Galeon

Pewnego dnia Randy Waterhouse zrywa się skoro świt, bierze długi, gorący prysznic, rozsiada się przed lustrem w apartamencie i goli twarz, zacinając się do krwi. Zastanawiał się, czy nie powierzyć tego zadania specjaliście — fryzjerowi na dole. Lecz jego twarz będzie widoczna po raz pierwszy od dziesięciu lat, chce zatem być pierwszą osobą, która ją ujrzy. Bije mu serce, częściowo z pierwotnego lęku przed ostrzem, częściowo zaś z ciekawości. Przypomina to scenę ze staroświeckich filmów, kiedy z twarzy pacjenta zdejmuje się wreszcie bandaże i podstawia mu lusterko.

Randy, spoglądając na swą nową twarz, odczuwa przede wszystkim silne deja vu, jakby ostatnie dziesięć lat było tylko snem, a teraz może przeżyć je jeszcze raz.

Potem zaczyna zauważać subtelne zmiany, które zaszły od momentu ostatniego wystawienia twarzy na światło i powietrze. Jest lekko zaskoczony, że nie wszystkie są zmianami na gorsze. Nigdy nie uważał się za specjalnie przystojnego, nigdy też nie dbał o urodę. Lecz pokrwawiona fizjonomia w lustrze raczej wygląda lepiej niż ta, która dekadę temu znikła pod szczeciną. Jest to twarz dorosłego.

Minął tydzień od czasu, kiedy z Avim przedłożyli cały plan wysokim urzędnikom z UPT: Urzędu Pocztowo-Telekomunikacyjnego. UPT to nazwa pospolita, którą specjaliści od telekomów przylepiają jak żółtą karteczkę do zajmującej się tą branżą instytucji państwowej, w każdym kraju, który akurat odwiedzają w tym tygodniu. W rzeczywistości na Filipinach nazywa się to jakoś inaczej.

Amerykanie wprowadzili Filipiny w XX wiek, a przynajmniej w tym pomogli; skonstruowali machinę rządu centralnego. Gigantyczne neoklasycystyczne budynki, mocno przypominające Dystrykt Kolumbii, okalają luźnym pierścieniem Intramuros. Mieszczą rozmaite części tej machiny. W jednym z nich, trochę na południe od Pasig, znajduje się główna siedziba UPT.

Randy i Avi są na miejscu za wcześnie, ponieważ Randy, przyzwyczajony do manilskich korków, nalega, by zarezerwowali sobie godzinę na dojazd. Ale korków, jak na złość, prawie nie ma — zostaje im do zabicia całe dwadzieścia minut. Idą wzdłuż ściany biurowca, a potem przez trawiastą groblę. Avi celuje palcem w budynek Epiphyte, po prostu upewniając się, że nic nie przesłania widoczności. Randy już to widzi i tylko stoi ze splecionymi rękami, patrząc na rzekę. Jest zupełnie zakryta unoszącymi się na wodzie śmieciami: trochę szczątków roślin, lecz w większości stare materace, poduszki, kawałki plastiku, płaty styropianu, a przede wszystkim torby-reklamówki we wszystkich kolorach. Woda ma konsystencję wymiocin.

Avi marszczy nos.

— Co to?

Randy węszy i czuje, między innymi, palony plastik. Wskazuje w dół rzeki.

— To obozowisko bezdomnych. Wyławiają z wody plastiki na opał.

— Kilka tygodni temu byłem w Meksyku — mówi Avi. — Tam są plastikowe lasy!

— To znaczy?

— Po zawietrznej stronie miasta drzewa odcedzają z powietrza torebki plastikowe. Całe są nimi oblepione. Potem umierają, bo do liści nie dochodzi światło i powietrze. Ale wciąż stoją, całkiem zakryte kolorowymi, trzepoczącymi plastikowymi strzępami.

Randy strząsa z siebie blezer i podwija rękawy; Avi jakby nie zauważał upału.

— A więc to jest Fort Santiago — mówi Avi i rusza ku budowli.

— Słyszałeś o nim? — pyta Randy. Idzie za nim i wzdycha. Powietrze jest tak gorące, że kiedy wypuszczasz je z płuc, w istocie ochłodziło się o kilka stopni.

