Początek

Z punktu widzenia uprzywilejowanych, białych, męskich technokratów (na dodatek dumnych z tego), na przykład Randy'ego Waterhouse'a i jego przodków, Palouse było jednym wielkim, zamieszkanym laboratorium nieliniowej aerodynamiki i teorii chaosu. Niewiele było tu istot żywych, dlatego obserwacji nie utrudniały drzewa, kwiaty, fauna oraz nużąco liniowe i racjonalne wytwory ludzkiej ręki. Góry Kaskadowe zatrzymywały cały ciepły, wilgotny, świeży wiatr od Oceanu Spokojnego, nawilżając nim nartostrady po zachodniej stronie i rosząc wilgocią twarze narciarzy z Seattle; resztki bryzy natomiast zawracały na północ ku Vancouver lub na południe — do Portland. Dlatego powietrze dla Palouse musiało być hurtowo sprowadzane z Jukonu i Kolumbii Brytyjskiej. Płynęło przez zastygłe, wulkaniczne pustkowie stanu Waszyngton mniej lub bardziej ciągłą laminarną strugą, która (jak podejrzewał Randy), trafiając do Palouse, rozgałęziała się w plątaninę rzek, strumieni i zalewów, opływających łyse, opuchnięte wzgórza i zlewających się z powrotem w suchych dolinach. Lecz wiatr nie zlewał się już w ciągłą strugę jak przedtem. Wzgórza wprowadziły w układ entropię. Można ją było przerzucać z miejsca w miejsce, ale nie usunąć — tak jak garść miedziaków w dzieży z ciastem chlebowym. Entropia objawiała się wirami, zawirowaniami i nagłymi podmuchami. Wszystko to dawało się łatwo obserwować, gdyż latem w powietrzu było pełno pyłu lub dymu, zimą zaś — miecionego wiatrem śniegu.

W Whitman wirów pyłowych — tańczących diabłów — było pewnie tyle, co szczurów w średniowiecznym Kantonie. Randy ganiał je w drodze do szkoły. Niektóre były tak małe, że prawie dawały się zamknąć w dłoni, inne wyglądały jak niewielkie tornada, kilkanaście albo kilkadziesiąt metrów wysokości — pojawiały się na wzgórzach albo nad centrami handlowymi, jak biblijne proroctwa przefiltrowane przez technologię efektów specjalnych z niskobudżetowego filmu oraz beznadziejnie dosłowne oko reżysera filmów akcji z lat pięćdziesiątych. Przynajmniej potrafiły nieźle wystraszyć przyjezdnych. Kiedy Randy nudził się w szkole, wyglądał przez okno i obserwował, jak tańczące diabły ganiają się po boisku. Czasami wir, mniej więcej wielkości samochodu, szybował przez kwadraty kortów, między huśtawkami i trafiał prosto na małpi gaj, staroświecki, bez zabezpieczeń, paraliżujący dzieci strachem — pospawał go jakiś średniowieczny ślusarz i osadził w betonie — taka twarda szkoła życia, w której przeżywa najsprawniejszy. Na nim tańczący diabeł z pozoru się zatrzymywał. Tracił kształt i zmieniał się w obłok pyłu, który powoli opadał na ziemię, jak przystało na wszystkie rzeczy-cięższe-od-powietrza. Lecz potem pojawiał się znienacka po drugiej stronie małpiego gaju i leciał dalej. A czasem wykluwały się dwa wiry i pędziły w przeciwnych kierunkach.

Idąc do szkoły, Randy poświęcał mnóstwo czasu na ściganie i wykonywanie zaimprowizowanych doświadczeń na tańczących diabłach. Raz nawet, goniąc wir wielkości wózka sklepowego, by wskoczyć mu do środka, wpadł na chłodnicę hamującego z piskiem opon buicka. Wiedział, że te twory są jednocześnie delikatne i mocne. Można było nadepnąć wir nogą, a on czasem zwyczajnie ją omijał albo zawirował wokół niej i leciał dalej. Czasem jednak, kiedy próbowałeś złapać diabła w ręce, znikał — ale potem unosiłeś wzrok i widziałeś go, jak spokojnie sobie leci dalej, pięć metrów od ciebie. Później, kiedy zaczął się uczyć fizyki, sama idea materii organizującej się spontanicznie w coś groteskowo nieprawdopodobnego, acz niewątpliwie dość trwałego, sprawiała, że przechodziły go ciarki.

