Łamacz kodów

Waterhouse musi mieć ten sejf na oku; Shaftoe'a swędzą łapy, żeby otworzyć go za pomocą materiałów wybuchowych, a Chattan (bądź co bądź, przełożony) chce wysłać go do Londynu, żeby otworzyli go eksperci w Broadway Buildings. Waterhouse chciałby tylko spróbować samemu — zobaczyć, czy mu się to uda.

Chattan ma rację. Jednostka 2702 ma bardzo jasno sprecyzowane i specjalistyczne zadania, do których z pewnością nie należy otwieranie kas pancernych z U-Bootów. Jednostka nie zajmuje się też wyciąganiem kas pancernych ani informacji kryptologicznych z rozbitych U-Bootów. Zrobili to tylko dlatego, że byli jedynymi ludźmi z uprawnieniami Ultra w okolicy, a niestabilne położenie U-553 nie dawało czasu na ściągnięcie specjalistów z Bletchley Park.

Lecz chęć otwarcia sejfu samemu nie ma nic wspólnego z misją Jednostki 2702 ani jego służbowymi obowiązkami, ani nie przyczyni się do wygrania wojny. Po prostu go do tego ciągnie. Nie ma pojęcia dlaczego. Nawet kiedy zjeżdżał po linie z U-553 na torpedowiec, sieczony falami i wiatrem, z rozwaloną głową i stłuczoną ręką, nie wiedząc, czy dotrze na łódź, czy zanurkuje w Atlantyku, wspominał nieskończenie drobne drgania, wyczuwane na wpół zamarzniętymi neuronami w opuszkach palców. Nawet gdy Enoch Root cerował go na pokładzie łodzi, Waterhouse w myślach konstruował i wyobrażał sobie uproszczony model logiczny bębnów sejfu. Nawet gdy reszta Jednostki 2702 zwaliła się do łóżek i hamaków, obandażowany Waterhouse z ręką na temblaku snuje się po gładkich korytarzach lepszego skrzydła zamku, szukając paru używanych żyletek i kawałka węgla.

Żyletki znajduje w koszu na śmieci, a węgiel drzewny wykrada z pomieszczenia, w którym Ghnxh trzyma Galwanicznego Lucyfera. Przynosi je, plus spory kawał kleju stolarskiego i lampę lutowniczą, do kaplicy, gdzie wszyscy inni śpią. Szeregowcy leżą w nawie{Słowo nawa pochodzi od łac. navis — statek, okręt (przyp. tłum.).}, jak przystało na marines, czyli piechotę morską. Oficerowie — w transeptach: Chattan ma dla siebie cały południowy, Waterhouse, Root oraz porucznicy marines i SAS zajmują północny. Po wschodniej stronie zawieszono niewielką część niewiarygodnego zapasu plandek Jednostki 2702, osłaniając Najświętsze ze Świętych — prezbiterium, gdzie kiedyś znajdowało się Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. Teraz stoi tam Model S-27 firmy Hallicrafters, piętnastolampowe superheterodynowe radio z najnowocześniejszymi lampami wysokiej częstotliwości, odbierające UKF od 27 do 143 MHz, w modulacji AM, FM i CW. Ma nawet wskaźnik siły sygnału, który przydawałby się, gdyby naprawdę prowadzili stąd namiary. Ale nie robią.

Za brezentowymi płachtami palą się światła: jeden z marines śpi na krzesełku przed ołtarzem. Waterhouse budzi go i odsyła do łóżka. Żołnierz jest zawstydzony; wie, że miał nie spać i kręcić anteną dla zachowania pozorów.

Radio prawie nie było używane — włączają je tylko wtedy, gdy z wizytą przychodzi jakiś Niewtajemniczony. Stoi na ołtarzu, nowiutkie, jakby dopiero co wyszło z fabryki Hallicrafters w Chicago. Wszystkie ozdoby ołtarza (jeśli kiedykolwiek je miał) w ciągu wieków pochłonął ogień, zgnilizna, szaber i zęby budujących gniazda skerrów. Ocalał tylko prostopadłościenny bazaltowy monolit, poznaczony śladami narzędzi, którymi go wyciosano. Doskonały fundament dla dzisiejszego doświadczenia.