— Jest na wideo. — Avi wyciąga kasetę i obraca nią.

— A, no tak.

Niebawem stają przed bramą fortu, strzeżoną przez dwóch strażników, wyrzeźbionych z porowatego wulkanicznego tufu. To Hiszpanie, z halabardami, w hełmach konkwistadorów. Stoją tutaj od pięciu wieków, wygładzeni do połysku przez setki tysięcy tropikalnych burz.

Avi ma krótszą perspektywę czasową — widzi tylko kratery po pociskach, zniekształcające żołnierzy bardziej niż upływ czasu i wody. Wtyka w nie palce jak niewierny Tomasz. Potem robi krok w tył i zaczyna mamrotać po hebrajsku. Przez bramę spacerowym krokiem wychodzi para niemieckich turystów z kucykami, w rustykalnych sandałach.

— Mamy pięć minut — przypomina Randy.

— No dobra, później tu wrócimy.

Charlene miała trochę racji. Z niewidocznych, bezbolesnych ranek na twarzy i szyi Randy'ego jeszcze przez jakiś kwadrans sączy się krew. Chwilę przedtem pędziła przez jego naczynia krwionośne lub przesączała się przez części mózgu, które czynią go świadomą istotą. Teraz wydobywa się na światło dzienne; może wyciągnąć rękę i wytrzeć ją. Granica pomiędzy Randym a otoczeniem została zniszczona.

Wyciąga tubę ciężkiego, wodoodpornego filtra przeciwsłonecznego i smaruje nim twarz, ręce, ramiona, a także mały fragment na czubku głowy, gdzie rzedną mu włosy. Potem nakłada spodnie khaki, buty żeglarskie, luźną bawełnianą koszulę oraz pas z saszetką mieszczącą odbiornik GPS i kilka innych niezbędnych rzeczy, jak zwój papieru toaletowego i jednorazowy aparat fotograficzny. Ciska klucze na kontuar recepcji, obsługa kłania się i szczerzy zęby. Jego metamorfoza wprawiła ich w zachwyt. A może chodzi o buty — pierwszy raz ma na nogach skórzane buty i to do pół łydki; zawsze myślał, że nadają się tylko dla szpanujących uczniaków, ale dzisiaj naprawdę mogą mu się przydać. Boje przygotowują się do otwarcia drzwi, Randy jednak skręca na tyły hotelu, mija basen i idzie wzdłuż szpaleru palm do kamiennej poręczy nad nabrzeżem. Poniżej leży hotelowa przystań, wychodząca na małą zatoczkę otwierającą się do Zatoki Manilskiej.

Nie widzi swojej łodzi, czeka więc chwilę przy balustradzie. Przeciwległy brzeg zatoczki jest dostępny z Rizal Parku. Na ławkach wyleguje się kilku żylastych filipińskich włóczęgów. Gapią się na niego. W dole, pod falochronem, starszy facet ubrany tylko w bokserki stoi po kolana w wodzie. Trzyma zaostrzony kij, wpatrując się z kocią intensywnością w falującą powierzchnię. Czarny helikopter zatacza powolne kręgi na tle cukrowo białego nieba, przechylając się na boki. To huey, jeszcze z wojny wietnamskiej, z łomocącym łup-łup-łup silnikiem, posykujący jak gad prześlizgujący się nad głową.

Z unoszących się nad zatoką oparów materializuje się łódź, zwalnia i zmierza ku przystani, pchając przed sobą falę jak zmarszczkę na grubym dywanie. Na dziobie stoi wysoka, szczupła kobieta, żywy galion. Trzyma zwój grubej liny.

Wielkie talerze anten satelitarnych na dachu siedziby UPT są wycelowane prawie w zenit. Wyglądają jak poidła dla ptaków. To dlatego, że Manila jest tak blisko równika. Na kamiennych ścianach biurowca z zaszpachlowanych po wojnie dziur po pociskach i odłamkach odłupuje się gips. Z okiennych klimatyzatorów zainstalowanych pośrodku romańskich łuków kapie woda na wapienne balustrady, stopniowo je erodując. Wapień poczerniał od jakiegoś organicznego nalotu; zryły go także systemy korzeniowe małych roślinek; prawdopodobnie wysiały się z nasion przeniesionych w guanie ptaków, które zbierają się tutaj, by napić się i zażyć kąpieli — powietrzni bezdomni.