Prawa fizyki, przynajmniej w sztywnym, szkolnym ujęciu, nie przewidywały istnienia tańczących diabłów. W standardowej szkolnej nauce obowiązuje pewna niepisana zasada: kompetentny, acz znudzony, mało pewny siebie i dlatego śmiertelnie poważny nauczyciel wykłada fizykę; wśród słuchaczy są przyszli inżynierowie, którzy będą odpowiedzialni za konstruowanie mostów niezawalających się niespodziewanie oraz samolotów nienurkujących znienacka w ziemię z szybkością tysiąca kilometrów na godzinę — z definicji wiadomo, że pocą im się dłonie i stają się wredni, kiedy wykładowca zaczyna dryfować i bredzić coś o dziwacznych i całkiem nieintuicyjnych zjawiskach. Są też studenci fizyki, którzy opierają swą pewność siebie głównie na mniemaniu, że są bystrzejsi i czystsi moralnie niż studenci nauk technicznych — z definicji wiadomo, że nie chcą nawet słyszeć o czymś, co nie ma, kurwa, żadnego sensu. Ta niepisana zasada każe profesorowi mówić (mniej więcej te słowa): pył jest cięższy niż powietrze, a zatem spada na ziemię. Tyle wiadomo o pyle. Inżynierom podoba się to, ponieważ lubią, żeby wszystkie kwestie były zamknięte i przyszpilone jak motyle w gablotach. Fizykom też — ci lubią myśleć, że rozumieją wszystko. Nikt nie zadaje trudnych pytań. A za oknami po kampusie wciąż uganiają się tańczące diabły.

A teraz, gdy Randy odwiedza Whitman po raz pierwszy od kilku lat i widzi zygzakujące po pustych ulicach tańczące lodowe diabły (bo jest zima), skłonny jest raczej przyjąć ogólniejszy punkt widzenia, mniej więcej taki: te diabły, te wiry, są skutkiem istnienia gór i dolin, przez które wiele kilometrów temu przedostał się wiatr. Ale Randy, przybysz z zewnątrz, ma ruchomy układ odniesienia i postrzega rzeczy z punktu widzenia wiatru — nie poprzez statyczny układ odniesienia małego chłopca, który rzadko wyjeżdżał z miasta. W układzie odniesienia związanym z wiatrem, on (wiatr) nie porusza się, a ruchome wzgórza i doliny wyjeżdżają zza horyzontu, nadbiegają ku niemu, zakłócają go i zostają z tyłu, zmuszając, by sam radził sobie ze skutkami. Niektóre z tych skutków to pyłowe lub lodowe wiry. Gdyby na drodze wiatru stało coś jeszcze, na przykład ekspansywne miasto wypełnione budynkami, byłby to koniec bajki — wiatr całkiem by się rozwichrzył i przestał istnieć jako jedna spójna rzecz, a wszystkie aerodynamiczne zjawiska skurczyłyby się do niezauważalnej skali mikrowirów wokół igieł sosnowych i anten samochodowych.

Dobrym przykładem jest parking pod akademikiem imienia Waterhouse'a; zwykle jest pełen samochodów i zupełnie rozprasza wiatr. Na zapchanym parkingu nie ujrzysz tańczących diabłów, jedynie niesprecyzowane strużki martwego, zdezintegrowanego wiatru. Ale są ferie świąteczne i na parkingu, który służy też za strefę bezpieczeństwa dla boiska futbolowego, gdyż jest wielkości poligonu artyleryjskiego, stoją ledwo trzy samochody. Asfalt ma szary kolor wyłączonego monitora. Lodowy pył, jak lotny gaz, tańczy po nim swobodnie, niczym warstewka benzyny na ciepłej wodzie, chyba że trafi na lodowy sarkofag jednego z trzech porzuconych samochodów — najwyraźniej stoją tutaj od paru tygodni; wszystkie inne odjechały na ferie. Każde z aut jest przeszkodą tworzącą długi na setki metrów układ kilwaterów i stojących wirów. Tutejszy wiatr to coś lśniącego i ściernego, wieczny, kłujący w twarz i oczy wątek w tkaninie czasoprzestrzeni, zamieszkany przez potężne ogniste łuki w kolorze platynowym blond, lecące wprost z niskiego, zimowego słońca. To dlatego, że jest przesycony krystaliczną wodą: lodowymi igiełkami, mniejszymi niż płatki śniegu; pewnie to po prostu pojedyncze nóżki płatków śniegu, odłamane i uniesione w powietrze przez wiatr szalejący nad szczytami kanadyjskich zasp. Uniesione w powietrze lecą nieprzerwanie, chyba że znajdą się w jakiejś enklawie stojącego powietrza — oku wiru albo nieruchomej warstwie śniegu za zaparkowanym samochodem. Dlatego, po kilku tygodniach, wiry i fale stojące stały się widoczne jak obrazy samych siebie w trójwymiarowej wirtualnej rzeczywistości.