Waterhouse wnosi nań sejf ze szkodą dla ścięgien i kręgów w krzyżu. Kasa jest cylindryczna jak fragment lufy okrętowego działa. Kładzie ją na plecach, tak że okrągłe drzwiczki z okrągłą tarczą pośrodku patrzą w sufit jak ślepe oko — promieniste linie na pokrętle bardzo przypominają plamki na tęczówce.

A za pokrętłem znajduje się jakiś mechanizm, który doprowadził Waterhouse'a do białej gorączki, do szaleństwa: kręcąc tarczą w pewien sposób, powinno się to wszystko ustawić tak, żeby drzwiczki dały się otworzyć. I tyle. Tylko dlaczego, cholera, ciągle są zamknięte? Dlaczego ta maleńka przestrzeń wewnątrz — niecałe dziewięć litrów — może tak różnić się od przestrzeni, z którą robi, co chce? Co tam, do cholery, jest?

Klej wygląda jak kiepski bursztyn, ma skazy i bąble, ale wciąż jest piękny. Zapala lampkę lutowniczą i przesuwa nią nad krawędzią kostki. Klej roztapia się i skapuje na drzwiczki sejfu tuż obok tarczy, tworząc kałużę wielkości srebrnej dolarówki.

Waterhouse pospiesznie wtyka w niego równoległe do siebie dwie pojedyncze żyletki, oddalone mniej więcej o dwa centymetry niebezpiecznie celują ostrzami w górę. Przytrzymuje je przez parę chwil — klej szybko tężeje, bo lodowaty metal sejfu błyskawicznie wysysa z niego ciepło. Pod żyletki podłożył dwie wykałaczki, aby mieć pewność, że tępe końce nie dotykają drzwiczek sejfu — nie chciałby, żeby miały ze sobą połączenie elektryczne.

Do obu żyletek przylutowuje kabelki i ciągnie je przez ołtarz w stronę radia. Potem bierze kawałek węgla drzewnego i kładzie go na ostrzach. Powstaje mostek.

Wyszarpuje tylną ściankę radia i wykonuje parę przeróbek. W zasadzie to już prawie to: potrzebne mu urządzenie, które zamieni impulsy elektryczne na dźwięk i wpompuje go do słuchawek — właśnie tak działa radio. Jednak źródłem sygnału nie jest już nadajnik na okręcie podwodnym, lecz prąd płynący przez kabelki Waterhouse'a do lewej żyletki, przez węglowy mostek, prawą żyletkę i z powrotem drugim kablem.

Ale podłączenie wszystkiego w ten sposób to trochę roboty. Kiedy trafia w ślepą uliczkę i denerwuje się, chwilę kręci anteną, udając, że namierza U-Boota. Wtedy przychodzi mu do głowy nowy pomysł i wraca do pracy.

Kiedy świta, słyszy pisk w słuchawkach — dwóch bakelitowych miseczkach spiętych czymś przypominającym prymitywne narzędzie chirurgiczne i połączonych z radiem skrętką z czarnego i czerwonego kabla. Ścisza radio i nasadza słuchawki na głowę.

Wyciąga dłoń i trąca sejf opuszką palca. W słuchawkach rozlega się bolesny grzmot. Przesuwa palcem po powierzchni i słyszy metaliczny grzechot. Węglowy mostek przy najlżejszym drgnięciu podskakuje na ostrzach żyletek, zwierając i rozwierając obwód, a tym samym modulując prąd elektryczny. Powstał mikrofon, który działa — aż za dobrze.