W wyłożonej boazerią sali konferencyjnej czeka dwanaście osób dzielących się równo na siedzące przy stole grube ryby i podpierających ściany pachołków. Kiedy wchodzą Randy i Avi, następuje wielkie zamieszanie, pełne uścisków dłoni i podawania wizytówek. Wszystkie imiona i nazwiska przemykają przez umysł Randy'ego jak ponaddźwiękowy myśliwiec mijający przestarzałe systemy obrony przeciwlotniczej jakiegoś państwa z Trzeciego Świata. Zostaje mu tylko kupka wizytówek. Układa je na swoim fragmencie stołu jak podstarzały dziwak stawiający pasjansa na tacy ze śniadaniem. Avi oczywiście już wszystkich zna — z większością jest najwyraźniej po imieniu, zna imiona i wiek ich dzieci, ich hobby, grupy krwi, wie, na co chronicznie chorują, jakie książki czytają i na jakich bywają przyjęciach. Wszyscy są tym zachwyceni i dlatego, dzięki Bogu, całkiem ignorują Randy'ego.

Z szóstki ważnych osób w tej sali trzy to Filipińczycy w średnim wieku. Jeden to wysoki oficjel z UPT. Drugi — prezes FiliTela, nowej, szybko rozwijającej się firmy telekomunikacyjnej, próbującej konkurować z odwiecznym monopolistą. Trzeci — wiceprezes firmy 24 Jam, sieci obejmującej prawie połowę wszystkich sklepów spożywczych na Filipinach i jeszcze trochę w Malezji. Randy z trudnością ich odróżnia, ale przysłuchując się ich rozmowom z Avim i dzięki indukcji, wkrótce potrafi dopasować twarz do każdej z wizytówek.

Pozostała trójka to dwoje Amerykanów i Nippończyk. Amerykanka ma na sobie lawendowe rybaczki pasujące kolorem do eleganckiego kostiumu i lakieru na paznokciach. Wygląda, jakby wyszła prosto z telezakupów, gdzie reklamowała sztuczne paznokcie albo domowy zestaw do trwałej ondulacji. Według wizytówki nazywa się Mary Ann Carson i podobno jest wiceprezesem firmy AVCLA — Asia Venture Capital Los Angeles; Randy niejasno przypomina sobie, że to firma inwestująca w Rozwijające się Azjatyckie Gospodarki. Amerykanin, blondyn, ze swą wielką szczęką wygląda paramilitarnie: czujny, zdyscyplinowany, opanowany — banda Charlene orzekłaby, że to agresja, której podłożem są ukryte poważne zaburzenia umysłowe. Reprezentuje Port Wolnocłowy Zatoka Subic. Nippończyk jest zarządzającym wiceprezesem filii absurdalnie olbrzymiego koncernu produkującego elektronikę. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, drobne ciało, wielką głowę w kształcie odwróconej gruszki bery, gęste szpakowate włosy i szkła w drucianych oprawkach. Często się uśmiecha i emanuje niezbitą pewnością siebie osoby, która wykuła na pamięć dwa tysiące stron encyklopedii biznesowego savoir-vivre'u.

Avi dłuższy czas próbuje puścić nagranie, które w tym momencie stanowi jakieś siedemdziesiąt pięć procent aktywów firmy Epiphyte. Zamówił je w świeżo założonej firmie multimedialnej w San Francisco — ten kontrakt to sto procent jej tegorocznych przychodów. „Tort kruszy się, gdy go kroić zbyt cienko” — mawia Avi.

Zaczyna się od ukradzionego z zapomnianego filmu telewizyjnego ujęcia hiszpańskiego galeonu prującego przez pełne morze. Napis: Morze Południowochińskie, A. D. 1699. Pierwotna monofoniczna ścieżka dźwiękowa została podkręcona i przepuszczona przez Dolby. Teraz robi wrażenie.