Nad tym wszystkim wznosi się Dom Studenta im. Waterhouse'a — wysokie bloczysko, żadna osoba ważna na tyle, by patronować akademikowi, nie chciałaby, by go nazwano jej imieniem. Z jego niestosownych klimatycznie potężnych okien widokowych rozbłyskuje to samo beznadziejne, zielone światło, jakie wydobywa się z zarośniętych glonami domowych akwariów. Snują się po nim dozorcy z maszynami wielkości wózków z hot dogami, walcząc z kilometrowymi, grubymi na palec, pomarańczowymi przedłużaczami, usuwając piwne rzygi i sztuczny popcornowy tłuszcz z szarych mat, które — kiedy Randy ostatni raz się im przyglądał — wyglądały raczej na symbole lub odniesienia do dywanów niż same dywany. Randy, wjeżdżając na główny podjazd i mijając wielki nagrobek z napisem „Dom Studenta im. Waterhouse'a”, nie omieszkał spojrzeć na wprost przez szybę i frontowe okna akademika na wielki portret swego dziadka, Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a — jednej z kilkunastu, w większości już nieżyjących, osób konkurujących o ten bezsensowny tytuł wynalazcy komputera cyfrowego. Portret jest solidnie przykręcony do ściany z pustaków w holu i zamknięty centymetrowej grubości płytą pleksi, którą trzeba wymieniać co kilka lat, gdyż mętnieje od zadrapań i drobnych aktów wandalizmu. Widziany przez to mleczne bielmo Lawrence Pritchard Waterhouse w doktorskiej todze wygląda ponuro i majestatycznie. Jedną stopę postawił na podwyższeniu, rękę złożył na uniesionym kolanie, połę togi trzyma pod pachą, a drugą rękę — na biodrze. Ma to być dynamiczna pozycja, Waterhause wychylony na wiatr przyszłości, kojarzy się jednak z niedowierzającym, „co u licha robią tutaj ci wszyscy maluczcy”.

Poza trzema autami w pancernych skorupach ze zmieszanego z kurzem lodu na parkingu nie ma nic, oprócz kilkudziesięciu antycznych mebli i paru innych skarbów — na przykład kompletnego serwisu do kawy ze srebra wysokiej próby i pociemniałego od starości kufra. Podjeżdżając ku nim, w towarzystwie wuja Reda i ciotki Niny, Randy widzi, że chłopaki Shaftoe'a wywiązali się z zadania, za które mają otrzymać dniówkę w wysokości minimalnej płacy plus dwadzieścia pięć procent; to znaczy — przesunęli wszystkie graty z miejsca, gdzie wyładowali je wuj Geoff i ciocia Anne, na Początek.

Wuj Red, w geście przyjaźni i wujowskiej serdeczności, a ku wyraźnej niechęci cioci Niny, usiadł na przednim siedzeniu acury, pozostawiwszy ciotkę z tyłu, gdzie czuje się bardziej odizolowana, niż wymaga tego sytuacja. Cały czas przesuwa się na boki, próbując uchwycić w lusterku wstecznym spojrzenie to Randy'ego, to wuja. Podczas dziesięciominutowej jazdy z hotelu Randy musiał korzystać tylko z zewnętrznych lusterek; kiedy tylko zerknął w wewnętrzne, napotykał rozszerzone źrenice ciotki, wycelowane w jego gardło jak lufy dubeltówki. Strumień powietrza z nagrzewnicy tworzy akustyczną izolację między przodem a tyłem auta, która kumuluje się z niemal zwierzęcą wściekłością i stresem ciotki; powstaje wybuchowa i bardzo niebezpieczna mieszanka.

Randy jedzie prosto na Początek układu współrzędnych — przecięcie osi X i Y, oznaczone cienką tyczką, z własnym skomplikowanym układem wirów i zasp śnieżnych.

— Posłuchajcie — mówi wuj Red — chcemy osiągnąć tylko jedną rzecz: żeby spadek po waszej matce, jeśli to właściwy sposób określenia rzeczy kogoś, kto nadal żyje, a tylko przeprowadza się do domu opieki, został równo podzielony pomiędzy jej pięcioro dzieci. Tak czy nie?

Nie zwraca się do Randy'ego, ale ten i tak potakuje, żeby trzymać wspólny front. Od dwóch dni bez przerwy zgrzytał zębami; punkty zamocowania mięśni szczękowych do czaszki promieniują potwornym, pulsującym bólem.

— Zgodzicie się zapewne, że jedynym rozwiązaniem jest równy podział — ciągnie wuj Red. — Prawda?

Złowrogo długa pauza. Wreszcie ciotka Nina kiwa głową. Randy'emu udaje się zerknąć na nią w lusterku — kolejny raz dramatycznie przechyla się w bok, a na jej twarzy maluje się okropny niepokój, jakby cała idea równego podziału mogła okazać się jakąś jezuicką pułapką.

— A oto co jest naprawdę interesującym problemem — dodaje wuj Red, dziekan wydziału matematyki w college'u Okaley w Macomb, Illinois. — Jak zdefiniować „równy”? Właśnie nad tym do późna w nocy debatowaliśmy z twoimi braćmi, szwagrami i Randym. Gdybyśmy dzielili górę forsy, sprawa byłaby prosta: na każdym banknocie wydrukowana jest od razu wartość, poza tym są one wymienne — nikt nie przywiązuje się emocjonalnie do konkretnej studolarówki.

— I dlatego potrzebny nam obiektywny rzeczoznawca…

— Ależ Nino, kochanie, wszyscy zaczną zaraz podważać jego decyzje — mówi wuj Red. — Co więcej, rzeczoznawca zupełnie pominie wymiar emocjonalny, który tutaj jest najwyraźniej bardzo istotny, przynajmniej tak się zdaje, na podstawie… eee… powiedzmy, melodramatycznego charakteru tej… eee… dyskusji, o ile słowo „dyskusja” nie jest zbyt górnolotnym określeniem przepychanki, jaką wczoraj cały dzień toczyłaś ze swoimi siostrami.

