Metis

Pojawienie się człowieka zwanego #mailto:root@eruditorum.org w celi obok jest jak ostateczny punkt zwrotny w spektaklu „Punch i Judy” odgrywanym przed Randym od lądowania na NAIA. Wiadomo, jak w każdym teatrze lalkowym, tutaj też za kulisami musi pracować wiele osób, ukrytych tuż za granicą zasięgu jego zmysłów, uwijających się jak frygi, organizujących to wszystko. Wygląda, że jakiś znaczący procent dochodu narodowego brutto Filipin idzie na tworzenie tego przedstawienia.

Na podłodze celi czeka posiłek, a na posiłku siedzi szczur. Randy zwykle źle znosi widok szczurów; one niszczą system barier wzniesionych przez wychowanie i wykształcenie wokół tej części mózgu, gdzie mieszka podświadomość zbiorowa, i wrzucają go wprost do krainy rodem z obrazów Boscha. Ale tutaj, w tych okolicznościach, boi się go nie bardziej niż w zoo. Szczur ma zaskakująco przyjemne beżowe futerko i gruby jak ołówek ogon, który musiał kiedyś natknąć się na żonę rolnika z nożem rzeźnickim w dłoni, unoszący się sztywno w powietrzu jak tępo zakończona antena telefonu komórkowego. Randy jest głodny, ale nie tknie niczego, na czym szczur zostawił ślady, więc tylko się przygląda.

Ciało mówi mu, że spało bardzo długo. Włącza komputer i wpisuje polecenie „date”. Ma coś dziwnego na paznokciach lewej ręki, jakby siniaki. Przyjrzawszy się, zauważa znaczek trefla wyrysowany niebieskim długopisem na paznokciu palca wskazującego, karo na środkowym, kier na serdecznym, a na małym — pik. Enoch Root powiedział mu, że w Pontifeksie, jak w brydżu, każda karta ma wartość liczbową: trefle od 1 do 13, kara od 14 do 26, kiery od 27 do 39, piki 40-52. Randy, żeby zapamiętać, narysował sobie te symbole.

No a „date” twierdzi, że spał całe wczorajsze południe, wieczór i noc oraz pół dzisiejszego dnia. Czyli ten szczur zżera w tej chwili obiad.

Komputer Randy'ego działa pod Finuksem, a więc startuje z czarnym ekranem, wyświetlającym wielkie, grube białe litery, linia po linii — interfejs użytkownika jak wyciągnięty z lat siedemdziesiątych. I przypuszczalnie najłatwiejszy do odczytania przez phreaking van Ecka. Randy pisze „startx”, ekran na chwilę gaśnie, a potem przybiera pewien szczególny odcień indygo, który akurat mu odpowiada. Na tym tle wyświetlają się beżowe okienka z dużo mniejszymi i ostrzejszymi czarnymi literkami. Teraz pracuje pod systemem X-Window, albo „pod X-em”, jak nazywają to ludzie w rodzaju Randy'ego — X zapewnia wszystkie te graficzne wodotryski, których oczekuje się od interfejsu użytkownika: menu, przyciski, paski przewijania i inne takie. Jak to zwykle pod Uniksem (a Finux to wariant Uniksa) system ma milion opcji, na których zbadanie starcza cierpliwości tylko młodym, samotnym i obsesyjnym osobom. Randy w pewnych okresach swego życia miał wszystkie te trzy cechy, zna zatem opcje X-a na wylot. Na przykład, tło ekranu jest akurat jednolite, niebieskie, ale równie dobrze może to być obrazek. Teoretycznie można tam wetknąć nawet film, tak by wszystkie twoje okienka i menu unosiły się nad odtwarzanym w kółko, powiedzmy, „Obywatelem Kane'em”. Właściwie tło da się zrobić z dowolnego programu — będzie sobie działał w najlepsze, nie mając pojęcia, że używany jest w charakterze dekoracji dla okienek. To nasunęło Randy'emu pewien pomysł na obronę przed tym całym van Eckiem.

W obecnym stanie komputer jest równie podatny na phreaking van Ecka jak przed uruchomieniem X-a. Przedtem miał białe litery na czarnym tle, teraz czarne na beżowym. Litery są trochę mniejsze i siedzą w okienkach, ale to nie robi żadnej różnicy — elektronika wewnątrz komputera wciąż wykonuje te przeskoki między zerem a jedynką, tzn. między pikselem „zapalonym” (białym czy beżowym) a „zgaszonym” (czarnym), rysując wzorki punktów na ekranie.

Randy kompletnie nie ma pojęcia, co się teraz dzieje z jego życiem, zresztą od dawna nie miał pojęcia, nawet wiele lat temu, kiedy wydawało mu się, że wie. Przyjmuje jednak taką oto hipotezę roboczą: ludzie, którzy to wszystko zorganizowali (kandydat numer jeden: Dentysta i jego kumple z syndykatu Bolobolo), wiedzą, że ma na twardym dysku jakieś niesamowite dane. Skąd wiedzą? No cóż, Pontifex — Czarodziej — Enoch Root — czy jak go tam zwał — orientował się, że Randy ma Aretuzę, kiedy zadzwonił do niego w samolocie, więc Bóg jeden wie, kto jeszcze zdaje sobie z tego sprawę. Ktoś sprokurował fałszywe aresztowanie na NAIA, żeby przechwycić jego laptop, odczytać dysk twardy i skopiować go. Potem stwierdził, że wszystko jest podwójnie zaszyfrowane. Radiogramy Aretuza są na dzień dobry zakodowane całkiem porządnym szyfrem z II wojny światowej, który pewnie teraz każdy potrafi złamać, ale potem są zaszyfrowane jeszcze raz, supernowoczesnym kryptosystemem, którego na razie nikt nie potrafi złamać. Jeśli trochę się na tym znają, nawet nie będą próbować. Jedynym sposobem wyciągnięcia tych danych jest skłonienie Randy'ego, by je odszyfrował, co może zrobić, logując się biometrycznie na laptop (mówiąc coś do niego) albo wpisując zdanie-hasło, które zna tylko on. Mają nadzieję, że Randy odszyfruje w ten sposób radiogramy Aretuza, a potem, jak totalny kretyn, wyświetli je na ekranie. Kiedy ujrzą je na monitorze, koniec gry. Podsłuchiwacze Dentysty (czy kogoś innego) przepuszczą radiogramy przez jakiś kryptoanalityczny superkomputer, który rozwali je w okamgnieniu.

To nie znaczy, że Randy nie powinien pod żadnym pozorem otwierać tych plików — nie wolno mu jedynie wyświetlić ich na ekranie. To bardzo istotne rozróżnienie. Ordo może odczytać zaszyfrowany plik z dysku. Może zapisać go w pamięci komputera. Może odszyfrować go i zapisać wyniki w innym miejscu w pamięci komputera i zostawić te dane tam na zawsze. Phreakerom nic z tego nie przyjdzie. Ale jak tylko Randy każe komputerowi pokazać tę informację w okienku na ekranie, phreakerzy już ją mają; kimkolwiek są, zapewne potrafią rozszyfrować ją szybciej niż Randy.

Zabawna i ciekawa sprawa, Randy naprawdę nie musi widzieć tych radiogramów, by nad nimi pracować. Wystarczy, że siedzą w pamięci komputera, a może poddać je wszystkim technikom kryptoanalitycznym z całego „Cryptonomiconu”.

