29 Kubek Snu

— Nie zachowuj się jak welnianogłowy idiota, Rand — powiedziała Min. Nie wstając, założyła nogę na nogę i teraz beztrosko wymachiwała stopą, w jej głosie wciąż jednak pobrzmiewało rozdrażnienie. — Udaj się do niej! Porozmawiaj z nią!

— Po co? — warknął. — Teraz już wiem, któremu listowi wierzyć. Lepiej, że to się tak skończyło. Teraz jest już bezpieczna. Przed każdym, kto będzie chciał uderzyć we mnie. Bezpieczna przede mną! Tak jest lepiej! — Ale nie mógł usiedzieć spokojnie, wędrował w tę i we w tę w rozpiętej koszuli, między dwoma rzędami foteli zwieńczonymi Tronem Smoka, z zaciśniętymi pięściami, nasrożony podobnie jak te czarne chmury za oknami, które właśnie zasypywały Cairhien kolejną warstwą śniegu.

Min wymieniła spojrzenia z Fedwinem Morrem, który stał przy drzwiach ozdobionych wizerunkiem słońca. Panny pozwalały teraz swobodnie wchodzić każdemu, kto nie stanowił oczywistego zagrożenia, jednak ci, których Rand tego ranka nie chciał widzieć, zostaliby zawróceni przez tego muskularnego młodzieńca. Przy czarnym kołnierzu nosił Smoka i Miecz, a Min była pewna, że w życiu widział już więcej bitew — więcej grozy — niźli większość mężczyzn trzykroć odeń starszych, jednak dalej był tylko chłopcem. Dzisiaj zaś, kiedy tak rzucał niepewne spojrzenia na Randa, sprawiał wrażenie młodszego niż zazwyczaj. Miecz przy jego pasie w jej oczach wciąż zdawał się trochę nie na miejscu.

— Smok Odrodzony też jest tylko mężczyzną — powiedziała. — A jak każdy mężczyzna, dąsa się, ponieważ sądzi, że pewna kobieta nie chce go więcej oglądać na oczy.

Morr spojrzał na nią wytrzeszczonymi oczami i podskoczył, jakby dała mu kuksańca w bok. Rand zatrzymał się, by zmierzyć ją ponurym spojrzeniem. Przed natychmiastowym wybuchem śmiechu powstrzymywała ją tylko wiedza, że on skrywa ból równie rzeczywisty jak każda prawdziwa rana. To oraz pewność, że jeśli ona to zrobi, zrani go równie mocno jak postępek tamtej. Nie chodziło nawet o to, że będzie kiedykolwiek miała okazję zedrzeć jego sztandary, ale sens był ten sam. Rand początkowo był ogłuszony wieściami, które Taim przyniósł o świcie z Caemlyn, ale kiedy tylko tamten wyszedł, przestał wyglądać jak byk mordowany toporem i zaczął się zachowywać... o, właśnie tak!

Wstała i wygładziła bladozielony kaftan, zaplotła ramiona na piersiach, zwróciła się bezpośrednio do niego.

— A o cóż jeszcze może chodzić? — zapytała spokojnie. Cóż, próbowała zdobyć się na spokój i nieomal jej się udało. Kochała tego mężczyznę, jednak po takim poranku chciała już tylko porządnie natrzeć mu uszu. — Nawet dwa razy nie wspomniałeś o Macie i nie masz pojęcia, czy on choćby żyje.

— Mat żyje — warknął Rand. — Wiedziałbym, gdyby zginał. Co masz na myśli, mówiąc, że ja!... — Zacisnął szczęki, jakby nie potrafił się zmusić do wypowiedzenia tego słowa.

— Dąsasz się — podpowiedziała. — Wkrótce zaczniesz wydymać wargi. Niektóre kobiety uważają, że mężczyźni robią się ładniejsi, kiedy wydymają wargi. Ja do nich nie należę. — Cóż, dość tego. Twarz mu pociemniała, i to bynajmniej nie od rumieńca. — Czy nie stawałeś na głowie, byle tylko ona odzyskała tron Andoru? Który zresztą należy jej się prawem urodzenia, można by dodać. Czy nie powtarzałeś, że za wszelką cenę chcesz jej ofiarować Andor w całości, nie zaś rozdarty jak Cairhien albo Łza?

— Tak było! — wrzasnął. — A teraz, kiedy już należy do niej, ona chce, żebym się z niego wyniósł! I bardzo dobrze, powiadam! Tylko mi nie mów znowu, żebym przestał krzyczeć! Ja wcale!... — Zdał sobie sprawę, że jednak krzyczy, i z głośnym szczękiem zębów zamknął usta, a z jego gardła dobył się niski pomruk. Morr udawał, że interesuje się wyłącznie jednym ze swoich guzików, który wykręcał we wszystkie strony. Tego ranka dużo uwagi poświęcał swoim guzikom.

Min starała się utrzymywać niewzruszony wyraz twarzy. Nie miała zamiaru go policzkować, a był zbyt wielki, żeby mu spuścić lanie...

— Andor jest jej — powiedziała. Spokojnie. Prawie. — Żaden z Przeklętych nie zainteresuje się nią już, odkąd zdarła z masztów twoje sztandary. — W niebieskoszarych oczach zapaliły się niebezpieczne światełka, jednak postanowiła nie rezygnować. — Tak jak chciałeś. I kręcisz głową, bo ci się wydaje, że sprzymierzyła się z twoimi wrogami. Andor zawsze opowie się po stronie Smoka Odrodzonego, dobrze o tym wiesz. A więc jedynym powodem twojego wzburzenia jest przekonanie, że ona nie chce cię już więcej widzieć na oczy. Udaj się do niej, ty głupcze! — Teraz przyszła kolej na najtrudniejsze. — Rzuci ci się w ramiona, zanim zdążysz powiedzieć dwa słowa. — Światłości, kochała Elayne prawie równie mocno jak Randa... może nawet równie mocno, tylko w inny sposób... jak jednak miała konkurować z piękną złotowłosą królową, która miała cały kraj u swych stóp, i to na jedno skinienie?

— Nie jestem... zły — powiedział Rand napiętym głosem. I znowu zaczai spacerować po komnacie. Min zastanawiała się, czy nie kopnąć go w pośladki. Z całej siły.

Drzwi otworzyły się i do środka weszła pomarszczona, siwowłosa Sorilea, która zwyczajnie odsunęła Morra z drogi, choć ten próbował się dowiedzieć, czy Rand ją przyjmie. Rand otworzył już usta — ze złością, wbrew swoim wcześniejszym zapewnieniom — i wtedy zobaczył pięć kobiet w grubych czarnych szatach, ociekających wodą ze stopniałego śniegu, które wsunęły się do komnaty za Mądrą, ze splecionymi dłońmi, spuszczonymi oczyma, w głębokich kapturach, które jednak nie do końca skrywały im twarze.

