6 Wątki

Sama Elayne oczywiście też ruszyła biegiem: podkasała spódnice i wkrótce już wyprzedziła pozostałe na mocno udeptanej ścieżce. Blisko niej trzymała się tylko Aviendha, choć wyraźnie nie potrafiła biegać w sukni, dzielonej czy nie; w przeciwnym razie bez wątpienia wyprzedziłaby Elayne, nawet tak bardzo zmęczona. Pozostałe wlokły się daleko w tyle, po wąskim, krętym szlaku. Żadna z Atha’an Miere nie chciała wyprzedzić Renaile, a ta mimo jedwabnych spodni nie była w stanie dostatecznie prędko przebierać nogami, na dodatek bowiem tuliła w objęciach Czarę. Nynaeve nie miała takich skrupułów, torowała sobie drogę łokciami i biegła co sił w nogach, pokrzykując na każdego, na kogo wpadła, że ma jej zejść z drogi, niezależnie od tego, kto to akurat był: Poszukiwaczki Wiatru, członkinie Rodziny czy Aes Sedai.

Elayne, która zbiegała na łeb na szyję ze wzgórza, to potykając się, to odzyskując równowagę, zbierało się na śmiech, mimo całego larum. Mimo niebezpieczeństwa. Od czasu, gdy skończyła dwanaście lat, Lini i matka bezlitośnie tępiły gonitwy i wspinaczkę po drzewach, ale tu nie szło tylko o zwyczajne uczucie zadowolenia, że oto znowu biega. Zachowała się jak przystało na królową i wszystko udało się dokładnie tak, jak powinno! Przejęła stery, reagując na konieczność wyprowadzenia ludzi z niebezpiecznej sytuacji, i oni jej usłuchali! Do tego właśnie przyuczano ją niemal od urodzenia. I właśnie satysfakcja, płynąca ze sprostania wymogom własnej pozycji, sprawiała, że chciało jej się śmiać, a wypełniające ją uczucie dumy było tak gorące, tak podobne do promieniowania saidara, że omalże nie przepalało skóry wewnętrznym żarem.

Pokonawszy ostatni zakręt, zbiegła z głośnym łomotem stóp po ostatniej prostej, mijając jedną z pobielonych stodół. I nagle potknęła się o wystający spod ziemi kamień. Poleciała całym ciałem do przodu, młócąc ramionami, i nim się obejrzała, koziołkowała w powietrzu. Nawet nie zdążyła krzyknąć. Wylądowała na siedzeniu tuż przed Birgitte, dopiero u samego dołu ścieżki, z impetem, od którego zazgrzytały jej zęby i całkiem odebrało dech. Przez chwilę nawet nie była w stanie myśleć, a kiedy już doszła do siebie, po satysfakcji prawie nie zostało śladu. I tak to było z królewskim majestatem. Odgarnąwszy włosy z twarzy, usiłowała odzyskać oddech i jednocześnie czekała na jakąś kąśliwą uwagę z ust Birgitte. W tym momencie przyjaciółka miała okazję do odegrania roli starszej i mądrzejszej siostry, a rzadko kiedy takie okazje przepuszczała.

Ku zdziwieniu Elayne Birgitte podźwignęła ją, zanim dotarła do niej Aviendha, która z kolei oszczędziła jej choćby najlżejszego uśmiechu. W więzi zobowiązań ze swoim Strażnikiem Elayne nie poczuła nic, z wyjątkiem może... skupienia; przyszło jej do głowy, że właśnie tak mogłaby się czuć strzała nasadzona na naciągniętą cięciwę.

— Uciekamy czy walczymy? — spytała Birgitte. — Rozpoznałam te latające stwory Seanchan, widziałam je w Falme i jak mi prawda miła, proponuję uciekać. Mam dzisiaj przy sobie tylko zwyczajny łuk. — Aviendha spojrzała na nią, nieznacznie marszcząc brew, a Elayne westchnęła; Birgitte musi wreszcie nauczyć się strzec swego języka, jeśli naprawdę chce zachować w tajemnicy, kim jest.

— To oczywiste, że uciekamy — wystękała Nynaeve, z wysiłkiem pokonując ostatni odcinek ścieżki. — Walczyć czy uciekać?! Co za głupie pytanie! Myślisz, że jesteśmy skończonymi?... Światłości! Co one wyprawiają? — Już podnosiła głos. — Alise! Alise, gdzie ty jesteś? Alise! Alise!

Elayne wzdrygnęła się, pojmując, że na farmie wrze równie mocno jak wtedy, gdy Careane niebacznie odsłoniła twarz. A może nawet jeszcze bardziej. Jak doniosła im Alise, mieszkało tu aktualnie sto czterdzieści siedem kobiet Rodziny, w tym pięćdziesiąt cztery Mądre Kobiety, oddelegowane tutaj wiele dni temu, i kilka takich, które akurat przejeżdżały przez miasto; w tym momencie wyglądało to tak, jakby wszystkie co do jednej dokądś biegły i jakby było ich co najmniej dwa razy tyle. Większość służących z Pałacu Tarasin w swych zielono-białych liberiach umykała to w tę, to w inną stronę, targając przy tym jakieś ciężary. W całym tym tumulcie uganiały się kaczki i kury, machając skrzydłami, skrzecząc i dodatkowo potęgując ogólne zamieszanie. Elayne zauważyła nawet Strażnika, szpakowatego Jaema należącego do Vandene, który przemknął obok, obejmując żylastymi ramionami jakiś wielki jutowy worek!

Alise pojawiła się jakby znikąd, stateczna i opanowana mimo spoconej twarzy. Każde pasmo włosów znajdowało się na swoim miejscu, a suknia wyglądała tak, jakby Alise właśnie wróciła z przechadzki.

— Te wrzaski są niepotrzebne — stwierdziła spokojnie, wspierając dłonie na biodrach. — Birgitte wyjaśniła mi, czym są te wielkie ptaszyska, i uznałam, że lepiej będzie, jeśli czym prędzej się stąd wyniesiemy, zwłaszcza że widziałam was zbiegające na łeb na szyję ze wzgórza, jakby sam Czarny was ścigał. Przykazałam wszystkim, że mają zabrać po jednej czystej sukni, trzy zmiany bielizny i pończoch, mydło, przybory do szycia oraz wszystkie pieniądze. Tylko to i nic więcej. I żeby je pogonić, ostrzegłam, że te dziesięć, które skończą się pakować ostatnie, będą odpowiedzialne za zmywanie na naszym nowym miejscu. Kazałam też sługom, że mają zebrać tyle żywności, ile się da, na wszelki wypadek. Waszym Strażnikom też to powiedziałam. Większość z nich to rozsądni mężczyźni. Zaskakująco rozsądni, jak na mężczyzn. Czy to właśnie dlatego, że są Strażnikami?

Nynaeve znieruchomiała, szczęka jej opadła, z otwartych ust nie wydostały się rozkazy, które już chciała wykrzyczeć. Emocje przebiegały przez jej oblicze zbyt szybko, by dały się odczytać.

— Bardzo dobrze — wymamrotała wreszcie, kwaśnym tonem. Po czym niespodzianie pojaśniała. — Kobiety, które nie należą do Rodziny. Tak! Trzeba je...

— Opanujże się — przerwała jej Alise, uspokajając gestem ręki. — Uciekły już stąd, większość przynajmniej. Głównie te, które niepokoiły się o swych mężów albo krewnych. Nie mogłam ich zatrzymać, nawet gdybym chciała. Ale jest tu co najmniej trzydzieści takich, które uważają, że te ptaki to Pomiot Cienia, i dlatego pragną trzymać się jak najbliżej Aes Sedai. — Parsknęła, pokazując, co na ten temat sądzi. — Ale dość na tym. Ochłoń nieco. Napij się zimnej wody; tylko pamiętaj, nie za szybko. Ochlap sobie twarz. Ja muszę dopilnować spraw. — Alise objęła wzrokiem zamieszanie, biegające grupy, i pokręciła głową. — Gdyby zza wzgórza wypadło stado trolloków, niektórym z tych kobiet na pewno zmiękłyby nogi, a poza tym większość arystokratek nigdy tak naprawdę nie potrafi się przyzwyczaić do naszych zasad. Trzeba będzie je co poniektórym przypomnieć, zanim ruszymy w drogę. — I z tym słowami ruszyła majestatycznym krokiem w sam środek wrzawy panującej na podwórku, zostawiając Nynaeve, która tylko stała i gapiła się na nią.

— No cóż — odezwała się Elayne, otrzepując spódnicę — sama stwierdziłaś, że to bardzo kompetentna kobieta.

— Nic takiego nie mówiłam — żachnęła się Nynaeve. — Nigdy nie użyłam słowa „bardzo”. Ha! A gdzie się podział mój kapelusz? Jej się wydaje, że wie wszystko, ale założę się, że tego akurat nie wie! — I z tymi słowy odeszła w przeciwnym kierunku niż Alise.