Pisze parę linii w języku zwanym Perl. Perl to język skryptowy, przydatny do sterowania funkcjami komputera, a zwłaszcza do automatyzacji powtarzających się zadań. Maszynka uniksowa, taka jak ta, ma system plików zawierający dziesiątki tysięcy różnych plików, większość w zwykłym tekstowym formacie. Jest też wiele programów do otwierania tych plików, wyświetlania ich na ekranie czy edytowania. Randy ma zamiar napisać skrypt w Perlu, który będzie wędrował sobie po systemie plików, wybierał losowo pliki, otwierał je w oknach o przypadkowych rozmiarach i pozycji, chwilę przeglądał plik wte i wewte, a potem zamykał okienko. Jeśli puści się ten skrypt wystarczająco szybko, zobaczymy pełno wyskakujących okienek, coś jakby nieprzerwane prostokątne fajerwerki. A gdyby tak użyć tego skryptu jako tła dla pulpitu zamiast jednolitego indygo, wszystko będzie wyświetlać się pod tym jedynym okienkiem, w którym Randy naprawdę pracuje. Goście, którzy go monitorują, dostaną pierdolca, próbując to wszystko śledzić. A jak jeszcze Randy napisze drugi skrypt, co parę sekund losowo zmieniający pozycję i rozmiar prawdziwego okienka…

Otwarcie radiogramów Aretuza w okienku byłoby piramidalną głupotą — tego Randy na pewno nie zrobi. Może jednak wykorzystać tę sztuczkę do zakamuflowania innych działań kryptoanalitycznych. Po napisaniu kilku linii skryptu przychodzi mu jednak do głowy, że jeśli od razu wykręci podsłuchiwaczom taki numer, goście natychmiast się zorientują, że o nich wie. Może lepiej niech na razie myślą, że nic nie podejrzewa. Zapisuje więc skrypt w Perlu i zamyka go. Jeśli będzie pisał krótkimi skokami, otwierając go raz czy dwa razy dziennie i doklepując kilka linii, podsłuchiwacze będą mieli kłopoty ze zorientowaniem się, co zamierza w nim zrobić, nawet jeśli przypadkiem są hakerami. Żeby być jeszcze bardziej upierdliwym, zmienia opcje X-Window tak, by żadne z okienek nie wyświetlało na pasku tytułu nazwy otwartego pliku. Dzięki temu goście nie będą wiedzieć, nad którym plikiem Randy aktualnie pracuje — to znakomicie utrudni im poskładanie poszczególnych obserwacji w spójny obraz — co właściwie znajduje się w perłowym skrypcie.

Teraz otwiera stary list od #mailto:root@eruditorum.org, w którym parę linii kodu w Perlu opisuje Przekształcenie Pontifex. Kroki, które w wykonaniu komputera wydawały się dziwaczne, teraz wydają się oczywiste, nawet proste, kiedy postrzega je jako manipulacje talią kart.

— Randy?

— Hę? — Odrywa wzrok od ekranu i ze zdumieniem stwierdza, że siedzi w więzieniu na Filipinach.

— Podali kolację.

To Enoch Root. Spogląda nań przez kraty i dodaje, wskazując na podłogę, gdzie stoi nowa taca z jedzeniem.

— Właściwie to z godzinę temu. Lepiej weź to, zanim przyjdą szczury.

— Dzięki — mówi Randy. Upewnia się, że pozamykał wszystkie okienka, podchodzi do kraty i podnosi tacę z warstwy szczurzych gówienek na podłodze. To ryż i lechon — prosta, tradycyjna potrawa z wieprzowiny. Enoch Root już dawno skończył jeść — siedzi na łóżku tuż przy Randym i układa jakiegoś niezwykłego pasjansa, od czasu do czasu przerywając i zapisując sobie jedną literę. Randy uważnie przygląda się manipulacjom talią kart, coraz bardziej pewny, że to te same operacje, o których dopiero co przeczytał w e-mailu.

— Za co tutaj siedzisz? — pyta go.

Enoch Root kończy odliczanie kart, patrzy na siódemkę pik, na moment zamyka oczy i zapisuje na serwetce „W”. Potem mówi:

— Zakłócanie spokoju. Wejście na prywatny teren. Podżeganie do zamieszek. Te dwie pierwsze rzeczy to pewnie prawda.

— Opowiedz mi coś o tym.

— Najpierw mi powiedz, za co ty siedzisz.

— Na lotnisku znaleźli w moim bagażu heroinę. Oskarżyli mnie o to, że jestem najgłupszym przemytnikiem narkotyków na świecie.

— Ktoś cię nie lubi?

— To bardzo długa historia — mówi Randy — ale chyba mniej więcej rozumiesz, o co biega.

— A w moim przypadku sprawa wygląda tak — pracowałem w szpitalu misyjnym w górach.

— Jesteś księdzem?

— Już nie. Świeckim pracownikiem.

— A gdzie leży ten szpital?

— Na południu. Daleko, na zadupiu. Ludzie uprawiają tam ananasy, kawę, kokosy, banany i parę innych rzeczy. Na sprzedaż. Ale poszukiwacze skarbów ryją im w ziemi.

To zabawne, że znienacka wspomina coś o zakopanym skarbie. Dotąd raczej trzymał karty przy orderach. Randy domyśla się, że Enoch udaje głupa. Prowokuje go:

— A co, macie tam jakiś skarb?

— Starzy ludzie mówią, że na parę tygodni przez powrotem MacArthura pewną drogą przejechało wiele nipponskich ciężarówek. Powyżej pewnego punktu nie można było wyśledzić, dokąd jadą, bo ustawili tam blokadę i założyli pola minowe, żeby odstraszyć ciekawskich.

— Albo zabić.

Enoch jest niewzruszony.

— Droga prowadzi na dość duży obszar, gdzie hipotetycznie ukryto złoto. Setki kilometrów kwadratowych, w większości to dżungla. Trudny teren. Mnóstwo wulkanów, niektóre wygasłe, inne od czasu do czasu wyrzucają lawiny popiołu. Część ziemi jest jednak na tyle płaska, by dało się na niej hodować tropikalne owoce. Po wojnie osiedlili się tam ludzie i zdołali sklecić coś na kształt gospodarki.

— Czyja to ziemia?

— Nieźle znasz Filipiny — mówi Enoch Root. — Od razu zadajesz kluczowe pytanie.

— Tutaj pyta się o właściciela ziemi mniej więcej tak często, jak na Środkowym Zachodzie narzeka na pogodę — rzuca w zadumie Randy.

Enoch Root kiwa głową.

— Odpowiedź może być bardzo długa. Właściciele zmienili się zaraz po wojnie, potem jeszcze raz za Marcosa i raz jeszcze w ciągu ostatnich kilku lat. Mamy zatem kilka epok, jeśli pozwolisz. Pierwsza epoka: przed wojną. Ziemia należy do paru rodzin.

— Naturalnie.

— Naturalnie. Druga epoka: wojna. Nippończycy odizolowali od świata olbrzymi obszar. Niektóre rodziny przedwojennych właścicieli nieźle podczas wojny prosperowały. Inne zbankrutowały. Epoka trzecia: po wojnie. Zbankrutowane rody wyprowadziły się. Bogatsze powiększyły swe latyfundia. Tak samo państwo i Kościół.

— Czemu?

— Państwo utworzyło tutaj — w dżungli — park narodowy. A po erupcjach Kościół założył misję, gdzie pracuję.

— Po erupcjach?