(- Połowa inwestorów z AVCLA interesuje się żeglarstwem — wyjaśnił Avi).

Cięcie na (wyprodukowane przez firmę multimedialną i gładko wmontowane) ujęcie brudnego i wyczerpanego marynarza w bocianim gnieździe, patrzącego przez mosiężną lunetę i wykrzykującego po hiszpańsku: „Ziemia, ziemia!”.

Cięcie. Kapitan galeonu, ogorzały, brodaty, wybiega z kajuty, by z Keatsowskim dzikim oczekiwaniem wpatrzeć się w horyzont. „Corregidor!” — wykrzykuje.

Cięcie. Kamienna wieża na szczycie zielonej tropikalnej wyspy. Strażnik zauważa (komputerowo wklejony) galeon na horyzoncie. Zwija ręce w trąbkę i woła po hiszpańsku: „Galeon! Galeon! Rozpalcie ogień!”.

(- Rodzina prezesa UPT pasjonuje się lokalną historią — powiedział Avi. — To oni prowadzą Muzeum Filipin).

Hiszpanie (naprawdę meksykańscy aktorzy) z radosnym okrzykiem ciskają płonące głownie na wielki stos suchego drewna, z którego bucha potężny płomień. Wystarczyłby, żeby w mgnieniu oka upiec wołu.

Cięcie. Blanki Fortu Santiago (pierwszy plan: rzeźbiony styropian, tło: cyfrowo wygenerowany krajobraz). Kolejny konkwistador zauważa ogień na horyzoncie. „Mira! El galleon!” — krzyczy.

Cięcie. Kilka ujęć mieszkańców Manili spieszących na nabrzeże, by podziwiać ogień sygnałowy. Wśród nich augustianin zaciskający owinięte różańcem dłonie i wykrzykujący coś kościelną łaciną (- rodzina prowadząca FiliTela ufundowała kaplicę w manilskiej katedrze) oraz elegancka rodzina chińskich kupców, rozładowująca bele jedwabiu z dżonki. (- 24 Jam, ta sieć sklepów spożywczych, jest własnością chińskich mieszańców).

Odzywa się narrator, głębokim, autorytatywnym głosem. Mówi po angielsku z filipińskim akcentem. (- Ten aktor jest bratem ojca chrzestnego wnuka prezesa UPT). Pod spodem pokazują się napisy po tagalsku. (- Goście z UPT są bardzo wrażliwi na punkcie swojego języka).

— W epoce świetności imperium hiszpańskiego przybycie galeonu z Acapulco zawsze było tu wydarzeniem roku. Wyładowany srebrem z bogatych amerykańskich złóż — płacił nim za azjatyckie jedwabie i korzenie. To srebro uczyniło Filipiny źródłem bogactwa dla całej Azji. Przybycie galeonu obwieszczało światło z Corregidoru, wysepki u wrót Zatoki Manilskiej.

Cięcie (nareszcie!) z rozświetlonych chciwością twarzy mieszkańców Manili na trójwymiarową grafikę przedstawiającą zatokę, półwysep Bata'an i wysepki u jego czubka, a wśród nich Corregidor. Kamera przelatuje przez zatokę i wykonuje zbliżenie Corregidoru, gdzie płonie sztuczny, źle wykonany ogień. Promień żółtego światła, jak strzał z fazera w „Star Treku”, leci nad wodą. Kamera śledzi go. Uderza w ścianę Fortu Santiago.

— Sygnały ogniowe to prosta technologia, znana już starożytnym. W języku nowoczesnej nauki to światło jest formą promieniowania elektromagnetycznego, rozchodzącego się w linii prostej, przez Zatokę Manilską, niosącego pojedynczy bit informacji. Lecz w epoce skąpej informacji ów jeden bit był dla mieszkańców Manili wszystkim.

Leci muzyka funky. Cięcie. Panorama dzisiejszej ruchliwej Manili. Centra handlowe i luksusowe hotele w Makati. Fabryki elektroniczne, uczniowie przed monitorami komputerów. Talerze satelitarne. Rozładunek statków w wielkim wolnocłowym porcie nad zatoką Subic. Mnóstwo, mnóstwo uśmiechów i uniesionych kciuków.