Zabiera dłoń. Przez chwilę tylko siedzi i słucha. Słyszy tupot skerrów kradnących racje żywnościowe Jednostki. Słyszy oddalone o wiele kilometrów uderzenia fal o brzeg i łomotanie łysych opon Taksówki na dziurawej Drodze. Oj, chyba Taksówka ma coś nie tak z geometrią! Słyszy skrob, skrob Margaret myjącej kuchenną podłogę, drobne arytmie w biciu serc szeregowych żołnierzy, huk lodowców odrywających się od wybrzeży Islandii i basowy poszum śrub statków w zbliżających się konwojach. Lawrence Pritchard Waterhouse jest włączony we wszechświat w sposób, który bije na głowę nawet Bletchley Park.

Środkiem tego wszechświata jest kasa pancerna z U-553, a jej oś przechodzi przez środek Tarczy — teraz Waterhouse ma ją w ręku. Zanim czegokolwiek dotknie, ścisza radio, żeby bębenki mu nie strzeliły. Tarcza kręci się z oporem, lecz płynnie, jak osadzona na łożyskach gazowych. Jest jednak jakieś tarcie — zmarznięte palce Waterhouse'a nie wyczuwają go, ale w słuchawkach brzmi jak skalna lawina.

Kiedy przesuwają się bębenki, brzmią jak łoskot głównej zasuwy bramy piekieł. Po dłuższej chwili i kilku falstartach zaczyna się nieco orientować; nie wie ani z ilu liczb składa się szyfr, ani w którą stronę pokręcić tarczą na początku. Potem jednak zaczynają się ujawniać prawidłowości — dochodzi wreszcie do następującej kombinacji:

23 w prawo, 37 w lewo, 7 w prawo, 31 w lewo, 13 w prawo.

Słyszy solidny trzask i czuje w duchu, że może już zdjąć słuchawki. Kręci gałeczką znajdującą się tuż obok tarczy, cofając zapadki promieniście blokujące drzwi. Otwiera drzwiczki, unikając ostrych żyletek, i zagląda do środka.

Towarzyszące temu rozczarowanie nie ma nic wspólnego z zawartością sejfu. Jest rozczarowany, ponieważ rozwiązał problem i wraca do podstawowego stanu — nudy i lekkiego podenerwowania, który zawsze ogarnia go, kiedy nie robi tego, co powinien — na przykład nie otwiera zamków wytrychem ani nie łamie szyfrów.

Wtyka rękę do sejfu aż po dno i znajduje metalowy przedmiot mniej więcej o wymiarach hot doga. Wiedział, że tam będzie: przedtem przewracali sejf w jedną i drugą stronę, jak dzieci potrząsające paczkami wyszperanymi w szafie przed gwiazdką. W środku coś się suwało — brzdęk, brzdęk. Zastanawiali się, co to takiego.

Przedmiot jest tak ciężki i tak szybko wyciąga ciepło z jego dłoni, że w dotyku prawie parzy. Potrząsa ręką, by przywrócić krążenie, łapie to coś, błyskawicznie wyciąga i upuszcza na ołtarz. Podskakuje raz, dwa razy, przenikliwie dzwoniąc — to najbliższy muzyce dźwięk, jaki rozbrzmiał w tej kaplicy od wieków. Lśni wesoło w świetle gołych żarówek. Waterhouse wpatruje się w ten blask; od wielu tygodni mieszkał na szarym i pochmurnym Qwghlm, chodząc i sypiając w rzeczach koloru czarnego, khaki lub zgniłooliwkowego. Przedmiot hipnotyzuje go swą jaskrawością i pięknem, tak różnym od szorstkiego i brzydkiego bazaltu, zanim jeszcze uświadamia sobie, że widzi sztabkę złota.

Sztabka nieźle sprawdza się jako przycisk do papierów — to dobrze, bo w kaplicy są przeciągi, a resztę zawartości kasy stanowią cieniutkie przebitki, ulatujące przy najlżejszym powiewie. Kartki są delikatnie pokratkowane, a w kratkach wpisano ręcznie duże litery — w grupach po pięć.