— We wczesnych latach pięćdziesiątych, żeby było ciekawiej — wiesz, na Filipinach nigdy nie jest wystarczająco ciekawie — obudziły się wulkany. Strugi lawy zalały sporo ziemi, zniszczyły kilka wiosek, zmieniły koryto paru rzek. Wielu ludzi zmusiły do wysiedlenia. Kościół założył szpital, żeby im pomóc.

— Szpital nie zajmuje zbyt dużo ziemi — zauważa Randy.

— Mamy też gospodarstwa. Staramy się, żeby ci ludzie zaczęli radzić sobie sami. — Enoch zachowuje się tak, jakby w zasadzie nie chciał o tym opowiadać. — W każdym razie mniej więcej tak to trwało do czasów Marcosa. Wtedy ludzi zmuszono do sprzedania posiadłości Ferdynandowi i Imeldzie albo różnym ich kuzynom, siostrzeńcom, kolesiom i dupolizom.

— Szukali nippońskiego wojennego złota.

— Niektórzy z tubylców zarabiali na życie, udając, że wiedzą, gdzie leży złoto — mówi Enoch Root. — Kiedy wszyscy zrozumieli, że można na tym zyskać, rozniosło się to jak wirus. Dzisiaj każdy utrzymuje, że ma jakieś niewyraźne wspomnienia — albo z wojny, albo z opowieści tatusia czy dziadka. Poszukiwacze skarbów w czasach Marcosa nie wykazali się ostrożnym sceptycyzrrfem. Nie byli specjalnie przenikliwi. Wykopali od cholery dziur. Nic nie znaleźli i wszystko się uspokoiło. A potem, parę lat temu, przyjechali Chińczycy.

— Filipińczycy chińskiego pochodzenia czy…

— Chińczycy chińskiego pochodzenia. Z północy Chin. Ci solidnie zbudowani, co lubią pikantne jedzenie. Nie ci delikatni, mówiący po kantońsku, co jedzą ryby.

— Czyli skąd oni są, z Szanghaju?

Root potakuje.

— Ich firma to jeden z tych postmaoistowskich molochów. Prowadzi ją prawdziwy weteran Długiego Marszu. Cwaniak — przeżył wiele czystek. Nazywa się Wing. Pan Wing albo generał Wing — w przypływie nostalgii lubi, kiedy tak się go nazywa — całkiem nieźle zniósł przejście na kapitalizm. Podczas Wielkiego Skoku budował elektrownie wodne, używając niewolniczej siły roboczej. Potem oddawał je pod władanie potężnego ministerstwa, które teraz zmieniło się w coś w rodzaju korporacji. Pan Wing ma możliwość odcięcia prądu niemal od każdego domu, fabryki, nawet bazy wojskowej w Chinach, jest więc jak na ichnie standardy wielce szanowanym mężem stanu.

— A czego pan Wing chce tutaj?

— Ziemi, ziemi i jeszcze raz ziemi.

— Jakiej ziemi?

— Ziemi w dżungli. Dziwne, nie?

— Może chce zbudować tam elektrownię wodną.

— Jasne, a ty może przemycasz heroinę. Słuchaj Randy, nie myśl, że jestem niekulturalny, ale masz sos na brodzie. — Enoch Root wystawia przez kraty rękę z papierową serwetką. Randy bierze ją, unosi do twarzy i zauważa wypisane na niej litery: OSKJJ JGTMW Udaje, że wyciera brodę.

— No i zrobiłem to — mówi Enoch Root. — Oddałem ci cały zapas mojej srajtaśmy.

— Nikt nie ma większej miłości od tej — mówi Randy. — I widzę, że dałeś mi też drugą talię kart, jesteś aż nazbyt hojny.

— Wcale nie — myślałem, że zechcesz postawić sobie pasjansa, tak jak ja.

— Jeśli nie masz nic przeciwko, to sobie postawię. — Randy odkłada tacę z naczyniami i sięga po karty.

Na górze talii znajduje się ósemka pik. Zdejmując ją i kilka innych kart, dociera do dżokera, z małymi gwiazdkami w rogach. Zgodnie z tym, co podpowiedział mu Enoch Root, to jest dżoker A. Błyskawicznie zamienia go z kartą pod spodem — waletem trefl. Mniej więcej w dwóch trzecich talii znajduje dżokera z dużymi gwiazdkami; to dżoker B, od „bardziej duży”; przekłada go dwie karty w głąb, pomiędzy szóstkę trefl a dziewiątkę karo. Wyrównując talię i przeglądając ją jeszcze raz, wtyka w środek palce, znajdując te figury — w końcu między palcem wskazującym a środkowym ma pół talii — cały odcinek od dżokera A do dżokera B, włącznie z obu dżokerami. Cieńsze stosy z dołu i z góry wyciąga i zamienia ze sobą miejscami. Enoch obserwuje go i wydaje się wszystko aprobować.

Randy odkrywa teraz kartę ze spodu talii. Okazuje się, że to walet trefl. Po namyśle odkłada go na kolano, żeby nie zepsuł mu ciągu dalszego. Zgodnie z wartościami, które zanotował na paznokciach, ten walet ma wartość po prostu 11. Odlicza zatem jedenaście kart z góry talonu i zamienia je miejscami z resztą talonu. Wreszcie bierze odłożonego na bok waleta i wtyka go znów pod spód talii.

Na wierzchu talonu ma teraz dżokera.

— Ile punktów ma dżoker? — pyta, a Root odpowiada:

— Jeden i drugi po pięćdziesiąt trzy. — A więc Randy ma jeden ruch za darmo; wie, że jeśli zacznie odliczać 53 karty od góry talonu, dojdzie do ostatniej karty. A ta karta to walet trefl, o wartości 11. Jedenaście — to pierwsza liczba ciągu kluczowego.

A pierwsza litera zapisana na serwetce Enocha to O, czyli (odkłada teraz karty, żeby liczyć litery alfabetu na palcach) 15. Jeśli odejmie od tego 11, dostanie 4. Nie musi nawet liczyć na palcach, żeby domyślić się, że to D. Udało mu się odszyfrować pierwszą literę.

— Ale nie doszliśmy jeszcze do tego, jak cię aresztowali — odzywa się Randy.

— Ano właśnie. To było tak — mówi Enoch Root. — Pan Wing zaczął ostatnio wykopki w dżungli. Wysłał stado ciężarówek. Ciężarówki poniszczyły drogi. Rozjechały bezdomne psy, które, jak wiesz, są dla tych ludzi ważnym źródłem pożywienia. Jedna potrąciła chłopca, który dotąd leży u nas w szpitalu. Wody odpompowane z miejsca robót zatruły rzekę, z której czerpie się wodę pitną. No i jeszcze sprawa własności — niektórzy uważają, że pan Wing wdziera się na teren, który należy do państwa. Co, w pewnym bardzo dawno zapomnianym sensie, znaczy, że należy do wszystkich ludzi.

— A Wing ma pozwolenie?

— Ach! Raz jeszcze wykazujesz się niezłą znajomością tutejszej polityki. Jak wiesz, lokalne władze zwykle traktują ludzi, którzy chcą wywiercić w ziemi sporą dziurę, czy w ogóle zrealizować jakieś produktywne czy destruktywne przedsięwzięcie, w następujący sposób: żądają, by uzyskali pozwolenie, co po prostu oznacza, że chcą w łapę, bo jak nie, to zrobią wielką aferę. Firma pana Winga nie starała się o pozwolenie.

— I co, ktoś zrobił aferę?