Min poczuła, że włosy jeżą się jej na głowie. Przed oczyma zawirowały obrazy i aury, tańczące wokół sześciu kobiet i otaczające Randa. Wcześniej miała nadzieję, że zapomniał w ogóle o istnieniu tej piątki. Cóż, w imię Światłości, ta paskudna starucha sobie wyobrażała?

Sorilea wykonała pojedynczy gest dłonią, któremu towarzyszył szczęk bransolet ze złota i kości słoniowej, a cała piątka pośpiesznie ustawiła się w rzędzie na Wschodzącym Słońcu osadzonym w kamiennej posadzce. Rand przeszedł wzdłuż szeregu, odrzucając im z głów kaptury i obnażając twarze, w które patrzył zimnym wzrokiem.

Żadna z tych odzianych w czerń kobiet od dawna się nie myła, ich włosy były pozlepiane i tłuste od potu. Elza Penfell, Zielona siostra, skwapliwie spojrzała mu w oczy, na jej twarzy rozbłysła dziwna żarliwość. Nesune Bihara, szczupła Brązowa, wpatrywała się w niego tak samo intensywnie jak on w nią. Sarene Nemdahl, piękna mimo pokrywającego ją brudu. Nie sposób więc było uwierzyć, że ta pozbawiona zmarszczek twarz nie jest całkowicie naturalna, zachowywała charakterystyczny dla Białych chłód, ale najwyraźniej z trudem. Beldeine Nyram, zbyt niedawno wyniesiona do szala, aby jej oblicze nabrało typowego braku śladów przeżytych lat, spróbowała niepewnego uśmiechu, który jednak szybko stopniał pod jego spojrzeniem. Erian Boroleos, blada i niemalże równie śliczna jak Sarene, mrugnęła, potem z trudem zmusiła się, by spojrzeć w te lodowate oczy. Ostatnie dwie również były Zielone, a wszystkie pięć należało do sióstr, które porwały go na rozkaz Elaidy. Niektóre nawet torturowały go w drodze do Tar Valon. Rand nawet teraz czasami budził się po nocy, ciężko dysząc i spływając potem, mamrocząc coś o zamknięciu, o biciu. Min miała nadzieję, że w jego oczach nie widać żądzy mordu.

— Oto te, które zostały policzone w poczet da’tsang, Randzie al’Thor — oznajmiła Sorilea. — Moim zdaniem czują teraz swą hańbę aż do szpiku kości. Erian Boroleos była pierwsza, która poprosiła, żeby bito ją tak, jak ciebie bito, o świcie i zmierzchu, ale potem przyszła kolej na pozostałe. Ich błaganiom stało się zadość. Każda prosiła, by jej pozwolono służyć ci w dowolny sposób. Nie są w stanie sprostać toh swej zdrady — w jej głosie zabrzmiały na moment mroczne tony; dla Aielów tamto zdradzieckie porwanie było czymś znacznie gorszym od wszystkiego, co zrobiły potem — ale wiedzą, na czym polega ich hańba i chcą spróbować. Postanowiłyśmy wybór zostawić tobie.

Min zmarszczyła brwi. Jemu zostawiały wybór? Mądre niezmiernie rzadko zostawiały w czyjejkolwiek gestii wybór, którego mogły same dokonać. Sorilea nigdy tak nie postępowała. Żylasta Mądra obojętnie otuliła szalem ramiona i obserwowała Randa, jakby cała sprawa nie miała żadnego znaczenia. Łypnęła jednak w stronę Min pojedynczym spojrzeniem niebieskiego lodu i nagle Min zrozumiała, że jeśli powie teraz niewłaściwe słowo, to z całą pewnością stara obedrze ją ze skóry. Nie była to kwestia wizji. Po prostu znała już Sorileę lepiej, niżby sobie życzyła.

Z determinacją skoncentrowała uwagę na obrazach, które pojawiały się i znikały wokół zebranych kobiet. Nie było to łatwe, bo stały blisko siebie, i nie miała pewności, która wizja odnosi się do której kobiety. Dobre i to, że przynależności aury mogła zawsze być pewna. Światłości, żeby tylko potrafiła zrozumieć chociaż część z tego, co widziała!

Rand przyjął deklarację Sorilei chłodno, przynajmniej tak się z pozoru wydawało. Powoli zatarł dłonie, z namysłem wbił wzrok w czaple, którymi ozdobione były jego przedramiona, przyjrzał się kolejno każdej Aes Sedai. Na koniec skupił wzrok na Erian.

— Dlaczego? — zapytał ją delikatnie. — Zabiłem dwóch twoich Strażników. Dlaczego? — Min skrzywiła się. Rand krył w sobie różne oblicza, rzadko jednak bywał delikatny. A Erian była jedną z tych kilku, które biły go częściej niż raz.

Blada Illianka wyprostowała się. Obrazy zatańczyły wokół niej, aury rozbłyskały i znikały. Min niczego nie potrafiła odczytać. Erian o umazanej twarzy, ze splątanymi długimi czarnymi włosami, jakoś zdołała zebrać w sobie powagę Aes Sedai i spojrzała zimno w jego oczy. Odpowiedziała mu jednak prosto i bezpośrednio. — Źle uczyniłyśmy, porywając cię. Długo się nad tym zastanawiałam. Musimy stoczyć Ostatnią Bitwę, w której powinieneś spodziewać się naszej pomocy. Jeśli nie przyjmiesz mojej, zrozumiem, ale jeśli mi pozwolisz, pomogę, jak tylko będę w stanie.

Rand popatrzył na nią spojrzeniem bez wyrazu.

Każdej po kolei zadawał to samo pytanie złożone z pojedynczego słowa, a ich odpowiedzi były tak różne, jak stojące przed nim kobiety.

— Zielone są Bitewnymi Ajah — odrzekła dumnie Beldeine. Mimo smug na policzkach i ciemnych kręgów pod oczyma, naprawdę wyglądała jak Królowa Bitwy. Ale dla saldaeańskich kobiet było to chyba drugą naturą. — Kiedy pójdziesz walczyć w Tarmon Gai’don, Zielone muszą być tam z tobą. Ja też będę walczyć, jeśli mi pozwolisz. — Światłości, ona chyba miała zamiar związać Asha’mana więzią Strażnika! Jak?... Nie, teraz było to nieważne.

— To, co zrobiłyśmy, wydawało się w swoim czasie jedynym logicznym rozwiązaniem. — Zaznaczona lekkim napięciem chłodna niewzruszoność Sarene zamieniła się w otwarte zmartwienie, pokręciła głową. — Powiedziałam to w charakterze wyjaśnienia, nie usprawiedliwienia. Okoliczności się zmieniły. Dla ciebie logiczne może się wydawać postępowanie... — Wciągnęła wyraźnie drżący oddech. Obrazy i aury; burzliwy romans, ze wszystkich możliwych rzeczy! Ta kobieta była czystym lodem, jakkolwiek nie była piękna. I cóż za pożytek z wiedzy, że jakiemuś mężczyźnie uda się ją stopić! — Sprowadzające się do odesłania nas z powrotem w niewolę — ciągnęła dalej — albo nawet stracenia nas. Jeśli o mnie chodzi, logika dyktuje, abym ci służyła.

