Corregidor

Pomiędzy wodami Zatoki Manilskiej a wilgotnym powietrzem ponad nią nie ma wyraźnej granicy — jedynie bezkształtny, szarobłękitny całun wiszący o kilka kilometrów od nich. „Glory IV” przez pół godziny ostrożnie manewruje wśród mnogości kotwiczących statków handlowych, potem zaś przyspiesza, biorąc kurs na środek zatoki. Powietrze przeczyszcza się trochę, pozwalając Randy'emu dokładnie widzieć Bata'an po prawej burcie: czarne góry spowite mgłą i poplamione grzybkowatymi chmurkami oznaczającymi prądy wznoszące. Przeważnie nie ma tam plaż, jedynie stromo schodzące ku morzu czerwone klify. Kiedy jednak zbliżają się ku końcowi półwyspu, ląd wygładza się trochę, robiąc miejsce kilku bladozielonym polom. Na samym czubku Bata'an Randy widzi parę ostrych wapiennych urwisk, które pamięta z wideo Aviego. Lecz teraz patrzy przede wszystkim na Corregidor, leżący kilka kilometrów od końca półwyspu.

America Shaftoe, albo Amy, jak woli być nazywana, spędza cały rejs na uganianiu się po pokładzie i wdawaniu z filipińskimi i amerykańskimi nurkami w poważne rozmowy; czasem siada po turecku na pokładzie i przegląda jakieś papiery bądź wykresy. Nałożyła wystrzępiony słomkowy kapelusz dla ochrony przed promieniami słonecznymi. Randy nie zamierza się na nie wystawiać. Snuje się po klimatyzowanej kajucie, sączy kawę i ogląda zdjęcia na ścianach.

W swej naiwności spodziewa się ujrzeć fotografie nurków wyciągających na plaże podmorskie kable. Semper Marine Services kładzie sporo kabli — i zna się na tym, przecież sprawdzał referencje, zanim ich wynajął — ale najwyraźniej takie prace nie są dla nich wystarczająco ciekawe, by je fotografować. Większość zdjęć ilustruje podwodne prace wydobywcze: wyszczerzeni od ucha do ucha nurkowie triumfalnie prezentują obrośnięte mięczakami wazy, jak hokeiści dzierżący Puchar Stanleya.

Z oddali Corregidor jest soczewkowatą plamą dżungli wystającą z wody, z płaską półką po jednej stronie. Z map wie, że w rzeczywistości ma kształt plemnika. To, co stąd wygląda na półkę, jest ogonem wijącym się na wschód, jakby plemnik próbował wypłynąć z zatoki i zapłodnić Azję.

Amy otwiera drzwi i wpada do kajuty.

— Chodź na mostek. Powinieneś to zobaczyć.

Randy idzie za nią.

— Kto to jest ten gość na wszystkich zdjęciach? — pyta.

— Ten groźny, obcięty na jeża?

— No.

— To mój ojciec — odpowiada. — Doug.

— Czyżby Douglas MacArthur Shaftoe? — pyta Randy. Widział to nazwisko na papierach firmowych Semper Marine.

— Otóż to.

— Były komandos z SEAL?

— Tak. Ale nie lubi, jak się o nim tak mówi. To taki frazes…

— A dlaczego wydaje mi się znajomy?

Amy wzdycha.

— W 1975 miał swoje pięć minut.

— Nie przypominam sobie.

— Znasz Comstocka?

— Paula Comstocka? Prokuratora generalnego? Tego, co nienawidzi szyfrów?

— Chodzi o jego ojca. Earla Comstocka.

— Gość od polityki zimnowojnnej — mózg wojny wietnamskiej. Ten?

— Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak o nim mówił. No tak, to ten. Może pamiętasz, że w 1975 Earl Comstock wypadł albo ktoś go wypchnął z wyciągu krzesełkowego w Kolorado i połamał sobie ręce.

— No, tak jakbym coś sobie przypominał…

— Mój stary… — Amy nieznacznie kiwa głową w stronę jednego ze zdjęć — przypadkiem siedział wtedy obok niego.

— Przypadkiem czy…

— Zbieg okoliczności. Nieplanowany.