— Tak. Jednak pan Wing ma bardzo mocne powiązania z paroma Filipińczykami chińskiego pochodzenia, którzy są uplasowani wysoko we władzach, dlatego afera na nic się nie zdała.

Za drugim razem operacja z przestawianiem dżokerów poszła szybko, jeden z nich był bowiem od razu na wierzchu. Na spodzie, a tym samym na kolanie Randy'ego leży król kier. Ten skurczybyk ma wartość 39, Randy musi więc odliczyć tyle samo kart z góry, by dojść do dziesiątki karo. Dzieli talon i zamienia obie połówki, potem wkłada króla kier z powrotem pod spód. Na górze jest teraz czwórka karo, czyli 17. Odliczając siedemnaście kart, zatrzymuje się na osiemnastej — czwórce kier. Daje to wartość 26+4 = 30. Ale wszystko tu działa modulo 26, zatem dodawanie 26 było stratą czasu, skoro i tak zaraz musi je odjąć. Wychodzi 4. Druga litera w szyfrze Enocha to S, dziewiętnasta w alfabecie, po odjęciu od niej czterech wychodzi O. Tekst jawny na razie wygląda tak: „DO”.

— No to mniej więcej rozumiem.

— Byłem pewien, Randy, że zrozumiesz.

Randy nie wie, co myśleć o tej historii z Wingiem. Przypominają mu się opowieści Douga Shaftoe'a. Może Wing szuka Głównego Magazynu, może Enoch Root też, a może stary Comstock również go szukał, gdy usiłował odszyfrować Aretuzę. Innymi słowy, może pozycja Głównego Magazynu siedzi teraz na twardym dysku Randy'ego, a Root obawia się, że Randy obwieści ją wszystkim jak idiota.

Jak on załatwił sobie sąsiednią celę? Wewnętrzne kanały łączności Kościoła muszą nieźle działać. Root mógł od kilku dni wiedzieć, że Randy siedzi. Dość czasu, by zmajstrować plan.

— No a jak wylądowałeś tutaj? — pyta Randy.

— My sami postanowiliśmy narobić trochę hałasu.

— My — czyli Kościół?

— Co masz na myśli, mówiąc „Kościół”? Jeśli pytasz, czy papież i kolegium kardynalskie włożyli swe rozwidlone czapki, zasiedli do narady i opracowali plan narobienia hałasu, odpowiedź brzmi: nie. Jeśli przez Kościół rozumiesz lokalną społeczność — tak się składa, że prawie wszyscy to praktykujący katolicy — odpowiedź brzmi: tak.

— Społeczność zatem protestowała czy coś, a ty byłeś przywódcą?

— Dawałem przykład.

— Przykład?

— Ci ludzie często nie potrafią wpaść na pomysł przeciwstawienia się władzy. Kiedy ktoś to zrobi, odbierają to jako coś niesamowitego, coś nowego, co sprawia im dużo radości. Taką funkcję pełniłem. Od pewnego czasu robiłem smród wokół działań pana Winga.

Randy domyśla się w zasadzie, jakie będą dwie następne litery, musi jednak powtarzać algorytm i tak, żeby talia się nie pomieszała. Otrzymuje 23, potem 47, co modulo 26 daje 21, odejmując zaś 23 i 21 od kolejnych liter szyfru, K i J (znów modulo 26), dostaje, jak się spodziewał, N i O. Odszyfrował więc DONO. Idzie dalej, literka za literką, w końcu karty trochę ślizgają mu się w spoconych rękach, dostaje więc DONOTUSEP i traci orientację przy ostatniej literze. Talia jest teraz kompletnie pomieszana i nic już nie da się z niej wyciągnąć. To nauczka na przyszłość. Zgaduje, że wiadomość brzmi: DO NOT USE PC (Nie używaj komputera) — Enoch obawia się, że Randy nie przewidział phreakingu van Ecka.

— To jak to było? Urządziliście demonstrację. Zablokowaliście drogę czy coś?

— Zablokowaliśmy drogę, położyliśmy się przed buldożerami. Ludzie przebili też parę opon. Miejscowi zaczęli wykazywać się pomysłowością i sprawy wyrwały się odrobinkę spod kontroli. Kochani przyjaciele pana Winga z rządu trochę się wkurzyli i wezwali wojsko. Aresztowano siedemnaście osób. W ramach kary ustalono dla nich absurdalnie wysokie kaucje; kiedy siedzą w więzieniu, nie mogą zarabiać na życie i ich rodziny cierpią głód. Gdybym chciał, i ja mógłbym wyjść za kaucją, ale postanowiłem zostać za kratami w geście solidarności.

Cała historyjka wydaje się Randy'emu całkiem prawdopodobna.

— Domyślam się, że władze są trochę zdegustowane faktem wsadzenia za kraty świętej osoby — mówi — i dlatego przenieśli cię tutaj, do prestiżowego, luksusowego więzienia z pojedynczymi celami.

— I znów wychodzi twoja znakomita znajomość tutejszych realiów — odpowiada Root. Zmienia pozycję na łóżku. Jego krzyż kiwa się ociężale tam i z powrotem. Na szyi zaś ma medalion z jakimiś dziwnymi słowami.

— Masz tam na szyi jakiś symbol okultystyczny czy coś w tym stylu? — pyta Randy, mrużąc oczy.

— Co takiego?

— Widzę słowo „occult”.

Ignoti et quasi occulti, co znaczy „rzeczy nieznane i częściowo ukryte”, mniej więcej — odpowiada Enoch Root. — To dewiza stowarzyszenia, do którego należę. Wiedz, że słowo „occultus” nie ma właściwie nic wspólnego z satanistycznymi rytuałami, piciem krwi i tak dalej. Ono znaczy…

— Na studiach miałem astronomię — przerywa Randy. — Uczyłem się o okultacji — zasłonięciu jednego ciała przez drugie, jak podczas zaćmienia.

— Ach tak. No to już nie gadam.

— Widzisz, wiem o okultacji znacznie więcej, niżbyś się spodziewał — dodaje Randy. Wydawałoby się to czczą gadaniną, gdyby nie spojrzał przy tym Enochowi w oczy i nie zerknął znacząco w bok — na komputer. Root przez chwilę to rozważa, potem kiwa głową.

— A co to za kobieta pośrodku? Matka Boska?

Root dotyka medalionu, nie patrząc, i odpowiada:

— Dobrze kombinujesz. Ale nie. To Atena.

— Ta z greckiej mitologii?

— Tak.

— Jak godzisz to z chrześcijaństwem?

— Kiedyś zadzwoniłem do ciebie. Skąd wiedziałeś, że to ja?

— Nie wiem. Poznałem cię po prostu.

— Poznałeś mnie? A cóż to znaczy? Nie poznałeś przecież mojego głosu.

— Czy to jakiś okrężny sposób odpowiadania na pytanie o Atenę kontra chrześcijaństwo?

— Czy nie wydaje ci się nadzwyczajne, że możesz spojrzeć na ciąg znaków na ekranie swego komputera — e-mail od kogoś, kogo nigdy nie widziałeś — a później rozpoznać tę samą osobę mówiącą przez telefon. Randy, jak to działa?

