23 Ćma wojny, nawała bitwy

Deszcz na chwilę przestał padać. Rand poprowadził Tai’daishara skroś stoku, ominął pień wyrwanego z korzeniami drzewa, zmarszczył brwi, kiedy zobaczył ciało poległego mężczyzny rozciągnięte na wznak. Tamten był niski i krępy, twarz miał pomarszczoną, ciało zakute w zbroję z nachodzących na siebie płyt lakierowanych zielenią i błękitem, teraz jednak, z oczyma wpatrzonymi martwo w czarne chmury pełznące po niebie, wyglądał trochę jak Eagan Padros, a brak nogi tylko pogłębiał to wrażenie. Najwyraźniej oficer — leżący obok wyciągniętej ręki miecz miał rękojeść z kości słoniowej, wyrzeźbioną w kształt kobiecej sylwetki, przypominający zaś łeb ogromnego owada lakierowany hełm wieńczyły dwa długie i cienkie, błękitne pióra.

Na przestrzeni dobrych pięciuset kroków stok zaścielały wyrwane z korzeniami, strzaskanie pnie drzew, po większej części całkowicie zwęglone. I ciała — żołnierze połamani jak kukiełki, rozerwani przez saidin, który szalał na powierzchni zbocza. Większość twarzy wciąż kryły stalowe zasłony, barwne poziome pasy jak gdyby nigdy nic zdobiły napierśniki. Dzięki Światłości, żadnych kobiet. Ranne konie już dorżnięto, następna rzecz, za którą należało być wdzięcznym. Niewiarygodne, jak przeraźliwie potrafiły kwiczeć okaleczone konie.

„A tobie się wydaje, że umarli milczą?” — rozległ się w jego głowie zgrzytliwy śmiech Lewsa Therina. — „Naprawdę tak myślisz?” — Śmiech przeszedł w przepełniony wściekłością krzyk. — „Umarli wyją i wrzeszczą na mnie!”

„Na mnie też” — pomyślał ze smutkiem Rand. — „Nie stać mnie na to, by wsłuchiwać się w ich krzyki, ale jak mógłbym odebrać im głos?” — Lews Therin zaczął lamentować nad stratą Ilyeny.

— Wielkie zwycięstwo — oznajmił gromko za plecami Randa Weiramon, natychmiast jednak zniżył głos i mruknął: — Ale niewielka chwała. Stare sposoby walki były znacznie lepsze. — Kaftan Randa obficie plamiło błoto, natomiast ubiór Weiramona jakimś zdumiewającym sposobem zdawał się równie nieskalany jak wówczas na Srebrnej Drodze. Wypolerowany hełm i zbroja wręcz lśniły. Jak on to robił? Tarabonianie w końcu zaatakowali, Jedynej Mocy przeciwstawiając wyłącznie swe lance i brawurę, a wówczas Weiramon poprowadził szarżę, by przełamać szeregi wroga. Manewr zrodził się w jego głowie zupełnie spontanicznie, bez żadnego rozkazu, ale co zaskakujące, bitewnemu szaleństwu dali się porwać wszyscy Tairenianie, wyjąwszy bodaj tylko Obrońców Kamienia, nawet na poły pijany Torean. Zresztą nie tylko oni. Semaradrid i Gregorin Panar również wzięli udział w szturmie, a wraz z nimi większość Cairhienian i Illian. W takiej chwili spokojne pozostanie na miejscu było właściwie niemożliwe, w końcu każdy żołnierz chciał przecież stawić czoło temu, co i tak go czekało. Jednak Asha’mani zrobiliby to szybciej. Nawet jeśli ich metody walki były znacznie bardziej nieczyste.

Rand nie walczył, bo przecież nie sposób określić walką bezczynne trwanie w siodle na miejscu, gdzie każdy mógł go zobaczyć. Obawiał się pochwycić Jedyne Źródło. Bał się zdradzić ze słabością na oczach wszystkich. Nie wolno mu było okazać nawet najmniejszej słabości. Na samą myśl o tym Lews Therin bełkotał z przerażeniem.

Równie zaskakujący jak widok kaftana Weiramona, ani trochę nie skażonego bitewną fatygą, był fakt, że z oblicza towarzyszącej mu Anaiyelli choć raz zniknął przylepiony doń uśmiech. Rysy jej twarzy były ściągnięte, wyrażały dezaprobatę. Ale dziwna rzecz, nie psuło to jej urody w tym samym stopniu, co jej przymilne grymasy. Ona sama oczywiście nie wzięła udziału w szarży, podobnie jak Ailil, jednak pozwoliła na to swemu Mistrzowi Koni, a teraz tamten ponad wszelką wątpliwość nie żył, przebity tarabońską lancą. Z pewnością nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Dlaczego jednak wybrała towarzystwo Weiramona? Tylko dlatego, że był jej krajanem, Tairenianinem? Może. Ostatni raz Rand widział ją razem z Sunamonem.

Gniadosz Bashere dźwigał swego jeźdźca w górę zbocza, wymijając ciała poległych z równą obojętnością, z jaką okrążał rozłupane pnie drzew albo wypalone pniaki. Hełm wojownika zwisał przytroczony do siodła, rękawice wetknął za pas od miecza. Podobnie jak jego wierzchowiec, prawy bok miał całkiem unurzany w błocie.

— Aracome umarł — oznajmił. — Flinn próbował go Uzdrowić, ale osobiście przypuszczam, że i tak nie chciałby dalej żyć w takim stanie. Jak dotąd naliczyliśmy pięćdziesięciu poległych, a spośród ciężej rannych wielu również może wyzionąć ducha. — Twarz Anaiyelli pobladła. Rand widział ją w pobliżu miejsca, gdzie leżał Aracome, zupełnie zbitą z tropu. Martwe pospólstwo nie wywoływało u niej takiej reakcji.

Rand poczuł przelotne ukłucie litości. Nie nad nią i również nie bardzo nad Aracomem. Chodziło mu o Min, choć ta wszak przebywała bezpieczna w Cairhien. Min przepowiedziała śmierć Aracome, którą dostrzegła w jednej ze swych wizji, podobnie zresztą jak śmierć Gueyama i Maraconna. Rand na wszystkie jej widzenia reagował żywym pragnieniem, by cokolwiek, co jej się objawiło, miało jak najmniej wspólnego z rzeczywistością.

Większość Żołnierzy ponownie udała się na zwiady, ale w oddali na rozległej łące brama upleciona przez Oddanego Gedwyna wciąż wypluwała z siebie kolejne tabory i remonty. Towarzyszący im ludzie wytrzeszczali oczy ze zdumienia, gdy tylko pierwotne oszołomienie ustępowało miejsca ciekawości. Tamtejszy podmokły grunt nie był do tego stopnia zryty co powierzchnia zbocza, jednak zbrązowiałą trawę przecinały na wszystkie strony potężne bruzdy, szerokie na dwa kroki i długie na pięćdziesiąt, ziały też w niej dziury, których koń nie byłby w stanie przeskoczyć. Jak dotąd nie znaleźli ciała żadnej damane. Rand przypuszczał, że zapewne mieli do czynienia tylko z jedną, w tych okolicznościach większa ich liczba z pewnością spowodowałaby znacznie poważniejsze zniszczenia.

Mężczyźni krzątali się przy licznych, aczkolwiek skromnych ogniskach, nad którymi bulgotała woda na herbatę, ale rzecz jasna nie tylko. Choć raz Tairenianie, Cairhienianie i Illianie swobodnie mieszali się ze sobą. I nie tylko zwykli ludzie. Semaradrid częstował piersiówką Gueyama, który pocierał dłonią łyse czoło. Maraconn i Kiril Drapaneos, mężczyzna chudy jak szkielet, na którego pociągłej twarzy dziwnie wyglądała przystrzyżona w kwadrat broda, kucali razem obok jednego z ognisk. Sądząc z ruchów, grali w karty! Torean zgromadził wokół siebie cały krąg roześmianych cairhieniańskich lordziątek, aczkolwiek z pewnością ich wesołość w mniejszym stopniu powodowały jego żarty niźli sposób, w jaki pocierał kartoflowaty nos i zabawne, kołyszące się ruchy sylwetki. Legioniści trzymali się na uboczu, jednak dopuszczali do swego obozowiska „ochotników”, którzy poszli za Padrosem pod Sztandar Światłości. Ci z kolei, od czasu gdy dowiedzieli się, jak zginął Padros, wyraźnie rwali się do boju. Legioniści w niebieskich kaftanach tłumaczyli im, jak należy skręcać w szyku, żeby nie rozerwać formacji i nie pójść w rozsypkę niczym stado spłoszonych gęsi.