Elayne odprowadziła ją zdumionym wzrokiem. Jej kapelusz? To prawda, był bardzo piękny, ale jak ona mogła! Może udział w kręgu, praca z taką ilością Mocy, korzystanie z angreala, może to wszystko chwilowo zamąciło umysł Nynaeve. Sama nadal czuła się nieco dziwnie, jakby nieomal była w stanie wyskubywać cząsteczki saidara z otaczającego ją powietrza. Tak czy owak, w danym momencie miała na głowie inne problemy. Jak choćby przygotowanie się do drogi, zanim Seanchanie runą na nich z nieba. Na podstawie tego, na co się napatrzyła w Falme, wiedziała, że mogą sprowadzić ze sto albo i więcej damane, a z tej garstki informacji, którymi zechciała podzielić się Egwene na temat pobytu w niewoli, wynikało, że większość tych kobiet bardzo ochoczo uczestniczyłaby w ubieraniu innych w obroże. Egwene twierdziła, że żołądek najbardziej jej się skręcał na widok tych damane, które chichotały razem ze swoimi sul’dam, wachlowały je i bawiły się z nimi niczym dobrze wytresowane psy z ukochanymi treserkami. Egwene twierdziła, że niektóre z kobiet, którym w Falme założono obroże, też się takie stawały. Elayne krew stygła w żyłach od tych rewelacji. Prędzej by umarła, niżby pozwoliła wziąć się na smycz! I prędzej oddałaby swoje znaleziska Przeklętym niż Seanchanom. Puściła się biegiem w stronę zbiornika, towarzysząca jej z boku Aviendha oddychała niemal równie ciężko jak ona.

A jednak wyglądało na to, że Alise pomyślała o wszystkim. Ter’angreale załadowano na grzbiety jucznych koni. Nie przeszukane kosze dalej zawierały najdziwaczniejsze niespodzianki i Światłość jedna wiedziała co jeszcze, te jednak, które ona z Aviendhą zdążyły już opróżnić, ukazywały teraz zgrzebne worki wypełnione mąką, solą, fasolą i soczewicą. Kilku stajennych doglądało jucznych koni, zamiast biegać w tę i we w tę z pełnymi naręczami. Bez wątpienia robili to na polecenie Alise. Nawet Birgitte podrywała się na rozkaz tej kobiety, a jedyną reakcją był tylko smętny uśmiech!

Elayne uniosła płócienną pokrywę, chcąc w miarę możliwości jak najdokładniej sprawdzić stan ter’angreali bez konieczności ponownego ich wypakowania. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że. wszystkie tam są, wciśnięte jakby trochę na łapu-capu do dwóch koszy, i że żaden się nie potłukł. Nic prócz Mocy nie mogłoby zniszczyć większości ter’angreali, niemniej jednak...

Aviendha usiadła ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, ocierając pot z twarzy wielką chustką ze zwykłego lnu, stanowiącą jaskrawy kontrast z piękną, jedwabną suknią do jazdy konnej. Nawet ona zaczęła zdradzać oznaki zmęczenia.

— Co ty tam mruczysz, Elayne? Zachowujesz się zupełnie jak Nynaeve. Przecież Alise tylko oszczędziła nam kłopotu z pakowaniem rzeczy.

Elayne pokraśniała lekko. Widocznie bezwiednie mówiła na głos.

— Po prostu wolałabym, żeby nie dotykał ich ktoś, kto nie ma pojęcia, do czego służą, Aviendha. — Niektóre ter’angreale potrafiły ożyć nawet w rękach ludzi niezdolnych do przenoszenia, gdyby zostały niewłaściwie potraktowane, ale prawda była taka, że ona nie chciała, by w ogóle ktokolwiek ich dotykał. Należały do niej! Nie dopuści, by Komnata oddała je jakiejś siostrze, przez wzgląd na jej wiek i doświadczenie, albo gdzieś je ukryła, dla niebezpieczeństw związanych z badaniem ter’angreali. Dysponując tak licznymi egzemplarzami do zbadania, może w końcu wykoncypuje, jak zrobić ter’angreal, który będzie działał zawsze; dość już porażek i połowicznych sukcesów. — Powinna nimi zajmować się osoba, która wie, co robi — dodała, zarzucając z powrotem sztywne płótno.

Do zgiełku panującego na podwórku ład zaczął wkradać się znacznie wcześniej, niż Elayne się spodziewała, choć nie tak prędko, jakby sobie życzyła. Aczkolwiek; przyznała z niechęcią, wszystko musiałoby zdarzyć się w jednej chwili, aby jej życzenia zostały spełnione. Niezdolna oderwać oczu od nieba, kazała Careane wbiec z powrotem na szczyt wzgórza i stamtąd obserwować Ebou Dar. Krępa Zielona najpierw burknęła coś pod nosem i dopiero wtedy dygnęła, a poza tym omiotła kosym wzrokiem rozbiegane kobiety z Rodziny, jakby zamiast siebie chciała zaproponować którąś z nich. Elayne wolała jednak, by był to ktoś, kto nie zemdleje na widok zbliżającego się „Pomiotu Cienia”, a Careane była pośród sióstr najniższa rangą. Adeleas i Vandene wyprowadziły Ispan, otoczoną tarczą i w skórzanym worku na głowie. Szła dość swobodnym krokiem i nie było znać, że coś jej właśnie zrobiono, tylko... Ispan trzymała ręce splecione na podołku i nawet nie próbowała uchylać rąbka worka, by coś ukradkiem podejrzeć, a kiedy podsadzono ją na siodło, posłusznie nadstawiła przeguby dłoni, by można je było przywiązać do łęku, mimo iż nikt jej nie wydał takiego polecenia. Skoro była taka uległa, to może jednak coś tam od niej wyciągnęły. Elayne po prostu nie miała ochoty się zastanawiać, w jaki sposób tego dokonały.

Rzecz jasna, zdarzały się poniekąd... konflikty, mimo świadomości zagrożeniem, które być może nadciągało. Które na pewno nadciągało. Wprawdzie trudno było nazwać konfliktową sytuację, dzięki której Nynaeve odzyskała kapelusz z niebieskimi piórami, a jednak nieomal w takową się zmieniła; kapelusz znalazła Alise, wręczyła go Nynaeve z uwagą, że powinna osłaniać twarz przed słońcem, jeśli chce zachować taką piękną, gładką cerę. Nynaeve przez dłuższą chwilę patrzyła z rozdziawionymi ustami za siwiejącą kobietą, która oddaliła się pospiesznie, by zająć się rozwiązaniem jednego z rozlicznych drobnych problemów, wreszcie ostentacyjnym gestem wepchnęła kapelusz pod rzemień mocujący jej sakwy do siodła.

Nynaeve niemal od razu zabrała się za rozwiązywanie wszystkich realnych konfliktów, jednak Alise zawsze pierwsza była na miejscu, a w jej obecności konflikt rozwiązywał się sam. Kilka arystokratek zażądało pomocy przy pakowaniu swego dobytku, Alise jednak oznajmiła im dobitnie, że wcale nie żartowała i że jeśli natychmiast nie wezmą się do roboty, będą musiały paradować w tym, co mają na sobie. Z miejsca zabrały się za pakowanie. Niektóre, w tym nie tylko arystokratki, zmieniły zdanie w sprawie wyjazdu, kiedy się dowiedziały, że miejscem ich przeznaczenia jest Andor, ale je, najzupełniej dosłownie, przegoniono. Kazano im biec, pieszo, tak długo, jak będą w stanie. Potrzebowali wszystkich koni, a lepiej będzie, jak te kobiety pokonają porządny szmat drogi, zanim pojawią się Seanchanie; każdego, kto będzie się kręcił w okolicach farmy, w najlepszym razie czeka przesłuchanie. Zgodnie z tym, czego należało się spodziewać, między Renaile i Nynaeve doszło do ostrej wymiany zdań na temat Czary oraz żółwia, którym posłużyła się Talaan; Renaile rzekomo ukryła go pod swoją szarfą. Nie dotarły jednak nawet do fazy gwałtownej gestykulacji, natychmiast bowiem pojawiła się przy nich Alise i po krótkim czasie Czara wróciła pod skrzydła Sareithy, a żółwiem zaopiekowała się Merilille. A następnie zdumiona Elayne ujrzała jedyny w swoim rodzaju widok: Alise wygrażającą palcem przed nosem zdumionej Poszukiwaczki Wiatru Mistrzyni Statków Atha’an Miere i wygłaszającą tyradę na temat złodziejstwa; kiedy Alise wreszcie z nią skończyła, Renaile aż zapluwała się z oburzenia. Nynaeve również mamrotała coś wściekle, odchodząc z pustymi rękoma, aczkolwiek Elayne przyszło do głowy, że jeszcze w życiu nie widziała kogoś w równym stopniu przybitego.

W sumie wszystko nie trwało długo. Pozostałe kobiety z farmy zebrały się w końcu pod czujnym okiem Kółka Dziewiarskiego oraz Alise, która uważnie przyjrzała się ostatniej dziesiątce wyjeżdżających. Spośród nich wszystkie prócz dwóch tylko miały na sobie wspaniałe, haftowane jedwabie, niewiele się różniące od jedwabi Elayne. Zdecydowanie nie należały do Rodziny. Elayne przeczuwała, że tak czy owak, odtąd to one właśnie będą odpowiedzialne za zmywanie. Alise nie dopuści, by stworzenia tak nędzne jak osoby arystokratycznego pochodzenia rzucały jej kłody pod nogi. Poszukiwaczki Wiatru uformowały szereg ze swymi końmi, zaskakująco milczące, wyjąwszy Renaile, która cedziła obelgi za każdym razem, gdy widziała Alise. Careane została odwołana ze szczytu wzgórza. Strażnicy przyprowadzili siostrom ich wierzchowce. Prawie każdy wpatrywał się w niebo, a wszystkie starsze Aes Sedai i Poszukiwaczki Wiatru otaczała poświata saidara. Podobnie jak kilka kobiet Rodziny.