— Nie mam zielonego pojęcia. Mózg potrafi różne dziwne…

— Niektórzy narzekają, że e-mail jest bezosobowy — że nasz kontakt e-mailowy odbywał się za pośrednictwem drutów, kabli i ekranów. Niektórzy powiedzieliby, że to dużo gorsze od rozmowy twarzą w twarz. A przecież nasze postrzeganie wzrokowe też dzieje się za pośrednictwem rogówek, soczewek, nerwów wzrokowych i jakichś neuronowych maszynerii, które zbierają informacje z nerwu wzrokowego i przesyłają ją do mózgu. Czyżby czytanie słów na ekranie było tak dużo od tego gorsze? Nie wydaje mi się, przynajmniej jesteś wtedy świadom zniekształceń. Natomiast przy kontakcie wzrokowym zapominasz o nich i wydaje ci się, że doświadczasz kogoś idealnie i w pełni.

— Czyli jak to jest, że cię rozpoznałem?

— Argumentowałbym, że w twoim umyśle powstał pewien wzorzec aktywności umysłowej; nie było go tam, dopóki nie zacząłeś ze mną korespondować. Reprezentacja Roota. To nie ja. Ja jestem tą wielką bryłą węgla, tlenu i innych rzeczy na sąsiedniej pryczy. Reprezentacja Roota to sposób, w jaki wyobraża mnie sobie twój mózg — będziesz ją nosił w umyśle do końca życia, chyba że doznasz jakichś poważnych neurologicznych obrażeń. Innymi słowy, kiedy myślisz o mnie, nie masz na myśli tej wielkiej bryły węgla, tylko Reprezentację Roota. Widzisz, pewnego dnia, jak wyjdziesz z więzienia, być może trafisz na kogoś, kto powie: „Wiesz, byłem kiedyś na Filipinach i gdzieś tam na odludziu spotkałem starego pierdziela, który opowiadał mi coś o Reprezentacji Roota”. I wymieniając z nim spostrzeżenia, będziesz mógł ustalić ponad wszelką wątpliwość, że obie Reprezentacje Roota — w twojej pamięci i w jego — zostały wygenerowane przez samą bryłę węgla, tlenu i innych rzeczy, czyli mnie.

— I ma to coś wspólnego, przypominam, z Ateną?

— Jeśli myślisz o greckich bogach jako o nadnaturalnych istotach mieszkających na Olimpie, to nie. Jeżeli natomiast zaliczasz je do tej samej klasy obiektów co Reprezentacja Roota, to znaczy, do wzorców aktywności umysłowej, za pomocą których umysł reprezentuje obiekty widziane lub inaczej postrzegane w rzeczywistym świecie — wtedy tak. I nagle okazuje się, że greccy bogowie są równie interesujący i praktyczni jak żywi ludzie. Dlaczego? Tak samo jak pewnego dnia możesz spotkać osobę z własną Reprezentacją Roota, tak samo, gdybyś miał porozmawiać ze starożytnym Grekiem, a on wspomniał coś o Zeusie, niewykluczone, że odkryłbyś — o ile byś przezwyciężył początkowe poczucie wyższości — w swoim umyśle ten sam mentalny wzorzec, choć nie nazwałeś go Zeusem i nie postrzegałeś jako wielkiego, kudłatego, miotającego gromy syna tytana. Ale on i tak powstał w wyniku interakcji z obiektami świata zewnętrznego; te same obiekty wygenerowały Zeusa w umyśle starożytnego Greka. No i można by wspomnieć teraz o jaskini Platona — tym uniwersalnym robocie kuchennym wśród metafor. I wszystko się trzyma kupy!

— Chodzi tam o to, że rzeczywiste obiekty są trójwymiarowe, prawdziwe i rzucają cienie, a ten gość z Grecji i ja jesteśmy więźniami przykutymi przed ścianą i obserwujemy cienie tych rzeczy. A tylko kształt ściany przede mną różni się od kształtu ściany przed Grekiem…

— …tak że dany cień na twojej ścianie będzie różnił się od tego samego cienia na jego ścianie. Kształty ścian odwzorowują światopoglądy, powiedzmy, twój — naukowy, nowoczesny i jego — pogański.

— Właśnie. To jest metafora jaskini Platona.

W tym momencie jakiś dowcipny klawisz wciska wyłącznik i gasi wszystkie światła. Jedyne oświetlenie stanowi teraz wygaszacz ekranu na komputerze Randy'ego, pokazujący symulację zderzenia galaktyk.

— Możemy chyba założyć, że ściana przed tobą jest zdecydowanie gładsza i równiejsza niż przed nim, tzn. daje ci o wiele dokładniejszy cień, niemniej jednak jest oczywiste, że Platon wciąż może zauważać te same cienie i wyciągać użyteczne wnioski na temat kształtów przedmiotów, które je rzucają.

— No dobrze. A więc Atena na twoim medalionie nie jest istotą nadnaturalną…

— …mieszkającą na górze w Grecji i tak dalej, lecz obiektem, wzorcem, trendem, czy czym tam, co postrzegane przez starożytnych Greków i przefiltrowane przez ich maszynerię percepcyjną i pogański pogląd na świat dawało w rezultacie wewnętrzną umysłową reprezentację, którą ochrzcili Ateną. To rozróżnienie jest bardzo ważne: Atena jako nadnaturalna laska w hełmie oczywiście nie istnieje, lecz „Atena — zewnętrzny generator wewnętrznej reprezentacji umysłowej, którą starożytni Grecy nazywali Ateną” musiała kiedyś istnieć — inaczej ten wzorzec nigdy nie zostałby wygenerowany. A skoro wtedy istniała, są spore szanse, że istnieje nadal. Jeśli tak, wszystko, co myśleli o niej antyczni Grecy (choć pod pewnymi względami byli kompletnymi durniami, cechowała ich jednak niesamowita inteligencja) prawdopodobnie nadal jest prawdą.

— Zgoda. A dlaczego Atena, a nie Demeter czy ktoś?

— Nie możesz zrozumieć człowieka, nie znając jego rodziny — to truizm. Musimy więc zrobić krótkie repetytorium z greckiej teogonii. Zaczynamy od Chaosu — tak zaczynają się wszystkie teogonie. Lubię myśleć o chaosie jako o morzu białego szumu — totalnie losowy szum na wszystkich pasmach. Nie wiadomo dlaczego, zaczęły się z niego wyłaniać pewne bieguny — Dzień, Noc, Ciemność, Światło, Ziemia, Morze. Osobiście uważam je za kryształy — nie w sensie hipisowsko-dekoracyjnym, lecz technicznym — czyli rezonatory, które odbierają pewne kanały ukryte pośród szumu Chaosu. W pewnym momencie z jakiegoś kazirodczego związku między tymi biegunami rodzą się tytani. Warte zauważenia, że tytani stanowią pełen komplet podstawowych bogów: jest bóg słońca — Hyperion, bóg morza — Okeanos, i tak dalej. Wszyscy zostają obaleni po walce o władzę, zwanej Tytanomachią. Zastępują ich nowi bogowie, na przykład Apollo i Posejdon, zajmujący te same stanowiska na schemacie organizacyjnym. To ciekawe, bo zdaje się pasować do tego, co mówiłem o różnych zjawiskach, wiecznych, ale dla różnych ludzi rzucających na ścianę różne cienie. W każdym razie dotarliśmy do bogów olimpijskich, tych, których zwykle rozumiemy pod tą nazwą: Zeus, Hera i tak dalej.