Randy niemal niezauważalnie kiwa głową. Hamuje i parkuje tuż obok mebli zgromadzonych na Początku układu współrzędnych. Na skraju parkingu, tam gdzie oś Y spotyka się z murem, stoi podrasowana bryka Shaftoe'ów, cała zaparowana od środka.

— Problem sprowadza się — ciągnie Rod — do zagadnienia matematycznego, jak podzielić niejednorodny zbiór n przedmiotów pomiędzy m ludzi (a właściwie rodzin), tzn. jak podzielić go na m podzbiorów (Sv S2,- Sm), tak by wartości wszystkich podzbiorów były równe?

— To chyba nie jest takie trudne — niepewnie odzywa się ciotka Nina. Jest profesorem filologii qwghlmiańskiej.

— Tak naprawdę to jest szokująco trudne — wtrąca Randy. — Ten problem jest blisko spokrewniony z Problemem Plecaka, który jest tak trudny do rozwiązania, że na jego podstawie konstruuje się szyfry.

— A i tak nie bierzemy pod uwagę faktu, że każda rodzina inaczej oceni wartość każdego z n przedmiotów! — krzyczy wujek Red. Randy zdążył już wyłączyć silnik, a okna zaczęły zaparowywać. Wuj Red ściąga rękawiczkę i zaczyna rysować na szybie wzory. Jak na tablicy. — Dla każdych m ludzi (lub rodzin) istnieje n-elementowy wektor V, gdzie Vx to wartość, którą dana rodzina przypisuje przedmiotowi numer 1 (przedmioty numerujemy arbitralnie), V2 — wartość, którą przypisują przedmiotowi 2, i tak dalej, aż do n. M takich wektorów tworzy macierz wartości. Możemy teraz narzucić warunek, by każdy wektor sumował się do tej samej liczby, to znaczy, możemy określić jakąś dowolną wartość dla całego zbioru mebli i innych rzeczy i narzucić warunek, by:

gdzie t jest stałe.

— Ale możemy przecież wszyscy mieć różne zdania co do całkowitej wartości tego wszystkiego! — protestuje ciotka Nina.

— Matematycznie to nie ma znaczenia — szepcze Randy.

— To tylko dowolny czynnik skalujący! — ze znużeniem rzuca wuj Red. — Dlatego w końcu zgodziłem się z Tomem, choć na początku nie podobał mi się jego pomysł, by wzorując się na pracach jego i innych fizyków teorii względności, ustalić t = 1. To zmusza nas do operowania wartościami ułamkowymi, co być może będzie kłopotliwe dla niektórych kobiet, wyłączając obecną tutaj, ale przynajmniej podkreśla, że ów czynnik skalujący jest dobrany dowolnie i eliminuje ten element dezorientacji. — Wuj Tom zajmuje się obserwacją asteroid w Laboratorium Silników Odrzutowych w Pasadenie.

— Ta konsola od Gomera Boldstrooda! — wykrzykuje ciotka Nina, wycierając otworek w zaparowanej szybie, a potem trąc ją w kółko rękawem płaszcza, jakby zamierzała wyszlifować w szkle drogę ewakuacyjną. — Stoi sobie na tej zamieci!

— Tak naprawdę nie pada — mówi wuj Red. — Tylko wiatr unosi śnieg. Suchy jak pieprz. Jakbyś tam poszła i przyjrzała się tej konsoli, czy jak tam to się nazywa, zobaczyłabyś, że śnieg w ogóle się na niej nie topi. Ona siedziała w magazynie, odkąd twoja matka przeniosła się do domu opieki, i nabrała temperatury otoczenia. Chyba wszyscy zaświadczą, że mamy sporo poniżej zera.

Randy krzyżuje ręce na brzuchu, zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu. Ścięgna w szyi są sztywne jak zamarznięty żel i stawiają bolesny opór.

— Ta konsola cały czas stała w moim pokoju, od urodzenia aż po wyjazd do college'u — mówi ciotka Nina. — Sprawiedliwość nakazuje, by należała do mnie!

— To przywodzi mi na myśl przełomowy wniosek, do którego doszliśmy z Randym, Tomem i Geoffem koło drugiej nad ranem, mianowicie, że subiektywna ekonomiczna wartość każdego przedmiotu, już sama z siebie dość skomplikowana, jak w Problemie Plecaka, to tylko jeden z dwóch wymiarów zagadnienia, które tak rozpala nasze emocje. Drugim wymiarem — i rzeczywiście mam na myśli „wymiar” w euklidesowym sensie — jest wartość emocjonalna każdego przedmiotu. Czyli: moglibyśmy teoretycznie podzielić zbiór mebli tak, żebyś dostała, kochanie, równy udział. Byłabyś jednak głęboko nieusatysfakcjonowana, ponieważ nie dostałaś konsoli, która, choć nie jest oczywiście tak wartościowa jak na przykład fortepian, przedstawia dla ciebie znacznie większą wartość emocjonalną.