Flinn zajmował się rannymi, pozostającymi pod opieką Adleya, Morra i Hopwila. Narishma nie potrafił wyleczyć niczego oprócz drobnych skaleczeń, pod tym względem nie był wcale lepszy od Randa; Dashiva nie umiał nawet tyle. Gedwyn i Rochaid pozostawali na uboczu i trzymając konie za uzdy na szczycie wzgórza pośrodku doliny, o czymś rozprawiali. Na tym właśnie wzgórzu, na którym spodziewali się złapać Seanchan w pułapkę, wypadając z usytuowanych wokół bram. Pięćdziesięciu prawie poległo, a wielu jeszcze wyzionie ducha, jednak bez Flinna i tych wszystkich, którzy w mniejszym lub większym stopniu dysponowali Talentem Uzdrawiania, liczba ofiar pewnie przekroczyłaby dwie setki. Gedwyn i Rochaid nie mieli ochoty brudzić sobie rąk i demonstracyjnie krzywili się, kiedy Rand zagnał ich do pomagania tamtym. Wśród poległych był jeden Żołnierz, inny zaś — Cairhienianin o okrągłej twarzy — siedział zgarbiony przy ognisku z tym oszołomionym spojrzeniem, które Rand nauczył się już rozpoznawać jako skutek szoku spowodowanego wyrzuceniem w powietrze przez ziemię eksplodującą pod stopami.

W dole, na pooranej równinie Ailil naradzała się z swoim kapitanem lansjerów, bladym, niskim mężczyzną o imieniu Denharad: Ich konie nieomal stykały się bokami, od czasu do czasu rzucali spojrzenia na wzgórze, gdzie znajdował się Rand. Cóż oni knuli?

— Następnym razem pójdzie nam lepiej — mruknął Bashere. Potoczył spojrzeniem po dolinie, potem pokręcił głową. — Najgorszym błędem jest dwukrotnie popełnić ten sam błąd, ale nam się to nie zdarzy.

Weiramon podchwycił jego słowa, a następnie powtórzył je po swojemu, używając przynajmniej dwudziestokrotnie więcej słów, mową równie kwiecistą niczym ogród na wiosnę. Pominął też całkowicie kwestię jakichkolwiek popełnionych błędów, przynajmniej jeśli szło o niego. Wzmianki o ewentualnych błędach Randa unikał równie skwapliwie.

Rand przytakiwał mu, zaciskając usta. Następnym razem poradzą sobie lepiej. Nie mieli zresztą innego wyjścia, chyba że chcieli zostawić w tych górach połowę swoich ludzi. W chwili obecnej jednak przede wszystkim kłopotało go, co począć z jeńcami.

Większość tych, którzy uniknęli śmierci na stoku wzgórza, wycofała się, korzystając z osłony wciąż jeszcze stojących drzew. Odwrót nastąpił w zdumiewającym porządku, twierdził Bashere, biorąc pod uwagę, że trzon ich sił został rozbity, reszta zaś żadną miarą nie mogła stanowić poważniejszego zagrożenia. Oczywiście pod warunkiem, że nie mieli z sobą damane. Mniej więcej stu żołnierzy siedziało teraz na ziemi, bez broni i zbroi, pod czujnym okiem ponad dwudziestu Towarzyszy oraz Obrońców. Po większej części byli to Tarabonianie, którzy jednak w boju bynajmniej nie zachowywali się tak, jak ludzie zmuszani przez okupanta do walki o cudzą sprawę. Teraz wielu śmiało unosiło głowy, drwiąc sobie ze swych strażników. Gedwyn chciał ich pozabijać, uprzednio poddawszy śledztwu. Weiramona nie obchodziło, czy tamci skończą z poderżniętymi gardłami, jednak tortury uważał za stratę czasu. W jego opinii nikt z nich nie mógł wiedzieć nic ważnego, źródłem tego przekonania był zapewne brak wśród jeńców szlachetnie urodzonych.

Rand zerknął na Bashere. A Weiramon wciąż jeszcze ciągnął swą orację:

— ...oczyścić te wzgórza dla ciebie, mój Lordzie Smoku. Stratujemy ich kopytami naszych koni i... — Anaiyella kiwała głową z ponurą aprobatą.

— Sześciu przeżyje, podczas gdy pół tuzina padnie — cicho mruknął Bashere. Paznokciem zeskrobywał zaschnięte błoto z wąsa. — Albo jak to mówią niektórzy moi krajanie, co zyskasz na skrótach, stracisz, podróżując obwodnicą. — Cóż to, na Światłość, mogła być „obwodnica”? Wielki pożytek z takiego gadania!

A potem zdobycz jednego z patroli Bashere dodatkowo pogorszyła sprawę.

Sześciu mężczyzn poganiało przed swoimi końmi jeńca, szturchając go tępymi końcami lanc. Jeniec okazał się czarnowłosą kobietą w poszarpanej i brudnej niebieskiej sukni, z czerwonymi wstawkami na piersiach i symbolami rozwidlonych błyskawic na spódnicy. Jej twarz również była ubrudzona, znaczyły ją ślady łez. Potknęła się, omal nie upadła, ale tamci szturchali ją bardziej dla pozoru, niźli chcąc zadać ból. Oglądała się pogardliwie na swych zwycięzców, raz nawet splunęła. Na widok Randa również wykrzywiła usta.

— Wyrządziliście jej krzywdę? — zapytał ostro Rand. Dziwna być może troska o wroga, po tym wszystkim, co tamci zrobili w dolinie. Przejmować się sul’dam. Ale pytanie jakoś samo wyrwało mu się z ust.

— To nie my, Lordzie Smoku — powiedział dowódca patrolu, człowiek o surowym obliczu. — Znaleźliśmy ją już w tym stanie. — Drapiąc skórę pod czarną, kędzierzawą brodą porastającą policzek, patrzył na Bashere, jakby oczekując odeń wsparcia. — Cały czas lamentuje, że zabiliśmy jej Gille. Ulubioną suczkę, kotkę czy coś takiego, sądząc ze sposobu, w jaki o niej mówi. Ma na imię Nerith. Tyle zdołaliśmy z niej wyciągnąć. — Kobieta odwróciła się do niego i znowu wyszczerzyła zęby.

Rand westchnął. Nie chodziło o ulubionego psa. Z pewnością nie! I to imię nie miało prawa znaleźć się na jego liście! Ale już słyszał nieprzerwaną litanię, którą wewnętrzny głos sam z siebie recytował, nie ustając nawet na chwilę i... „Gille, damane” również tam była. Lews Therin lamentował po swej Ilyenie. Jej imię również było na liście. Tego prawa Rand wszelako nie kwestionował.

— Czy to seanchańska Aes Sedai? — zapytała znienacka Anaiyella, pochylając się nad łękiem siodła, by móc przyjrzeć się Nerith. W rewanżu Nerith splunęła na nią, a jej oczy rozszerzył gniew. Rand podzielił się swoją skromną wiedzą o sul’dam, wyjaśnił, że potrafiące przenosić kobiety słuchały ich rozkazów, one same jednak ze swej strony nie potrafiły przenosić, a za narzędzie zniewolenia służyła smycz z obrożą; wówczas, ku jego zaskoczeniu, Wysoka Lady oznajmiła lodowatym tonem, uśmiechając się przy tym uroczo:

— Jeśli mój Lord Smok wzdraga się przed tym czynem, ja chętnie ją dla niego powieszę. — Na co Nerith znowu na nią splunęła! Tym razem z jawną pogardą. Przynajmniej odwagi jej nie brakowało.

— Nie! — warknął Rand. Światłości, czego to ludzie nie zrobią, byle tylko wkraść się w jego łaski! A może Anaiyella była znacznie bliżej ze swym Mistrzem Koni, niźli to uważano za stosowne. Tamten był wprawdzie krępy i łysiejący, nadto pochodził z pospólstwa, co u Tairenian miało niebagatelne znaczenie, jednak kobiety gustowały w najdziwniejszych typach mężczyzn. Wiedział o tym z własnego doświadczenia.

— Kiedy tylko będziemy gotowi do wymarszu — poinformował Rand Bashere — każ rozpuścić tych jeńców. — Branie ich ze sobą, mając w perspektywie następny atak, zupełnie nie wchodziło w rachubę, a zostawienie setki żołnierzy (później z pewnością miało ich jeszcze przybyć) w taborach oznaczało dopraszanie się fury kłopotów wszelakiego rodzaju. Natomiast puszczeni na wolność nikomu nie zrobią nic złego. Nawet konni, którym udało się uciec, nie potrafią szybciej zanieść ostrzeżenia swym towarzyszom, niźli on będzie Podróżował.

Bashere nieznacznie wzruszył ramionami; spodziewał się takiego rozkazu, jednak zawsze istniały przynajmniej równe szanse na inną decyzję. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały, nawet gdy ta’veren nie było w pobliżu.

Weiramon i Anaiyella nieomal równocześnie otworzyli usta ze zdumienia, ich twarze zastygły w grymasie protestu, jednak Rand uparł się.

— Rzekłem, i tak właśnie się stanie! Zatrzymamy jednak tę kobietę. I wszystkie inne, które wpadną nam w ręce.