Nesune przekrzywiła głowę, a jej prawie czarne oczy zdawały się chłonąć każdy okruch jego wyglądu. Jedna czerwono-zielona aura mówiła o sławie i chwale. Ponad jej głową pojawił się ogromny budynek, a po chwili zniknął. Biblioteka, którą założy.

— Chciałam cię badać — powiedziała po prostu. — Nie bardzo mogę to robić, dźwigając głazy lub kopiąc dziury. Przy tych zajęciach zostaje jednak dużo czasu na myślenie, służba u ciebie zdaje mi się stosowną zapłatą za wszystko, czego się dowiem. — Rand zamrugał, słysząc te słowa, ale poza tym wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.

Najbardziej jednak zaskakującej odpowiedzi udzieliła Elza, i to raczej sposób był zaskakujący niźli same słowa. Uklękła, a potem uniosła wzrok i spojrzała na Randa zapalczywymi oczami. Jej cała twarz zdawała się aż promienieć żarliwością. Aury rozbłysły, otoczyły ją kaskady obrazów, z których wszelako nic nie wynikało.

— Jesteś Smokiem Odrodzonym — powiedziała bez tchu. — Musisz dożyć do Ostatniej Bitwy. A ja muszę ci w tym pomóc! Zrobię wszystko, co konieczne! — I padła twarzą na posadzkę, przyciskając usta do wypolerowanych kamieni przed jego butami. Nawet Sorilea wyglądała na wstrząśniętą, Sarene zaś dosłownie opadła szczęka. Morr zagapił się, ale natychmiast powrócił do kręcenia guzikiem. Min zdało się, że zachichotał nerwowo, omalże niesłyszalnie.

Rand zawrócił na pięcie i pokonał połowę drogi do Tronu Smoka, gdzie na jego haftowanym złotem czerwonym kaftanie spoczywały berło i korona Illian. Wyraz jego twarzy pozostawał tak nieodgadniony, że Min chciała natychmiast doń podbiec, nie dbając już, kto ich obserwuje, ale zamiast tego dalej patrzyła na Aes Sedai. I na Sorileę. Wokół tej białowłosej jędzy nie zobaczyła jeszcze nigdy nic użytecznego.

Nagle Rand odwrócił się i podszedł do szeregu kobiet tak szybko, że Beldeine i Sarene aż się cofnęły o krok.

— A czy zgodzicie się, by was zamykano w jakiejś skrzyni? — Jego głos aż zgrzytał, odgłosem jednego zamarzniętego kamienia pocieranego o drugi. — Zamykano na cały dzień w skrzyni, a przedtem bito, bito przed zamknięciem i również potem, kiedy będziecie wypuszczane? — To właśnie mu zrobiły.

— Tak! — jęknęła Elza z ustami przyciśniętymi do posadzki.

— Cokolwiek muszę zrobić, zrobię!

— Jeśli tego żądasz — zdołała wykrztusić trzęsącym się głosem Erian, a pozostałe, z obliczami zdjętymi grozą, po kolei kiwały głowami.

Min patrzyła zadziwiona, zaciskając pięści w kieszeniach kaftana. To, że pomyślał o zrewanżowaniu się im w ten sam sposób, wydawało się jak najbardziej naturalne, ale ona musiała mu jakoś przeszkodzić. Znała go lepiej niż on znał sam siebie, wiedziała, w jakich okolicznościach jest twardy jak żelazo, a kiedy łatwo go zranić, niezależnie od jego zapalczywych zaprzeczeń. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Ale co tu zrobić? Furia wykrzywiła mu twarz, kręcił głową w taki sposób, w jaki to zawsze czynił, gdy kłócił się z tym wewnętrznym głosem. Otwarcie wymamrotał tylko jedno słowo, które zrozumiała. Ta’veren. Sorilea wciąż stała bez ruchu, przypatrując mu się równie uważnie jak Nesune. Wyglądało na to, że nawet groźba zamknięcia w skrzyni nie potrafiła wstrząsnąć Brązową siostrą. Z wyjątkiem Elzy, która wciąż łkała i całowała posadzkę, pozostałe miały puste spojrzenia, jakby już widziały się związane w pół i zamknięte, jak on niegdyś.

Wśród wszystkich tych obrazów, które wirowały wokół Randa i kobiet, nagle jedna aura rozbłysła szczególnie jaskrawo, błękitna i żółta, nakrapiana zielenią, i objęła wszystkich. I Min wiedziała, co ona oznacza. Westchnęła, na poły z zaskoczenia, na poły z ulgi.

— One wszystkie będą ci służyć, Rand, każda na swój sposób — powiedziała pośpiesznie. — Widziałam to. — Sorilea będzie mu służyć? Nagle Min zwątpiła w to, co właściwie może znaczyć określenie „na swój sposób”. Słowa te całkowicie bezwiednie wyrwały się z jej ust, ale przecież w swych wizjach nie zawsze wiedziała, co same słowa oznaczają. Służyć jednak będą, to było pewne.

Furia zniknęła z twarzy Randa, zaczął się spokojnie przyglądać Aes Sedai. Parę zerkało na Min spod uniesionych brwi, najwyraźniej zdumione, że te kilka słów mogło wywrzeć taki skutek, reszta jednak nie odrywała wzroku od Randa, ledwie oddychając. Nawet Elza uniosła głowę, by nań spojrzeć. Sorilea obrzuciła Min przelotnym spojrzeniem i nieznacznie skinęła głową. Z aprobatą, jak sądziła Min. A więc stara kobieta tylko udawała, że nie obchodzi jej, jak wszystko się skończy?

W końcu Rand przemówił:

— Możecie złożyć mi przysięgę lojalności, tak jak Kiruna i pozostałe. W przeciwnym razie wrócicie do miejsca, gdzie trzymają was Mądre, gdziekolwiek by to było. Nic mniej. — Mimo lekkiej nuty rozkazu w głosie, miał taką minę, jakby on również nie dbał już o całą sprawę, zaplótł ramiona na piersiach, w oczach lśniła niecierpliwość. Przysięga, której się od nich domagał, wylała się z ich ust potokami słów.