— Można na to patrzeć i tak — mówi Randy — ale z drugiej strony, jeśli Earl Comstock często jeździł na nartach, to było dość duże prawdopodobieństwo, że wcześniej czy później okaże się, że siedzi, dwadzieścia metrów nad ziemią, obok weterana wojny wietnamskiej.

— Mniejsza o to. Ja tylko mówię… właściwie to o tym nie chciałam mówić.

— Spotkam go? — pyta Randy, zerkając na zdjęcie. Amy zagryza wargę i wbija wzrok w horyzont.

— W dziewięćdziesięciu procentach przypadków jego pojawienie się oznacza, że dzieje się coś dziwnego. — Otwiera schodnię prowadzącą na mostek i przytrzymuje mu drzwiczki, wskazując na strome stopnie.

— A pozostałe dziesięć procent?

— Albo się nudzi, albo gdzieś idzie ze swoją kobietą.

Pilot „Glory” siedzi skupiony i nie zwraca na nich uwagi; Randy uznaje to za oznakę profesjonalizmu. Na mostku stoi mnóstwo stołów. Blaty mają zrobione z drzwi albo grubych drewnianych łat. Wszystkie zatłoczone są elektroniką: jest tu faks, mniejsze urządzenie wypluwające prognozy pogody, trzy komputery, telefon satelitarny, kilka komórek wetkniętych w ładowarki, echosonda do mierzenia głębokości. Amy prowadzi go ku maszynie z wielkim ekranem pokazującym coś przypominającego czarno-białe zdjęcie pagórkowatego terenu.

— To sonar boczny — wyjaśnia — jedno z najlepszych narzędzi do takich robót. Pokazuje, co jest na dnie. — Sprawdza na jednym z monitorów aktualną pozycję i wykonuje w pamięci jakieś obliczenia. — Ernesto, zmień kurs o pięć stopni w prawo.

— Dobrze, proszę pani — odpowiada Ernesto i wykonuje polecenie.

— Czego szukasz?

— To darmowa atrakcja, jak te papierosy w hotelu — odpowiada Amy. — Dodatkowa premia za zawarcie z nami umowy. Czasem lubimy zabawić się w przewodnika. Widzisz to? Przyjrzyj się. — Wskazuje palcem coś, co dopiero pojawia się na ekranie. Randy nachyla się i wpatruje w monitor. Jest to z pewnością coś sztucznego: gmatwanina linii i kątów prostych.

— Wygląda jak sterta śmiecia — mówi.

— Teraz tak — odpowiada Amy — ale kiedyś był to spory kawałek filipińskiego skarbca.

— Co?

— Podczas wojny, już po Pearl Harbor, ale zanim Japończycy zdobyli Manilę, rząd opróżnił skarbiec. Spakowali całe złoto i srebro do skrzyń i wywieźli je na Corregidor, rzekomo po to, aby je zabezpieczyć.

— Co masz na myśli, mówiąc „rzekomo”.

Wzrusza ramionami.

— Tu są Filipiny. Mam przeczucie, że większość złota wylądowała gdzie indziej. Ale srebro — przeważnie tutaj. — Prostuje się i wskazuje przez okienko na Corregidor. — Wtedy myśleli, że Corregidor jest nie do zdobycia.

— Kiedy to się mniej więcej działo?

— W grudniu czterdziestego pierwszego albo styczniu czterdziestego drugiego. W każdym razie stało się jasne, że Corregidor upadnie. Na początku lutego przypłynął okręt podwodny i zabrał cale złoto. Potem drugi zabrał ludzi, którzy nie mogli wpaść w ręce wroga, na przykład łamaczy szyfrów. Ale nie mieli tyle okrętów podwodnych, żeby wywieźć całe srebro. W marcu wyjechał MacArthur. Zaczęli wywozić srebro w skrzyniach na morze, w nocy, i wrzucać do wody.

— Opowiadasz!

— Zawsze można wrócić i spróbować je znaleźć — mówi Amy. — Zresztą lepiej je stracić, niż oddać Japończykom, prawda?

— Chyba tak.