— Na mą duszę — uniósł się Weiramon. — Po co? — Wydawał się kompletnie oszołomiony tym pomysłem, a jeśli już o tym mowa, Bashere również zaskoczony poderwał głowę. Usta Anaiyelli wykrzywiły się w pogardliwym grymasie, który po chwili przeszedł w wymuszony uśmiech, przeznaczony wyłącznie dla Randa. Najwyraźniej uznała, że jest zbyt miękki, skoro nie chce odesłać kobiety z pozostałymi na poniewierkę. Ale przecież i tak na tym terenie marsz zapowiadał się ciężki, nie wspominając już o ograniczonych racjach żywnościowych. Poza tym w taką pogodę nawet psa by na dwór nie wygnał.

— Mam przeciwko sobie dosyć Aes Sedai, żeby jeszcze na poważnie igrać z możliwością odesłania sul’dam do jej ponurego dzieła — poinformował ich. Światłość jedna wiedziała, że to prawda! Pokiwali głowami i chyba tylko Weiramon wyraźnie ociągał się z przyznaniem mu racji, Bashere zdawał się uspokojony, Anaiyella rozczarowana. Co jednak miał począć z tą kobietą i z wszystkimi innymi, które z pewnością wpadną jeszcze w jego ręce? Nie miał zamiaru zamieniać Czarnej Wieży w więzienie. Mogli je wprawdzie wziąć do siebie Aielowie, obawiał się jednak, że Mądre gotowe byłyby poderżnąć im gardła, kiedy tylko odwróci się do nich plecami. A co z siostrami, które Mat miał odprowadzić wraz z Elayne do Caemlyn? — Kiedy to się skończy, przekażę je wybranym przez siebie Aes Sedai. — Może to nawet wyglądać na gest dobrej woli, odrobina miodu na osłodę, że musiały zaakceptować jego ochronę.

W chwili, gdy wypowiedział ostatnie słowo, twarz Nerith powlekła śmiertelna bladość, krzyknęła straszliwie, wkładając w to całą siłę swych płuc. Potem wyjąc nieprzerwanie, pobiegła na ślepo w dół zbocza, i jakby zupełnie zapomniała, że może je omijać, bezładnie gramoliła się przez kolejne pnie, które stawały jej na drodze, przewracała i gramoliła na powrót.

— Cholerna!... Łapcie ją! — warknął Rand, a żołnierze saldeańskiego patrolu rzucili się za kobietą, gnając na łeb na szyję skroś stoku zasłanego pniami drzew. Wciąż zanosząc się histerycznym łkaniem, kobieta pędziła między końmi, nie dbając o to, czy zostanie stratowana.

U wejścia do najdalej na wschód położonej przełęczy, w błysku srebrzystego lśnienia otworzyła się brama. Odziany w czerń Żołnierz przeprowadził przez nią swego wierzchowca, wskoczył na siodło w tej samej chwili, gdy brama mrugnęła i znikła, pognał galopem w stronę wzgórza, gdzie czekali Gedwyn i Rochaid. Rand obserwował niecierpliwie całą scenę. W jego głowie Lews Therin warczał o zabijaniu, o pozabijaniu wszystkich Asha’manów, zanim będzie za późno.

W chwili gdy cała trójka wędrowała już w stronę wzgórza, na którym czekał Rand, czterech Saldaean przygwoździło wreszcie Nerith do ziemi, właśnie krępowali jej dłonie i stopy. Cała operacja wymagała udziału czterech mężczyzn, co tak rozbawiło Bashere’a, że chciał się nawet założyć, czy mimo wszystko jej nie będzie na wierzchu. Anaiyella mruczała coś pod nosem na temat spuszczenia jej porządnego lania. Czy to oznaczało, że chce ją oblać wodą? Rand na wszelki wypadek spojrzał na nią groźnie spod zmarszczonych brwi.

Żołnierz idący w tę stronę w eskorcie Gedwyna i Rochaida, zerknął niespokojnie na Nerith, kiedy ją mijali. Rand niejasno przypominał sobie, że spotkał go raz w Czarnej Wieży, tego dnia, gdy po raz pierwszy dekorował swych ludzi srebrnymi Mieczami, Taimowi zaś przypiął pierwszego Smoka. Był młodym człowiekiem, zwał się Varil Nensen, mimo długiego czasu służby wciąż zwyczajem swej krainy skrywał sumiaste wąsy pod zasłoną. Jednak nie zawahał się ani na chwilę, gdy zobaczył swoich krajan w niekorzystnym położeniu. Teraz jedynym obiektem lojalności była Czarna Wieża i Smok Odrodzony, co zawsze podkreślał Taim. Wszelako drugą część roty w jego wykonaniu poprzedzał nieodmiennie nieznaczny moment zawahania.

— Czeka cię zaszczyt osobistego złożenia raportu Smokowi Odrodzonemu, Żołnierzu Nensen — oznajmił Gedwyn. V jego glosie słychać było ironię.

Nensen zaraz wyprostował się w siodle.

— Mój Lordzie Smoku! — rytmicznie zaintonował, przyciskając dłoń do piersi. — Jakieś trzydzieści mil na zachód znajdują się kolejni wrogowie, mój Lordzie Smoku. — Wcześniej Rand kazał zwiadowcom przed powrotem spenetrować obszar o promieniu dokładnie trzydziestu mil. Jakiż bowiem byłby pożytek z tego, gdyby jeden z Żołnierzy znalazł Seanchan, a pozostali wciąż wędrowali coraz dalej na zachód? — Mniej więcej połowa stanu liczebnego tych, z którymi tu mieliśmy do czynienia — ciągnął Nensen. — I... — Spojrzenie ciemnych oczu objęło na moment postać Nerith. Żołnierze zdołali ją już związać i teraz starali się przerzucić przez koński grzbiet. — Nie dostrzegłem żadnych oznak wskazujących na obecność kobiet, mój Lordzie Smoku.

Bashere zerknął na niebo. Ciemne chmury skrywały grubą powłoką całą przestrzeń nieboskłonu ograniczoną poszarpanymi szczytami, jednak słońce wciąż pewnie miało do zachodu daleko.

— Zanim wrócą pozostali, będzie można nakarmić ludzi — powiedział, kiwając głową z zadowoleniem. Nerith udało się zatopić zęby w nadgarstku jednego z Saldaean i teraz zwisała z jego ręki, niczym wczepiony w nią borsuk.

— A więc niech jedzą szybko — oznajmił Rand z irytacją. Czy każda sul’dam będzie tak uparcie walczyła o wolność? Najprawdopodobniej. Światłości, co się stanie, jeśli pojmą damane? — Nie chcę spędzić całej zimy w tych górach. — „Gille, damane”. Kiedy już jakieś imię znalazło się na liście, nie było sposobu usunięcia go z niej.

„Umarli nigdy nie milkną” — wyszeptał Lews Therin. — „Umarłi nigdy nie zasypiają”.

Rand pojechał w stronę ognisk. Nie bardzo miał ochotę na jedzenie.


Ze stanowiska na wypiętrzonym skalnym głazie Furyk Karede uważnie obserwował otaczające go zalesione góry — z morza zieleni ostre szczyty sterczały niczym poczerniałe kły. Jego koń, wysoki jabłkowity wałach, strzygł uszami, jakby potrafił usłyszeć dźwięki, które umknęły jego panu, poza tym jednak zwierzę nie zdradzało niepokoju. Co jakiś czas Karede musiał przerywać obserwację, aby oczyścić soczewki swego szkła powiększającego. Z szarego nieba poranka siąpiła słaba mżawka. Dwa czarne pióra na hełmie Karede’a, normalnie dumnie sterczące, teraz oklapły zupełnie, po jego grzbiecie ściekał zimny strumyczek. Niemniej mżawka całkowicie zasługiwała na swe miano, przynajmniej w porównaniu z wczorajszą ulewą, jutro zapewne przyroda znowu da im się we znaki swymi kaprysami. Albo może już po południu. Gdzieś po południowym niebie przetoczył się złowieszczo grzmot. Jednak przyczyny zatroskania Karede’a niewiele miały wspólnego z pogodą.

Pod jego stopami niedobitki sił liczących dwadzieścia trzy setki ludzi przemykały się przez wietrzne przełęcze, byli to głównie ludzie wycofani z czterech zewnętrznych posterunków. Dużo kawalerzystów, stosunkowo nieźle dowodzonych, a jednak tylko nędznych dwustu było Seanchanami, a z nich jedynie dwaj prócz niego nosili czerwień i zieleń Straży Straceńców. Większość stanowili Tarabonianie — ich znał z jak najlepszej strony — niemniej dobra jedna trzecia pochodziła z poboru w Amadicii i Altary, a ich przysięgi były zbyt świeże, by któremukolwiek bez zastrzeżeń zaufać na polu walki. Jak dotąd lojalność niektórych Altaran i Amadician przypominała raczej chorągiewkę na wietrze. Ludziom po tej stronie Oceanu Aryth zupełnie chyba brakowało wstydu. Na czele kolumny jechało kilkanaście sul’dam, on zaś żałował, że tylko dwie prowadzą swoje damane tuż obok koni.