— Żeby bronić moich słusznych praw do konsoli, możliwe, że uciekłabym się nawet do przemocy fizycznej! — oświadcza ciotka Nina, niespodziewanie zmieniając głos na lodowato zimny.

— Ależ Nino, to nie jest konieczne, my zorganizowaliśmy to wszystko właśnie po to, żebyś mogła wyrazić swoje uczucia!

— No dobra. Co mam robić? — pyta Nina, wysiadając z samochodu. Randy i wuj Red pospiesznie zbierają swoje rękawice, czapki i wychodzą za nią. Ciotka krąży wokół konsoli, obserwując jak lodowy pył wiruje za jej ciemnym choć połyskującym korpusem, tworząc po zawietrznej maleńkie epi-epi-epi-wiry Mandelbrota.

— Tak jak Geoff i Anne przed nami, a pozostali — po nas musimy przesunąć każdy z przedmiotów w odpowiednie położenie w układzie współrzędnych (x, y) na parkingu. Oś X idzie tak — wuj Red staje twarzą do akademika i rozkrzyżowuje ręce — a oś Y tak — obraca się o dziewięćdziesiąt stopni, tak że teraz jedną z rąk wskazuje impalę. — Subiektywna wartość pieniężna to x. Im dalej w tamtą stronę, tym bardziej wartościowy jest dla ciebie dany przedmiot. Możesz nawet przypisać czemuś ujemne x, jeśli sądzisz, że wartość jest ujemna; weź na przykład to wysiedziane krzesło — pewnie tapicer kosztowałby więcej, niż ono jest warte. Podobnie y mierzy wartość emocjonalną. Ustaliliśmy już, że konsola przedstawia dla ciebie największą wartość emocjonalną, możemy więc pójść i postawić ją aż tam, koło Impali.

— Czy coś w ogóle może mieć ujemną wartość emocjonalną? — kwaśno i prawdopodobnie retorycznie pyta ciotka Nina.

— Jeśli czegoś nie cierpisz tak bardzo, że sam fakt posiadania tej rzeczy stawiałby pod znakiem zapytania korzyść z otrzymania konsoli, to wtedy, owszem — odpowiada wuj Red.

Randy zarzuca konsolę na grzbiet i rusza w dodatnią stronę osi Y. Chłopaki Shaftoe'a są gotowi, by na skinienie dłoni taszczyć meble tam i z powrotem, Randy musi jednak oznaczyć swoje terytorium, żeby zamanifestować, iż sam też nie jest pozbawiony pewnych męskich atrybutów — w rezultacie dźwiga trochę więcej mebli, niż potrzeba. Słyszy rozmowę ciotki Niny i wuja Reda stojących w punkcie Początku.

— Jedna rzecz mnie martwi — odzywa się Nina. — Dlaczego ona nie miałaby zepchnąć wszystkiego na sam koniec osi Y, jakby wszystko było strasznie ważne dla niej pod względem emocjonalnym? — Słowo „ona” może w tym kontekście oznaczać jedynie ciotkę Rachel, żonę Toma. Rachel jest multietniczną mieszczanką ze Wschodniego Wybrzeża, niedotkniętą czy niepobłogosławioną typową dla Waterhouse'ów nieśmiałością, dlatego zawsze uważa się ją za wcielenie pazerności, chodzącą żarłoczną paszczę. Najbardziej pesymistyczny scenariusz to taki, w którym Rachel psim swędem zabierze do domu wszystko — fortepian, srebra, zastawę, jadalnię od Gomera Boldstrooda. Stąd zapotrzebowanie na skomplikowane reguły, rytuały i matematycznie sprawiedliwy system podziału łupów.


— Tu właśnie pojawiają się Te i t$ — uspokajająco rzuca wuj Red.

— Wszystkie nasze wybory będą matematycznie przeskalowane, tak by dawały tę samą sumę zarówno na osi emocjonalnej, jak i finansowej. Jeśli więc ktoś zgromadzi wszystko w prawym górnym rogu, po przeskalowaniu wyjdzie tak samo, jakby w ogóle nie wyraził żadnych preferencji.

Randy zbliża się do zaparowanej impali. Drzwiczki trzeszczą, gdy łuszczy się z nich zmurszała od starości uszczelka. Ukazuje się Robin Shaftoe, chucha w złożone dłonie i staje w pozycji spocznij, sygnalizując, że jest gotów do wszelkich zadań na płaszczyźnie kartezjańskiego układu współrzędnych. Randy unosi wzrok ponad impalę, mur oporowy i pełen lodu kserobraz — zagląda do holu akademika im. Waterhouse'a, gdzie siedzi Amy. Trzyma nogi na stoliku do kawy i przegląda owe niesamowicie smutne książki o Indianach Cayuse, które Randy zakupił dla Aviego. Zerka w dół, uśmiecha się do niego; Randy myśli, że chyba ledwo powstrzymuje się od dłubania w uchu.