Nynaeve zaprowadziła swoją klacz na miejsce obok zbiornika, gdzie znajdowało się czoło pochodu, bez przerwy gładziła angreal nadal zdobiący jej dłoń, jakby to ona miała tworzyć bramę, mimo iż byłby to pomysł zgoła niedorzeczny. Przede wszystkim, mimo iż wyglądała z pozoru znacznie lepiej, obmyła twarz = oraz włożyła kapelusz, co było dość dziwne, zważywszy na wszystko — za każdym razem jednak, gdy choć na chwilę traciła panowanie nad sobą, wręcz słaniała się na nogach. Lan właściwie nie odstępował jej na krok, twarz miał kamienną jak zawsze, ale z pewnością żaden inny mężczyzna na świecie nie mógłby służyć kobiecie lepszym oparciem. Nynaeve raczej nie byłaby w stanie utkać bramy, nawet za pomocą bransolety z pierścieniami. Mało tego, uganiała się po farmie od samego początku, od pierwszej chwili, w odróżnieniu od Elayne, która nadto przez czas dłuższy obejmowała saidar dokładnie w miejscu, gdzie teraz stali. Dzięki czemu dobrze je poznała. Nynaeve patrzyła chmurnie, kiedy Elayne obejmowała Źródło, ale przynajmniej starczyło jej rozumu, by się nie odzywać.

Elayne właściwie od razu pożałowała, że oddała Aviendzie figurkę kobiety spowitej we włosy; jej również zmęczenie mocno dawało się we znaki, toteż cały strumień saidara, jaki była w stanie zaczerpnąć, ledwie wystarczył do utworzenia funkcjonującego splotu. Strumienie Mocy zatrzepotały w jej uścisku, prawie tak, jakby usiłowały się wyswobodzić, po czym wskoczyły na miejsce tak gwałtownie, że aż się wzdrygnęła; przenoszenie przebiegało inaczej, w stanie zmęczenia, ale tym razem poszło gorzej niż kiedykolwiek. Na szczęście znajoma pionowa kreska pojawiła się tak, jak powinna, a po chwili rozszerzyła się i tuż obok zbiornika powstał otwór w powietrzu. Otwór wcale nie większy od tego, który w Ebou Dar utkała Aviendha, ale Elayne i tak się cieszyła, że wyszedł dostatecznie duży, by mógł przejść przez niego koń. Aż do końca wcale nie była pewna, czy się uda. Kobietom z Rodziny głośno zaparło dech, gdy zobaczyły górską łąkę, która wykwitła znienacka między nimi a znajomym szarym kształtem zbiornika.

— Szkoda, że nie pozwoliłaś mi spróbować — odezwała się cicho Nynaeve. Cicho, a mimo to w jej głosie słyszało się odległą, ostrą nutę. — Omal nie zepsułaś wszystkiego.

Aviendha obdarowała Nynaeve zimnym spojrzeniem, Elayne widząc to, omal nie schwyciła jej za ramię. Im dłużej były prawie-siostrami, tym coraz wyraźniej dochodziło do głosu coś w rodzaju niewzruszonego przeświadczenia, że powinna bronić honoru Elayne; Elayne już sobie wyobrażała, jak by to było, gdyby zostały pierwszymi-siostrami — musiałaby cały czas powstrzymywać ją przed rzuceniem się na Nynaeve i Birgitte!

— A jednak udało się, Nynaeve — powiedziała pospiesznie. — Tylko to się liczy. — Nynaeve skierowała w jej stronę obojętne spojrzenie i mruknęła coś o trudnych dniach, jakby to Elayne, a nie ona od samego rana demonstrowała zgryźliwą stronę swojej natury.

Pierwsza przez bramę przeszła Birgitte, uśmiechająca się bezczelnie do Lana, w jednym ręku trzymała wodze swojego konia, w drugim już przyszykowany do strzału łuk. Elayne wyczuwała w niej zapał, a nawet chyba odrobinę satysfakcji, być może dlatego, że tym razem to ona miała iść na czele pochodu, a nie Lan — między Strażnikami zawsze dochodziło do swoistej rywalizacji — i odrobinę czujności. Zaiste tylko odrobinę. Elayne dobrze znała tę łąkę — niedaleko stąd Gareth Bryne uczył ją jeździć. konno. Za skąpo zalesionymi wzgórzami, w odległości jakichś pięciu mil, stał dwór należący do jednego z majątków jej matki. Do jednego z majątków stanowiących teraz jej własność, jeszcze nie przywykła do tej myśli. W ciągu trwającej pół dnia podróży w dowolnym kierunku nie powinny napotkać żywej duszy, prócz może kogoś z siedmiu rodzin, które doglądały domu i przyległych terenów.

Elayne wybrała to miejsce, ponieważ stąd w ciągu dwóch tygodni mogli dotrzeć do Caemlyn. A ponieważ majątek był usytuowany na uboczu, więc być może uda jej się wjechać do stolicy, zanim ktokolwiek się dowie, że ona jest w Andorze. Mogło się okazać, że ten środek ostrożności bardzo się przyda; w rozmaitych momentach historii Andoru rywalki do Różanej Korony były przetrzymywane w charakterze „gości” tak długo, póki nie zrezygnowały ze swoich roszczeń. Jej matka, na przykład, przetrzymywała dwie takie kobiety, dopóki na dobre nie przejęła tronu. Jeśli szczęście dopisze, jej pozycja ustabilizuje się, zanim przybędzie Egwene z pozostałymi siostrami.

Lan na Mandarbie przyjechał tuż po brązowym wałachu Birgitte i Nynaeve drgnęła, jakby chciała pobiec za czarnym rumakiem bojowym, ale zaraz znieruchomiała, z zimnym spojrzeniem, zachęcającym Elayne, by powiedziała choć słowo. Majstrując wściekle przy wodzach, dokładała nadludzkich starań, by obserwować wszystko, tylko nie wnętrze bramy, za którą zniknął Lan. I do tego poruszała wargami. Po chwili Elayne pojęła, że tamta liczy.

— Nynaeve — powiedziała cicho — naprawdę nie mamy czasu na...

— Ruszać się! — rozległ się gdzieś z tyłu głos Alise, a towarzyszące mu klaśnięcie w dłonie zabrzmiało jak łomot werbla wybijającego rytm marszu. — Nie życzę sobie żadnych przepychanek, ale nie zdzierżę też opieszałości! Idźcie za nimi!

Nynaeve impulsywnie odwróciła głowę, bolesna mina świadczyła o wewnętrznym rozdarciu. Z jakiegoś powodu obmacywała swój kapelusz, a kiedy wreszcie oderwała odeń dłoń, kilka niebieskich piór zwisło połamanych.

— Ach, ten całowany przez kozy, stary!... — warknęła, reszta słów utonęła, kiedy przeciągnęła swoją klacz na drugą stronę bramy. Elayne parsknęła. I to Nynaeve miała czelność karcić wszystkich za ich język! Żałowała jednak, że nie usłyszała ciągu dalszego, pierwszą część przekleństwa poznała już wcześniej.

Alise nadal wszystkich poganiała, ale zdawało się, że nie jest to już konieczne. Spieszyły się nawet Poszukiwaczki Wiatru, nieustannie taksując niebo zafrasowanymi spojrzeniami. I spieszyła się nawet Renaile, która wszak nie przestawała wygadywać różnych rzeczy na temat Alise. Elayne odnotowała nawet jedną w zakamarku pamięci, mimo iż określenie „padlinożerca gustujący w rybach” zabrzmiało dość łagodnie, zwłaszcza że ryby, w jej mniemaniu, stanowiły stały element kuchni Ludu Morza.

Sama Alise zajęła miejsce na końcu procesji, mając za sobą tylko Strażników, wyglądało to nieomal tak, jakby chciała poganiać nawet juczne zwierzęta. Zatrzymała się na chwilę i wręczyła Elayne jej kapelusz z zielonymi piórami.

— Powinnaś osłaniać tę swoją słodką twarzyczkę przed słońcem — powiedziała z uśmiechem. — Taka ładna dziewczyna. Po co przedwcześnie zamieniać tę cerę w pomarszczoną skórę?

Aviendha, która siedziała nieopodal, padła na plecy i zanosząc się śmiechem, zabębniła piętami o ziemię.

— Chyba ją poproszę, żeby i dla ciebie znalazła jakiś kapelusz. Z mnóstwem piór i wielkich kokard — rzuciła Elayne fałszywie słodkim tonem i dopiero wtedy ruszyła śladem kobiet z Rodziny. Śmiech Aviendhy umilkł jak nożem uciął.

Łagodnie pofałdowana łąka była rozległa, długa prawie na milę, otaczały ją wzgórza wyższe od tych, które zostawili za sobą, i porastały znajome gatunki drzew, dąb, sosna, czarnodrzew, sorgum, drzewo skórzane i jodła, tworzące od południa, zachodu i wschodu zwarty las, w normalnych czasach źródło znakomitego budulca, aczkolwiek ten rok mógł nie być świadkiem żadnego wyrębu. Większość drzew na północy, tam, gdzie stał dwór, rzadziej rozsianych, nadawałaby się raczej na podpałkę. Tu i ówdzie niewielkie szare głazy urozmaicały powierzchnię splatanej, zbrązowiałej darni, a po umarłych polnych kwiatach nie zostały już nawet zeschłe łodygi. Nie było tu wcale inaczej niż na południu.