Min nie spodziewała się żadnych oporów z ich strony, przynajmniej po tym, co dostrzegła w wizji, ale rezultat nawet ją zaskoczył — Elza podniosła się na klęczki, a pozostałe opadły na kolana. Nierównym chórem pięć kolejnych Aes Sedai przysięgło na Światłość i swoją nadzieję zbawienia, że będą wiernie służyć Smokowi Odrodzonemu do chwili, aż Ostatnia Bitwa rozpocznie się i skończy. Nesune wymawiała słowa, jakby zastanawiając się nad każdym z osobna, Sarene, jakby konstatowała aksjomaty logiki, Elza z szerokim triumfalnym uśmiechem, wszystkie jednak przysięgły. Jak wiele Aes Sedai zgromadzi się w końcu wokół niego?

Odebrawszy przysięgę, Rand z pozoru stracił zainteresowanie.

— Znajdźcie im jakieś rzeczy i umieśćcie wraz z pozostałymi „uczennicami” — nieobecnym głosem poinformował Sorileę. Na czoło wypełzł mu mars, ale to nie ona ani Aes Sedai były jego przyczyną. — Jak myślicie, ile was w końcu będzie? — Min omalże usłyszała w jego słowach echo własnych myśli.

— Tyle, ile będzie trzeba — sucho odparła Sorilea. — Sądzę, że przybędą kolejne. — Klasnęła w dłonie i wykonała nieznaczny gest, a wszystkie pięć sióstr poderwało się niczym jedna. Tylko Nesune wyglądała na zaskoczoną skwapliwością, z jaką usłuchały. Sorilea uśmiechnęła się, był to, jak na Aiela, uśmiech pełen bezmiernej satysfakcji, i Min nie sądziła, by wywołało go posłuszeństwo tych kobiet.

Rand kiwnął głową i odwrócił się. Zaczynał się znowu przechadzać i gniewać na Elayne. Min na powrót usiadła na krześle, żałując, że nie ma pod ręką jednej z książek pana Fela. Mogłaby ją czytać albo cisnąć w Randa. A najlepiej, jedna książka pana Fela do czytania, druga do rzucania w Randa.

Sorilea wyprowadziła z komnaty odziane w czerń siostry, na koniec zatrzymała się, trzymając jedną dłonią skrzydło drzwi, i spojrzała na Randa, który właśnie, oddalając się od niej, szedł w stronę tronu.

— Ta kobieta, Cadsuane Melaidhrin, będzie dziś znowu pod tym dachem — powiedziała ostatecznie do jego pleców. — Moim zdaniem, ona uważa, że się jej boisz, Randzie al’Thor, bo tak unikasz jej obecności.

Przez dłuższą chwilę Rand stał wpatrzony w tron. Albo może w przestrzeń poza nim. Nagle cały zadrżał i pokonał szybko dystans dzielący go od Korony Mieczy. Już miał ją włożyć na głowę, ale zawahał się i odłożył z powrotem. Wdział kaftan, najwyraźniej postanawiając zostawić koronę i berło tam, gdzie leżały.

— Mam zamiar przekonać się, o co chodzi Cadsuane — oznajmił. — Przecież nie przychodzi do Pałacu codziennie tylko dlatego, że lubi brnąć w śniegach. Pójdziesz ze mną, Min? Może będziesz miała wizję.

Skoczyła na równe nogi szybciej niźli poprzednio którakolwiek z Aes Sedai. Wizyta u Cadsuane z pewnością będzie równie miła jak odwiedziny Sorilei, ale teraz wszystko wydało się jej lepsze niż to siedzenie w samotności. Poza tym może rzeczywiście będzie miała wizję. Fedwin ruszył za nią i Randem, a w jego oczach zastygł pełen czujności wyraz.

Sześć Panien czekających na wysokim, sklepionym łukami korytarzu natychmiast poderwało się, ale nie poszły za nimi. Somara była jedyną, którą Min znała; obdarzyła ją przelotnym uśmiechem, Randowi zaś poświęciła pełne dezaprobaty spojrzenie. Pozostałe patrzyły z nie skrywaną wściekłością. Panny zaakceptowały jego wyjaśnienie, dlaczego nie zabrał ich ze sobą, że przede wszystkim chodziło mu o to, by obserwatorzy wciąż wierzyli, że pozostaje w Cairhien, ciągle jednak chciały wiedzieć, dlaczego nie posłał po nie później, a na to pytanie Rand nie umiał znaleźć przekonującej odpowiedzi. Teraz mruknął coś pod nosem i przyśpieszył kroku, tak że Min musiała dobrze wyciągać nogi, aby za nim nadążyć.

— Uważnie obserwuj Cadsuane, Min — powiedział. — I ty też, Morr. Ona najwyraźniej ma w zanadrzu typową dla Aes Sedai intrygę, żebym jednak sczezł, jeśli wiem jaką. Nie mam zielonego pojęcia. Musi...

I nagle Min wydało się, że od tyłu uderzyła ją kamienna ściana, że słyszy wycie i szczęk broni. A potem Rand ją odwrócił — leżała na posadzce? — patrząc na nią, i po raz pierwszy odkąd pamiętała, w tych jego niebieskich jak niebo o poranku oczach zobaczyła strach. Zniknął dopiero, gdy usiadła, kaszląc. Powietrze było pełne pyłu! A potem zobaczyła korytarz.

Pod drzwiami komnat Randa nie było już śladu po Pannach. Samych drzwi zresztą też nie było, podobnie jak większej części ściany, przy czym w przeciwległej ział prawie równie wielki otwór o poszarpanych brzegach. Mimo wszechobecnego pyłu wyraźnie widziała wnętrze apartamentów, ich pozostałości. Wszędzie spoczywały masywne zwały gruzu, a do wnętrza przez wyrwę w suficie zaglądało niebo. Płatki śniegu spływały w dół, prosto w płomienie tańczące pośród tego obrazu zniszczenia. Jeden z masywnych słupków baldachimu łoża sterczał, płonąc, z kupy rozbitego kamienia, ona zaś zrozumiała, że z miejsca, gdzie się znajduje, widzi wszystko na przestrzał, aż do stromych wież za zasłoną śniegu. Jakby gigantyczny młot uderzył w Pałac Słońca. Gdyby byli w środku, zamiast wędrować na poszukiwanie Cadsuane... Min zadrżała.

— Co?... — zaczęła niepewnie, potem zrezygnowała z tego pytania. Każdy głupiec mógł zobaczyć, co się stało. — Kto? — zapytała.

Obsypani pyłem, z potarganymi włosami i w podartych kaftanach, obaj mężczyźni wyglądali tak, jakby tarzali się wśród ruin korytarza i niewykluczone, iż podmuch eksplozji rzeczywiście cisnął nimi. W każdym razie oszacowała, że byli dobre dziesięć kroków dalej od drzwi, niż kiedy widziała ich ostatni raz. Od miejsca, gdzie były drzwi. W oddali podniosły się niespokojne krzyki, niosąc się echem po korytarzach. Żaden z mężczyzn jej nie odpowiedział.