— Japończycy znaleźli sporo srebra — na Bata'an i Corregidorze schwytali wielu amerykańskich nurków, kazali im zejść na dno, właśnie tu, gdzie teraz jesteśmy, i wyciągnąć je. Lecz tym samym nurkom udało się ukryć przed strażnikami dużo srebra i przemycić je na Filipiny, gdzie stało się tak pospolite, że zupełnie zepsuło okupacyjną japońską walutę.

— To na co my teraz patrzymy?

— Szczątki skrzyń, które rozwaliły się, uderzając w dno.

— Czy po wojnie zostało tu jeszcze jakieś srebro?

— No pewnie — żywo potwierdza Amy. — Większość poszła na dno tutaj i nurkowie je wyciągnęli, ale część zatopiono gdzie indziej. Mój tata wyciągnął trochę już w latach siedemdziesiątych.

— O kurczę. To bez sensu!

— Czemu?

— Nie mogę uwierzyć, że srebro tak sobie leżało na dnie oceanu przez trzydzieści lat i każdy mógł je wziąć.

— No to nie znasz za dobrze Filipin — rzuca Amy.

— Wiem, że to biedny kraj. Dlaczego ktoś po prostu nie przypłynął tutaj i nie wyciągnął tego srebra?

— Większość poszukiwaczy skarbów w tej części świata gra o wyższą stawkę — mówi Amy — albo łatwiejszą.

Randy nie wie, co powiedzieć.

— Kupa srebra na dnie zatoki wydaje mi się łatwa i wartościowa.

— Niestety. Srebro nie jest warte aż tak dużo. Waza z dynastii Sung, porządnie oczyszczona, może pójść za więcej złota, niż sama waży. Złota. A w dodatku łatwiej ją znaleźć — szukasz po prostu na dnie czegoś w kształcie dżonki. Zatopiona dżonka wyraźnie wyróżnia się na sonarze. A stara skrzynia obrośnięta koralami i małżami wygląda przeważnie jak kamień.

Gdy podpływają bliżej do Corregidoru, Randy widzi, że koniec wyspy jest pagórkowaty — tu i ówdzie wystają z niej skały. Kolor ziemi stopniowo blaknie — od ciemnej tropikalnej zieleni, do bladej zieleni, a potem wysuszonego czerwonawego brązu — w miarę jak ogon oddala się od centrum wyspy, a gleba staje się suchsza. Jego wzrok przyciąga jedna z tych skał, na której stoi nowy stalowy maszt. Na szczycie ma tubę anteny mikrofalowej wycelowaną na wschód, w stronę budynku Epiphyte w Intramuros.

— Widzisz te jaskinie wzdłuż brzegu? — odzywa się Amy. Chyba żałuje, że wspomniała już na początku o zatopionych skarbach i teraz chce zmienić temat.

Randy przerywa podziwianie anteny mikrofalowej, której jest współwłaścicielem, i wiedzie wzrokiem za ręką Amy. Wapienny brzeg wyspy, pionowo spadający z kilku metrów do wody, jest zryty otworami.

— No.

— Zbudowali je Amerykanie. Na działa obrony wybrzeża. Japończycy je powiększyli, żeby wypuszczać z nich łodzie kamikaze.

— Nieźle.

Nagle słyszy basowy gulgot, rozgląda się i dostrzega zbliżającą się do nich łódź. Ma kształt kajaka, ze dwanaście metrów długości i potężne wysięgniki na każdej burcie. Z krótkiego masztu powiewa parę postrzępionych flag, a z rozwieszonych nad pokładem sznurów dynda pstrokate pranie. Pośrodku kadłuba znajduje się wielki nieosłonięty silnik diesla, który zasnuwa powietrze czarnym dymem. Z przodu w cieniu jasnoniebieskiej plandeki kilkoro Filipińczyków, w tym kobiety i dzieci, spożywa posiłek. Na rufie kilku mężczyzn majstruje przy sprzęcie do nurkowania. Jeden z nich trzyma coś przy ustach: mikrofon. Z radia „Glory” rozbrzmiewa głos. Mówi po tagalsku. Ernesto dusi śmiech, unosi mikrofon i mówi coś krótko. Randy nie ma pojęcia co, ale podejrzewa, że coś w stylu „później se pogadamy, teraz na mostku jest klient”.