Przynajmniej tym razem Nynaeve nie wodziła sokolim wzrokiem po okolicy, starając się odszukać Lana. Zresztą on i Birgitte nie mogli bardzo się oddalić, nie tutaj. Kroczyła dziarsko pośród koni, głośnym, władczym głosem nakazując ludziom siadać w siodła, poganiając służących, którym powierzono opiekę nad jucznymi zwierzętami, szorstko wskazując tym kobietom z Rodziny, dla których zabrakło wierzchowców, że byle dziecko dałoby radę pokonać pięć mil na piechotę, krzycząc na smukłą altarańską arystokratkę z blizną na policzku, która dźwigała tobołek niemal tak duży jak ona sama, że skoro była tak głupia, by zabrać wszystkie swoje suknie, to w takim razie niech je sobie teraz dźwiga. Alise zgromadziła wokół siebie kobiety Atha’an Miere i instruowała je, jak się dosiada konia. O dziwo, zdawały się słuchać jej z uwagą. Nynaeve spojrzała w jej stronę i bardzo się ucieszyła, że wreszcie widzi Alise stojącą w jednym miejscu. Dopóki Alise nie uśmiechnęła się zachęcająco i nie dała jej znaku, że ma kontynuować to, co zaczęła.

Nynaeve przez chwilę stała tak sztywno, jakby kij połknęła, gapiąc się na tamtą. A potem długimi krokami przemaszerowała przez trawę w kierunku Elayne. Sięgnąwszy do jej kapelusza obietria dłońmi, zawahała się, popatrzyła na nią groźnie zza firany rzęs i dopiero wtedy wyprostowała go brutalnym ruchem.

— Tym razem pozwolę jej zająć się wszystkim — oznajmiła podejrzanie rzeczowym tonem. — Zobaczymy, jak sobie poradzi z tymi... z Ludem Morza. — Ten ton był zdecydowanie za bardzo rzeczowy. Nagle spojrzała krzywo w stronę jeszcze otwartej bramy. — Dlaczego podtrzymujesz bramę? Puść ją. — Aviendha też marszczyła czoło.

Elayne zrobiła głęboki wdech. Zastanawiała się nad tym i nie wymyśliła nic innego, ale Nynaeve na pewno będzie jej chciała to wyperswadować, a przecież nie miały czasu na kłótnie. Na podwórku farmy, za bramą, zrobiło się pusto, nawet kury wreszcie się przestraszyły tego zamieszania. Ile czasu upłynie, zanim to miejsce znowu się zaludni? Zbadała swój splot, spleciony tak gładko i równo, że odstawało odeń tylko kilka nitek. Rzecz jasna, widziała każde pasmo z osobna, ale wyjąwszy te odstające, wszystkie wydawały się nierozłączne.

— Zabierz wszystkich do dworu, Nynaeve — poleciła. Słońce niebawem miało zajść, do zmierzchu brakowało pewnie najwyżej dwóch godzin. — Pan Hornwell będzie zaskoczony taką liczbą osób przybywających o zmroku, ale powiedz mu, że jesteście gośćmi dziewczynki, która opłakiwała gila ze złamanym skrzydłem. Na pewno mnie sobie przypomni. Dołączę do was tak szybko, jak będę mogła.

— Elayne... — zaczęła Aviendha, głosem pełnym zaskakującego niepokoju, a równocześnie Nynaeve powiedziała ostrym tonem:

— Co ty sobie wyobrażasz, że kim ty...

Istniał tylko jeden sposób, by położyć temu kres. Elayne pociągnęła za wystającą ze splotu nitkę; nitka zadrżała i zadygotała niczym żywa macka, zjeżyła się i jakby zawrzała, maleńkie kłaczki saidara odrywały się i blakły w powietrzu. Nie zauważyła tego, kiedy Aviendha rozplątywała swój splot, ale wtedy widziała tylko sam koniec operacji.

— Jedźcie — powiedziała do Nynaeve. — Ja tu zaczekam, dopóki wszyscy nie znikniecie mi z oczu. — Nynaeve wytrzeszczyła oczy i otwarła usta. — To trzeba zrobić — rzekła z westchnieniem. — Za kilka godzin na farmie pojawią się Seanchanie, to pewne jak słońce. Nawet jeśli zaczekają do jutra, to co będzie, jeśli jedna z damane posiada Talent odczytywania pozostałości splotu? Nynaeve, nie obdaruję Seanchan umiejętnością Podróżowania. Co to, to nie!

Nynaeve warknęła pod nosem coś na temat Seanchan, coś szczególnie kąśliwego, sądząc po brzmieniu.

— A ja nie pozwolę, żebyś się wypaliła! — oświadczyła podniesionym tonem. — No już, wsadź to z powrotem! Zanim wszystko eksploduje tak, jak ostrzegała Vandene. Jeszcze nas tu pozabijasz!

— Tego nie da się cofnąć — wtrąciła się Aviendha, kładąc dłoń na ramieniu Nynaeve. — Zaczęła i teraz musi skończyć. A ty nie masz innego wyjścia, jak zrobić to, co ona każe, Nynaeve.

Brwi Nynaeve wygięły się w dół. „Każe” było słowem, za którym nieszczególnie przepadała, zwłaszcza gdy stosowało się do niej. Ale nie była głupia, więc po kilku ostrzegawczych spojrzeniach — na Elayne, na bramę, na Aviendhę, na cały świat — przytuliła Elayne, ściskając tak mocno, że aż zatrzeszczały jej żebra.

— Uważaj na siebie, słyszysz? — wyszeptała. — Jeśli dasz się zabić, to przysięgam, obedrę cię żywcem ze skóry! — Wbrew wszystkiemu, Elayne wybuchnęła śmiechem. Nynaeve prychnęła, odsuwając ją na odległość wyciągniętych ramion. — No, wiesz przecież, co chciałam powiedzieć — burknęła. — I nie myśl sobie, że nie mówiłam tego wszystkiego na poważnie, bo się srodze zawiedziesz! Jako żywo — dodała cichszym głosem. — Bądź ostrożna.

Opanowała się dopiero po chwili, zamrugała i naciągnęła swoje niebieskie rękawice do konnej jazdy. Jej oczy lśniły jakby od wilgoci, choć było to raczej nieprawdopodobne; Nynaeve doprowadzała innych ludzi do płaczu, sama nie płakała nigdy.

— No dobrze — powiedziała, tym razem głośno. — Alise, jeśli za chwilę wszyscy nie będą gotowi... — Obróciwszy się, urwała ze zduszonym, chrapliwym okrzykiem.

Ci, którzy mieli już siedzieć na koniach, siedzieli, nawet Atha’an Miere. Wszyscy Strażnicy zebrali się wokół pozostałych sióstr; Lan i Birgitte zdążyli tymczasem wrócić i Birgitte przyglądała się z niepokojem Elayne. Słudzy ustawili juczne konie w szeregu, a kobiety z Rodziny czekały cierpliwie, większość pieszo z wyjątkiem tych z Kółka Dziewiarskiego. Kilka koni, które nadawały się do jazdy pod wierzch, obładowano workami z żywnością i tobołkami z dobytkiem. Kobiety, które wzięły ze sobą więcej, niż Alise pozwoliła — żadna nie należała do Rodziny — dźwigały tobołki na własnych plecach. Szczupła arystokratka z blizną zgięła się nienaturalnie pod swoim bagażem, ale patrzyła chmurnie na każdego, tylko nie na Alise. Wszystkie kobiety, które potrafiły przenosić, wpatrywały się w bramę. Przy czym każda, której dane było słyszeć, jak Vandene przestrzegała przed niebezpieczeństwem, przyglądała się temu drgającemu włókienku takim wzrokiem, jakby to była czerwona żmija.

Konia Nynaeve przyprowadziła sama Alise. A potem, gdy ta wsuwała już stopę w strzemiono, poprawiła jej kapelusz z niebieskimi piórami. Nynaeve zawróciła swą tłustą klacz na północ, towarzyszył jej dosiadający Mandarba Lan, a w oczach jej zastygł wyraz absolutnej udręki. Elayne nie rozumiała, dlaczego nie usadziła Alise. Z opowieści Nynaeve wynikało, że dyrygowała starszymi od siebie kobietami już od czasu, gdy przestała być małą dziewczynką. A teraz pozycja Aes Sedai winna jej dawać całkowitą przewagę nad dowolną kobietą z Rodziny.

Kiedy kolumna ruszyła w stronę wzgórz, Elayne popatrzyła na Aviendhę i Birgitte. Aviendha zwyczajnie stała bez ruchu, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, w dłoni ściskała angreal ukształtowany na obraz kobiety otulonej własnymi włosami. Birgitte przejęła wodze Lwicy od Elayne i odprowadziła ją razem z własnym wierzchowcem do niewielkiego głazu w odległości dwudziestu kroków, i tam usiadła.

— Wy obie też powinnyście... — zaczęła Elayne i zakasłała, kiedy Aviendha gwałtownie uniosła brwi w górę, demonstracyjnie okazując zdziwienie. Nie było chyba sposobu odesłania Aviendhy w bezpieczne miejsce, który by jej jednocześnie nie hańbił. W każdym razie wydawało się to niemożliwe. — Pojedziesz z pozostałymi — powiedziała do Birgitte. — Zabierz Lwicę. Aviendha i ja możemy jechać na zmianę na jej wałachu. Chętnie się przespaceruję przed snem.

— Jeśli kiedyś jakiegoś mężczyznę będziesz traktowała w połowie tak dobrze jak tego konia — rzekła sucho Birgitte — będzie należał do ciebie na śmierć i życie. Chyba sobie trochę posiedzę, dość się dzisiaj najeździłam. Nie zawsze muszę być na każde twoje skinienie. Możemy się w to bawić w obecności sióstr i innych Strażników, żeby oszczędzić ci rumieńców, ale obie wiemy, jak jest naprawdę. — Mimo drwiących słów, Elayne wyczuła jej tkliwość. Nie, coś silniejszego niż tkliwość. Nagle zapiekły ją oczy. Swoją śmiercią zraniłaby Birgitte do głębi jej istoty... więź to gwarantowała... ale to uczucie przyjaźni kazało jej teraz zostać.