— To będzie w sam raz, Randy! — krzyczy wuj Red z Początku — Teraz trzeba jeszcze trochę x! — Chodzi mu o to, że konsola posiada też ma wartość ekonomiczną. Randy robi w prawo zwrot i maszeruje w głąb ćwiartki (+x, +y), licząc żółte linie. — Tak ze cztery miejsca parkingowe! O, teraz dobrze! — Randy zrzuca z siebie konsolę, wyciąga zza pazuchy blok milimetrowy, odwraca pierwszą kartkę, na której jest wykres punktowy wuja Geoffa i cioci Anne, zapisuje współrzędne konsoli. Po Palouse dobrze niesie się dźwięk; stąd słyszy, że ciocia Nina mówi do wuja:

— Ile naszego t$ zużyliśmy na tę konsolę?

— Jeśli wszystko inne zostawimy wy = 0, to po przeskalowaniu — sto procent — odpowiada wuj. — A jeśli nie, to zależy, jak rozstawimy inne rzeczy na osi y. — To oczywiście poprawna odpowiedź, aczkolwiek całkiem nieprzydatna.

Skoro Amy po tych kilku dniach w Whitman nie uciekła z przerażeniem, to już nic jej nie przestraszy — Randy jest więc na swój dziwny sposób rad, że ona widzi to wszystko. Do tej pory temat jego rodziny w ogóle nie wypływał w rozmowach. Randy nie lubi o niej opowiadać, bo uważa, że nie jest interesująca: z grubsza po równo (i na swoim miejscu) małomiasteczkowej mentalności, dobrego wykształcenia, wstydu i wysokiej samooceny. Nic wyjątkowego: żadnych groteskowych psychopatologii, wykorzystywania seksualnego, potwornych, szokujących urazów z przeszłości czy satanistycznych obrzędów gdzieś za domem. Dlatego kiedy ludzie zaczynają mówić o swoich rodzinach, Randy zwykle słucha w milczeniu, uznając, że wyciąganie własnych spraw byłoby zuchwałością; jego rodzinne anegdoty są tak nudne, tak przyziemne, zwłaszcza gdy ktoś właśnie wyjawia jakąś mroczną i straszną tajemnicę.

Ale kiedy stoi tu i przygląda się lodowym wirom, zaczyna się zastanawiać. Takie twierdzenie, że „teraz palę papierosy / mam nadwagę / mam niedobrą postawę / mam depresję, ponieważ: matka zmarła na raka / wujek wsadził mi palec w dupę / ojciec walnął mnie pasem do ostrzenia brzytwy” wydaje mu się nadmiernie deterministyczne, tak jakby ktoś z lenistwa lub z głupoty poddawał się prostackiej teleologii. Ogólnie, jeśli wszystkim bardzo zależy, by wierzyć, że rozumieją wszystko albo nawet że ludzie są w zasadzie zdolni do ogarnięcia wszystkiego rozumem (albo dlatego, że dzięki takiej wierze czują się bezpieczniej, albo dlatego, że dzięki niej czują się inteligentniejsi od innych, albo jedno i drugie), powstają warunki sprzyjające obiegowi płaskiego, płytkiego, głupiego, redukcjonistycznego myślenia, jak taczek ze zdewaluowaną walutą na targowiskach Dżakarty.

Lecz fakt, że pozostawiony na parkingu samochód jakiegoś studenta potrafi wzbudzić za sobą stumetrowy, cykliczny ciąg miniwirów wielkości naparstka, jest argumentem przemawiającym za nieco ostrożniejszym spojrzeniem na świat, które zmusza, by zauważyć dziwność wszechświata i przyznać się do ograniczeń ludzkiego pojmowania. A skoro już dojdziesz do tego wniosku, możesz argumentować, że dorastanie w rodzinie pozbawionej potężnych pierwotnych sił psychologicznych, życie poddane wpływowi wielu subtelnych i dawno zapomnianych czynników, a nie jednego czy dwóch gigantów (np. aktywnego uczestnictwa w Kościele Szatana), może prowadzić gdzieś sporo dalej, do całkiem interesujących konsekwencji. Randy ma nadzieję, acz niewielką, że Amy, która siedzi tam w blasku o barwie glonów i czyta o przypadkowej eksterminacji Indian Cayuse, widzi to właśnie w ten sposób.

Wraca na Początek, do ciotki. Wuj Red właśnie wyjaśnia jej, trochę protekcjonalnie, że muszą również zwracać uwagę na rozłożenie przedmiotów na osi ekonomicznej. W nagrodę został wysłany na długą wycieczkę wzdłuż osi X, objuczony srebrnym serwisem do herbaty.

— A dlaczego nie siedzimy sobie w cieple i nie rysujemy tego wszystkiego na papierze?

— Wydawało się nam, że dobrze będzie rzeczywiście poprzesuwać te rzeczy tam i z powrotem, żeby dać ludziom proste, fizyczne odwzorowanie własnych decyzji — mówi Randy. — A poza tym dobrze byłoby przyjrzeć się tym przedmiotom w dziennym świetle. — Żeby dziesięć czy dwanaście nerwowych osób nie rozpychało się w załadowanym po sufit magazynowym kubiku i nie strzelało do siebie snopami światła z latarek zza mebli.