— Współpracownicy — sucho wyjaśnia Amy. Mowa jej ciała sugeruje, że chciałaby zostawić Randy'ego i wrócić do pracy.

— Dzięki za wycieczkę — mówi Randy. — Jedno pytanie.

Amy unosi brwi, próbuje wyglądać na cierpliwą.

— Ile dochodów Semper Marine pochodzi z poszukiwania skarbów?

— W tym miesiącu? W tym roku? W ostatnich dziesięciu latach? Przez całe istnienie firmy? — pyta Amy.

— Wszystko jedno.

— Takie dochody są sporadyczne — odpowiada. — „Glory” spłaciliśmy zyskami ze skorup, które wyciągnęliśmy z zatopionej dżonki. Potem jeszcze trochę. Lecz w niektórych latach zarabiamy wyłącznie na takich pracach jak ta.

— Innymi słowy, na pracach nudnych i gównianych? — wypala Randy. Zwykle kontroluje swój język nieco lepiej. Ale zgolenie brody rozmyło granice jego ego albo coś w tym stylu.

Spodziewa się, że się zaśmieje albo przynajmniej puści oko, lecz ona bierze to bardzo poważnie. Ma twarz pokerzysty.

— Możesz uważać to za tłoczenie tablic rejestracyjnych.

— A więc wy jesteście po prostu bandą poszukiwaczy skarbów. Tłoczycie trochę tablic, żeby ustabilizować przychody.

— Jeśli chcesz, możesz nas tak nazwać. Randy, dlaczego ty zajmujesz się biznesem? — Amy odwraca się gniewnie i odchodzi.

Randy wciąż spogląda za nią, kiedy słyszy, jak Ernesto klnie pod nosem, nie tyle zły, ile zdumiony. „Glory” właśnie mija czubek Corregidoru; po raz pierwszy widać południową stronę wyspy. Ostatni kilometr ogona zakrzywia się, tworząc półkolistą zatoczkę. Pośrodku kotwiczy biały statek, który Randy najpierw bierze za liniowiec oceaniczny o niesamowicie opływowej linii. Potem zauważa wymalowaną na rufie nazwę: RUI FALEIRO — SANTA MONICA, KALIFORNIA.

Randy staje obok Ernesta, obaj przez dłuższą chwilę gapią się na statek. Randy słyszał o nim, a Ernesto wie o nim, jak każdy Filipińczyk. Lecz ujrzenie go na własne oczy to inna sprawa. Na achterdeku siedzi helikopter. Wygląda jak zabawka. Z żurawików zwisa gotowa do użycia łódź wiosłowa o sylwetce sztyletu. Śniady człowiek w lśniąco białym uniformie poleruje mosiężną poręcz.

— Rui Faleiro był kosmografem Magellana — mówi Randy.

— Kosmografem?

— Mózgiem operacji. — Randy poklepuje się po głowie.

— Przypłynął tu z Magellanem? — pyta Ernesto.

Większość świata sądzi, że Magellan pierwszy opłynął świat. Tutaj wszyscy wiedzą, że dopłynął tylko do wyspy Mactan, gdzie zabili go Filipińczycy.

— Kiedy Magellan wypływał, Faleiro został w Sewilli — mówi Randy. — I zwariował.

— Sporo pan wie o Magellanie, co?

— Nie — odpowiada Randy. — Wiem sporo o Dentyście.

— Nigdy nie rozmawiaj z Dentystą. Przenigdy. Nawet o sprawach technicznych. Każde techniczne pytanie, jakie ci zadaje, jest tylko koniem trojańskim jakiejś biznesowej taktyki, która przekracza twoje możliwości pojmowania tak dalece, jak dowód Godla jest niezrozumiały dla kaczora Daffy.

Avi powiedział mu to spontanicznie pewnego wieczoru, nad kolacją w restauracji w centrum Makati. Avi nie prowadzi rozmów o czymkolwiek ważnym w promieniu kilometra od hotelu Manila, ponieważ sądzi, że tam każdy pokój i każdy stół jest na podsłuchu.

— Dzięki za okazane mi zaufanie — odparł Randy.