— Bardzo się cieszę, mając takie przyjaciółki — odparła z prostotą. Birgitte uśmiechnęła się szeroko, jakby mimo wszystko powiedziała coś głupiego.

Aviendha natomiast zaczerwieniła się wściekle i wbiła wzrok nagle zogromniałych oczu w Birgitte, tak wzburzona, jakby ona właśnie odpowiadała za jej rumieńce. Pospiesznie przeniosła spojrzenie na kolumnę, która jeszcze nie dotarła do pierwszego wzgórza, znajdującego się w odległości jakiejś połowy mili.

— Najlepiej byłoby zaczekać, aż tamci znikną – powiedziała — ale nie powinnaś czekać zbyt długo. Od momentu gdy zaczniesz rozplątywać, strumienie zaczynają robić się... śliskie. Dopuścisz, by jeden się wymknął, to jakbyś wypuściła cały splot, poleci wtedy tam, gdzie zechce. I nie wolno ci się spieszyć. Każdą nitkę trzeba wyciągać aż do samego końca. Im więcej wyprujesz, tym łatwiej przyjdzie ci potem znaleźć pozostałe, ale zawsze należy łapać tę nitkę, którą widzisz najwyraźniej. — Uśmiechnęła się ciepło i przycisnęła palce do policzka Elayne. — Poradzisz sobie, pod warunkiem że będziesz uważała.

Sądząc z opisu, wcale nie wydawało się to trudne. Wystarczy, jak będzie uważała. Miała wrażenie, że minęło już dużo czasu od chwili, gdy ostatnia kobieta zniknęła za wzgórzem, szczupła szlachcianka ugięta pod ciężarem swych sukien. Słońce jakby w ogóle nie zamierzało zajść, a zdawało się, że minęły całe godziny. Co ta Aviendha miała na myśli, mówiąc „śliskie”? Nic jej nie przychodziło do głowy oprócz różnych odmian tego słowa; po prostu trudno je utrzymać w ręku, ot i wszystko.

Przekonała się, co to znaczy, ledwie zaczęła. „Śliski” jest żywy węgorz, gdy go pokryć smarem. Chwytając pierwsze pasmo, zacisnęła zęby i natychmiast spróbowała je wyciągnąć. Westchnęłaby z ulgą, po tym jak nitka Powietrza po krótkim oporze wreszcie puściła, gdyby nie czekało na nią jeszcze tak wiele innych. Nie była pewna, czy sobie poradzi, jeśli staną się jeszcze bardziej „śliskie”. Aviendha obserwowała ją uważnie, jednak nie dodała już ani słowa, chociaż gdy Elayne tego potrzebowała, służyła krzepiącym uśmiechem. Elayne nie widziała Birgitte — nie odważyła się oderwać wzroku od swego zajęcia — ale czuła ją, niewielką, twardą jak skała grudę zaufania we własnej głowie, wystarczająco niewzruszonego, by przegnać jej wątpliwości.

Pot spływał jej strumieniami po twarzy, plecach i brzuchu, aż w końcu sama zaczęła czuć się „śliska”. Kąpiel tego wieczoru byłaby wielce pożądana. Nie, nie wolno o tym myśleć. Całą uwagę trzeba poświęcić pasmom splotu. Szło coraz trudniej, drżały, gdy tylko ich dotknęła, ale nadal, jedna po drugiej wychodziły, a za każdym razem, gdy kolejna nitka wyswobadzała się, koniec drugiej nagle wyraźnie się odznaczał tam, na tle bryły litego, zdawałoby się, saidara. Brama jawiła jej się teraz jak jakaś monstrualna, zniekształcona stugłowica na dnie stawu, obrośnięta mnóstwem wijących się macek, gęsto owłosionych nitkami Mocy, które rosły, wiły się i znikały, natychmiast zastępowane przez nowe. Widoczny dla wszystkich trzech otwór naprężał się na brzegach, stale zmieniając kształt, a nawet rozmiary. Nogi zaczęły jej drżeć, oczy piekły nie tylko od potu, ale również z napięcia. Nie wiedziała, jak długo to jeszcze wytrzyma. Zaciskała zęby i walczyła dalej. Jedna nitka na raz. Jedna nitka na raz.

Tysiąc mil dalej, w odległości niecałych stu kroków za pulsującym otworem bramy, żołnierze dziesiątkami rozpełzli się pomiędzy białymi budynkami farmy, niscy mężczyźni uzbrojeni w kusze, chronieni brązowymi napierśnikami i kolorowymi hełmami, które przypominały łby monstrualnych owadów. Za nimi szła kobieta, w spódnicy z czerwonymi wstawkami i srebrnymi błyskawicami, bransoleta na jej nadgarstku łączyła się srebrzystą smyczą z obrożą na szyi kobiety w szarej sukni, za nią następna sul’dam i damane, a potem kolejna para. Jedna z sul’dam wyciągnęła rękę w stronę bramy, a jej sul’dam natychmiast otuliła się łuną saidara.

— Na ziemię! — wrzasnęła Elayne, sama padając na plecy, tracąc farmę z pola widzenia, i w tej samej chwili przez bramę przeleciała rozszczepiona srebrzystoniebieska błyskawica, a huk ogłuszył ją doszczętnie. Włosy stanęły jej dęba, jakby każdy chciał pójść w swoją stronę, i wszędzie tam, gdzie trafiły srebrzyste groty, wytryskiwały potężne fontanny ziemi. Poczuła, jak spada na nią ulewa pyłu i kamyków.

W pewnej chwili odzyskała słuch; męski głos dobiegający zza bramy mówił niewyraźnym, miękkim akcentem, od którego brzmienia skóra jej ścierpła tak samo jak od treści słów.

— ...trzeba wziąć je żywcem, durnie!

Nagle na łąkę tuż przed nią wyskoczył jeden z żołnierzy. Strzała Birgitte przebiła zaciśniętą pięść, przybijając ją do skórzanego napierśnika. Drugi seanchański żołnierz potknął się o ciało pierwszego, który tymczasem leżał już na ziemi, ale nóż Aviendhy przeszył mu gardło, nim zdążył się zorientować w sytuacji. Strzały wyskakujące z łuku Birgitte biły w napastników niczym grad z nieba; strzelała z ponurym uśmiechem, jedną nogą przydeptawszy wodze koni. Rozdygotane wierzchowce podrzucały łbami i pląsały w miejscu, jakby chciały się wyrwać i uciec, ale Birgitte stała spokojnie i strzelała tak szybko, jak szybko była w stanie nasadzać strzały na cięciwę. A krzyki dobiegające zza bramy mówiły, że wszystkie jej groty znajdują drogę do celu. Ale kontratak przyszedł równie prędko jak czarne myśli — czarne smugi, bełty z kusz. Wszystko działo się tak szybko. Aviendha upadła na ziemię. Spod palców, którymi ścisnęła się za prawe ramię, wypłynęła struga krwi, ale natychmiast odjęła dłoń, odpełzła od toru, po którym przelatywały strzały, i z zaciętą miną zaczęła po omacku szukać upuszczonego angreala. A potem rozległ się krzyk Birgitte; upuściwszy łuk, schwyciła się za udo tam, gdzie trafił ją bełt. Elayne poczuła ukłucie bólu, tak wyraźnie, jakby to ją raniono.

Desperacko złapała koniec kolejnej nitki, nadal leżąc na plecach. I ku swemu przerażeniu zrozumiała, raz szarpnąwszy, że nie chce ustąpić. Czy w ogóle się poruszyła? Czy choćby drgnęła? Jeśli tak, to teraz nie odważy się już jej wypuścić. Nitka zadrżała w jej uścisku, grożąc, że zaraz się wyślizgnie.

— Żywcem, powiedziałem! — ryknął seanchański głos. — Każdy, kto zabije kobietę, traci udział w złocie! — Grad bełtów ustał.

— Chcesz mnie pojmać? — krzyknęła Aviendha. — To w takim razie przyjdź tu i zatańcz ze mną! — Nagle otoczyła ją łuna saidara, mętna łuna, mimo że Aviendha czerpała Moc za pośrednictwem angreala, a przed bramą zaczęły rozbłyskiwać kule ognia. Nie były to duże kule, ale towarzyszył ich wybuchowi miarowy huk, rozlegający się już ponad terytorium Altary. Aviendha dyszała z wysiłku, twarz miała zalaną potem. Birgitte odzyskała łuk — w każdym calu wyglądała teraz jak bohaterka z legendy, krew ściekała jej po nodze, ledwie była w stanie ustać, a mimo to, ze strzałą nasadzoną na do połowy naciągniętą cięciwę, rozglądała się w poszukiwaniu celu.

Elayne starała się zapanować nad swoim oddechem. Nie była w stanie objąć ani strzępka Mocy więcej, znikąd już dodatkowej pomocy.

— Musicie obie uciekać — powiedziała. Nie wierzyła własnym uszom, że to tak zabrzmiało — lodowatym zimnem; czuła wszak, że powinna szlochać. I miała wrażenie, że serce lada chwila wyskoczy jej z piersi. — Nie wiem, jak długo dam radę to utrzymać. — Miała na myśli zarówno cały splot, jak i tę pojedynczą nitkę. Czy w ogóle robiła jakieś postępy? — Biegnijcie, najszybciej jak potraficie. Za wzgórzami powinno być bezpiecznie, zresztą każda piędź terenu, jaką pokonacie, to już coś. Biegnijcie!