— Dzisiejsze Filipiny są obiecującym ekonomicznym dynamo. Gdy gospodarka się rozwija, zwiększa się także głód informacji — nie pojedynczych bitów, ale setek miliardów bitów. Lecz technologia ich przesyłania nie zmieniła się aż tak bardzo.

Znów trójwymiarowa animacja zatoki. Tym razem, zamiast ogniska, w najwyższym punkcie Corregidoru stoi wieża, a na niej tuba anteny mikrofalowej, i strzela w stronę stolicy neonowobłękitnymi falami sinusoidalnymi.

— Promieniowanie elektromagnetyczne — tutaj są to mikrofale — rozchodzą się po liniach prostych, do granicy widoczności i pozwalają szybko transmitować ogromne ilości informacji. Nowoczesne technologie szyfrujące zabezpieczają sygnał przed ewentualnym podsłuchaniem.

Cięcie. Znów galeon i strażnik.

— Dawniej położenie Corregidoru, u wejścia do zatoki, czyniło go naturalnym punktem obserwacyjnym — miejscem, gdzie zbierano informacje o nadpływających statkach.

Cięcie na barkę w zatoczce, wypuszczającą za burtę gruby, nasmołowany kabel; uwijający się nurkowie ze sznurami kulistych pomarańczowych boi.

— Dzisiaj lokalizacja Corregidoru czyni go idealnym miejscem do ułożenia głębinowych kabli światłowodowych. Płynące nimi informacje — z Tajwanu, Hongkongu, Malezji, Nipponu i Stanów Zjednoczonych — mogą być przesłane linią mikrofalową bezpośrednio do centrum Manili. Z szybkością światła!

Kolejna grafika 3-D. Tym razem komputerowo wymodelowana panorama Manili. Randy zna ją na pamięć, ponieważ to on, łażąc po mieście z odbiornikiem GPS, zebrał dane do tego cholerstwa. Strumień bitów z Corregidoru leci prosto przez zatokę i trafia w dziesiątkę — antenę na dachu zwyczajnie wyglądającego czteropiętrowego biurowca pomiędzy katedrą a Fortem Santiago. To siedziba firmy Epiphyte; na antenie widnieje jej dyskretne logo i nazwa. Potem inne anteny retransmitują informację do budynku UPT i po okolicy: do drapaczy chmur z Makati, instytucji rządowych w Quezon i bazy lotnictwa wojskowego na południe od miasta.

Boje hotelowi przerzucają na łódź wyściełany dywanem trap. Kiedy schodzi po nim Randy, kobieta wyciąga do niego dłoń. Randy wita się z nią.

— Randy Waterhouse.

Ona chwyta go za rękę i wciąga na pokład — nie tyle w geście powitalnym, ile chroniąc go przed wpadnięciem do wody.

— Cześć. Jestem Amy Shaftoe — mówi. — Witamy na glorii.

— Słucham?

— „Glory”. Ta dżonka nazywa się „Glory” — wyjaśnia. Mówi bardzo wyraźnie, jakby porozumiewała się przez szumiącą krótkofalówkę. — Właściwie to „Glory IV” — ciągnie. Ma akcent ze Środkowego Zachodu, odrobinę nosowy, jak z Południa, troszeczkę też filipiński. Gdyby spotkało się ją na ulicy jakiegoś amerykańskiego miasteczka, można by nie zauważyć śladów azjatyckiego pochodzenia w jej oczach. Ma ciemnobrązowe włosy z pasemkami od słońca, w sam raz tak długie, by dało się je związać w koński ogon — nie dłuższe.

— Sekundkę — mówi, wtyka głowę do sterówki i mówi coś do pilota, mieszaniną angielskiego i tagalskiego. Pilot kiwa głową, rozgląda się i zaczyna manipulować sterami. Fagasi zaczynają wciągać trap.

— Hej — spokojnie odzywa się Amy i rzuca każdemu z nich paczkę marlboro. Łapią je w powietrzu, szczerzą zęby i dziękują. „Glory IV” zaczyna odbijać od kei.