— Czy mogę ci zaufać, Morr? — zapytał Rand.

Fedwin otwarcie spojrzał mu w oczy.

— Choćby zależało od tego twoje życie, mój Lordzie Smoku — odparł po prostu.

— I tak właśnie jest, powierzam ci moje życie — powiedział Rand. Palcami musnął policzek Min, a potem się wyprostował. — Strzeż jej do ostatniej kropli krwi, Morr. — Jego głos był twardy niczym stal. I ponury jak sama śmierć. — Jeśli wciąż są w Pałacu, wyczują, kiedy będziesz próbował otworzyć bramę, i uderzą, zanim zdążysz skończyć. Nie przenoś więc, chyba że będziesz absolutnie musiał, jednak bądź gotów. Zabierz ją na dół do pomieszczeń służby i zabij każdego, kto będzie chciał ją porwać. Każdego lub wszystko, cokolwiek by to było!

Po raz ostatni na nią spojrzał — och, Światłości, w każdej innej sytuacji pomyślałaby, że gotowa jest umrzeć ze szczęścia na widok tego spojrzenia w jego oczach! — a potem odwrócił się i pobiegł, oddalając od sceny zniszczenia. Zostawił ją. Kimkolwiek był zamachowiec, na pewno będzie go ścigał.

Morr poklepał ją po ramieniu dłonią pokrytą grubą warstwą pyłu i uśmiechnął się.

— Nie przejmuj się, Min. Ja się tobą zajmę.

Ale kto zajmie się Randem? Czy mogę ci zaufać, zapytał tego chłopca, który był jednym z pierwszych, którzy poprosili o naukę. Światłości, a kto jemu zapewni bezpieczeństwo?


Za zakrętem korytarza Rand zatrzymał się, wsparł dłonią o ścianę i objął Źródło. Głupie ceregiele z tą troską, by Min nie widziała, jak się zachwiał, po tym jak przed chwilą ktoś próbował go zabić, ale nie potrafił postąpić inaczej. Zresztą nie był to „ktoś”, kto próbował go zabić. To był mężczyzna, Demandred lub może Asmodean — wreszcie po niego przyszli. Niewykluczone zresztą, że obaj naraz, sploty, które dostrzegł, były poniekąd osobliwe, jakby tkane z wielu miejsc naraz. Zbyt późno wyczuł przenoszenie, żeby cokolwiek przedsięwziąć. Zostając na pokojach, zginąłby. Był gotów na śmierć. Ale nie Min, nie, tylko nie Min. Elayne miała rację, zwracając się przeciwko niemu. Och, Światłości, naprawdę miała!

Objął Źródło, a saidin zalał go stopionym mrozem i lodowatym żarem, życiem i słodyczą, paskudztwem i śmiercią. Poczuł, jak żołądek skręca mu się w supeł, a przed oczyma zaczęło się dwoić. Przez chwilę zdało mu się, że zobaczył czyjąś twarz. Nie w korytarzu, ale przed oczyma duszy. Twarz mężczyzny, migoczącą i nierozpoznawalną; po chwili zniknęła. Unosił się w Pustce, opróżniony ze wszystkich emocji i pełen Mocy.

„Nie zwyciężysz” — powiedział, zwracając się do Lewsa Therina. — „Jeśli już mam umrzeć, umrę jako ja!”

„Powinienem był odesłać Ilyenę” — wyszeptał w odpowiedzi Lews Therin. — „Wówczas przeżyłaby”.

Rand odsunął do siebie ten głos, potem sam zdecydowanie odsunął się od ściany i ruszył korytarzami Pałacu tak zręcznie, jak tylko po niedawnych przejściach potrafił, stąpając lekko tuż pod ścianami, omijając po drodze okute złotem kufry, pozłacane gabloty pełne kruchej porcelany i statuetki z kości słoniowej. Wzrokiem szukał napastników. Z pewnością nie zrezygnują, dopóki nie znajdą ciała, ale należało się spodziewać, że do jego apartamentów podejdą z najwyższą ostrożnością, na wypadek, gdyby jakieś dziwne zrządzenie losu sprokurowane przez ta’veren pozwoliło mu przetrwać. Zaczekają, aby zobaczyć, czy jeszcze dycha. We wnętrzu Pustki Moc przesycała jego istotę tak gruntownie, jak było to możliwe bez całkowitej zatraty. We wnętrzu Pustki był jednością ze swoim otoczeniem, jak wówczas, gdy walczył mieczem.

Ze wszystkich stron dobiegały go krzyki i hałasy, ktoś podniesionym głosem pytał, co się stało, inni darli się, że Smok Odrodzony oszalał. Ten kłębek irytacji w głowie, który był Alanną, dostarczał jednak pewnej pociechy. Od wczesnego ranka znajdowała się poza Pałacem, zapewne nawet poza murami miasta. Żałował, że to samo nie odnosiło się do Min. Od czasu do czasu w głębi któregoś korytarza widział mężczyzn i kobiety, głównie była to odziana w czarne liberie służba — biegli, przewracali się, podnosili, by dalej uciekać. Nie widzieli go. Czując jednak pulsującą w sobie Moc, potrafił usłyszeć każdy szept. Jak również ciche szuranie miękkich butów.

Przywarł plecami do ściany tuż obok długiego stołu zastawionego porcelaną, potem szybko splótł wokół siebie Ogień i Powietrze, a potem stanął całkowicie nieruchomo, spowity w Kokon Światła.

W korytarzu pojawiły się Panny — cała kolumna, z zasłoniętymi twarzami — ale przebiegły obok, nie widząc go. Zmierzały w kierunku jego apartamentów. Nie mógł ich zabrać ze sobą, wprawdzie obiecał, że pozwoli im walczyć, ale nie miał zamiaru poprowadzić ich na rzeź. W starciu z Demandredem albo Asmodeanem mogły tylko oddać życie, a on już musiał nauczyć się kolejnych pięciu imion i dołączyć je do swej listy. Somara z Krzywego Szczytu Daryne już na niej była. Obietnica, którą złożył pod przymusem, której będzie musiał dotrzymać. Już przez sam fakt, że ją złożył, zasługiwał na śmierć!

„Orłom i kobietom tylko wtedy zapewnisz bezpieczeństwo, jeśli pozamykasz je w klatkach” — powiedział Lews Therin takim tonem, jakby coś cytował, a potem znienacka zaczął płakać, kiedy ostatnie Panny zniknęły Randowi z oczu.