— Kilka podstawowych spostrzeżeń: po pierwsze, wszyscy, z jednym wyjątkiem, o którym zaraz, zrodzili się ze związków seksualnych, czy to tytana z tytanką, boga z boginią, boga z nimfą, boga z kobietą czy Zeusa, z kim tam mu się akurat przytrafiło. To doprowadza nas do drugiego spostrzeżenia: bogowie olimpijscy są najbardziej obrzydliwą i dysfunkcjonalną rodziną, jaką można sobie wyobrazić. Lecz w owej pstrokatej asymetrii tego panteonu jest coś, co go uwiarygodnia.

— Tak jak układ okresowy pierwiastków albo drzewo cząstek elementarnych czy dowolny anatomiczny narząd, który możesz obejrzeć podczas sekcji zwłok, ma na tyle regularności, by dać nam do myślenia, a jednocześnie nieregularność wskazującą na organiczne pochodzenie — masz na przykład boga słońca i boginię księżyca, co jest klarowne i symetryczne, ale obok jest Hera, wredna cholera bez wyznaczonej roli, no i Dionizos, który nawet nie jest bogiem, tylko półczłowiekiem, a i tak znajduje się w Panteonie i zasiada z bogami na Olimpie — tak jakbyś poszedł do Sądu Najwyższego i wypatrzył wśród sędziów Barbapapę.

— I do czego zmierzam? Atena była wyjątkowa pod każdym względem. Zacznijmy od tego, że nie powstała w wyniku reprodukcji seksualnej; wyskoczyła w pełni rozwinięta z głowy Zeusa. Według niektórych wersji mitu zdarzyło się to zaraz po tym, jak Zeus pieprzył Metis. O Metis zaraz powiem trochę więcej. Potem ostrzeżono go, że Metis zrodzi syna, który go zdetronizuje. Dlatego ją zjadł. A potem z jego głowy wyszła Atena. Niezależnie, czy kupujesz tę historię z Metis, czy nie, chyba i tak możemy się zgodzić, że Atena urodziła się w jakiś dziwny sposób. Była wyjątkowa także dlatego, że nie nurzała się w moralnej ohydzie Olimpu: zachowała dziewictwo.

— Aha! Od razu wiedziałem, że to dziewica, na tym medalionie.

— Tak, Randy, masz niezłe oko do dziewic. Hefajstos raz spuścił się jej na udo, ale nie osiągnął penetracji. Atena jest dość ważna w „Odysei”, ale tak naprawdę mamy o niej nie za wiele mitów, w zwykłym sensie tego słowa. Jedyny wyjątek potwierdzający regułę to mit o Arachne. Arachne była znakomitą tkaczką, która stała się zarozumiała i zamiast mówić, że zawdzięcza swój talent bogom, przypisywała sobie wszystkie zasługi. Posunęła się tak daleko, że wyzwała na tkacki pojedynek Atenę, która była między innymi patronką tkactwa.

— Przypominam ci, że typowy grecki mit idzie mniej więcej tak: niewinny pastuszek zajmuje się swoimi sprawami, kiedy spostrzega go przelatujący górą bóg. Staje mu, nurkuje w dół i gwałci go na miejscu; a kiedy ofiara wciąż trzęsie się z szoku, żona czy kochanka tego boga dostaje szału zazdrości i zamienia go — czyli tę bezradną, niewinną ofiarę — na przykład w nieśmiertelnego żółwia, którego przytwierdza magicznie do deski, z karmą dla żółwi tuż poza jego zasięgiem i zostawia na wieczność na słońcu, by mrówki wyżerały mu w nieskończoność wnętrzności, żądliły go szerszenie, czy coś takiego. Gdyby więc Arachne wkurzyła kogokolwiek innego z Panteonu, zanimby się zorientowała, co się dzieje, zostałaby po niej tylko dymiąca dziura w ziemi.

— Lecz w tej historii Atena ukazała się jej pod postacią staruszki, która podpowiedziała Arachne, by okazała pokorę. Arachne odrzuciła tę radę. W końcu Atena ujawniła się i wyzwala Arachne na konkurs tkania, musisz przyznać, że to niespotykana wielkoduszność. Co ciekawe, pojedynek zakończył się remisem — Arachne naprawdę była równie dobra jak Atena! Tylko jeden kłopot — jej gobelin przedstawiał bogów olimpijskich w najgorszym świetle — jak gwałcą owczarzy i pieprzą się z innymi gatunkami. Był po prostu dosłownym, dokładnym przedstawieniem wszystkich pozostałych mitów, czyli czymś w rodzaju metamitu. Atenę poniosło i walnęła Arachne kądzielą; może się to wydawać nadmierną zapalczywością, dopóki nie przypomnimy sobie, że podczas wojny z gigantami Atena załatwiła Enkeladosa, zrzucając na niego Sycylię! Wskutek tego tkaczka zdała sobie sprawę z własnej zuchwałości, zawstydziła się tak, że się powiesiła. Atena przywróciła ją potem do życia pod postacią pająka.

— W każdym razie w podstawówce pewnie uczyłeś się, że Atena nosi hełm, tarczę zwaną egidą i jest boginią wojny, mądrości oraz rzemiosła — na przykład wspomnianego tkactwa. Delikatnie mówiąc, trochę to dziwna kombinacja. Zwłaszcza że mamy już Aresa, boga wojny, i Hestię, boginię ogniska domowego — po co ta redundancja? Ale sprawy popieprzyły się w tłumaczeniu. Ten rodzaj mądrości, który kojarzymy ze starymi piernikami, jak ja sam, ten, który właśnie próbuję ci przekazać, Grecy nazywali dike. Atena nie była boginią tego! Była patronką metis, czyli przebiegłości, zręczności; jak sobie pewnie przypominasz, w jednej z wersji mitu tak właśnie nazywała się jej matka. Co ciekawe, Metis (osoba, nie atrybut) dała młodemu Zeusowi eliksir, który zmusił Kronosa do zwrócenia wszystkich dzieci, które pożarł, co dało asumpt całej Tytanomachii. Teraz skojarzenie z rzemiosłami jest oczywiste — rzemiosła są zwyczajnie praktycznym zastosowaniem metis.

— Rzemiosło kojarzy mi się raczej z robieniem gównianych pasków i popielniczek na obozie harcerskim. Rozumiesz, kto chciałby być bogiem od jakichś pieprzonych makram?

— To wszystko wina kiepskiego tłumaczenia. Dzisiaj całą tę branżę określamy słowem „technika”.

— Jasne. No, teraz coś mi się rysuje.

— Zamiast określać Atenę mianem bogini wojny, mądrości i makram, powinniśmy mówić „wojny i technologii”. I znów jest problem, że jej jurysdykcja nakłada się z działką Aresa, boga wojny. Powiedzmy od razu: Ares to kompletny dupek. Jego pomocnicy to Strach, Terror i czasami Konflikt. Wciąż ma na pieńku z Ateną, mimo że — a może właśnie dlatego że — oboje są nominalnie bogami wojny. Herakles, jeden z ludzkich protegowanych Ateny, dwa razy rani Aresa, a raz nawet go rozbraja! Widzisz, jest w nim coś fascynującego — Ares jest zupełnie niekompetentny. Giganci wiążą go i przez trzynaście miesięcy trzymają w naczyniu z brązu. W „Iliadzie” jeden z kumpli Odyseusza od kielicha zadaje mu ranę. Atena pewnego razu nokautuje go kamieniem. A kiedy nie robi z siebie kompletnego głupka na wojnie, posuwa każdą kobietę, jaką dopadnie, a jego synowie — zwróć uwagę — to ludzie, których dzisiaj nazwalibyśmy seryjnymi mordercami. Jest dla mnie jasne: Ares był bogiem wojny jako takiej, jak odbierali ją ludzie, którzy cały czas wojowali i świetnie zdawali sobie sprawę, jak głupie i ohydne są wojny.