— No, no. Próbuję po prostu oznaczyć swój teren — uzasadnić swoją obecność w tym projekcie. Ja zajmuję się sprawami biznesowymi.

— Nie za dużo tej paranoi?

— Posłuchaj. Dentysta ma przynajmniej miliard własnych dolarów i jeszcze z dziesięć miliardów, którymi obraca; połowa pieprzonych ortodontów w całych Stanach poszła na emeryturę w wieku czterdziestu lat, bo Dentysta w dwa czy trzy lata pomnożył ich forsę razy dziesięć. Nie osiąga się takich wyników, będąc porządnym facetem.

— Może miał trochę szczęścia.

— Miał. Ale to nie znaczy, że jest porządnym facetem. Ja uważam, że ładował pieniądze w skrajnie ryzykowne inwestycje. Grał w rosyjską ruletkę oszczędnościami swych klientów, trzymając ich w nieświadomości. Rozumiesz, gość zainwestowałby w gang porywaczy z Mindanao, gdyby tylko stopa zwrotu była dobra.

— Ciekawe, czy on wie, że miał szczęście?

— Sam jestem ciekaw. Stawiałbym, że nie. Pewnie uważa się za instrument Opatrzności Bożej, tak jak generał MacArthur.

„Rui Faleiro” jest dumą przemysłu superjachtowego z Seattle, który ostatnio rozkwita, choć dyskretnie. Randy uzyskał kilka informacji o nim z ulotki marketingowej, wydanej, zanim jeszcze kupił go Dentysta. Wie zatem, że helikopter i motorówka były wliczone w cenę, której nigdy nie ujawniono. Jacht zawiera między innymi dziesięć ton marmuru. Główna sypialnia ma dwie oddzielne łazienki: dla niego — wyłożoną czarnym marmurem i dla niej — różowym, żeby Dentysta i Diva nie musieli przepychać się nad umywalką, gdy stroją się na bankiet w ogromnej sali balowej jachtu.

— Dentysta? — pyta Ernesto.

— Kepler. Doktor Kepler — odpowiada Randy. — W Stanach niektórzy nazywają go Dentystą. — Goście z przemysłu high-tech.

Ernesto kiwa głową. Wie.

— Taki człowiek mógłby mieć każdą kobietę, ale wybrał Filipinkę.

— Tak — ostrożnie przyznaje Randy.

— Ludzie w Stanach znają historię Victorii Vigo?

— No cóż, muszę powiedzieć, że tam nie jest tak sławna jak tutaj.

— Oczywiście.

— Ale niektóre jej piosenki są bardzo popularne. Sporo ludzi wie, że wydobyła się z wielkiej nędzy.

— Ludzie w Stanach wiedzą, co to Dymiąca Góra? Wysypisko śmieci w Tondo, gdzie dzieci polują na jedzenie?

— Niektórzy wiedzą. Wszyscy się dowiedzą, kiedy w telewizji pokażą film o życiu Victorii Vigo.

Ukontentowany Ernesto skinął głową. Tutaj wszyscy słyszeli, że powstaje film o życiu Divy, z nią samą w głównej roli. Ale na ogół nie wiedzą, że to przedsięwzięcie tylko dla rozgłosu, finansuje je sam Dentysta, i że ten film nadawać będzie tylko telewizja kablowa w środku nocy.

Lecz zapewne wiedzą, że wszystkie ciekawsze kawałki zostały pominięte.

— Jeśli chodzi o Dentystę, mamy pewną przewagę — powiedział Avi. — W sprawach filipińskich będzie całkiem przewidywalny. Spokojny, nawet posłuszny.

— Jak to?

— Victoria Vigo wykurwiła się z Dymiącej Góry, co nie?

— No cóż, wszyscy mrugają i poszturchują się łokciami, ale nikt jeszcze mi tego nie powiedział tak wprost. — Randy nerwowo rozejrzał się wokół.

— Uwierz mi, to jedyny sposób, żeby się stamtąd wydostać. Stręczycielstwem zajmowali się Bolobolo. To grupa z północnego Luzonu, która dopchała się do władzy wraz z Marcosem. Do nich należy ta część miasta — policja, przestępczość zorganizowana, samorząd, co tylko chcesz. I dlatego ona też należy do nich — mają zdjęcia i nagrania z czasów, gdy była nieletnią prostytutką i gwiazdką porno.