Ten zaś szedł dalej, skręcając to w jeden, to w inny pałacowy korytarz, oddalając się coraz bardziej od swych apartamentów. Podtrzymywanie Kokonu Światła wymagało bardzo niewielkich ilości Mocy — w istocie tak mało, że żaden mężczyzna nie wyczułby korzystania z saidina, póki nie znalazłby się tuż obok dzierżącego sploty — i używał go zawsze, gdy sądził, że ktoś go może zobaczyć. Tamci musieli mieć swoich szpiegów w Pałacu. Być może dzięki ta’veren wyszedł akurat we właściwym momencie ze swych apartamentów, pod warunkiem oczywiście, iż ta’veren zdolny był oddziaływać na siebie samego, a może był to tylko zwykły zbieg okoliczności. Liczył jednak poniekąd na swą zdolność odkształcania Wzoru i ewentualność, iż napastnicy wpadną mu w ręce, wciąż przekonani o jego śmierci lub kontuzji. Lews Therin wyśmiał tę myśl. Rand czuł nieomal namacalnie, jak tamten w oczekiwaniu zaciera ręce.

Po trzykroć jeszcze musiał korzystać z osłony Mocy, kiedy obok przebiegały Panny z zasłoniętymi twarzami, i raz, kiedy zobaczył Cadsuane sunącą korytarzem na czele co najmniej sześciu Aes Sedai, wśród których żadnej nie rozpoznał. Wyglądały tak, jakby na kogoś polowały. Ściśle rzecz biorąc, nie obawiał się siwowłosej siostry. Nie, oczywiście, że nie! Poczekał jednak, aż ona i jej przyjaciółki na dobre zniknęły mu z oczu, nim uwolnił maskujący splot. Na widok Cadsuane Lewsowi Therinowi jakoś odechciało się śmiać. Milczał jak grób, póki nie zniknęła.

Rand odsunął się od ściany, a wtedy tuż obok otworzyły się drzwi i wyjrzała przez nie Ailil. Nie miał nawet pojęcia, że przydzielono jej kwaterę tak blisko jego pokoi. Tuż za nią stała ciemnoskóra kobieta z grubymi złotymi kolczykami w uszach i licznymi medalionami na złotym łańcuszku biegnącym przez lewy policzek do kółka w nosie. Shalon, Poszukiwaczka Wiatrów Harine din Togara, ambasador Atha’an Miere, która wprowadziła się do Pałacu razem ze świtą nieomal natychmiast po tym, jak Merana poinformowała ją o ratyfikacji umowy. Spotkanie z kobietą, która być może chciała jego śmierci. Oczy tamtych wyszły z orbit na jego widok.

Postąpił z nimi z całą delikatnością, na jaką było go stać, pamiętając jednak, że najważniejszy jest pośpiech. Kilka chwil po tym, jak otworzyły się drzwi, już umieścił cokolwiek stłamszoną Ailil pod łóżkiem w towarzystwie Shalon. Być może wcale nie uczestniczyły w tym, co się działo. Może. Lepiej teraz zadbać o bezpieczeństwo, niż później żałować. Cztery pary kobiecych oczu patrzyły nań wściekle znad ust wypchanych szalami Ailil, dwa ciała szarpały się w więzach pasów zrobionych z kapy na łóżko, których użył do skrępowania ich nadgarstków i kostek. Podwiązana tarcza, którą oddzielił Shalon od Źródła, obezwładni ją na dzień lub dwa, zanim węzeł sam się nie rozpłacze, ale z pewnością ktoś je wcześniej odnajdzie i rozetnie bardziej materialne więzy.

Cały czas przejmując się tą tarczą, uchylił odrobinę drzwi i wyjrzał przez szczelinę — chwilę później wyszedł pośpiesznie na pusty korytarz. Nie mógł pozwolić na to, by Poszukiwaczka Wiatrów zachowała zdolność do przenoszenia, jednak oddzielenie kobiety od Źródła nie było kwestią paru kropel Mocy. Jeśli któryś z napastników był w pobliżu... Ale nawet w głębi krzyżujących się korytarzy nikogo nie zobaczył.

W odległości pięćdziesięciu kroków od pokoi Ailil korytarz wychodził na kwadratowy, otoczony balustradą balkon z błękitnego marmuru, z którego wiódł podwójny szereg szerokich schodów na dół, do kwadratowej komnaty z wysokim łukowym sklepieniem; po drugiej stronie znajdował się identyczny balkon. Długie na dziesięć kroków draperie zwisały ze ścian; przedstawiono na nich ptaki wzbijające się ku niebu, namalowane geometryczną manierą. Pośrodku pomieszczenia stał na czatach Dashiva niepewnie oblizujący wargi. Byli z nim Gedwyn i Rochaid! Lews Therin, zająkując się, zaczął zawodzić o zabijaniu.

— ...mówię ci, że nic nie poczułem — mówił Gedwyn. — On nie żyje!

Ale Dashiva właśnie zobaczył Randa u szczytu schodów.

Jedynym ostrzeżeniem, jakie otrzymał, był nagły grymas, który wykrzywił twarz Dashivy. Tamten przeniósł, Rand zaś nie mając czasu do namysłu, zaczął tkać sploty — i podobnie jak wiek razy wcześniej, nie miał pojęcia, co to będzie. Najwyraźniej coś wydobytego z głębin pamięci Lewsa Therina; nawet nie był do końca pewien, czy sam stworzył splot, czy też Lews Therin wyrwał mu saidina — Powietrze, Ogień i Ziemia oplotły go w jednej chwili. I wtedy uderzył w niego ogień, który wytrysnął z dłoni Dashivy, strzaskał pobliski marmur, a nim cisnął w głąb korytarza — Rand przeleciał kilka kroków, koziołkując i obracając się w swym ochronnym kokonie.

Ta osłona była w stanie wytrzymać wszystko prócz samego ognia. Ale jednocześnie nie przepuszczała powietrza. Rand zaraz więc uwolnił splot i dysząc ciężko, sunął po posadzce, a tymczasem echo eksplozji wciąż jeszcze tłukło się po korytarzach, pył wisiał w powietrzu, toczyły się ostatnie fragmenty rozłupanego marmuru. Nim jego ciało zatrzymało się, przeniósł Ogień i Powietrze, ale splecione zupełnie inaczej niż w przypadku Kokonu Światła. Z lewej dłoni wyskoczyły nici czerwieni — rozwidlając się, kiedy przecinały stający im na drodze kamień, popełzły do miejsca, gdzie stał Dashiva ze wspólnikami. Po jego lewej stronie wytrysnął strumień ognistych kul, kul Ognia splecionego z Powietrzem, tak szybko, że nie nadążał ich liczyć, które wypalały sobie drogę przez kamień, zanim eksplodowały w komnacie. Ciągły ogłuszający ryk sprawiał, że Pałac drżał w posadach.

W jednej chwili był już na nogach i biegł z powrotem w kierunku apartamentów Ailil. Człowiek, który zaatakował, a potem czekał w jednym miejscu na reakcję, sam się prosił o śmierć. Wprawdzie sam gotów był umrzeć, ale jeszcze nie teraz. Wykrzywiając wargi w bezdźwięcznym grymasie, przemknął przez następny korytarz, potem zbiegł po wąskich schodach dla służby i dotarł na niższe piętro.