Birgitte warknęła coś w Dawnej Mowie, ale Elayne nie rozpoznała żadnego ze słów. A szkoda, sądząc po tym, jak zabrzmiały. Jeśli będzie miała szansę, poprosi o wyjaśnienia. Birgitte zaś mówiła dalej, używając teraz słów z języka, który Elayne rozumiała.

— Wypuścisz to paskudztwo, zanim ci pozwolę, to nie będziesz musiała czekać, aż Nynaeve obedrze cię ze skóry; sama to zrobię. A potem ustąpię jej miejsca, niech też ma swój udział. Siedź cicho i trzymaj się! Aviendha, podejdź no od drugiej strony... stań za tą dziurą!... dasz radę to ciągnąć stamtąd?... a potem przejdź tam i dosiądź jednego z tych cholernych koni.

— Pod warunkiem że będę widziała miejsce, gdzie mam tkać — odparła Aviendha, podnosząc się chwiejnie. Zatoczyła się w bok i w ostatniej chwili złapała równowagę. Z rozcięcia w rękawie ciekła jej krew. — Chyba dam radę. — Zniknęła za bramą, kule ognia nadal leciały. Brama była od drugiej strony przezroczysta, aczkolwiek przypominała mgiełkę żaru unoszącą się w powietrzu. Jednak przejść przez nią nie było można — każda próba skończyłaby się nadzwyczaj boleśnie — kiedy zaś Aviendha pojawiła się ponownie, zataczała się jak na rozkołysanym morzu. Birgitte pomogła jej dosiąść konia, tyle że tyłem!

Kiedy Birgitte zaczęła zapalczywie dawać jej znaki, Elayne nie raczyła nawet potrząsnąć głową. Zwłaszcza że bała się tego, co mogłoby się stać, gdyby tak zrobiła.

— Nie jestem pewna, czy utrzymam to pasmo, jeśli spróbuję się podnieść. — Po prawdzie to nie miała pewności, czy byłaby w ogóle w stanie się podnieść. Nie była już tylko zwyczajnie zmęczona: jej mięśnie stały się niczym woda. — Jedźcie tak szybko, jak możecie. Ja spróbuję wytrwać jak najdłużej. Błagam, jedźcie!

Mrucząc przekleństwa w Dawnej Mowie — to musiały być przekleństwa; nic innego nie miało takiego brzmienia! — Birgitte wcisnęła wodze w ręce Aviendhy. Dwukrotnie omal nie upadła, ale ostatecznie, mocno kulejąc, podeszła do Elayne, pochyliła się nad nią i ujęła ją za ramiona.

— Wytrwasz — powiedziała głosem pełnym tego samego przekonania, które Elayne czuła w jej wnętrzu. — Przed tobą nigdy nie poznałam żadnej królowej Andoru, ale znałam królowe podobne do ciebie. Kręgosłup ze stali i lwie serce. Na pewno ci się uda!

I powoli dźwignęła ją z ziemi, nie czekając na odpowiedź, z zaciętą twarzą, a każde szarpnięcie bólu w jej nodze rozlegało się echem w głowie Elayne, która drżała z wysiłku, jaki kosztowało ją podtrzymywanie splotu, podtrzymywanie tej jedynej nitki; aż się zdziwiła, że jednak stoi. I że żyje. Czuła teraz straszliwe pulsowanie promieniujące od nogi Birgitte. Próbowała nie wspierać się na niej, ale własne, drżące kończyny nie były w stanie podtrzymać jej, jak należy. Gdy brnęły tak w stronę koni, jedna wsparta na drugiej, stale oglądała się przez ramię. Mogła podtrzymywać splot, nie patrząc na niego — w normalnych okolicznościach mogła — ale tym razem musiała wciąż upewniać samą siebie, że naprawdę nadal ściska tę jedną nitkę, że się jej nie wyślizguje. Splot bramy w niczym nie przypominał tych wszystkich, jakie dotąd widziała, skręcał się dziko, trzepocząc włochatymi mackami.

Birgitte jęknęła i bardziej wrzuciła ją na siodło, niż pomogła wsiąść. Tyłem, tak samo jak Aviendhę!

— Musisz widzieć — wyjaśniła, kuśtykając w stronę swojego wałacha. Wciąż trzymała wodze wszystkich trzech koni, jakoś dosiadła swojego, mimo bólu. Ani razu nawet nie jęknęła, ale Elayne czuła potworny ból. — Rób, co trzeba, a mnie zostaw wybór drogi. — Konie żwawo poderwały się z miejsca, być może poganiane pragnieniem, by wreszcie się stamtąd wynieść, a być może sprawiło to mocne uderzenie piętą, którą Birgitte wbiła z całej siły w bok wierzchowca.

Elayne uczepiła się wysokiego łęku z taką samą zawziętością, z jaką trzymała splot saidara. Galopujący koń miotał nią i jedyne, co mogła zrobić; to starać się utrzymać w siodle. Aviendha użyła swojego łęku jako podpórki, dzięki której siedziała prosto, łapała powietrze szeroko rozwartymi ustami, a jej oczy z pozoru zamarły, utkwione w jednym punkcie. Otaczała ją jednak łuna i kule ognia nadal frunęły nieprzerwanym strumieniem. Nie tak szybko jak przedtem, to prawda, poza tym niektóre padały daleko od bramy, ogniste smugi, które rozpruwały trawę albo eksplodowały jeszcze dalej, na gołej ziemi, ale nadal się tworzyły, nadal leciały. Elayne złapała drugi oddech, musiała, skoro Aviendha jakoś dawała radę, mimo iż wyglądała, jakby lada chwila miała runąć głową w dół z końskiego grzbietu.

Pędziły galopem, brama stawała się coraz mniejsza, dzieląca je od niej połać brązowej trawy rozrastała się stopniowo i w pewnym momencie grunt zaczął nagle piąć się w górę. Wjeżdżały na wzgórze! Birgitte znowu była jak strzała nasadzona na cięciwę łuku, skupiona, zdławiła ból w nodze, poganiała konie. Musiały tylko osiągnąć szczyt, dotrzeć na drugą stronę.

Aviendha westchnęła głośno i wsparła się bezwładnie na łokciach, podskakując w siodle niczym pusty worek; otaczające ją światło saidara zamigotało i zgasło.

— Już nie mogę — wydyszała. — Nie mogę. — Tylko na tyle było ją stać. W chwilę po tym, jak ustał ognisty grad, na łąkę zaczęli wyskakiwać seanchańscy żołnierze.

— Wszystko w porządku — wykrztusiła Elayne. W gardle czuła piach. Cała wilgoć, jaką dotąd kryło jej ciało, teraz wypełzła na skórę i wsiąkła w ubranie. — Korzystanie z angreala naprawdę męczy. Dobrze się spisałaś, już nas nie dogonią.

Na łące pod nimi, jakby naigrywając się z jej słów, pojawiły się sul’dam i damane, nawet z odległości mili tych dwóch kobiet nie można było pomylić z nikim innym. Promienie słońca, wiszącego już nisko na zachodzie, nadal rozpalały blaskiem łączącą je a’dam. Przyłączyła się do nich jeszcze jedna para, potem trzecia i czwarta. Piąta.

— Jesteśmy na szczycie! — zakrzyknęła z radością Birgitte. — Udało nam się! Tej nocy zacne wino i dobrze zbudowany mężczyzna!

Jedna z sul’dam na łące pokazała je palcem i Elayne zdało się, jakby czas nagle zwolnił. Damane tej kobiety otoczyła nagle łuna Jedynej Mocy. Elayne widziała wyraźnie powstawanie splotu. Wiedziała, co to takiego. I wiedziała, że nie istnieje sposób, by to udaremnić.

— Szybciej! — zawołała. Poczuła uderzenie tarczy. Potencjalnie była silniejsza — potencjalnie! — ale tak wyczerpana ledwie trzymała się saidara i tarcza wcięła się między nią a Źródło. Splot bramy utworzonej na łące zapadł się w sobie. Wynędzniała Aviendha, która wyglądała, jakby nie była w stanie nawet drgnąć, rzuciła się całym ciałem na Elayne, ściągając je obie na ziemię. Elayne upadła, zdążywszy tylko zobaczyć przeciwległe zbocze wzgórza, które rozciągało się pod nimi.

Powietrze zmieniło się w biel, oślepiając ją. Rozbrzmiał jakiś dźwięk — wiedziała, że to dźwięk, daleki huk — ale dobiegał jakby z daleka, gdzieś spod progu słyszalności. Coś w nią uderzyło, jakby spadła z dachu na twardy chodnik... nie z dachu, z samego szczytu wieży.

Otworzyła oczy i zobaczyła niebo. Niebo, ale jakieś dziwne, jakby zamazane. Przez chwilę nie była w stanie się ruszyć, a kiedy wreszcie jej się udało, jęknęła. Wszystko ją bolało. Och Światłości, ależ bolało! Powoli uniosła rękę do twarzy; palce, kiedy je odjęła, były czerwone. Krew. Aviendha i Birgitte. Trzeba im pomóc. Czuła Birgitte, czuła ból równie dojmujący jak ten, który pochwycił ją w swoje szpony, ale tamta przynajmniej żyła. I była zła, a także wyraźnie zdeterminowana; nie mogła być aż tak mocno ranna. Aviendha.