— No, patrzcie państwo, co tam było! — mówi cichy głos. Waterhouse unosi głowę i napotyka niepokojąco spokojny i niewzruszony wzrok Enocha Roota.

— Zaszyfrowane wiadomości — odpowiada Waterhouse. — Nie z Enigmy.

— Nie, nie. Mówię o Źródle Wszelkiego Grzechu, tym tutaj. — Usiłuje podnieść sztabkę, ale ześlizgują mu się palce. W końcu udaje mu się unieść ją z ołtarza. Jakiś szczegół przykuwa jego uwagę, podsuwa sztabkę pod żarówkę i wpatruje się w nią z kliniczną intensywnością, mrużąc oczy jak szlifierz diamentów.

— Ma wybite znaki Hanzi — mówi.

— Co takiego?

— Chińskie albo japońskie. Nie, chińskie — tu jest pieczęć banku w Szanghaju. A tutaj jakieś liczby — próba i numer seryjny. — Jak na misjonarza zna się na tym nadspodziewanie dobrze.

Do tej chwili sztabka złota nic dla Waterhouse'a nie znaczyła — po prostu spory kawał pierwiastka chemicznego, jak ołowiany ciężarek albo butla rtęci. Lecz zainteresował go fakt, że może ona być nośnikiem informacji. Koniecznie musi wstać i się przyjrzeć. Root ma rację: na wierzchu sztabki odciśnięto maleńkie orientalne znaczki. Drobniutkie fasetki ideogramów łyskają w świetle; pomiędzy dwoma połówkami Osi przeskakują iskry.

Root kładzie złoto na ołtarzu. Podchodzi do stolika z materiałami piśmiennymi, bierze arkusz przebitki i nowy ołówek. Wraca do ołtarza i kładzie kartkę na wierzchu sztabki, potem zasmarowuje ją ołówkiem, odkalkowując stempel ze spodu. Po chwili ma w dłoni idealną, szczegółową kopię napisów ze sztabki. Składa ją, wtyka do kieszeni i odkłada ołówek z powrotem na stolik.

Waterhouse dawno już zabrał się z powrotem do studiowania papierów z sejfu. Wszystkie liczby pisała ta sama osoba. Teraz, po odcedzeniu ze ścieków wszystkich innych papierzysk z kajuty kapitana, zna dobrze jego charakter pisma: szyfr notował kto inny.

Format wiadomości jasno sugeruje, że to nie Enigma. Wiadomości z Enigmy zawsze zaczynają się dwiema grupami po trzy litery, które mówią odbierającemu, jak ma ustawić tarcze w maszynie. Na tych kartkach nie ma czegoś takiego. Musi to więc być inny szyfr. Jak każde nowoczesne państwo, Niemcy mają obfitość różnych szyfrów, niektóre książkowe, inne maszynowe. Bletchley Park złamał większość z nich.

Lecz ćwiczenie i tak zapowiada się interesująco. Skoro przyjechała reszta Jednostki 2702, ciężko będzie o czułe sam na sam z Margaret, a nie ma tu żadnych innych rozrywek. Próba złamania szyfru idealnie wypełni ziejącą pustkę, która powstała w jego głowie natychmiast po otwarciu sejfu. Wykrada kilka kartek papieru dla siebie, siada przy biurku i przez godzinę lub dwie zajmuje się przepisywaniem zaszyfrowanego tekstu, po dwa i trzy razy sprawdzając każdą grupę kodów, by mieć pewność, że kopia jest idealna.

Z jednej strony, to cholernie upierdliwe. Z drugiej zaś — pozwala mu przyjrzeć się szyfrowi na najniższym poziomie. To może przydać się później. Niesamowita zdolność wyławiania prawidłowości w chaosie nie zadziała, jeśli najpierw nie zanurzy się w nim. Od razu tych prawidłowości nie zobaczy w jakikolwiek świadomy sposób. Ale być może, kiedy przesunie przed oczyma i przepuści przez ołówek te litery, do pracy zabierze się jakaś podświadoma część mózgu, która niespodziewanie podsunie mu jak na tacy wskazówkę — albo i całe rozwiązanie — za parę tygodni, kiedy będzie się golił albo kręcił anteną.