Zachowując jak najdalej posuniętą ostrożność, zmierzał do miejsca, gdzie wcześniej widział Dashiyę, śmiertelne sploty drżały gotowe do natychmiastowego uwolnienia, gdy któryś bodaj przed nim mignął.

„Powinienem był pozabijać ich na samym początku” — dyszał Lews Therin. — „Trzeba było zabić ich wszystkich!”

Rand pozwolił mu się wściekać.

Wielka komnata wyglądała jak skąpana w ogniu. Z draperii zostały tylko poczerniałe strzępy strawione przez płomienie, w ścianach i na posadzce widniały szerokie na krok, wypalone bruzdy. Schody, po których Rand chciał parę chwil temu zejść, w połowie drogi ziały dziesięciostopową szczeliną. Po trzech mężczyznach nie zostało śladu. Płomienie nie mogły przecież bez reszty pochłonąć ich ciał. Zostałyby jakieś szczątki.

Służący w czarnym kaftanie ostrożnie wysunął głowę przez maleńkie drzwiczki znajdujące się obok schodów w przeciwległej ścianie komnaty. Zobaczył Randa, oczy uciekły mu w głąb czaszki i runął nieprzytomny na ziemię. Inna służąca zerknęła z prześwitu korytarza, w jednej chwili zebrała spódnice i uciekła tam, skąd przyszła, wrzeszcząc co sił w płucach, że Smok Odrodzony morduje wszystkich w Pałacu.

Rand skrzywił się i po chwili opuścił komnatę. Łatwo przerażał ludzi, którzy nie stanowili dlań żadnego zagrożenia. Bardzo dobrze umiał niszczyć.

„Niszczyć czy zostać zniszczonym...” — zaśmiał się Lews Therin. — „Co za różnica, kiedy i jedno, i drugie jest twoim dziełem?”

Gdzieś w Pałacu jakiś mężczyzna przeniósł dość Mocy, by utworzyć bramę. Dashiva i jego wspólnicy uciekali? Czy zastawili zasadzkę, zakładając, że tak pomyśli?

Wędrował po korytarzach Pałacu, nie starając się już dłużej ukrywać. Inaczej niż wszyscy pozostali. Kilkoro służby uciekło z krzykiem na jego widok. W swych poszukiwaniach przemierzał korytarz za korytarzem, gotów w każdej chwili eksplodować przepełniającym go saidinem, pełen ognia i lodu równie żądnych unicestwienia go jak wcześniej Dashiva, oblepiony od środka skazą, która wdzierała się do jego duszy. Nie potrzebował już szaleńczego śmiechu i zawodzeń Lewsa Therina, przepełniała go własna żądza mordu.

Przed sobą dostrzegł przez moment skrawek czarnego kaftana, a z ręki, która uniosła się sama, trysnął ogień. Wybuch rozerwał róg korytarza. Rand zneutralizował splot, ale go nie wypuścił. Czy udało mu się go zabić?

— Mój Lordzie Smoku — krzyknął ktoś zza obróconego w gruz muru — to ja, Narishma! I Flinn!

— Nie poznałem was — skłamał Rand. — Chodźcie tutaj!

— Coś mi się wydaje, że może krew jeszcze za bardzo wrze w tobie — odpowiedział głos Flinna. — Może powinniśmy poczekać, aż wszyscy trochę ostygniemy.

— Tak — powiedział powoli Rand. Czy naprawdę próbował zabić Narishmę? Nie bardzo mógł całą winą obciążać Lewsa Therina. — Tak, być może tak będzie najlepiej. Przynajmniej przez czas jakiś. — Odpowiedzi nie było. Czy usłyszał oddalający się tupot butów? Zmusił się do opuszczenia dłoni i ruszył w przeciwną stronę.

Przez całe godziny przeszukiwał jeszcze Pałac i nie znalazł nawet śladu po Dashivie oraz jego wspólnikach. Korytarze, wielkie komnaty, nawet kuchnie były całkowicie opustoszałe. Nie znalazł nikogo i niczego się nie dowiedział. Po chwili zrozumiał, że nauczył się jednej rzeczy. Zaufanie było niczym nóż o rękojeści tnącej jak ostrze.

A potem odnalazł ból.


Maleńkie pomieszczenie o kamiennych ścianach mieściło się w podziemiach Pałacu Słońca. Było w nim ciepło mimo braku kominka, to jednak Min czuła przenikający ją chłód. Trzy pozłacane lampy na drewnianym stoliczku dawały dość światła. Już dawno temu Rand powiedział jej, że z tego miejsca wydobędzie ją zawsze, nawet gdyby cały Pałac obrócił się w gruzy. Obiecał to, wcale nie żartując.

Piastując koronę Illian na podołku, spoglądała na Randa. Patrzyła na niego, a on przyglądał się Fedwinowi. Jej dłonie mimowolnie zacisnęły się na koronie, ale natychmiast rozwarła palce pokłute maleńkimi mieczami, ukrytymi wśród liści wawrzynu. Dziwne, że korona i berło ocalały, podczas gdy Tron Smoka zmienił się w stos złotych drzazg przemieszanych z gruzem. Obok krzesła, na którym siedziała, leżał duży skórzany tobołek — o który opierał się miecz Randa, w pochwie, przytroczony do pasa — zawierający wszystko, co oprócz wymienionych rzeczy udało mu się ocalić z ruiny. W większości były to dość dziwne rzeczy, gdyby ją kto pytał o zdanie.

„Ty bezmózga idiotko” — pomyślała. — „Nawet jeśli nie będziesz myśleć o tym, co ci się nie podoba, nie sprawisz w ten sposób, aby te rzeczy zniknęły”.

Rand siedział ze skrzyżowanymi nogami na kamiennej podłodze, w podartym kaftanie, wciąż pokryty pyłem i z licznymi skaleczeniami. Jego twarz przypominała oblicze posągu. Zdawał się obserwować Fedwina nieruchomym zupełnie spojrzeniem. Chłopak również siedział na podłodze, z rozrzuconymi nogami. Wysunąwszy język, całkowicie pochłonięty był budową wieży z drewnianych klocków. Min z trudem przełknęła ślinę.

Wciąż pamiętała swoje przerażenie, gdy zdała sobie sprawę, że „strzegący” jej chłopiec znienacka cofnął się w rozwoju umysłowym do stadium małego dziecka. Smutek również jeszcze jej nie opuścił — Światłości, był tylko chłopcem! To nie jest w porządku! — miała jednak nadzieję, że Rand wciąż oddziela go tarczą. Nie było łatwo nakłonić Fedwina, by zajął się zabawą tymi drewnianymi klockami, miast wyrywać Mocą kamienie ze ścian, z których chciał zbudować „wielką wieżę, gdzie ona będzie bezpieczna”. A potem musiała siedzieć, strzegąc jego, póki Rand nie wrócił. Och Światłości, jak bardzo chciało jej się płakać. Nad Randem nawet bardziej niż nad Fedwinem.