Randy pokręcił głową z niesmakiem i osłupieniem.

— Skąd ty, do cholery, o tym wiesz?

— Nieważne. Uwierz mi: w pewnych kręgach jest to znane równie dobrze, jak wartość pi.

— Nie w moich.

— W każdym razie dowcip polega na tym, że jej interesy są tożsame z interesami Bolobolo i zawsze będą. A Dentysta zawsze posłusznie postąpi tak, jak powie mu żona.

— Można tak założyć? — rzekł Randy. — To twardy gość. Pewnie ma więcej forsy i wpływów niż Bolobolo. Może robić, co zechce.

— Ale nie zrobi. — Avi znów leciutko się uśmiechnął. — Zrobi, co każe mu żona.

— Skąd wiesz?

— Posłuchaj. Kepler ma świra na punkcie władzy — tak jak większość bogatych, wpływowych gości. Prawda?

— Tak.

— Jeśli masz takiego świra, na jakie preferencje seksualne to się przekłada?

— Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem. No, chyba chcesz dominować nad kobietą.

— Źle! — odrzekł Avi. — Seks to coś bardziej skomplikowanego, Randy. W seksie wychodzą najbardziej skrywane pragnienia. Ludzie podniecają się najbardziej, gdy ujawnia się ich najgłębsze tajemnice…

— Cholera! Kepler jest masochistą?

— Jest takim masochistą, że był z tego znany. Przynajmniej w branży erotycznej Azji Południowo-Wschodniej. Alfonsy i mamusie w Hongkongu, Bangkoku, Shenzhen, Manili — wszyscy mieli jego gusta w dokumentach. Dokładnie wiedzieli, czego potrzebuje. No i w taki właśnie sposób poznał Victorię Vigo. Był w Manili i pracował nad sprawami FiliTela. Siedział kupę czasu, a mieszkał w hotelu należącym do Bolobolo. Hotel był zapluskwiony. Bolobolo studiowali jego nawyki erotyczne jak entomolodzy badający rozmnażanie mrówek. Przygotowali Victorię Vigo — ich asa w rękawie, bombę, seksualnego Terminatora — żeby dała mu dokładnie to, czego pragnie. Potem wystrzelili ją w jego życie jak sterowany pocisk do pieprzenia i pierdut! — prawdziwa miłość.

— No, chyba by coś podejrzewał, nie? W ogóle dziwię się, że zadał się z kurwą.

— Nie miał pojęcia, że jest kurwą! Na tym polega piękno tego planu! Bolobolo załatwili jej fałszywą tożsamość — recepcjonistki w hotelu, w którym mieszkał Kepler! Skromnej dziewczyny z katolickiej szkoły! Na początku załatwia mu bilety do teatru, a po roku on jest przywiązany do łóżka na tym cholernym megajachcie, na dupie ma ślady po baciku, a ona stoi nad nim. Na palcu ma pierścionek wielkości dyni, sto trzydziesta ósma kobieta na liście najbogatszych na świecie.

— Sto dwudziesta piąta — poprawił go Randy. — Ostatnio akcje FiliTela ostro poszły do góry.

Następne dni schodzą Randy'emu na unikaniu Dentysty. Mieszka w małym prywatnym pensjonacie na szczycie wyspy, co rano spożywając kontynentalne śniadanie w towarzystwie amerykańskich i nippońskich weteranów wojennych, którzy przyjechali tutaj wraz z żonami w celu rozwiązania (jak podejrzewa Randy) problemów emocjonalnych milion razy poważniejszych niż cokolwiek, z czym on się w życiu spotkał. „Rui Faleiro” rzuca się w oczy jak cholera — dzięki niemu Randy dość dobrze wie, czy Dentysta jest na pokładzie: po prostu śledzi ruchy helikoptera i ślizgacza.