Przez kilka minut Amy kręci się po pokładzie, jakby sprawdzała kolejne elementy z listy w pamięci. Randy naliczył, oprócz niej i pilota, jeszcze czterech członków załogi — dwóch białych i dwóch Filipińczyków. Dłubią coś przy silnikach i sprzęcie do nurkowania; Randy pomimo wielu kulturowych i technologicznych barier odgaduje, że sprawdzają, czy nie ma błędów. Amy mija go kilka razy. Unika jego wzroku. To nie z nieśmiałości. Jej mowa ciała jest czytelna: „Dobrze wiem, że mężczyźni gapią się na każdą kobietę, jaka przypadkiem znajdzie się w okolicy, mając nadzieję, że jej fizyczne piękno, włosy, strój, zapach czy makijaż sprawią im przyjemność. Dopóki tego nie przezwyciężysz, będę to grzecznie i cierpliwie znosić”. Amy ma długie, szczupłe nogi i ręce, nosi poplamione farbą dżinsy, koszulkę bez rękawów i winylowe sandały. Po łodzi porusza się swobodnie. W końcu podchodzi do niego, przez chwilę patrzy mu w oczy, a potem, jakby znudzona, odwraca wzrok.

— Dzięki za przejażdżkę.

— Nie ma sprawy.

— Głupio mi, że nie dałem napiwku tym fagasom na przystani. Mogę ci to jakoś wynagrodzić?

— Możesz mi to wynagrodzić informacją — natychmiast odpowiada Amy. Amy wyciąga rękę i drapie się po karku. Łokieć wystawia w powietrze. Randy zauważa pod pachą mniej więcej miesięczne owłosienie, potem zerka na wystający spod koszulki tatuaż. — W końcu pracujesz w branży informatycznej, nie? — Obserwuje go, z nadzieją, że pojmie aluzję i roześmieje się, a przynajmniej uśmiechnie. Lecz on jest zbyt zatopiony w myślach, by to wyłapać. Amy znów odwraca wzrok, teraz ma sardoniczną minę — nie rozumiesz mnie, Randy, to całkiem normalne, wcale się nie przejęłam. Przypomina mu kilka znajomych lesbijek, zrównoważonych, pracujących fizycznie. Kasowały pod każdym względem wielkomiejskie lesby z ich kotami i nartami biegówkami.

Prowadzi go do klimatyzowanej kajuty z mnóstwem okien i ekspresem do kawy. Boazeria z imitacji drewna wygląda jak w podmiejskiej suterenie. Na ścianach pełno oprawnych w ramki oficjalnych dokumentów — licencji, rejestracji, a także czarno-białych zdjęć przedstawiających ludzi i łodzie. Pachnie kawą, mydłem i ropą. Jest też przywiązany gumowymi linami radiomagnetofon i pudło z butami pełne kompaktów, przeważnie albumów amerykańskich alternatywnych piosenkarek-kompozytorek, tych niezrozumianych przez nikogo, inteligentnych, ale uczuciowych, które bogacą się, sprzedając muzykę konsumentom, rozumiejącym, jak to jest być niezrozumianym{Oczywisty paradoks, ale nic nadzwyczajnego — Randy'emu, odkąd wyjechał z Ameryki, łatwiej przychodzą takie spostrzeżenia (przyp. aut.).}. Amy nalewa dwa kubki kawy, stawia je na przyśrubowanym do podłogi stole, grzebie w ciasnych kieszeniach dżinsów, dobywa wodoodporny plastikowy portfel, wyciąga dwie wizytówki i puszcza je po stole do Randy'ego. Chyba to ją bawi — na jej ustach pojawia się mały, prywatny uśmiech, znika jednak, gdy tylko spostrzega go Randy. Na wizytówkach widnieje logo Semper Marine Services i nazwisko: America Shaftoe.

— Masz na imię America? — pyta Randy.

Amy ze znudzeniem wygląda przez okno. Obawia się, że uczepi się tego tematu. — No.

— Gdzie chodziłaś do szkoły?