Pięćdziesiąt kroków przed nimi dziesięciu żołnierzy wysuniętej szpicy obserwowało wznoszące się nad ich głowami zbocza, aczkolwiek nawet w połowie nie tak uważnie, jak powinno się to robić. Awangarda za bardzo polegała na puszczonych przodem oddziałach zwiadowców. Karede odnotował sobie w pamięci, że musi rozmówić się z nimi osobiście. Po tej rozmowie albo będą wywiązywali się ze swych obowiązków, albo zasilą szeregi kontyngentów roboczych.

Wysoko na wschodnim niebie pojawił się raken, przemykał nisko nad wierzchołkami drzew, skręcając i zawracając zgodnie z naturalną rzeźbą terenu niczym mężczyzna wodzący dłonią po krzywiznach kobiecych pleców. Dziwne. Morat’raken, awiatorzy, zawsze woleli lot wysoki, oczywiście pod warunkiem, że niebo nie płakało ogniem błyskawic. Karede obniżył szkło powiększające, próbując złapać ich w ogniskową soczewek.

— Może w końcu dostaniemy wreszcie jakiś raport od zwiadowców — powiedział Jadranka, zwracając się jednak do pozostałych oficerów, nie zaś do samego Karede’a. Z dziesięciu tamtych, trzech dorównywało mu tytularną rangą, jednak niewielu ludzi spoza Krwi poważało się niepokoić człowieka odzianego w pyszniący się krwistą czerwienią i omalże wpadającymi w czerń zieleniami strój Straży Straceńców. Zresztą i niewielu z Krwi by się na to odważyło.

Wedle opowieści, których słuchał jeszcze jako dziecko, jeden z jego przodków, szlachcic, na rozkaz Artura Hawkwinga popłynął za Luthairem Paendragiem do Seanchan, natomiast dwieście lat później, w czasach, gdy dopiero północ całkiem nieźle została podporządkowana władzy zdobywców, inny z jego przodków próbował zbudować własne królestwo, ale nie powiodło mu się i skończył na targu niewolników. Być może właśnie o to chodziło — wielu z da’covale szczyciło się szlachetnie urodzonymi przodkami. Przynajmniej we własnym towarzystwie, w oczach prawdziwych członków Krwi takie gadanie z pewnością nie wyglądałoby zabawnie. W każdym razie Karede mógł mówić o szczęściu, od kiedy Wybierający jego właśnie naznaczyli — silnie zbudowanego chłopca, ale zbyt młodego wówczas jeszcze, by zlecić mu jakiekolwiek obowiązki — i do dzisiaj czuł przypływ dumy, gdy myślał o krukach wytatuowanych na ramionach. Kiedy tylko mieli możliwość, liczni żołnierze Straży Straceńców paradowali bez kaftanów, czy nawet koszul, aby inni mogli im się do woli przyglądać. Przynajmniej ta pycha była udziałem ludzi. Ogrodnicy Ogirów nie byli ani naznaczani, ani nie stanowili niczyjej własności, jednak było to wyłącznie sprawą szczególnych więzi istniejących między nimi a Imperatorową.

Karede był da’covale i myśl o tym przepełniała go dumą, podobnie jak każdego innego człowieka ze Straży, człowieka, który ciałem i duszą należał do Kryształowego Tronu. Szedł do boju tam, gdzie kazała mu Imperatorowa, i umrze tego dnia, gdy ona powie: „zgiń”. Straż odpowiadała wyłącznie osobiście przed Imperatorową, a wszędzie, gdzie się pojawiali, stanowili przedłużenie jej własnej dłoni, jej widzialne wcielenie. Nic dziwnego, że niektórzy członkowie Krwi mogli czuć niepokój na widok mijającego ich oddziału żołnierzy Straży. Znacznie lepsze życie niźli sprzątanie stajni jakiegoś lorda albo podawanie kaf damie. Przeklinał jednak los, który zesłał go w te góry z misją dokonania inspekcji wysuniętych posterunków.

Raken mknął na zachód, dwaj awiatorzy kulili się w siodle. Nie mógł być to żaden raport zwiadowców, żadna wiadomość bezpośrednio dla niego. Furyk zdawał sobie sprawę, że to tylko igraszki wyobraźni, jednak długa wyciągnięta szyja stwora nadawała mu wygląd... zaniepokojonego. Gdyby był kimś innym, na ten widok również mógłby poczuć się nieswojo. Od czasu, gdy trzy dni temu otrzymał rozkazy przejęcia dowodzenia i wymarszu na wschód, dotarły doń tak nieliczne wieści, że dawało się je policzyć na palcach jednej ręki. A każda tylko dodatkowo pogłębiała ogarniający go zamęt.

Lokalni mieszkańcy, zwący się Altaranami, najwyraźniej pchnęli w góry poważną siłę, jednak nasuwało się pytanie: po co? Drogi wzdłuż północnej granicy tego masywu górskiego były obserwowane przez patrole docierające niemalże do granic Illian, patrole obejmujące tak awiatorów, jak morat’torm oraz zwykłych konnych. Co też mogło sprowokować tych Altaran, że nagle postanowili pokazać zęby? Zdecydowali się zewrzeć szeregi? Przecież w tej krainie człowiek mógł zostać wyzwany na pojedynek tylko za to, jak wyglądał — aczkolwiek powoli już zaczynali się uczyć, że zaczepianie Straży było po prostu wolniejszym sposobem poderżnięcia sobie gardła — jednak widział na własne oczy szlachtę tego tak zwanego narodu, która próbowała sprzedać nie tylko siebie wzajem, lecz również własną królową, na zwykłą sugestię ochrony ich ziem i może również dóbr sąsiadów.

Potężnie zbudowany Nadoc, o zwodniczo łagodnej twarzy, obrócił się w siodle, by popatrzeć na rakena.

— Nie lubię maszerować na oślep — mruknął. — Przynajmniej nie w sytuacji, gdy Altaranie zdołali wystawić przeciwko nam czterdzieści tysięcy ludzi. Co najmniej czterdzieści tysięcy.

Jadranka tak przeraźliwie zgrzytnął zębami, że wysoki siwy wałach aż zatańczył pod nim nerwowo. Jadranka był najstarszy stopniem spośród trzech dowódców stojących za Karede, służył już przynajmniej tak długo jak on. Był mężczyzną niskim, szczupłym, obdarzonym wydatnym nosem, ale zachowywał się w taki sposób, jakby co najmniej pochodził z Krwi. Przecież tego konia każdy zobaczy z odległości mili.

— Czterdzieści tysięcy, a może i sto, Nadoc, są rozsiani po całym tym terenie, aż po kraniec górskiego łańcucha, zbyt daleko od siebie, by móc wzajem służyć sobie wsparciem. Niech mnie po oczach pochlastają, jeśli połowa z nich już nie poległa. Przecież wszędzie muszą nadziewać się na nasze posterunki. Dlatego właśnie nie dostajemy raportów od zwiadowców. Naszym zadaniem będzie po prostu posprzątanie niedobitków bitwy.

Karede stłumił westchnienie. Stracił już nadzieję, że Jadranka, mimo swej pompatyczności i napuszenia, nie okaże się skończonym głupcem. Chełpliwość była chorobą szybko szerzącą się wśród zwycięzców, niezależnie, czy chodziło o armię czy tylko o pół Chorągwi. Jedynie nieliczne porażki przełykano w milczeniu, starając się o nich jak najszybciej zapomnieć. Tak konsekwentny brak wiadomości był więc... złowieszczy.

— Siły, o których wspominał ostatni raport, nie bardzo wyglądały na oddziały niedobitków — upierał się Nadoc. On jednak nie był głupcem. — Nie dalej jak pięć mil od nas znajduje się oddział liczący pięć tysięcy ludzi i wątpię, by wystarczyły miotły, żeby się z nimi uporać.

Jadranka znowu parsknął:

— Rozgromimy ich niezależnie od tego, czy użyjemy mieczy czy mioteł. Niech Światłość wypali mi oczy, ledwie mogę się doczekać przyzwoitego starcia. Kazałem im gnać przed siebie, dopóki ich nie znajdą. Nie chcę, żeby nam się wymknęli.

— Co zrobiłeś? — zapytał cicho Karede.

Nie musiał nawet podnosić głosu, a i tak wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Aczkolwiek Nadoc i kilku innych ledwie mogło przestać gapić się na Jadrankę. Zwiadowcom kazano przeć przed siebie, zwiadowcom wyjaśniono dokładnie, czego mają szukać. Ileż mogło umknąć ich uwagi pod takimi rozkazami?