— Atena zaś wsławiła się popieraniem Odyseusza — pamiętajmy, to właśnie on wymyśla konia trojańskiego. Atena prowadzi od walki do walki i Odyseusza, i Heraklesa, a choć obaj są znakomitymi wojownikami, większość bitew wygrywają przebiegłością albo (mniej pejoratywnie) poprzez metis. I mimo iż jeden i drugi często ucieka się do przemocy (Odyseusz lubi nazywać się „niszczycielem miast”), jest jasne, że stanowią opozycję dla bezmyślnej, wściekłej agresji kojarzonej z Aresem i jego potomstwem — Herakles nawet osobiście uwalnia świat od kilku psychopatycznych synów Aresa. Rozumiesz, zapisy nie są w pełni jasne — nie możesz sobie pójść do sądu okręgowego w Tebach i sprawdzić świadectwa zgonu tych gości — ale wygląda na to, że Herakles, cały czas wspierany przez Atenę, osobiście morduje co najmniej z połowę tych doktorów Lecterów — dzieci Aresa.

— Chociaż jest boginią wojny, co właściwie przez to rozumiemy? Zauważ, że najsłynniejszą jej bronią nie jest miecz, lecz tarcza, egida. Na egidzie ma głowę Gorgony, przez co każdy napastnik może zostać zmieniony w kamień. Zawsze opisuje się ją jako spokojną i majestatyczną — Aresowi nie dałoby się przypisać żadnego z tych określeń.

— Nie wiem, Enoch. Może to wojna defensywna kontra wojna ofensywna?

— Tę różnicę przesadnie się podkreśla. Pamiętasz, powiedziałem, że Hefajstos spuścił się na udo Ateny?

— W moim umyśle powstała jasna interpretacja wewnętrzna.

— Jak to po usłyszeniu mitu! Atena i Hefajstos to ciekawa para — on też jest bogiem technologii. Od metali, metalurgii i ognia — tych staroświeckich rzeczy z epoki dymiących kominów. Nic dziwnego, że stawał mu na widok Ateny! Kiedy spuścił się na jej udo, wrzasnęła z obrzydzenia, wytarła to szmatą i cisnęła ją na ziemię. Nasienie jakoś tam powiązało się z ziemią, rodząc Erichtoniosa. Wiesz, kto to taki?

— Nie.

— Jeden z pierwszych królów Aten. A wiesz, czym się wsławił?

— Powiedz mi.

— Wynalazł rydwan i pierwszy użył srebra jako pieniędza.

— Jezus! — Randy na krótką chwilę kryje twarz w dłoniach i jęczy.

— W wielu innych mitologiach znajdziesz bogów mających cechy wspólne z Ateną. Sumerowie mieli Enkiego, a Skandynawowie Lokiego. Loki był bogiem-konstruktorem, ale psychologicznie bardziej przypominał Aresa; był nie tylko bogiem technologii, lecz także zła — najbliższym odpowiednikiem Diabła. Rdzenni Amerykanie mieli mity o tricksterach, Oszustach — przebiegłych stworzeniach, na przykład o Kruku i Kojocie, ale nie mieli jeszcze techniki, dlatego nie pożenili trickstera z Rzemiosłem, co daje hybrydowego Boga-Technologa.

— No dobrze. Jasne jest, do czego zmierzasz: musi być jakiś uniwersalny wzorzec zdarzeń, który, przefiltrowany przez aparat zmysłowy i układ nerwowy prymitywnych, zabobonnych ludzi, zawsze powoduje powstanie wewnętrznych umysłowych reprezentacji, które oni uznają za bogów, herosów i tak dalej.

— Tak. Można je rozpoznać w różnych kulturach, tak samo jak dwie osoby z Reprezentacją Roota w umyśle mogą „rozpoznać” mnie, po prostu wymieniając uwagi.

— Czyli, Enoch, chcesz, żebym uznał, że ci bogowie — to nie są naprawdę bogowie, ale słowo jest krótkie i poręczne — że ci bogowie mają zawsze wspólne cechy, dlatego że rzeczywistość, która ich wygenerowała, jest uniwersalna i spójna dla różnych kultur.

— Otóż to. W przypadku owych bogów-tricksterów wzorzec jest taki, że ludzie przebiegli dochodzą do władzy częściej niż ci prostolinijni. We wszystkich kulturach widoczna jest fascynacja tym zjawiskiem. Niektóre z nich, jak większość rdzennych Amerykanów, w zasadzie to podziwiają, ale nigdy nie kojarzą tego z postępem technicznym. Inne, na przykład Skandynawowie, nienawidzą tego i kojarzą to z Diabłem.

— Stąd ta dziwna jednoczesna miłość i nienawiść, jaką Amerykanie darzą hakerów.

— Właśnie.

— Hakerzy zawsze skarżą się, że dziennikarze przedstawiają ich w złym świetle. Ale ty uważasz, że ta ambiwalencja jest zakorzeniona gdzieś głębiej.

— W pewnych kulturach. Wikingowie na przykład, sądząc po ich mitologii, instynktownie nienawidziliby hakerów. Ale u Greków mamy coś dokładnie odwrotnego. Grecy kochali swoich jajogłowych. Dlatego mamy po nich Atenę.

— Kupuję to — ale jak się stało, że jest oprócz tego boginią wojny?

— Randy, nie bójmy się tego powiedzieć: wszyscy znamy takich gości jak Ares. Wzorzec ludzkiego zachowania, który spowodował powstanie wewnętrznej reprezentacji imieniem Ares w mózgach starożytnych Greków, w naszych czasach nadal ma się dobrze. To terroryści, seryjni mordercy, zamieszki, pogromy i nadęci pychą, agresywni dyktatorzy, którzy okazują się potem wojskowymi ignorantami. A pomimo całej swej głupoty i niekompetencji potrafią zawojować i okupować spore połacie ziemi, jeśli nikt się im nie przeciwstawi.

— Musisz koniecznie poznać mojego przyjaciela Aviego.

— Kto będzie z nimi walczył?

— Obawiam się, że powiesz, iż my.

— Czasem mogą to być inni wyznawcy Aresa, jak wtedy kiedy Iran wojował z Irakiem i nikogo nie obchodziło, kto wygra. Ale żeby wyznawcy Aresa nie opanowali w końcu całego świata, ktoś musi im zrobić kuku. To niezbyt sympatyczne, lecz to prawda: cywilizacja potrzebuje egidy. I w końcu okazuje się, że tych drani można wykończyć tylko inteligencją. Przebiegłością. Metis.