Najwyraźniej jest zafascynowana widokiem: jak okiem sięgnąć, wielkie frachtowce rozsiane po Zatoce Manilskiej. Randy wnioskuje, że obserwacja wielkich, pordzewiałych kadłubów jest ciekawsza niż rozmowa z nim.

— To jak, powiesz mi, o co tu chodzi? — pyta nagle Amy. Odwraca się doń twarzą, unosi kubek do ust i patrzy Randy'emu prosto w oczy.

Randy nie wie, co powiedzieć. Takie pytanie, zadawane przez nią, Amerikę Shaftoe, należałoby uznać za bezczelność. Jej firma, Semper Marine Services jest podwykonawcą na najniższym poziomie wirtualnej korporacji Aviego — jednym z tuzina ewentualnych kompletów nurków i łodzi do wynajęcia — a więc to trochę tak, jakby indagował cię dozorca albo szofer.

Lecz ona jest niezwykłą, inteligentną osobą i jest śliczna — wbrew własnym staraniom. Jako interesująca kobieta, w dodatku Amerykanka, domaga się wyższego statusu. Randy próbuje zachować ostrożność.

— Co konkretnie cię niepokoi?

Amy odwraca wzrok z obawą, że wyraziła się niewłaściwie.

— Nic szczególnego — wyjaśnia. — Po prostu jestem wścibska. Lubię, jak się mi opowiada. Nurkowie zawsze sobie siadają i opowiadają różne rzeczy.

Randy siorbie kawę. America ciągnie:

— W tej branży nigdy nie wiesz, kto da ci następną fuchę. Niektórzy mają naprawdę dziwne powody, żeby robić coś pod wodą, i to mnie właśnie interesuje. Bo to fajne! — zamyka kwestię, jakby był to faktycznie jedyny powód.

Randy patrzy na to jak na wysoce profesjonalne robienie z niego wała. Postanawia, że sprzeda Amy tylko wiadomości z biuletynu dla prasy.

— Wszyscy Filipińczycy mieszkają w Manili. Tam potrzebne są informacje. Jest drobny kłopot z ich dostarczeniem, bo ze wszystkich stron są góry, a z przodu Zatoka Manilska. Układanie w niej kabli jest koszmarem…

Kiwa głową. Oczywiście dawno to wie. Randy wciska przewijanie w przód.

— Świetnie nadaje się Corregidor. Z niego można strzelić w prostej linii łącze mikrofalowe, przez zatokę, do centrum Manili.

— Czyli że ty przedłużasz kabel idący z północnego Luzonu do zatoki Subic aż na Corregidor?

— Hm… dwie uwagi — mówi Randy i odczekuje, aż odpowiedź zgromadzi mu się w buforze wyjściowym. — Po pierwsze, uważaj z zaimkami. Co znaczy: „ty”? Pracuję dla firmy Epiphyte, którą od podstaw zaprojektowaliśmy tak, żeby działała nie sama dla siebie, lecz jako element wirtualnej korporacji, tak jakby…

— Wiem, co to takiego „epifit” — przerywa Amy. — A po drugie?

— No dobra. — Randy jest nieco zbity z tropu. — Dwa: mamy nadzieję, że przedłużenie kabla północnoluzońskiego to dopiero pierwsze z kilku łączy. Z czasem chcemy na Corregidor doprowadzić więcej kabli.

W głowie Amy zaczynają kręcić się trybiki. Przesłanie jest jasne: jeśli dobrze wykonają pierwsze zadanie, Semper Marine może podłapać kolejne zlecenia.

— W tym wypadku prace realizuje konsorcjum składające się z nas, FiliTela, 24 Jam i wielkiego nippońskiego koncernu elektronicznego.

— A co ma do tego 24 Jam? Przecież to sieć marketów.

— Oni są punktami sprzedaży detalicznej produktu firmy Epiphyte.

— Czyli czego?

— Pinogramów. — Randy gryzie się w język; już miał jej powiedzieć, że ta nazwa jest zastrzeżona.

— Pinogramów?