— A kiedy już wszyscy dokonamy wyboru, to co? Siądziesz i przeliczysz to wszystko w arkuszu kalkulacyjnym czy coś takiego?

— Nie. Złożoność obliczeniowa tego problemu jest zbyt duża, by go tak, ot, przeliczyć. Pewnie trzeba będzie użyć algorytmu genetycznego — a na pewno nie będzie matematycznie dokładnego rozwiązania. Ojciec zna jednego naukowca w Genewie, który zajmuje się problemem izomorficznym do tego; wczoraj wysłałem do niego e-mail. Przy odrobinie szczęścia uda nam się zftpować odpowiednie oprogramowanie i puścić je na Tera.

— Terror? Co to?

— Tera. Jak w słowie „teraflops”.

— To nic mi nie tłumaczy. Kiedy mówisz „jak w słowie”, powinieneś dać jakiś bardziej znany mi punkt odniesienia.

— To jeden z dziesięciu najszybszych komputerów na świecie. Widzisz ten budynek z czerwonej cegły na ujemnym końcu osi Y, zaraz za nową salą gimnastyczną? — Randy wskazuje w dół wzgórza.

— Ten z kupą anten?

— Tak. Tam jest Tera. Wyprodukowała go firma z Seattle.

— Musiał nieźle kosztować.

— Ojciec go od nich wycyganił.

— O tak! — radośnie wtrąca wuj Red, wracając z półosi +x. — O jego skuteczności w ściąganiu funduszy krążą legendy.

— Musi mieć w sobie jakąś siłę perswazji; widocznie nie byłam na tyle spostrzegawcza, by ją zauważyć — mówi ciotka Nina, podchodząc z ciekawością do jakichś wielkich kartonów.

— To nie tak — odzywa się Randy. — On raczej przychodzi do nich i pokłada się na stole konferencyjnym, aż staną się tak zakłopotani, że dla świętego spokoju podpisują czek.

— Widziałeś, jak to robi? — sceptycznie pyta ciotka Nina, taksując pudło z napisem „ZAWARTOŚĆ BIELIŹNIARKI NA GÓRZE”.

— Słyszałem o tym. Informatyka to mała mieścina — wyjaśnia Randy.

— Udało mu się zbić niezły kapitalik na pracach swego ojca — dodaje wuj Red. — „Gdyby mój ojciec opatentował choć jeden ze swoich komputerowych wynalazków, college w Palouse byłby większy niż Harvard” i tak dalej.

Ciotka otworzyła już karton. Niemal całkowicie wypełnia go jeden qwghlmiański koc, w ciemnoszarobrązową kratę na ciemnobrązowoszarym tle. Koc ów ma ze dwa centymetry grubości i podczas zimowych zjazdów rodzinnych słynął jako swego rodzaju nagroda pocieszenia dla wnuków dziadka Waterhouse'a. Ciotka Nina marszczy nos od zapachu naftaliny, pleśni i mocno natłuszczonej wełny, tak jak przed nią ciotka Annie. Randy przypomina sobie, jak w wieku dziewięciu lat spał pod tym kocem, budząc się o drugiej w nocy ze spazmami oskrzelowymi, przegrzaniem organizmu i niewyraźnym wspomnieniem koszmaru, w którym pogrzebano go żywcem. Ciotka Nina zatrzaskuje pokrywkę pudła, obraca się i zerka w stronę impali. Robin Shaftoe już ku nim biegnie. Jest niezły z matematyki i szybko pojął całą ideę; wie z doświadczenia, że pudło z kocem trzeba będzie taszczyć daleko w ćwiartkę (-, -).

— Chyba po prostu obawiam się — oświadcza ciotka Nina — że w moim wyborze będzie pośredniczył ten superkomputer. Starałam się jasno wskazać, czego pragnę. Ale czy komputer to zrozumie? — Zatrzymała się nad pudłem „CERAMIKA” w sposób niepokojący Randy'ego, który bardzo chce zajrzeć do środka, ale nie może wzbudzać podejrzeń. Jest tu arbitrem i musi być obiektywny. — Dajmy sobie spokój z tą porcelaną — mówi ciotka. — Zbyt staroświecka.

Wuj Red oddala się i znika za jednym z martwych samochodów, pewnie, żeby się odlać. — No a ty, Randy? Jako najstarszy syn najstarszego syna musisz mieć na to wszystko jakieś poglądy — odzywa się ciotka Nina.

— Kiedy dla moich rodziców nadejdzie czas, na pewno przekażą mi część spuścizny po babci i dziadku — odpowiada Randy.

— Och, bardzo rozsądnie powiedziane. Bardzo kulturalnie — chwali ciotka Nina. — Ale jako jedyny wnuk w ogóle pamiętający dziadka musisz mieć jakiś upatrzony przedmiot.