Elayne zaszlochała, przekręciła się na bok, w końcu podźwignęła na czworaka, czując potężny zawrót głowy i ukłucie śmiertelnego bólu w boku. Niejasno przypomniała sobie, że poruszanie się nawet z jednym tylko złamanym żebrem może być niebezpieczne, ale ta myśl była równie mglista jak widok zbocza wzgórza. Myślenie zdawało się... trudne. Ale mruganie jakby pomagało w odzyskiwaniu wzroku. Trochę. Znajdowała się tuż u stóp wzgórza! Wysoko w górze unosił się dym znad łąki. Teraz jednak było to nieważne. Zupełnie nieważne.

Zobaczyła Aviendhę, również na czworakach, trzydzieści kroków wyżej, na zboczu. Omal się nie przewróciła, kiedy podniosła rękę, by wytrzeć krew cieknącą jej po twarzy, ale jednocześnie rozglądała się wokół z niepokojem. Jej wzrok padł na Elayne i w tym momencie zastygła w bezruchu, z wytrzeszczonymi oczyma. Elayne zastanawiała się, jak źle musi wyglądać. Z pewnością nie gorzej niż sama Aviendha — połowa spódnicy przyjaciółki gdzieś się zapodziała, staniczek miała oddarty i cała skóra, jaka prześwitywała spod odzienia, zdawała się umazana krwią.

Elayne podpełzła ku niej. Ból rozsadzający czaszkę podpowiadał, że tak będzie znacznie łatwiej, niż gdyby miała wstać i chodzić. Aviendha westchnęła z ulgą, kiedy się do niej zbliżyła.

— Nic ci się nie stało — wydyszała, dotykając zakrwawionymi palcami policzka Elayne. — Tak się bałam. Tak się bałam.

Elayne zamrugała, zdziwiona. Zrozumiała, że sama znajduje się w równie opłakanym stanie jak Aviendha. Jej spódnice pozostały wprawdzie nietknięte, ale za to utraciła prawie połowę staniczka i zdawało się, że krwawi z dwóch tuzinów ran. I wtedy do niej dotarło. Nie wypaliła się. Aż zadygotała, gdy naszła ją ta myśl.

— Żadnej nic się nie stało — powiedziała cicho.

Spory kawałek dalej Birgitte wytarła nóż o grzywę wałacha Aviendhy, a potem powstała znad ciała znieruchomiałego konia. Prawa ręka zwisała jej bezwładnie, kaftan gdzieś zaginął, razem z jednym butem, a reszta odzienia zwisała w strzępach. Ciało i ubranie miała podobnie zakrwawione jak one. Bełt od kuszy wbity w biodro stanowił chyba najgorsze z jej obrażeń, ale inne z pewnością również dawały jej się we znaki.

— Skręcił kark — oznajmiła, wskazując konia leżącego u jej stóp. — Mojemu chyba nic się nie stało, ale ostatnim razem, kiedy go widziałam, pędził tak, jakby chciał zdobyć Wieniec Megairil. Zawsze uważałam, że jest w stanie rozwinąć dużą szybkość. A Lwica... — Wzruszyła ramionami i skrzywiła się. — Elayne, Lwica nie żyła, kiedy ją znalazłam. Przykro mi.

— Za to my żyjemy — stwierdziła stanowczo Elayne — i tylko to się liczy. — Lwicę będzie opłakiwała później. Dym unoszący się nad szczytem wzgórza nie był szczególnie gęsty, ale najwyraźniej dymił spory obszar ziemi. — Chcę zobaczyć dokładnie, co takiego zrobiłam.

Musiały się wzajemnie podpierać, żeby w ogóle powstać z ziemi, a wyczerpującej, powolnej wspinaczce w górę zbocza towarzyszyły stękania i pojękiwania, nawet Aviendha nie potrafiła zmilczeć. Zawodziły, jakby jakaś niewidzialna siła wytrzęsła z nich prawie całe życie — co zresztą, podejrzewała Elayne, istotnie miało miejsce — i wyglądały tak, jakby je wytarzano w jatce rzeźnika. Aviendha nadal zaciskała w garści angreal, ale nawet gdyby ona lub Elayne dysponowała większym Talentem Uzdrawiania, to i tak żadna nie zdołałaby objąć Źródła, nie mówiąc już o przenoszeniu. Wreszcie dotarły do szczytu i stamtąd, podtrzymując się wzajem, przyjrzały krajobrazowi zniszczeń.

Łąkę otaczał pierścień ognia, którego wnętrze zdążyło już poczernieć, tylko dymiło, ogołocone nawet z kamieni. Połowa drzew na okolicznych wzgórzach była połamana albo chyliła się ku ziemi. Na niebie zaczęły pojawiać się jastrzębie, kołowały w gorącym powietrzu drżącym nad pożogą; jastrzębie często polowały w taki sposób, szukając małych zwierzątek, które uciekały przed płomieniami na otwartą przestrzeń. Po Seanchanach nie zostało śladu. Elayne żałowała, że nie widzi żadnych ciał, dzięki temu nabrałaby pewności, że wszyscy nie żyją. Zwłaszcza wszystkie sul’dam. Ale gdy tak wpatrywała się w wypaloną, dymiącą ziemię, nagle ucieszyła się, że niczego nie widzi. To musiała być straszna śmierć. „Światłości, zlituj się nad ich duszami” — pomyślała. — „Nad duszami ich wszystkich”.

— Cóż — odezwała się. — Nie spisałam się tak dobrze jak ty, Aviendha, ale gdy się nad tym zastanowić, coś mi się zdaje; że tylko nam to wyszło na dobre. Następnym razem bardziej się postaram.

Aviendha zerknęła na nią z ukosa. Miała rany na policzku i czole, a jedna, bardzo długa rozcinała jej czaszkę.

— Jak na pierwszy raz, poradziłaś sobie znacznie lepiej niż ja. Mnie za pierwszym razem dostał się prosty węzeł zawiązany strumieniem Powietrza. Rozplątałam go dopiero po pięćdziesiątej próbie, przy czym ani nie spoliczkował mnie wtedy piorun, ani też nie dostałam ciosu, od którego dzwoni w uszach.

— Przypuszczam, że też powinnam była zacząć od czegoś prostszego — odparła Elayne. — Często zdarza mi się skakać na głowę do głębokiej wody. — Na głowę do wody? Skoczyła, zamiast najpierw sprawdzić, czy woda w ogóle tam jest! Próbowała się zaśmiać, ale zakłuło ją w boku. Zamiast więc chichotać, syknęła przez zęby. I przy okazji poczuła, że niektóre chyba się ruszają. — Przynajmniej odkryłyśmy nową broń. Być może nie powinnam tak się z tego cieszyć, ale skoro Seanchanie wrócili, to chyba mogę.

— Nie rozumiesz, Elayne. — Aviendha wskazała miejsce pośrodku łąki, gdzie przedtem była brama. — Wszystko mogło się skończyć pojedynczym błyskiem światła albo nie. Tego nie da się przewidzieć. Czy błysk światła jest wart ryzyka, że wypalisz siebie i każdą kobietę, która znajduje się w odległości stu kroków?

Elayne zagapiła się na nią. Została, wiedząc o tym? Ryzykować własne życie to jedno, ale ryzykować utratę zdolności przenoszenia...

— Chciałabym odbyć z tobą ceremonię przysposobienia w charakterze pierwszych-sióstr, Aviendha. Gdy tylko znajdziemy jakieś Mądre. — Nie wiedziała jednak, co począć z Randem. Sam pomysł, że obie miałyby go poślubić... i Min również!... był co najmniej bzdurny. Ale w sprawie tego, co powiedziała, nie żywiła żadnych wątpliwości. — Nie muszę już cię lepiej poznawać. Chcę zostać twoją siostrą. — Delikatnie pocałowała umazany krwią policzek Aviendhy.

Przedtem tylko jej się zdawało, że rumieniec Aviendhy miał iście wściekłą tonację. U Aielów nawet kochankowie nie całowali się na oczach wszystkich. Tymczasem teraz najbardziej ogniste zachody słońca zbladłyby w porównaniu z twarzą Aviendhy.

— Ja też bym chciała, żebyś została moją siostrą — wymamrotała przyjaciółka. Z trudem przełykając ślinę i popatrując na Birgitte, która udawała, że je obie ignoruje, pochyliła się i na moment przycisnęła wargi do policzka Elayne. Elayne kochała ją równie mocno za ten gest, jak i za całą resztę.

Birgitte wbiła spojrzenie gdzieś w przestrzeń poza nimi i być może wcale nie udawała, bo nagle powiedziała:

— Ktoś tu jedzie. Lan i Nynaeve, chyba że źle zgaduję.

Zawróciły niezgrabnie, kuśtykając, potykając się i pojękując. Co wydawało się niedorzeczne — bohaterowie w opowieściach nigdy nie odnosili aż takich obrażeń, by ledwie byli w stanie utrzymać się na nogach. W oddali, na północy, między drzewami mignęły sylwetki jeźdźców. Przelotnie, ale widać ich było dostatecznie długo, by zdołały rozpoznać wysokiego mężczyznę pędzącego zawzięcie na dorodnym wierzchowcu oraz kobietę na nieco niższym koniu, która cwałowała równie chyżo u jego boku. Wszystkie trzy ostrożnie przysiadły na ziemi, żeby na nich zaczekać. Kolejna rzecz, jakiej bohaterowie nigdy nie robili, westchnęła w myślach Elayne. Miała nadzieję, że da radę być taką królową, z jakiej jej matka byłaby dumna, ale wiedziała już z absolutną pewnością, że nigdy nie będzie z niej heroina.