— To działa tak. Jesteś Emigracyjnym Pracownikiem Kontraktowym. Zanim wyjedziesz do Arabii Saudyjskiej, Singapuru, Seattle czy gdziekolwiek indziej, kupujesz od nas lub wynajmujesz takie urządzonko. Wielkości małej książki. Siedzi tam kamera wideo o wymiarach naparstka, ekranik i dużo, dużo kości pamięci. Te części są tu sprowadzane zewsząd — dostarczamy je do wolnocłowego portu nad Subic i montujemy w nippońskiej fabryce. Całość kosztuje więc tyle, co nic. W każdym razie zabierasz je ze sobą. Jak masz ochotę nagrać coś dla rodziny, włączasz to, celujesz kamerą w siebie i filmujesz. Taka wideopocztówka. Nagranie ląduje w pamięci. Jest bardzo mocno skompresowane. Potem podłączasz urządzonko do linii telefonicznej i pozwalasz mu odprawić czary.

— Jakie czary? Że wysyła wideo przez telefon?

— Właśnie.

— Przecież już od dawna ludzie bawią się wideotelefonami?

— Różnica polega na naszym oprogramowaniu. Nie próbujemy przesyłać obrazu w czasie rzeczywistym — to byłoby za drogie. Zapisujemy dane na naszych serwerach i wykorzystujemy czas poza szczytem, kiedy ruch w sieci jest mały. Wtedy przepychamy dane przez kable. To wychodzi taniej. W końcu lądują w naszym biurze w Intramuros. Stamtąd technologią bezprzewodową możemy je przesłać do sklepów 24 Jam w całej Manili. Do odebrania wystarcza mała okrągła antenka na dachu, dekoder i zwyczajny magnetowid pod ladą. Tutaj pinogram nagrywa się na zwykłą kasetę wideo. Kiedy mama wpada do sklepiku po jajka albo tata po papierosy, sklepikarz mówi: „O, dzisiaj przyszedł do was pinogram” i daje im kasetę. Mogą ją zabrać do domu i obejrzeć nowiny od syna z zagranicy. A kiedy się nacieszą, przynoszą kasetę z powrotem do 24 Jam.

Mniej więcej w połowie tej gadki Amy łapie, o co chodzi, znów wbija wzrok w okno i zaczyna językiem wydobywać kawałek jedzenia spomiędzy zębów. Robi to z kulturalnie zamkniętymi ustami; mimo to wydaje się zajęta tym bardziej niż wykładem na temat pinogramów.

Randy'ego paraliżuje niesamowity, szalony strach, że ją znudzi. Nie żeby go zauroczyła — według niego istnieje jakieś pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że jest lesbijką — a on wie swoje. Jest tak otwarta i prostolinijna, iż czuje, że w nagrodę powinien wszystko jej powiedzieć.

Dlatego właśnie nie cierpi biznesu. Zawsze chce wszystkim wszystko powiedzieć. Chce się z ludźmi zaprzyjaźniać.

— Niech zgadnę — mówi Amy. — Ty jesteś gościem od oprogramowania.

— Tak — przyznaje Randy, przybierając nieco obronną postawę — ale oprogramowanie to jedyna ciekawa rzecz w tym całym przedsięwzięciu. Cała reszta to tłoczenie tablic rejestracyjnych.

To trochę ją pobudza.

— Tłoczenie tablic?

— Tak mówimy z moim wspólnikiem. W każdym projekcie jest coś twórczego — trzeba opracować nową technologię albo coś takiego. Cała reszta — dziewięćdziesiąt dziewięć procent — to podpisywanie umów, zdobywanie kapitału, chodzenie na spotkania, marketing i sprzedaż. To właśnie nazywamy tłoczeniem tablic.

Kiwa głową, wyglądając przez okno. Randy już prawie ma jej powiedzieć, że Pinogramy mają zapewnić im odpowiednie przychody, tak żeby mogli przejść do części drugiej biznesplanu. To na pewno wyniosłoby go trochę ponad nudnego programistę. Lecz Amy mocno dmucha na filiżankę z kawą, jakby gasiła świeczkę, i mówi:

— Okay. Dzięki. To chyba było warte tych trzech paczek papierosów.

Загрузка...