał mu czasu na odzyskanie buty. — Jestem Perrin Aybara, i to twój drogocenny lord Smok mnie tutaj przysłał. Rozpowiesz to wszystkim. To on mnie przysłał i jeśli znajdę człowieka z takimi... trofeami... onże zawiśnie! Zawiśnie ten z was, który koso na mnie spojrzy! I możesz przekazać Masemie, że ja tak powiedziałem! — Wyprostował się, pełen niesmaku. — Puść go, Teryl. Jeśli on nie zniknie mi stąd w okamgnieniu!...

Teryl odepchnął go i mężczyzna pomknął na łeb na szyję w stronę najbliższych drzew, nie obejrzawszy się ani razu. Część przepełniającego go obrzydzenia Perrin rezerwował dla samego siebie. Pogróżki! Że ktoś spojrzy na niego koso? Ale jeśli ten do końca bezimienny mężczyzna patrzył, jak komuś obcinają uszy; i nic z tym nie zrobił?

Faile uśmiechała się z dumą przeświecającą przez warstewkę potu na twarzy. I to właśnie dzięki jej spojrzeniu jego obrzydzenie do siebie nieco osłabło. Dla tego spojrzenia przeszedłby boso przez ogień.

Nie wszyscy się z tym zgadzali, ma się rozumieć. Seonid zacisnęła powieki, a jej dłonie w rękawicach zadrgały na wodzach, jakby rozpaczliwie pragnęła wyrwać tę chustkę z ust i powiedzieć mu, jakie jest jej zdanie. Zresztą i tak się domyślał. Edarra i Nevarin otuliły się szalami i spoglądały na niego ponuro. O tak, potrafił się domyślić.

— A mnie się wydawało, że wszystko ma zostać utrzymane w tajemnicy — stwierdził zdawkowym tonem Teryl, obserwując uciekającego. — Myślałem, że Masema nie ma wiedzieć, że tu jesteś, dopóki sam mu o tym nie szepniesz do jego różowego uszka.

Taki był plan. Zgodnie z sugestią Randa miał stanowić dodatkowy środek ostrożności, Seonid i Masuri przypominały o nim przy każdej możliwej okazji. Ostatecznie, Prorok Lorda Smoka czy nie, Masema mógł nie chcieć stanąć twarzą w twarz z kimkolwiek, kogo wysłał Rand, jeśli wziąć pod uwagę to, na co podobno sobie pozwalał. Te uszy to jeszcze wcale nie była najgorsza rzecz, jeśli wierzyć w dziesiątą część pogłosek. Edarra i inne Mądre uważały Masemę za potencjalnego wroga, którego należało wziąć z zasadzki, zanim zastawi na nich własne sidła.

— Moim zadaniem jest... położyć temu kres — oświadczył Perrin, wskazując gniewnym gestem rzemyk leżący na ziemi. Słyszał pogłoski i nic nie zdziałał. A teraz sam był świadkiem. — Równie dobrze mógłbym zacząć to robić od zaraz. — A jeśli Masema stwierdzi, że to on jest wrogiem? Ile tysięcy zwolenników motywowanych strachem albo wiarą miał Prorok? To nie miało znaczenia. — To się skończy, Teryl. Skończy!

Murandianin przytaknął powoli; spoglądając na Perrina takim wzrokiem, jakby go widział pierwszy raz w życiu.

— Lordzie Perrinie? — odezwała się Maighdin. Na śmierć zapomniał o tej kobiecie i o jej towarzyszach. Pozostali zgromadzili się przy niej, nieco na uboczu, większość wciąż jeszcze nie dosiadła koni. Oprócz mężczyzny, który pierwszy przygalopował śladem Maighdin, było jeszcze trzech innych; dwóch ukrywało się teraz za swymi wierzchowcami. Lini wydawała się najczujniejsza ze wszystkich, wbiła w niego zafrasowany wzrok; podprowadziła swego konia blisko Maighdin i zdawała się gotowa sama chwycić uzdę. Nie po to, by powstrzymać młodszą kobietę przed jakimiś wybrykami, tylko po to chyba, by samej bryknąć i zabrać ze sobą Maighdin, która z kolei wyglądała na całkiem spokojną, ale również przyglądała się Perrinowi. I nic dziwnego, po całym tym gadaniu na temat Proroka i Smoka Odrodzonego, nie wspominając już jego oczu. I nie wspominając zakneblowanej Aes Sedai. Spodziewał się usłyszeć, że chcą już ruszać w drogę, natychmiast, a tymczasem Maighdin powiedziała tylko: — Przyjmiemy twoją łaskawą propozycję. Dzień czy dwa wypoczynku w twym obozie dobrze nam zrobi.

— Jak sobie życzysz, pani Maighdin — odparł z namysłem. Trudno mu było ukryć zdumienie. Zwłaszcza teraz, gdy dopiero co rozpoznał dwóch mężczyzn usiłujących ukryć się za swymi końmi. Dzieło ta’veren, że się tu znaleźli? W każdym razie na pewno przedziwny kaprys losu. — To chyba najlepszy pomysł.

Загрузка...