— Przebiegłością taktyczną, jak koń trojański Odyseusza, czy…

— I tą, i technologiczną. Od czasu do czasu odbywa się bitwa, którą wygrywa się wyłącznie dzięki nowej technologii — na przykład dzięki łukom pod Crecy. Na ogół w historii takie bitwy zdarzają się co parę stuleci — masz rydwan, potem łuk kompozytowy, proch strzelniczy, pancerniki i tak dalej. Ale czasem zdarza się coś takiego, że — dajmy na to „Monitor”, według Północy jedyny opancerzony stalą okręt na świecie, trafia przypadkiem na „Merrimacka”, o którym Południe sądzi to samo, i walą do siebie z dział przez pół dnia. To jeden z takich punktów, w których zauważamy, że następuje spektakularny rozwój techniki wojskowej — to punkt przegięcia w krzywej wykładniczej. Wojskowi, zawsze bardzo konserwatywni, zwykle potrzebują kilkudziesięciu lat, żeby zrozumieć, co się stało, ale w czasie II wojny światowej chyba wszyscy, poza kompletnymi głupkami, zdali sobie sprawę, że tę wojnę wygra strona dysponująca lepszą techniką. Zauważ: tylko po stronie niemieckiej mamy rakiety, samoloty odrzutowe, gazy VX i pociski sterowane kablem. A po stronie aliantów mamy trzy potężne przedsięwzięcia, które dały zajęcie właściwie wszystkim co lepszym hakerom, jajogłowym i naukowcom: łamanie kodów, które jak wiesz, zrodziło cyfrowe komputery; Projekt Manhattan, który dał nam broń atomową, oraz Laboratorium Promieniowania, które dało nam nowoczesny przemysł elektroniczny. Wiesz, Randy, dlaczego to my wygraliśmy II wojnę światową?

— Zdaje się, że właśnie mi powiedziałeś.

— Bo konstruowaliśmy lepszy sprzęt niż Niemcy?

— A co, nie tak?

— Ale dlaczego, Randy, budowaliśmy lepszy sprzęt?

— Wiem za mało, żeby odpowiedzieć. Nie studiowałem za bardzo historii tamtego okresu.

— Krótka odpowiedź brzmi: wygraliśmy, bo Niemcy wierzyli w Aresa, a my w Atenę.

— Mam domyślać się, że ty, albo twoja organizacja, maczaliście w tym palce?

— Oj, Randy, chwila! Nie rób z tego od razu spiskowej teorii dziejów.

— Dobrze. Przepraszam, zmęczyłem się.

— Ja też. Dobranoc.

I Enoch, tak po prostu, idzie spać. Randy nie. Teraz „Cryptonomicon”!

Randy przymierza się do ataku, w którym znany jest tylko zaszyfrowany tekst. Ma szyfr (radiogramy Aretuza) i nic więcej. Nie zna nawet algorytmu, którego użyto. We współczesnej kryptoanalizie to niespotykane, zazwyczaj algorytmy są upublicznione. To dlatego, że algorytmy otwarcie przedyskutowane przez akademików, którzy podjęli też próby ich zaatakowania, zwykle są mocniejsze niż te po prostu trzymane w tajemnicy. Ludzie, którzy polegają na utrzymaniu swego algorytmu w sekrecie, zwykle przegrywają, gdy tylko sekret się wyda. Lecz Aretuza pochodzi z czasów II wojny, kiedy ogólnie mniej się o takich rzeczach wiedziało.

Sprawa byłaby znacznie łatwiejsza, gdyby Randy znał fragmenty zaszyfrowanego w owych radiogramach tekstu jawnego. Oczywiście, gdyby znał wszystko, nie byłoby potrzeby tego odszyfrowywać — łamanie Aretuzy stałoby się w tym wypadku ćwiczeniem akademickim.

Pewien kompromis pomiędzy tymi dwoma biegunami — z jednej strony nie wiemy nic o źródłowym tekście, z drugiej znamy cały — podpada w „Cryptonomiconie” pod hasło „ściągawka”. Ściągawka to oparta na przypuszczeniach hipoteza, że w tekście występuje takie czy inne słowo. Na przykład przy rozszyfrowywaniu niemieckich radiogramów z II wojny światowej można się domyślić się, że tekst jawny zawiera zwroty w rodzaju „HEIL HITLER” albo „SIEG HEIL”. Można wybrać przypadkowy ciąg kolejnych dziesięciu znaków i powiedzieć: „Załóżmy, że to oznacza Heil Hitler. Jeśli tak, co z tego wynika dla pozostałych znaków komunikatu?”.

Randy nie spodziewa się znaleźć w tekście Aretuzy „heilhitlerów”, ale mogą tam być inne łatwe do przewidzenia słowa. W pamięci układa sobie listę ściągawek: „MANILA”, o, na pewno. „WATERHOUSE”, być może. Można się zastanowić nad słowami „ZŁOTO” i „SZTABY”. W przypadku słowa „MANILA' może wybrać sobie z szyfru dowolny ciąg sześciu znaków i postawić pytanie: „Jeśli te znaki to zaszyfrowane słowo MANILA, co z tego wynika?”. Gdyby radiogram miał tylko sześć znaków, miałby tylko jeden możliwy ciąg. Gdyby miał siedem, byłyby dwie możliwości — pierwsze lub ostatnie sześć znaków. Wniosek: dla radiogramu o długości n liczba sześcioliterowych ciągów wynosi (n — 5). W przypadku 105-znakowego tekstu, ma 100 możliwych pozycji dla słowa MANILA. A właściwie 101 — istnieje bowiem możliwość, że słowo to w ogóle w tekście nie wystąpi. Każda z owych 100 hipotez ma własny zestaw implikacji dla pozostałych znaków w radiogramie. Jakie to są dokładnie implikacje — to zależy od tego, jaki założymy algorytm szyfrowania.

A jeśli o to chodzi, im więcej Randy duma, tym większej nabiera pewności, że ma parę punktów oparcia — dzięki Enochowi, który (jak teraz rozumie) podsunął mu parę przydatnych wskazówek, w przerwach pomiędzy zasypywaniem go teogonicznymi analizami. Enoch wspomniał, że kiedy NSA zaczęła atakować to, co później okazało się fałszywą Aretuzą, zakładała, że Aretuza jest jakoś spowinowacona z innym kryptosystemem — Lazurem. I rzeczywiście: z „Cryptonomiconu” dowiaduje się, że Lazur był jakimś nietypowym szyfrem, używanym przez Niemców i Nippończyków; korzystał z matematycznego algorytmu generującego inny klucz jednorazowy na każdy dzień. To bardzo ogólnikowe stwierdzenie, pozwala jednak skreślić sporo hipotez. Wie na przykład, że Aretuza nie jest systemem opartym na rotorach jak Enigma. Oraz że gdyby znalazł dwie wiadomości wysłane tego samego dnia, prawdopodobnie korzystałyby one z tego samego klucza jednorazowego.

Jakiego matematycznego algorytmu użyto? Paru podpowiedzi udziela kufer po dziadku. Pamięta zdjęcie z Princeton — dziadek z Turingiem i von Hacklheberem; wszyscy trzej zapewne bawili się tam funkcjami dzeta. W kufrze było też parę monografii na ten temat. „Cryptonomicon” zaś mówi, że nawet dzisiaj używa się tych funkcji w kryptografii jako generatorów ciągów — czyli urządzeń wypluwających długie szeregi pseudolosowych liczb — a więc kluczy jednorazowych. Wszystko wskazuje na to, że Lazur i Aretuza są spokrewnione i oba szyfry są po prostu implementacjami funkcji dzeta.

Widzi teraz przed sobą poważną przeszkodę; w celi nie ma żadnych podręczników na temat funkcji dzeta. Znakomite materiały znalazłyby się w kufrze po dziadku — ale on stoi teraz u Chestera w domu. No, ale Chester jest wszakże bogaty i skłonny do pomocy.

Randy wzywa strażnika i żąda widzenia z adwokatem. Enoch Root na chwilę zamiera, a potem z powrotem zapada w głęboki, regularny sen faceta, który dotarł dokładnie tam, gdzie chciał.

Загрузка...