Kiedy sądzi, że jest bezpieczny, schodzi na plaże poniżej anteny mikrofalowej i obserwuje pracujących nad kablem nurków Amy. Niektórzy działają przy brzegu, skręcając śrubami segmenty żeliwnego pancerza wokół kabla, inni kilka kilometrów w głąb morza, współpracując z barką wtykającą kabel bezpośrednio w muliste dno gigantycznym, podobnym do tasaka narzędziem.

Brzegowy koniec kabla wbiega do nowego, żelbetowego budynku, ustawionego około stu metrów od granicy przypływu. W środku ma jedno pomieszczenie, wypchane akumulatorami, generatorami, klimatyzatorami i sprzętem elektronicznym. Randy odpowiedzialny jest za chodzące na tym sprzęcie oprogramowanie, dlatego spędza tam w środku mnóstwo czasu. Gapi się w monitor i pisze. Stamtąd linie transmisyjne biegną pod górę do wieży z anteną mikrofalową.

Drugi koniec kabla jest właśnie przedłużany w kierunku boi, kołyszącej się parę mil dalej na Morzu Południowochińskim. Doczepiony do niej jest koniec kabla północnoluzońskiego, biegnącego po wybrzeżu wyspy i należącego do FiliTela. Idąc za nim wystarczająco długo, doszłoby się do budynku na północnym przylądku wyspy, skąd odchodzi gruby kabel na Tajwan. Z kolei Tajwan jest połączony ze światem gęstą siecią podmorskich kabli. Na Tajwan i z Tajwanu można łatwo i tanio przesłać dane.

W prywatnym łączu, które FiliTel i Epiphyte starają się przeprowadzić pomiędzy Tajwanem a centrum Manili, jest tylko jedna przerwa i zwęża się z dnia na dzień, w miarę jak kładąca kabel barka posuwa się w kierunku boi.

Kiedy tam wreszcie dociera, „Rui Faleiro” podnosi kotwicę i sunie barce na spotka nie. Do akcji wkraczają helikopter, ślizgacz i flotylla wynajętych łodzi: zwożą z Manili dygnitarzy i dziennikarzy. Pojawia się Avi z dwoma nowiutkimi smokingami, prosto od szanghajskiego krawca (- Wszyscy ci sławni krawcy z Hongkongu to uchodźcy z Szanghaju). Wraz z Randym rozdzierają bibułki, nakładają nowe stroje i jadą nieklimatyzowanym jeepneyem na przystań, gdzie oczekuje ich „Glory”. Dwie godziny później Randy po raz pierwszy może spojrzeć na Dentystę i jego Divę — w wielkiej sali balowej „Rui Faleiro”. Dla niego to takie przyjęcie jak każde inne: podaje ręce kilku osobom, zapomina ich nazwiska, szuka miejsca do siedzenia i w błogiej samotności rozkoszuje się winem i potrawami.

Tylko jedna rzecz jest tu niezwykła, na pokładzie leży para nasmołowanych kabli, grubości mniej więcej kija do baseballu. Gdyby podejść do relingu i zerknąć w dół, można by dostrzec, że zbiegają do morza. Ich końce spotykają się na stole pośrodku pokładu, gdzie przybyły z Hongkongu technik, też wbity w smoking, z walizeczką narzędzi walczy z ich połączeniem. Zmaga się też z potężnym kacem, ale Randy nie robi z tego problemu, bo wie, że to wszystko pic na wodę i fotomontaż; to tylko ścinki kabla kończące się w wodzie tuż za jachtem. Prawdziwe połączenie dokonało się wczoraj — przez spoczywający na dnie morza kabel już lecą bity.

Pewien facet na pokładzie rufówki gapi się głównie na Bata'an i Corregidor, ale Randy'ego też ma na oku. Kiedy Randy go zauważa, ten kiwa głową, jakby odfajkowywał coś na liście spraw do załatwienia, wstaje i podchodzi do niego. Nosi wyjątkowo strojny mundur, który jest w marynarce wojennej chyba odpowiednikiem stroju wieczorowego. Prawie nie ma włosów, a ich resztki są stalowoszare i ścięte na długość około pięciu milimetrów. Gdy zbliża się ku niemu, kilku Filipińczyków ciekawie odwraca za nim głowy.