Nim ktokolwiek zdążył choć otworzyć usta, ludzie na przełęczy zaczęli krzyczeć, a konie alarmująco rżeć.

Karede natychmiast przycisnął do oka skórzaną tubę szkła powiększającego. Przed jego oczyma, na całej długości przełęczy, żołnierze i konie padali pod nawałą bełtów z kuszy, nic innego nie wchodziło w grę, sądząc po tym, jak stalowe napierśniki uginały się od uderzeń, a chronione przez kolczugi piersi wręcz eksplodowały. Setki już dały głowę, kolejne setki rannych zwisały bezwładnie z końskich siodeł, inni desperacko próbowali wyplątać nogi ze strzemion, aby uniknąć zmiażdżenia pod ciałami padających wierzchowców. Zdecydowanie zbyt wielu uciekało. Przed jego wzrokiem wzmocnionym soczewkami żołnierze wciąż jeszcze dosiadający koni próbowali je zawrócić, by umknąć w górę przełęczy. Gdzie, na Światłość, były sul’dam? Nie potrafił żadnej z nich zobaczyć. Walczył już z buntownikami, którzy dysponowali sul’dam i damane, toteż wiedział, że zawsze należy wyeliminować je tak szybko, jak to tylko możliwe. Może rodzimi mieszkańcy tych ziem przyswoili sobie tę zasadę?

Przeżył prawdziwy wstrząs, kiedy nagle wzdłuż całej kolumny wojsk pozostających pod jego dowództwem ziemia zaczęła wylatywać gwałtownie w powietrze, ciskając ludzi i konie z równą łatwością co glebę i kamienie. Błyskawica zwaliła się z nieba, niebiesko-białe pioruny kłuły jak popadnie, ziemię i żołnierzy. Inni po prostu eksplodowali, rozdarci na strzępy przez jakąś niewidzialną siłę. Czy rodzimi mieszkańcy tych ziem dysponowali własnymi damane? Nie, z pewnością muszą to być te Aes Sedai.

— Co teraz zrobimy? — zapytał Nadoc. W jego głosie znać było przeżyty wstrząs. I nic dziwnego.

— Myślisz, że zostawię swoich ludzi? — warknął Jadranka. — Ruszymy do ataku na nich, ty!... — Jego słowa przeszły w nieartykułowany bulgot, kiedy czubek miecza Karede wbił się zgrabnie w jego gardło. Bywają takie chwile, kiedy można tolerować głupców, i takie, kiedy jest to niedopuszczalne. Zanim ciało tamtego zdążyło zsunąć się z siodła i zanim jego wierzchowiec się spłoszył, Karede wytarł już klingę o białą grzywę wałacha. Bywają też chwile, gdy potrzebna jest niewielka demonstracja.

— Będziemy walczyć, ale tylko tam, gdzie to ma sens, Nadoc — powiedział, jakby Jadranka przed chwilą wcale się nie odezwał. Jakby go nigdy nie było. — Ale przede wszystkim postaramy się uratować, ile się da, a potem wycofamy się.

Zawrócił konia, kierując go w dół przełęczy, gdzie błyskały pioruny i łomotały grzmoty, a równocześnie rozkazał Angharowi — młodzieńcowi o zdecydowanym spojrzeniu, dysponującemu szybkim wierzchowcem — aby pomknął na wschód i przekazał wieści o tym, co się tu wydarzyło. Być może awiatorzy wszystko widzieli, a może nie, aczkolwiek Karede domyślał się już, dlaczego tamci lecieli tak nisko. Podejrzewał również, że Wysoka Lady Suroth i jej generałowie w Ebou Dar doskonale zdają sobie sprawę z tego, co się tu dzieje. Czy dzisiaj miał przyjść ten dzień, kiedy trzeba będzie oddać życie za Imperatorową? Wbił ostrogi w boki konia.


Z płaskiego, rzadko zalesionego grzbietu wzgórza Rand spoglądał na zachód ponad wierzchołkami drzew. Czuł w sobie pulsującą Moc — życie, tak słodkie; skaza, och, jak paskudna — i jak zawsze potrafił wyróżnić nawet pojedyncze liście w otaczającym lesie; ale nie tylko. Każde stuknięcie kopyta Tai’daishara. Zębate szczyty z tyłu, po obu stronach i wszędzie dookoła, wyższe o milę albo i więcej górowały nad grzbietem wzniesienia, wzniesienia, które ze swej strony spoglądało z wysoka na korony drzew porastających krętą dolinę, długą na ponad ligę i prawie równie szeroką. Panowała tam absolutna cisza. Głęboka jak Pustka, która go spowijała. W każdym razie teraz było cicho. Tu i tam pióropusze dymu znaczyły miejsca, gdzie dwa, trzy drzewa na raz płonęły niczym pochodnie. Tylko wilgotna aura powstrzymywała pożar przed objęciem całej doliny.

Flinn i Dashiva jako jedyni Asha’mani dotrzymywali mu towarzystwa. Stali nieco na uboczu, przy skraju lasu, trzymając konie za wodze i obserwując rosnące niżej drzewa. Cóż, przynajmniej Flinn obserwował, i to z równą uwagą jak Rand. Dashiva zerkał od czasu do czasu, krzywiąc się, mrucząc niekiedy pod nosem coś nieartykułowanego, co sprawiało, że Flinn niespokojnie przestępował z nogi na nogę i mierzył go spojrzeniem spode łba. Moc wypełniała obu mężczyzn prawie do granic ich możliwości, natomiast Lews Therin, o dziwo, zupełnie zamilkł. Podczas ostatnich kilku dni tamten coraz rzadziej wyściubiał nos ze swej kryjówki w umyśle Randa.

Na niebie wreszcie pokazało się słońce, chociaż rozproszone chmury wciąż straszyły szarością. Minęło pięć dni, od kiedy Rand przyprowadził swą niewielką armię do Altei, pięć dni, jak zobaczył swego pierwszego martwego Seanchanina. Od tego czasu wielu już ich widział. Ta myśl tylko prześlizgnęła się po powierzchni Pustki. Potrafił natomiast wyczuć, jak czaple, którymi naznaczono jego przedramiona przez rękawice, ocierają się o fakturę Berła Smoka. Cisza. Nigdzie dookoła nie było widać żadnych napowietrznych stworzeń. Trzy z nich zostały zabite, strącone z nieba błyskawicami, zanim ich jeźdźcy pojęli, że lepiej trzymać się z boku. Bashere był bez reszty zafascynowany stworami. Cisza.

— Może to już koniec, mój Lordzie Smoku. — Głos Ailil był chłodny i opanowany, jednak mimowolnie poklepywała kark swej klaczy, która nie potrzebowała przecież uspokajania. Zmierzyła spod oka Flinna i Dashivę, a potem wyprostowała się w siodle, nie chcąc zdradzić nawet odrobiny zaniepokojenia, jakie czuła ich w towarzystwie.

Rand przyłapał się na tym, że nuci pod nosem, i natychmiast przestał. To nie była jego melodia, to był zwyczaj Lewsa Therina, który w ten sposób reagował na widok pięknej kobiety. Dość! Światłości, jeśli zacznie się zarażać manierami tamtego, na dodatek pod jego nieobecność!...

Znienacka po dolinie przetoczył się głuchy grzmot. W odległości co najmniej dwu mil od miejsca, gdzie się znajdował, ogień wytrysnął ponad drzewa, potem jeszcze, i znowu, i jeszcze raz. Błyskawica naznaczyła pręgą las, niedaleko od miejsca, gdzie wcześniej wykwitły wysokie jęzory płomieni, pojedyncze groty pioruna wyglądały niczym zębate niebiesko-białe lance. Wkrótce potok błyskawic i ognia ustał, znowu zapanowała cisza. Tym razem ogień nie zajął żadnego z drzew.

Część tej eksplozji Mocy pochodziła z saidina. Ale tylko część.

W oddali podniosły się krzyki, stłumione i niewyraźne, pomyślał, że muszą dobiegać chyba z jakiejś innej części doliny. Zbyt daleko, by nawet jego wzmocnione saidinem uszy zdołały wychwycić szczęk stali. Mimo wszystko walczyli nie tylko Asha’mani: Oddani i Żołnierze.

Anaiyella wypuściła oddech, który musiała wstrzymywać chyba od momentu, gdy zaczęła się ta wymiana ciosów Mocy. Mężczyźni potykający się w boju byli jej obojętni. Potem z kolei ona poklepała kark swego wierzchowca. Wałach zastrzygł tylko uchem. To była jedna z rzeczy, jakich Rand zdołał się nauczyć o kobietach. Bardzo często, kiedy kobieta zdenerwowała się, próbowała uspokajać kogoś innego, niezależnie, czy ten potrzebował tego, czy nie. W ostateczności uspokajanym mógł być również koń. Gdzie się podział Lews Therin?