Chulein lekko ściągnęła wodze i Segani przechylił się gładko na żebrowane skrzydło, zawracając. Był to dobrze wytresowany raken, chybki i zwinny, jej ulubiony, choć niestety, musiała się nim dzielić. Morat’rakenów zawsze było więcej niźli rakenów, smutne, ale prawdziwe. Nad farmą, którą właśnie obserwowała z góry, fruwały ogniste kule, wykwitające jakby znikąd. Starała się nie zwracać na nie uwagi, jej zadaniem było wypatrywanie, czy w okolicach farmy nie pojawią się jakieś kłopoty. Przynajmniej nad gajem oliwnym, w którym śmierć znaleźli Tauan i Macu, przestał wreszcie unosić się dym.

Z wysokości tysiąca stóp miała znakomity widok. Pozostałe rakeny przeprowadzały zwiady nad okolicą. Każda kobieta, która uciekła, miała zostać namierzona celem sprawdzenia, czy jest jedną z tych, które spowodowały całe to zamieszanie, aczkolwiek prawda była taka, że na widok rakena przemierzającego niebo uciekałby zapewne każdy mieszkaniec tych ziem. Chulein miała tylko obserwować, czy nie szykuje się coś nieprzewidzianego. Żałowała, że nie czuje swędzenia między łopatkami — stanowiło zawsze niezawodne ostrzeżenie. Podmuchy łopoczących skrzydeł Segani nie były silne przy takiej prędkości, ale na wszelki wypadek ściągnęła tasiemki kaptura z woskowanego płótna, sprawdziła rzemienie przytrzymujące siodło, poprawiła kryształowe okulary i naciągnęła rękawice.

Na ziemi zebrało się już ponad sto Niebiańskich Pięści i, co ważniejsze, sześć sul’dam w towarzystwie damane, a oprócz nich kilkanaście innych, które dźwigały torby z zapasowymi a’dam. Z południowych wzgórz miały lada chwila nadlecieć posiłki. Byłoby dobrze, gdyby pierwszy atak przeprowadzono bardziej zmasowaną siłą, ale Hailene brakowało to’rakenów, krążyły pogłoski, jakoby wielu z nich przydzielono zadanie przetransportowania Wysokiej Lady Suroth oraz całego jej dworu z Amadicii. Wprawdzie obyczaj zakazywał myśleć źle o przedstawicielach Krwi, a jednak Chulein wolałaby, żeby do Ebou Dar posłano więcej to’rakenów. Żaden morat’raken nie mógł mieć wysokiego zdania o tych ogromnych, niezgrabnych to’rakenach, które nadawały się tylko do dźwigania ciężarów, potrafiły jednak przenieść więcej Niebiańskich Pięści i więcej sul’dam, i to w znacznie krótszym czasie.

— Krążą pogłoski, że tam na dole są setki marath’damane — powiedziała głośno Eliya za jej plecami. Na niebie trzeba było mówić głośno, żeby przekrzyczeć wiatr. — Wiesz, co zamierzam zrobić z moim udziałem w złocie? Kupię sobie oberżę. To Ebou Dar wygląda na przyjemne miejsce, jak mogłam się zorientować. Może nawet znajdę sobie męża. Urodzę dzieci. Co myślisz?

Chulein uśmiechnęła się pod szarfą osłaniającą dolną część jej twarzy przed wiatrem. Wszyscy awiatorzy chcieli kupować oberże — albo tawerny, czasami farmy — ale kto tak naprawdę byłby zdolny opuścić niebo? Poklepała Segani po długim, skórzastym karku. Każda kobieta awiator — na każdych czterech przypadały trzy kobiety — mówiła o mężu i dzieciach, ale dzieci oznaczały koniec z lataniem. Więcej kobiet odchodziło z Pięści Niebios w ciągu miesiąca, niźli opuszczało niebo w ciągu połowy roku.

— Myślę, że powinnaś trzymać oczy otwarte — odparła. Ale w takiej pogawędce nie było nic niewłaściwego. Byłaby w stanie dostrzec dziecko pośród gajów oliwnych, a co dopiero prawdziwe zagrożenie dla Niebiańskich Pięści. Najlżej uzbrojeni z żołnierzy byli równie twardzi jak Straż Skazańców, niektórzy powiadali, że jeszcze twardsi. — Ja wykorzystam swój udział do kupienia sobie damane i wynajęcia sul’dam. — Jeśli tam w dole była choć połowa tych wszystkich marath’damane, o jakich mówiły pogłoski, to wystarczyłoby jej pewnie na dwie damane. Albo nawet na trzy! — Damane przyuczoną do tworzenia Świateł Niebios. Kiedy opuszczę niebo, będę tak bogata, jakbym wywodziła się z Krwi. — Mieszkańcy tych ziem wymyślili coś, co nazywali „fajerwerkami”, widziała w Tanchico jakichś ludzi, którzy na próżno usiłowali wzbudzić nimi zainteresowanie Krwi, ale kto by tam oglądał takie widowiska, jakże przecież żałosne w porównaniu ze Światłami Niebios? Ich twórcy zostali bezceremonialnie wyrzuceni poza obręb miejskich murów.

— Farma! — krzyknęła Eliya i nagle coś uderzyło w Segani, z całej siły, silniej niźli podmuchy wszelkich burz, jakie Chulein kiedykolwiek przeżyła, sprawiając, że raken zatoczył się ze skrzydła na skrzydło.

A potem raken runął w dół, skrzecząc ochryple i wirując tak szybko wokół własnej osi, że aż Chulein poczuła, jak uprząż wpija się w jej ciało. Nie oderwała jednak rąk od bioder, dłonie, mimo iż zaciśnięte kurczowo na wodzach, pozostały nieruchome. Segani musiał wyjść samodzielnie z nurkowania, każde szarpnięcie wodzy tylko by go przestraszyło. Spadali, obracając się niczym koło gry losowej. Morat’rakenów szkolono, że nie powinni patrzeć w dół, gdy ich raken spadał, niezależnie od przyczyn, ale nie umiała się powstrzymać, by nie szacować wysokości, na jakiej się znajdowali, za każdym razem, gdy, jak strzał z bicza, w zasięgu wzroku pojawiała się ziemia. Osiemset kroków. Sześćset. Czterysta. Dwieście. Oby Światłość opromieniła jej duszę, a nieskończona łaska Stwórcy chroniła ich oboje od...

Gwałtowny wymach szerokich skrzydeł szarpnął jej ciałem z taką siłą, że aż posłyszała dzwonienie własnych zębów. Segani wyrównał lot, szorując czubkami piór o korony drzew. Ze spokojem wykształconym drogą wytężonego treningu sprawdziła, czy nie nadwyrężył sobie skrzydeł. Nic nie znalazła, ale i tak każe der’morat’rakenowi dokładnie go zbadać. Mistrz nie przeoczy drobiazgu, który mógł umknąć jej uwadze.

— Wychodzi na to, że znowu udało nam się umknąć Pani Cieni, Eliya. — Obróciła się, by spojrzeć przez ramię, i przekonała się, że mówiła na próżno. Za pustym siedzeniem łopotał fragment zerwanego pasa bezpieczeństwa: Każdy oblatywacz wiedział, że na samym końcu długiego upadku czeka Pani Cieni, ale ta wiedza niczego nie ułatwiała, gdy na własne oczy było się jego świadkiem.

Zmówiła krótką modlitwę za zmarłych i z całą stanowczością powróciła do obowiązków, Segani powoli na nowo nabierał wysokości. Niespiesznym, spiralnym lotem, na wypadek, gdyby jednak dokuczały mu jakieś ukryte obrażenia, najszybciej jednak, jak to uznała za bezpieczne. Może nawet odrobinę szybciej. Zmarszczyła brwi na widok dymu unoszącego się zza przysadzistego wzgórza, ale dopiero to, co zobaczyła, kiedy szerokim łukiem mijała jego szczyt, sprawiło, że zaschło jej w ustach. Jej dłonie znieruchomiały na wodzach, a Segani nadal się wspinał potężnymi wymachami skrzydeł.

Farma... zniknęła. Widać było fundamenty, na których przedtem stały białe budynki, ale wszystkie wielkie konstrukcje wbudowane w stoki zawaliły się, zmieniając w sterty gruzu. Po farmie nie zostało ni śladu. Wszystko sczerniało i spłonęło. Ogień szalał w zaroślach porastających zbocza i rozprzestrzeniał się jęzorami długości stu kroków, hen w głąb gajów oliwnych i lasu, sięgając do kotlin między wzgórzami. Dalej, na przestrzeni kolejnych stu kroków albo i więcej, leżały połamane drzewa, wyglądając, jakby starały się uciec z farmy. W życiu nie widziała czegoś takiego. Nic w dole nie mogło ocaleć. Nie da się przeżyć czegoś takiego. Cokolwiek to było.

Prędko oprzytomniała i zawróciła Seganiego ku południu. W oddali widziała to’rakeny, na każdym tłoczyło się po kilkanaście Niebiańskich Pięści i sul’dam, przybywających zbyt późno. Zaczęła układać już raport w głowie, z pewnością nikt inny nie miał go sporządzić. Wszyscy twierdzili, że to kraj pełen marath’damane, które tylko czekają, aż ktoś im nałoży obrożę, a jednak teraz okazało się, że te kobiety, które nazywały siebie Aes Sedai, stanowią prawdziwe niebezpieczeństwo, skoro dysponują taką bronią. Coś trzeba w związku z tym przedsięwziąć, podjąć rozstrzygające kroki. Żeby tak Wysoka Lady Suroth — zakładając, że już wyruszyła w drogę do Ebou Dar — też to zrozumiała.

Загрузка...