— Randy — odzywa się. Kiedy potrząsa jego prawą dłonią, medale podzwaniają. Ma chyba około pięćdziesiątki, ale skórę jak osiemdziesięcioletni Beduin. Na piersi mnóstwo baretek, większość żółtych i czerwonych, co Randy niejasno kojarzy z Wietnamem. Nad kieszenią przyczepił mały plastikowy identyfikator z nazwiskiem SHAFTOE. — Nie daj się nabrać, Randy — mówi Douglas MacArthur Shaftoe. — Nie jestem już w wojsku. Od wieków w stanie spoczynku. Ale mam prawo nosić ten mundur. A to o wiele łatwiejsze, niż szukać cholernego smokingu, który by na mnie pasował.

— Miło mi pana poznać.

— Cała przyjemność po mojej stronie. A skąd pan ma swój, że tak zapytam?

— Mój smoking?

— No, tak.

— Mój partner zamówił go.

— Pana partner seksualny czy partner w interesach?

— W interesach. Aktualnie nie mam partnera seksualnego.

Doug Shaftoe niecierpliwie potrząsa głową.

— To oznacza, że nie przygruchał pan sobie żadnego partnera w Manili. Tak jak, nie przymierzając, nasz gospodarz.

Randy zerka przez salę balową na Victorię Vigo; gdyby była jeszcze bardziej rozpromieniona, ze ścian łuszczyłaby się farba, a szyby w oknach topiłyby się jak karmel.

— Chyba po prostu jestem nieśmiały — odpowiada.

— Zbyt nieśmiały, aby wysłuchać oferty biznesowej?

— Nie, skądże.

— Moja córka sądzi, że pan oraz gospodarz przyjęcia być może będziecie niedługo kłaść w okolicy jakieś kable.

— W biznesie rzadko planuje się robić coś tylko jeden raz. To bruździ potem w księgowości.

— Już pan wie, że wody tutaj są płytkie.

— Tak.

— Wie pan także, że nie można układać kabli w płytkiej wodzie, jeśli nie zrobi się bardzo szczegółowych badań sonarem bocznym o wysokiej rozdzielczości.

— Tak.

— Chciałbym wykonać dla was takie badania.

— Rozumiem.

— Nie, nie sądzę. Ale zależy mi, by pan zrozumiał. Postaram się wyjaśnić.

— Dobrze — odpowiada Randy. — Czy mam przyprowadzić swego partnera?

— Mój pomysł jest bardzo prosty i rozważenie go nie wymaga dwóch pierwszorzędnych umysłów — mówi Doug Shaftoe.

— No dobra. Co to za pomysł?

— Szczegółowy skan będzie zawierał od cholery informacji na temat tego, co ewentualnie się na dnie znajduje. Niektóre takie informacje mogą być cenne. Cenniejsze, niż się panu wydaje.

— Ach. Znaczy: mogą być tam takie rzeczy, na których pana firma potrafi się wzbogacić.

— Otóż to. Jeżeli wynajmiecie do badania dna któregoś z naszych konkurentów, a oni trafią na coś w tym stylu, to nic wam nie powiedzą. Wyciągną to sami. Nie będziecie wiedzieć, że coś znaleźli i nic na tym nie zarobicie. Lecz Semper Marine Services, czyli my, powiemy wam o wszystkich znaleziskach i zagwarantujemy udział w ewentualnych zyskach.

— Hmmmm — mruczy Randy. Próbuje przybrać twarz pokerzysty, ale wie, że Shaftoe widzi przezeń na wylot.

— Pod jednym warunkiem — dodaje Doug Shaftoe.

— Podejrzewałem, że musi być jakiś warunek.

— Każdy porządny haczyk ma zadzior. To jest zadzior.

— Mianowicie? — pyta Randy.

— Zachowamy to przed tym skurwysynem w tajemnicy. — Doug wskazuje kciukiem Huberta Keplera. — Jeśli Dentysta się dowie, to razem z Bolobolos podzielą się naszymi zyskami, a my nie zobaczymy nic. Możliwe nawet, że skończymy w charakterze zwłok.

— Rzeczywiście, to należy wziąć pod uwagę — zgadza się Randy. — Postaram się przekazać pana propozycję mojemu partnerowi.

Загрузка...