Z irytacją pochylił się do przodu i powrócił do studiowania sklepienia lasu. Przeważały w nim drzewa zimozielone — dąb, sosna i skórzany liść — więc nawet mimo niedawnej suszy ich gałęzie dawały dobrą osłonę, także przed jego wzmocnionym wzrokiem. Jakby zupełnie nieświadomie musnął ciasno zwinięty tobołek znajdujący się pod mocowaniem strzemienia. Mógł wziąć sprawy w swoje ręce. I uderzyć na oślep. Mógł natychmiast ruszyć na dół, do lasu. Ale wtedy nie widziałby dalej jak na dziesięć kroków. W dole nie byłby bardziej skuteczny niż jeden z Żołnierzy.

Niedaleko na grzbiecie wzgórza, wśród drzew otworzyła się brama, pręga srebra, która zmieniła się w otwór ukazujący inne drzewa i gęste zimowe poszycie. Wyszedł zeń miedzianoskóry Żołnierz z cieniutkim wąsikiem i niewielką perłą osadzoną w uchu i brama prawie natychmiast zniknęła. Popychał przed sobą sul’dam ze skrępowanymi za plecami dłońmi, całkiem zresztą przystojną kobietę, gdyby nie purpurowy guz nabrzmiewający na skroni. Ta „ozdoba” dobrze pasowała do nachmurzonego wyrazu malującego się na jej twarzy, podobnie zresztą jak wygnieciona suknia, do której poprzylepiały się liście. Patrzyła z wściekłością przez ramię na Żołnierza, konsekwentnie kierującego ją w stronę Randa, a kiedy dotarli wreszcie na miejsce, w niego wbiła pałające nienawiścią spojrzenie.

Żołnierz stanął na baczność, zasalutował zgrabnie.

— Żołnierz Arlen Nalaam, mój Lordzie Smoku — wyrecytował, wbijając spojrzenie w jakiś punkt na siodle Randa. — Rozkazy Lorda Smoka przewidywały, aby przyprowadzić do niego każdą schwytaną kobietę.

Ran skinął głową. W całej tej sprawie chodziło tylko o to, by mógł sprawiać wrażenie, że coś robi. Nawet jeśli miałaby to być tylko inspekcja jeńców, po których każdy od pierwszego wejrzenia widział, kim są.

— Odprowadź ją z powrotem do taborów, Żołnierzu Nalaam, a potem wracaj na pole walki. — Mówił to, omal nie zgrzytając zębami. Wracaj na pole walki. Podczas gdy Rand al’Thor, Smok Odrodzony i król Illian, będzie siedział na koniu i przyglądał się wierzchołkom drzew!

Nalaam zasalutował ponownie, po czym zajął swą poprzednią pozycję za plecami kobiety, najwyraźniej się spiesząc. Ona natomiast jak wcześniej zerkała przez ramię, z tym że teraz nie na Żołnierza. Patrzyła na Randa. Z szeroko rozwartymi oczami i ustami otwartymi ze zadziwienia. Z jakiegoś powodu Nalaam nie kazał jej się zatrzymać, póki nie dotarł do miejsca, z którego wyszedł na grzbiet wzgórza. A przecież wystarczyło odejść tylko tak daleko, by nie wyrządzić krzywdy koniom.

— Co robisz? — zapytał Rand, kiedy tamtego wypełnił saidin. Nalaam, który częściowo odwrócił się w jego stronę, zawahał się na moment.

— Zrobienie bramy wydaje się łatwiejsze tutaj, w miejscu gdzie przed chwilą zrobiłem poprzednią, mój Lordzie Smoku. Saidin... Saidin wydaje się... dziwnie tu... zachowywać. — Pozostająca w jego pieczy kobieta zmarszczyła czoło.

Po chwili Rand oddalił go gestem. Flinn z pozoru interesował się wyłącznie popręgiem własnego siodła, ale uśmiechnął się nieznacznie. A właściwie chytrze. Dashiva zaś wręcz... zachichotał. Starszy, łysiejący mężczyzna pierwszy wspomniał o dziwnym wrażeniu, jakie wywoływał saidin w tej dolinie. Oczywiście Narishma i Hopwil słyszeli jego słowa, a Morr skomentował to własną opowieścią o „osobliwym efekcie” w okolicy Ebou Dar. Trochę dziwne, że każdy twierdzi, iż czuje coś dziwnego, nikt zaś nie potrafi wyjaśnić, co to właściwie takiego. Po prostu, wyjaśniali, saidin był jakiś... szczególny. Światłości, a jaki niby miał być, skoro męską połowę Źródła bez reszty pokrywała skaza? Rand miał nadzieję, że nie jest to początek jakieś nowej choroby, która ich wszystkich zwali z nóg.

Brama Nalaama otworzyła się, a po chwili zniknęła za plecami jego i więźniarki. Rand wsłuchał się uważniej we wrażenia niesione przez saidina. Życie i rozkład zlały się ze sobą; chłód, przy którym mróz środka zimy zdawałby się ciepły, i ogień, przy którym bledły płomienie kuźni; śmierć, czekająca tylko na najdrobniejsze poślizgnięcie. Która nieomal namacalnie pragnęła tego błędu. Ale żadnej różnicy nie wyczuwał. Czy rzeczywiście? Popatrzył spod zmarszczonych brwi na miejsce, gdzie zniknął Nalaam. Gdzie zniknęli Nalaam i kobieta.

Była czwartą sul’dam wziętą do niewoli tego popołudnia. Co razem czyniło dwadzieścia trzy więźniarki sul’dam, które trzymano w taborach. Oprócz nich pochwycili dwie damane, wszystkie wciąż nosiły na szyjach srebrne smycze z obrożami, ale podróżowały oddzielnym wozem; w tych obrożach nie potrafiły odejść na więcej niż trzy kroki, zanim chwytały je mdłości znacznie bardziej gwałtowne niźli te, które dokuczały Randowi podczas sięgania do Źródła. Mimo to dalej nie był pewien, czy siostry podróżujące z Matem będą zadowolone z takiego prezentu. Pierwszej złapanej trzy dni temu damane początkowo w ogóle nie uważał za jeńca. Szczupła kobieta z jasnymi słomianymi włosami i wielkimi niebieskimi oczyma była w jego oczach Seanchańską branką, której należy się wolność. Tak przynajmniej mu się wydawało. Kiedy jednak zmusił sul’dam do zdjęcia kobiecie obroży — jej a’dam — tamta zaczęła natychmiast błagać swoją sul’dam o pomoc i na ślepo ciskać Mocą. W końcu posunęła się nawet do tego, że sama nadstawiała szyję, aby sul’dam wzięła ją znowu na smycz! Dziewięciu Obrońców i jeden Żołnierz zginęło, zanim zdołano oddzielić ją tarczą. Gedwyn zabiłby ją na miejscu, gdyby Rand się nie wtrącił. Obrońcy — którzy w obecności władającej Mocą kobiety czuli się równie nieswojo, jak wszyscy pozostali wobec potrafiącego Przenosić mężczyzny — nie dawali się przekonać, chcieli ją widzieć martwą. Ponieśli ciężkie straty podczas ostatnich dni walk, ale najwyraźniej w fakcie, że to więźniarka pozabijała ich ludzi, dostrzegali ujmę na swym honorze.

A straty były znacznie większe, niż Rand z początku oczekiwał. Poległo trzydziestu jeden Obrońców i czterdziestu sześciu Towarzyszy. Z Legionu i spośród zbrojnych szlachty zginęło ponad dwustu żołnierzy. Siedmiu Żołnierzy i jeden Oddany, ludzie, których Rand w życiu nigdy nie spotkał, zanim nie odpowiedzieli na jego wezwanie do Illian. Zbyt wielu, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że wszystkie rany, z wyjątkiem śmiertelnych, można było Uzdrowić, gdyby tylko poszkodowany potrafił doczekać swojej kolejki. A jednak spychał Seanchan na zachód, nie dając im chwili na nabranie oddechu.

Gdzieś w głębi doliny rozległy się dalsze krzyki. Pióropusz ognia wykwitł dobre trzy mile na zachód, potem uderzyła błyskawica, obalając drzewa. Pnie i kamienie eksplodowały ponad zboczem, jeszcze dalej na zachód, niczym osobliwe fontanny w marszu przez stok. Głębokie echa wybuchów pochłonęły krzyki. Seanchanie znowu się wycofywali.

— Idźcie tam na dół — rozkazał Rand Flinnowi i Dashivie. — Obaj. Znajdźcie Gedwyna i powiedzcie mu, że ma naciskać! Naciskać za wszelką cenę!

Dashiva skrzywił się, spoglądając na rosnący w dole las, potem zaczął niezgrabnie ciągnąć swego wierzchowca wzdłuż grzbietu. W ogóle nie potrafił radzić sobie z końmi, niezależnie od tego, czy miał ich dosiadać, czy tylko prowadzić za uzdę. Omal nie potknął się o swój miecz!

Flinn spojrzał na Randa zmartwionym wzrokiem.