Od pewnego czasu niejasno uświadamia sobie, że Chattan i reszta już wstali. Szeregowcom nie wolno wchodzić do prezbiterium, ale oficerowie zbierają się i podziwiają złotą sztabkę.

— Łamiesz szyfr, Waterhouse? — pyta Chattan, podchodząc do biurka. Ręce ogrzewa kubkiem z kawą.

— Robię kopię — odpowiada Waterhouse, i dodaje chytrze: — Na wypadek gdyby oryginały zniszczyły się w transporcie.

— Bardzo zapobiegliwie. — Chattan kiwa głową. — Słuchaj, nie schowałeś gdzieś drugiej sztabki, co?

Waterhouse jest w wojsku na tyle długo, że nie chwyta przynęty.

— Dźwięk, który słyszeliśmy przy przechylaniu sejfu, wskazywał, że w środku jest tylko jeden ciężki przedmiot.

Chattan śmieje się i siorbie kawę.

— Ciekaw byłbym, Waterhouse, czy potrafiłbyś złamać ten szyfr. Kusi mnie, by się założyć o jakieś pieniądze.

— Bardzo chętnie, sir, ale to nie byłby uczciwy zakład — odpowiada Waterhouse. — Są duże szanse, że Bletchley Park już złamał ten szyfr.

— Dlaczego tak sądzisz? — rzuca Chattan w roztargnieniu.

Pytanie jest tak głupie jak na kogoś na stanowisku Chattana, że Waterhouse jest zdezorientowany.

— Sir, Bletchley Park złamał niemal wszystkie niemieckie szyfry, wojskowe i dyplomatyczne.

Chattan udaje rozczarowanie.

— Waterhouse! Co za nienaukowe podejście. Robisz nieuprawnione założenia.

Waterhouse zastanawia się i próbuje dojść, co to wszystko znaczy.

— Przypuszcza pan, że ten szyfr nie jest niemiecki? Albo że nie jest rządowy ani wojskowy?

— Ja tylko ostrzegam was przed czynieniem założeń — odpowiada Chattan. Waterhouse wciąż duma nad znaczeniem tych słów, gdy podchodzi doń Robson, dowódca plutonu SAS.

— Sir, chciałbym poznać szyfr, żeby przekazać go naszym chłopakom w Londynie.

— Szyfr? — tępo pyta Waterhouse. To słowo wyrwane z kontekstu mogłoby znaczyć cokolwiek.

— Tak, sir, do sejfu! — uściśla Robson.

— Och. — Waterhouse'a irytuje lekko, że pytają go o to. Nie ma sensu zapisywać kombinacji, kiedy ma się pod ręką sprzęt do otwierania sejfów. Lepiej mieć algorytm otwierania wszystkich sejfów niż jedno szczególne rozwiązanie tego problemu. — Nie pamiętam. Zapomniałem.

— Zapomniał pan? — pyta Chattan. Mówi to w imieniu Robsona, który chyba z całej siły gryzie się w język. — A może najpierw pan gdzieś zanotował?

— Nie — mówi Waterhouse. — Ale pamiętam, że składa się tylko z liczb pierwszych.

— No! To zawęża liczbę kombinacji! — pogodnie rzuca Chattan. Lecz Robsona to nie pociesza.

— I że jest w sumie pięć liczb, co interesujące, ponieważ…

— …ponieważ piątka sama jest liczbą pierwszą! — kończy Chattan. Waterhouse po raz kolejny z przyjemnością zauważa, że jego dowódca odebrał kosztowne i porządne wykształcenie.

— Świetnie — syczy przez zęby Robson. — Przekażę to odbiorcom.

Загрузка...