— Wychodzi na to, że głęboko się ukryłeś. Dobiegający spod drzwi niski głos nie zdążył nawet dokończyć zdania, kiedy Rand już był na nogach i w jednej chwili stał przed Mazrimem Taimem. Mężczyzna o jastrzębim nosie jak zawsze ubrany był w czarny kaftan z błękitno-złotymi Smokami wyhaftowanymi spiralnie na rękawach. W przeciwieństwie do pozostałych Asha’manów w wysoki kołnierz nie wpinał ani Miecza, ani Smoka. Smagła twarz była równie pozbawiona wyrazu jak wcześniej oblicze Randa. Teraz jednak, patrząc na Taima, Rand aż zgrzytał zębami. Min ukradkowym ruchem poluzowała nóż w rękawie. Zarówno wokół jednego, jak i drugiego wirowały niezliczone obrazy i aury, ale to nie treść wizji sprawiła, że nagle zdwoiła czujność. Widziała już w życiu mężczyznę zastanawiającego się, czy zabić innego mężczyznę, i taki widok pojawił się właśnie przed jej oczyma.

— Przychodzisz tutaj, obejmując saidina, Taim? — zapytał Rand, głosem o wiele za cichym. Taim tylko rozłożył ramiona, Rand zaś dodał: — Teraz jest znacznie lepiej. — Ale nie odprężył się bodaj na jotę.

— Uznałem, że powinienem się zabezpieczyć, na wszelki wypadek — odparł Taim — skoro droga wiodła przez korytarze pełne tych kobiet Aielów, gotowych w każdej chwili dźgnąć każdego. Wydawały się strasznie podniecone. — Nawet na moment nie spuścił wzroku z Randa, Min była jednak pewna, że zauważył, jak sięgała do rękawa. — Jest to oczywiście całkowicie zrozumiałe — ciągnął dalej bez zająknienia. — Nie potrafię wprost wyrazić, jak się ucieszyłem, znajdując cię żywym po tym wszystkim, co widziałem na górze. Przybyłem złożyć doniesienie na dezerterów. W normalnych okolicznościach sam bym załatwił sprawę, ale są to Gedwyn, Rochaid, Torval i Kisman. Wychodzi na to, że nie spodobały im się wydarzenia w Altarze, nie przypuszczałem wszak, iż posuną się tak daleko. Poza tym nie widziałem jeszcze żadnego z ludzi, jakich zostawiłem tobie. — Przelotnym spojrzeniem objął sylwetkę Fedwina i na chwilę zatrzymał na niej wzrok. — Były jakieś... inne... straty? Jeśli sobie życzysz, zabiorę ze sobą tego człowieka.

— Powiedziałem im, żeby zeszli mi z oczu — powiedział Rand ochrypłym głosem. — I sam zajmę się Fedwinem. Fedwinem Morrem, Taim, nie „tym człowiekiem”. — I nie odwracając się do Taima plecami, wycofał się do stoliczka, aby wziąć zeń mały srebrny pucharek, stojący wśród lamp. Min wstrzymała oddech.

— Wiedząca z mojej wioski potrafiła wszystko wyleczyć — powiedział Rand, klękając obok Fedwina. Jakimś sposobem udało mu się uśmiechnąć do niego, nie spuszczając ani na moment oczu z Taima. Fedwin odpowiedział mu pełnym szczęścia uśmiechem i próbował wziąć kubek z jego dłoni, ale Rand sam mu przysunął go do ust i przechylił. — Wie więcej o ziołach niźli ktokolwiek, kogo w życiu spotkałem. Sam nawet trochę się od niej nauczyłem, wiem przynajmniej, które są bezpieczne, a które nie. — Fedwin westchnął, gdy Rand odjął kubek od jego warg i przytulił go do piersi. — Śpij, Fedwin — wymruczał Rand.

I rzeczywiście wyglądało tak, jakby chłopiec miał zasnąć, bo zamknął oczy, a jego pierś zaczęła się unosić i opadać w wolniejszym rytmie. Póki nie znieruchomiała. Uśmiech nawet na moment nie opuścił jego warg.

— Dodałem coś do wina — wyjaśnił cicho Rand, kładąc ciało Fedwina na podłodze. Min czuła, jak pieką ją oczy, ale ze wszystkich sił tłumiła łzy. Nie będzie płakać!

— Jesteś twardszy, niż myślałem — mruknął Taim.

Rand uśmiechnął się do niego, dzikim, brutalnym uśmiechem.

— Dodaj do listy dezerterów Corlana Dashivę, Taim. Następnym razem, gdy odwiedzę Czarną Wieżę, chcę widzieć jego głowę na twoim Drzewie Zdrajców.

— Dashivę? — warknął Taim, aż wytrzeszczając oczy ze zdumienia. — Stanie się, jak powiadasz, kiedy następnym razem odwiedzisz Czarną Wieżę. — Szybko doszedł do siebie, odzyskując równowagę i znowu wyglądał jak posąg z polerowanego kamienia. Żałowała, że nie potrafi nic wyczytać z otaczających go wizji.

— Teraz wróć do Czarnej Wieży i nigdy więcej się tu nie pojawiaj. — Rand stał już, patrząc tamtemu w oczy ponad ciałem Fedwina. — Zresztą prawdopodobnie przez jakiś czas nie będę siedział na jednym miejscu.

Taim ukłonił się nieznacznie.

— Jak rozkażesz.

Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Min wypuściła długo wstrzymywany oddech.

— Nie ma sensu marnować czasu i nie ma czasu do marnowania — mruknął Rand. Ukląkł przed nią, wziął z jej ręki koronę i wsunął ją do tobołka wraz z innymi rzeczami.

— Min, dotąd miałem wrażenie, że jestem stadem psów, które ściga jednego wilka po drugim, teraz jednak wychodzi na to, że to ja jestem wilkiem.

— Ażebyś sczezł — szepnęła. Wczepiła obie dłonie w jego włosy, spojrzała w oczy. Raz błękitne, raz szare, niczym niebo poranka tuż przed świtem. I suche. — Możesz płakać, Randzie al’Thor. Korona ci z głowy nie spadnie, jeśli zapłaczesz.

— Na łzy również nie mam czasu, Min — oznajmił łagodnie. — Czasami psom udaje się schwycić wilka, ale potem tego żałują. A czasami on sam je atakuje albo czeka w zasadzce. Ale wilk przede wszystkim musi uciekać.

— Dokąd pójdziemy? — zapytała. Nie odsunęła jednak rąk od jego włosów. Nie miała zamiaru już nigdy go opuścić. Nigdy.

Загрузка...