— Na pewno zostaną jakieś rupiecie, których nikt nie będzie chciał — odpowiada Randy. A potem, jak niemal stuprocentowy bałwan — jak organizm genetycznie uwarunkowany, by być kompletnym, beznadziejnym kretynem — zerka na Skrzynię. Później zaś próbuje to ukryć, co tylko zwraca uwagę wszystkich. Domyśla się, że w jego twarzy, prawie bez zarostu, można czytać jak w otwartej księdze i żałuje, że kiedykolwiek się golił. Lodowy pocisk trafia go w prawą rogówkę z niemal słyszalnym mlaśnięciem. Oślepia go, a szok termiczny powoduje ból głowy — taki jak przy jedzeniu lodów. Kiedy dochodzi do siebie na tyle, by coś widzieć, ciotka Nina obchodzi skrzynię, jakby orbitując wokół niej po gwałtownie zawężającej się orbicie.

— Hmm. A co jest tutaj? — Łapie kufer za jedną rączkę. Okazuje się, że ledwie daje radę go unieść.

— Stare japońskie książki kodowe. Paczki kart perforowanych.

— Marcus?

— Tak, proszę pani? — mówi Marcus Aurelius Shaftoe, wracając z ćwiartki (-, -).

— Jaki dokładnie jest kąt między osiami +X i +Y? — pyta ciotka Nina. — Zapytałabym tego oto arbitra, ale zaczynam trochę powątpiewać w jego obiektywność.

M.A. zerka na Randy'ego i decyduje się zinterpretować tę uwagę jako dobroduszną, rodzinną przekomarzankę.

— W radianach czy stopniach, proszę pani?

— Nie. Proszę mi go pokazać. Niech weźmie pan na swoje silne barki tę wielką skrzynię i idzie pośrodku między osiami X i Y, aż pana zatrzymam.

— Dobrze, proszę pani. — M.A. dźwiga kufer i rusza, często rozglądając się na boki i sprawdzając, czy jest dokładnie pośrodku. Robin, stojąc w bezpiecznej odległości, przygląda się z zainteresowaniem.

Wuj Red wraca z odcedzonymi kartofelkami i patrzy z przerażeniem.

— Nino, kochanie! To jest warte mniej niż koszt transportu do domu! Co ty u licha robisz?

— Dbam o to, by dostać to, czego chcę — odpowiada Nina.

Randy dostaje drobną część tego, czego chce, dwie godziny później, gdy jego matka rozpakowuje karton z napisem „CERAMIKA”, by sprawdzić, czy porcelana jest w dobrym stanie. Tymczasem Randy i jego ojciec stoją obok Skrzyni. Wykreślanie wartości ma się ku końcowi, a więc meble rozsiane są po parkingu, co wygląda jak skutki jednego z tych tornad, które unoszą przedmioty na wiele kilometrów, a potem, cudownie nienaruszone, odstawiają na ziemię.

Randy próbuje znaleźć sposób, by wspomnieć o emocjonalnej wartości tego kufra, tak by nie pogwałcić przy tym przysięgi na obiektywność. Marne szanse, by ktokolwiek inny niż Nina otrzymał Skrzynię; ciotka (ku przerażeniu wuja Reda) zostawiła bowiem prawie wszystko poza nią i upragnioną konsolą w punkcie zero. Gdyby Tato przynajmniej ruszył Skrzynię z punktu zero — czego nie uczynił nikt oprócz Niny — a Tera przyznała mu ją jutro rano, Randy miałby przynajmniej argument, że niekoniecznie jest to błąd komputera. Ale Tato słucha wyłącznie Mamy i nic takiego nie robi.

Mama ściągnęła zębami rękawiczki i sinymi dłońmi odgarnia warstwę za warstwą kruszących się gazet. „O, ta sosjerka!” — wykrzykuje, wyciągając coś, co bardziej przypomina krążownik. Randy zgadza się z ciotką Niną, że wzornictwo jest ekstremalnie staroświeckie, ale to cokolwiek tautologiczne: widział ten serwis tylko u swojej babci, która była staroświecka, odkąd pamięta. Podchodzi do matki z rękami w kieszeniach — z jakiegoś powodu chce nadal zachować dyskrecję. Może ta obsesja tajemnicy już posunęła się trochę za daleko. Widział tę sosjerkę może ze dwanaście razy w życiu, zawsze na zjazdach rodzinnych, i jej widok wznieca wielką lawinę błotną dawno uspokojonych emocji. Wyciąga rękę, Mama wtyka mu naczynie. Udaje, że podziwia ją z boku, a potem odwraca, by przeczytać napis na dnie. ROYAL ALBERT — LAWENDOWA RÓŻA.

Przez chwilę znów poci się pod słońcem w zenicie, balansując na kiwającej się łodzi i wdychając neoprenowy zapach rur i płetw. Potem wraca do Palouse. Zaczyna kombinować, jak by tu podkręcić program komputerowy, by przyznał ciotce Ninie to, czego chce, tak by dała mu rzecz, która prawowicie należy do niego.

Загрузка...