— Chcesz zostać tu sam, bez ochrony, mój Lordzie Smoku?

— Trudno to nazwać samotnością — oznajmił sucho Rand, spoglądając równocześnie na Ailil i Anaiyellę. One tymczasem wróciły na miejsce, gdzie stali ich zbrojni, prawie dwustu lansjerów czekających mniej więcej tam, gdzie grzbiet wzgórza zaczynał łagodnie obniżać się w kierunku wschodnim. Dowodzący oddzialem Denharad wyraźniej, krzywił się za kratami przyłbicy. Teraz miał pod sobą właściwie obie eskorty, jeśli więc troszczył się o bezpieczeństwo Ailil i Anaiyelli, to mógł być spokojny, jego żołnierze stanowili bowiem widok dostatecznie groźny, by większość wrogów wolała się od nich trzymać z daleka. Poza tym Weiramon tak dokładnie zamknął północny kraniec grzbietu, że, jak twierdził, mucha nawet nie mogła się prześlizgnąć, natomiast południowej flanki strzegł Bashere. Niespecjalnie się chwaląc, zwyczajnie, bez jednego słowa wzniósł mur lanc. A Seanchanie się wycofywali. — W każdym razie, nie nazwiesz mnie chyba bezbronnym, Flinn.

Flinn jednak wyraźnie nie pozbył się do końca wątpliwości, stał jeszcze przez chwilę, drapiąc się po siwej czuprynie, zanim zasalutował i poprowadził konia do miejsca, gdzie brama stworzona przez Dashivę migotała, już zamykając się za nim. Utykając, podszedł do własnego otworu w powietrzu, ale cały czas mruczał pod nosem, najwyraźniej martwiąc się stanem Dashivy. Rand miał ochotę krzyknąć na niego. Ani on nie oszaleje, ani żaden z nich.

Brama stworzona przez Flinna zniknęła, Rand zaś powrócił do obserwacji wierzchołków drzew. Znowu zapanowała cisza. Czas wlókł się, nie wypełniany żadnymi wydarzeniami. Pomysł likwidacji tych wysuniętych posterunków w górach nie był najlepszy, teraz potrafił już to przyznać. Na takim terenie mogłeś minąć armię w odległości pół mili i nie mieć o tym pojęcia. W gęstym lesie, który porastał dolinę, można było przejść dziesięć stóp od nieprzyjaciela i o tym nie wiedzieć! Musiał skłonić Seanchan, by zechcieli przyjąć walkę na terenie bardziej mu odpowiadającym. Należy...

I nagle już zmagał się z saidinem, walczył z rwącą falą przypływu, która próbowała rozsadzić mu od wewnątrz czaszkę. Pustka pierzchała, uginając się pod ciosami Jedynej Mocy. Szaleńczo, w desperacji, wypuścił Źródło, zanim ono go zabiło. Odruch wymiotny skręcił mu żołądek. Przed oczyma, w których zaczęło mu się dwoić, dostrzegł bliźniacze Korony Mieczy. Spoczywające na grubej ściółce ze zbrązowiałych liści tuż przed jego twarzą! Leżał na ziemi! Najwyraźniej miał kłopoty z nabraniem oddechu, bo płuca aż bolały od wysiłku. Od jednego ze złotych liści wawrzynu na koronie odpadł drobny kawałek, krew zabrudziła czerwienią kilka niewielkich ostrzy mieczy. Szarpnięcie palącego bólu w boku stanowiło znak, że jedna z tych nigdy nie chcących się zagoić ran właśnie znowu się otworzyła. Próbował się podnieść, ale zdołał tylko krzyknąć. W ogłupiającym zdumieniu patrzył na czarne upierzenie strzały sterczącej z jego prawego ramienia. Z jękiem osunął się na ziemię. Poczuł, jak coś spływa po jego twarzy. Zalewa mu oczy. Krew.

Niejasno zdawał sobie sprawę z głośnych, aczkolwiek odległych krzyków. Wśród drzew na północy pojawili się jeźdźcy, galopowali po grani grzbietu, niektórzy już obniżali lance do szarży, inni szyli z łuków tak szybko, jak tylko potrafili naciągać i zwalniać cięciwy. Jeźdźcy w błękitno-żółtych zbrojach z nachodzących na siebie płyt i hełmach przypominających łby monstrualnych owadów. Seanchanie. Na pierwszy rzut oka kilka setek. Z północy. I tyle w kwestii muchy Weiramona.

Rand dokładał wszelkich wysiłków, aby pochwycić Źródło. Za późno już, by się przejmować mdłościami podchodzącymi do gardła albo liśćmi oblepiającymi twarz. Innym razem śmiałby się z tego. Wysilał się... To było jak poszukiwanie w ciemnościach upuszczonej szpilki zdrętwiałymi palcami.

„Czas umierać” — wyszeptał Lews Therin. Rand od zawsze wiedział, że Lews Therin pojawi się, gdy nadejdzie koniec.

Nie dalej jak pięćdziesiąt kroków od miejsca, gdzie leżał, kolumna krzyczących Tairenian i Cairhienian wbiła się w szeregi Seanchan.

— Walczcie, psy! — krzyczała Anaiyella, zeskakując z siodła obok niego. — Walczyć! — Smukła dama, cała w jedwabiach i koronkach, wypluła z siebie stek przekleństw, od których woźnicy język stanąłby kołkiem.

Teraz stała obok miejsca, gdzie leżał Rand, przenosząc spojrzenie to na kłąb walczących mężczyzn i migotliwej stali, to na niego. Wreszcie Ailil przewróciła go na plecy. Naraz uklękła obok, popatrzyła na niego nieodgadnionym spojrzeniem wielkich ciemnych oczu. Nie potrafił nawet drgnąć. Nie był pewien, czy jest w stanie choćby poruszyć powieką. Krzyki i szczęk stali dźwięczały mu w uszach.

— Jeśli on umrze na naszych rękach, Bashere obie nas powiesi! — Na twarzy Anaiyelli nie było już śladu tego sztucznego uśmiechu. — Chyba że te potwory w czarnych kaftanach położą na nas swe łapy!... — Zadrżała i nachyliła się bliżej Ailil, wymachując nożem, którego wcześniej nie dostrzegł w jej dłoni. Do rękojeści przywarła szkarłatna kropelka krwi. — Twój Kapitan Lansjerów może zdoła zebrać dość ludzi, byśmy się wydostały. Będziemy całe mile stąd, kiedy go znajdą, a z powrotem w naszych majątkach, gdy...

— Moim zdaniem on nas słyszy — przerwała jej spokojnie Ailil. Odzianymi w czerwone rękawiczki dłońmi sięgnęła do talii. Chowając nóż? Czy też wyciągając go z pochwy? — Jeśli on tutaj umrze... — Urwała ostro, podobnie jak wcześniej tamta, i gwałtownie zadarła głowę.

Po obu stronach Randa rozległ się tętent koni. Galopowały na północ, w kierunku Seanchan. Bashere z mieczem w dłoni ledwie zdołał opanować swego rumaka, omal nie spadając z siodła. Gregorin Panar zsiadł znacznie wolniej, ale nie przestawał wymachiwać mieczem, popędzając przemykających mimo żołnierzy.

— Na nich, za króla i Illian! — krzyczał. — Na nich! Pan Poranka! Pan Poranka! — Donośniej rozbrzmiał szczęk stali. Krzyki też się wzmogły.

— Że też na koniec musiało się coś takiego wydarzyć — warknął Bashere, obdarzając dwie kobiety podejrzliwym spojrzeniem. Nie marnował jednak ani chwili, tylko uniósł głos i przekrzykując zgiełk bitwy, zawołał: — Morr! Żeby sczezła twa asha’mańska skóra! Dawaj, tutaj! — Dzięki Światłości nie krzyknął, że Lord Smok padł.

Rand z wysiłkiem uniósł głowę, może o dłoń ponad ziemię. Wystarczająco wszakże, by zobaczyć Illian i Saldaean mknących na północ. Seanchanie musieli zostać odparci.

— Morr! — To imię z wyciem wydostało się spod sumiastych wąsów Bashere, ale w tym momencie Morr we własnej osobie zeskoczył z galopującego konia, omal nie zwalając z nóg Anaiyelli. Zaraz potem ukląkł obok Randa, odgarniając mu włosy z twarzy, ona zaś popatrzyła nań z niesmakiem, jakby w takiej sytuacji oczekiwała przeprosin. Jednak kiedy tylko zdała sobie sprawę, że będzie przenosił, szybko odsunęła się, a właściwie odskoczyła na bok. Ailil poruszała się ze znacznie większym wdziękiem, jednak ustąpiła miejsca z równą skwapliwością. I wsunęła do pochwy przy pasie krótki nóż o srebrnej rękojeści.

Uzdrawianie było stosunkowo prostym, nawet jeśli nie do końca przyjemnym zabiegiem. Morr odłamał upierzenie strzały, a resztę drzewc wyciągnął szybkim szarpnięciem, które sprawiło, że Rand cicho jęknął, a to był dopiero początek. Ziemia i przywarłe do ciała drzazgi same odpadną, kiedy rana zacznie się zabliźniać, jednak dosłownie tylko paru, wśród nich Flinn, potrafiło usuwać Mocą ciała obce głęboko wbite pod skórę. Morr wsparł dwa palce na klatce piersiowej Randa, przygryzł lekko język zębami i zabrał się za tkanie splotu Uzdrawiania. Zawsze tak to robił, inaczej nie potrafił się skoncentrować. I nie były to żadne skomplikowane sploty, jakich używał na przykład Flinn. Niewielu potrafiło takie tkać, a nikt równie zręcznie jak tamten. To Uzdrawianie było znacznie prostsze. Bardziej brutalne. Rand poczuł przepływające przezeń fale żaru, wystarczająco dokuczliwe, by dobyć nieartykułowane chrząknięcie z jego gardła i pot ze wszystkich porów skóry. Od stóp do głów przeszył go dreszcz. Pomyślał, że tak się musi czuć pieczeń nabita na rożen.

Nagła fala wewnętrznego żaru powoli opadała, Rand zaś leżał na ziemi, ciężko łapiąc oddech. W jego głowie Lews Therin również dyszał: „Zabij go! Zabij go!” I tak wciąż.

Głosem ściszonym do niewyraźnego szeptu Rand podziękował Morrowi — tamten zamrugał, jakby go ten gest zaskoczył! — potem podniósł z ziemi Berło Smoka i zmusił się, by powstać. Wyprostował się jakoś, zachwiał lekko. Bashere już pośpieszył, podając ramię, wycofał się jednak, oddalony gestem Randa. Potrafił przecież stanąć bez niczyjej pomocy. Ledwie. Jeśli zaś chodzi o Przenoszenie, to z równą łatwością mógłby chyba wzbić się w powietrze, wymachując ramionami. Kiedy dotknął dłonią boku, poczuł koszulę śliską od krwi, jednak stara okrągła blizna i nowsze cięcie przez nią zdawały się jak zazwyczaj tylko wrażliwe na dotyk. Częściowo tylko zaleczone, ale od czasu, gdy się zabliźniły, nie wyglądały lepiej.

Przez chwilę mierzył wzrokiem obie kobiety. Anaiyella wymamrotała jakieś mętne gratulacje z powodu powrotu do zdrowia i uśmiechnęła się w taki sposób, który kazał mu się zastanawiać, czy zaraz nie poliże go po ręce. Ailil stała sztywno wyprostowana, chłodna i opanowana, jakby nic się nie zdarzyło. Naprawdę miały zamiar zostawić go, by umarł? Albo wręcz zabić? Jeśli jednak, to dlaczego posłały swoich zbrojnych do szarży, a same pospieszyły sprawdzić, czy nic mu się nie stało? Z drugiej wszakże strony Ailil jednak wyciągnęła nóż, kiedy zaczęła się ta rozmowa o jego śmierci.

Większość Saldaean i Illian galopowała na północ albo zjeżdżała ze stoku wzgórza, ścigając niedobitki Seanchan. I wtedy od północy nadjechał Weiramon, dosiadający wysokiego, lśniącego karosza, którego prowadził swobodnym kłusem; na widok Randa przeszedł w galop. Jego zbrojni jechali podwójną kolumną za nim.

— Mój Lordzie Smoku — zaczął Wysoki Lord, nim jeszcze na dobre zsiadł z konia. Wciąż sprawiał wrażenie równie czystego, jak u siebie w domu, w Illian. Ubiór Bashere był pognieciony i gdzieniegdzie zabrudzony, natomiast zdobną szatę Gregorina w całości uwalało błoto, a ponadto na jednym boku ziało szerokie rozdarcie. Weiramon wykonał ukłon, którego nie powstydzono by się na królewskim dworze. — Wybacz mi, mój Lordzie Smoku. Zdało mi się, że widzę atak Seanchan idący od frontu grzbietu, więc pojechałem go odeprzeć. Nawet nie podejrzewałem istnienia tego drugiego oddziału. Doskonale wiesz, ile sprawiłoby mi bólu, gdybyś został zraniony.

— Sądzę, że wiem — oznajmił sucho Rand, a Weiramon zamrugał. Atak Seanchan? Być może. Weiramon zawsze polował na okazję zdobycia chwały w szarży. — Bashere, co miałeś na myśli, mówiąc „na koniec”?

— Wycofują się — odparł Bashere. W dolinie pod ich stopami rozbłysły ogień i błyskawice, jakby chcąc zadać kłam jego słowom, jednak stało się to u jej przeciwległego krańca.

— Twoi... zwiadowcy powiadają, że tamci co do jednego się wycofują — powiedział Gregorin, gładząc brodę i mierząc Morra pełnym niepokoju spojrzeniem spode łba. Morr wyszczerzył doń cały garnitur swych zębów. Rand widział wcześniej Illianina w samym ogniu walki, jak prowadził do ataku swoich ludzi, krzykiem dodawał im odwagi i w dzikim zapamiętaniu ciął mieczem, jednak teraz ten aż zadrżał pod spojrzeniem Morra.

Wtedy podszedł do nich Gedwyn, prowadząc beztrosko i bezczelnie jego konia. Prawie wyszczerzył zęby na widok Bashere’a i Gregorina, zmarszczył brwi, kiedy jego spojrzenie padło na Weiramona, jakby z góry wiedział, iż tamten kłamie, w Ailil i Annaiyellę wbił zaś wzrok, którym mógł je chyba przygwoździć do ziemi. Obie kobiety pośpiesznie cofnęły się pod tym spojrzeniem, ale podobna była reakcja mężczyzn, wyjąwszy Bashere’a. Nawet Morr wyraźnie zrobił się nieswój. Salut Gedwyna przed Randem był konwencjonalnym klepnięciem się w pierś.

— Wysłałem zwiadowców w chwili, gdy zobaczyłem, że z tą bandą koniec. W promieniu dziesięciu mil naliczyli jeszcze trzy kolumny.

— Wszystkie kierują się na zachód — wtrącił cicho Bashere, ale spojrzał na Gedwyna spojrzeniem tak ostrym, że można by nim kroić kamień. — Zwyciężyłeś — poinformował Randa. — Naprawdę wszyscy się wycofują. Wątpię, by się zatrzymali, nim dotrą do Ebou Dar. Kampanie nie zawsze kończą się triumfalnym wjazdem do miasta, a ta właśnie się skończyła.

Rzecz zaskakująca — a może zresztą wcale nie — ale Weiramon zaczął nalegać na pościg za tamtymi, aby „zająć Ebou Dar na chwałę Pana Poranka”, jak to ujął; jednak z pewnością Rand przeżył prawdziwy wstrząs, gdy usłyszał, jak Gedwyn mówi, że nie miałby nic przeciwko temu, by trochę jeszcze przetrzepać skórę tym Seanchanom, oraz że nigdy w życiu nie widział Ebou Dar. Nawet Ailil i Anaiyella dołączyły swe głosy do chóru domagającego się „skończenia raz na zawsze z tymi Seanchanami”, aczkolwiek ta pierwsza dodała szybko, że w równym stopniu podobałby się jej kres Seanchan, co chciałaby uniknąć konieczności powrotu. Pewna była, że Lord Smok będzie nalegał na jej towarzystwo przy tym dziele. Wszystko to tonem tak chłodnym i suchym, jak noc na Pustkowiu Aiel.

Tylko Bashere i Gregorin wypowiedzieli się za zaprzestaniem pościgu i, ponieważ Rand nic nie mówił, dowodzili słuszności swego przekonania głosami coraz bardziej uniesionymi. Rand dalej milczał. Milczał, zapatrzony na zachód. W stronę Ebou Dar.

— Wykonaliśmy zadanie, jakie przed sobą postawialiśmy, przybywając tutaj — upierał się Gregorin. — Na litość Światłości, czy naprawdę chcecie zająć samo Ebou Dar?

Wziąć Ebou Dar, pomyślał Rand. Dlaczego nie? Nikt nie będzie się tego spodziewał. Całkowite zaskoczenie, tak dla Seanchan, jak dla wszystkich pozostałych.

— Bywają chwilę, gdy korzystasz ze zdobytej przewagi i dalej rozwijasz atak — warknął Bashere. — Ale innym razem chowasz do kieszeni wygraną i wracasz do domu. I mówię wam, czas wracać do domu.

„Nie przeszkadzałaby mi twoja obecność w mojej głowie — powiedział Lews Therin, głosem nieomal zupełnie rozsądnym — gdybyś nie był ze szczętem szalony”.

Ebou Dar. Rand zacisnął dłoń na Berle Smoka, Lews Therin zaś zaniósł się bełkotliwym śmiechem wariata.

Загрузка...