Pontifex

Kiedy Randy dochodzi do poczekalni Air Kinakuta, nie pamięta już, jak dojechał na lotnisko. Naprawdę nie pamięta. Wziął taksówkę? W centrum Los Altos to mało prawdopodobne. Podwiózł go jakiś haker? Nie mógł jechać acurą, bo działo elektromagnetyczne spaliło jej całą elektronikę. Wyjął ze schowka na rękawiczki dowód rejestracyjny i kartę pojazdu, po czym sprzedał je dealerowi Forda trzy ulice dalej, za pięć tysięcy gotówką.

Ach, prawda. To dealer podrzucił go na lotnisko.

Zawsze chciał zrobić taki numer: podejść do kontuaru biura jakichś egzotycznych linii lotniczych i powiedzieć: „Poproszę bilet na najbliższy samolot do X”. A teraz właśnie to uczynił i wcale nie było to ekscytujące i romantyczne. Raczej przyziemne, stresujące i kosztowne. Musiał kupić bilet pierwszej klasy, co pożarło większość z pięciu tysiączków. Ale nie zamierza zamartwiać się na śmierć rozrzutnością w zarządzaniu własnymi finansami — zwłaszcza teraz, tj. kiedy wartość netto jego aktywów jest liczbą ujemną, którą można wyrazić tylko w notacji wykładniczej. Prawdopodobieństwo, że nie udało mu się zamazać dysku Nagrobka, zanim przejęły go gliny, jest wysokie. A co za tym idzie, Dentysta wygra proces.

Idąc przez halę lotniska, na chwilę przystaje przy automatach telefonicznych. Bardzo chciałby zawiadomić Shaftoe'ów o ostatnich wypadkach. Byłoby dobrze, gdyby udało im się jak najszybciej rozładować złoto z wraku, zmniejszając jego wartość, a tym samym wysokość strat, jakich Dentysta może przysporzyć Epiphyte.

Rachunek jest prosty. Dentysta ma sposób na udowodnienie, że przez Epiphyte poniósł straty. Wartość tych strat to x. X to tyle, ile Dentysta, mniejszościowy udziałowiec firmy, zyskałby na swych udziałach, gdyby Randy okazał się bardziej odpowiedzialny i zawarł z Semper Marinę lepszy kontrakt. Gdyby taki kontrakt ustalał podział fifty-fifty, x byłoby równe pięćdziesięciu procentom wartości wraku, razy jedna dziesiąta (część firmy Epiphyte należąca do Dentysty) minus kilka procent na podatki i inne sity tarcia świata rzeczywistego. Jeśli więc we wraku jest dziesięć milionów dolarów, x wynosi mniej więcej pół miliona.

Aby przejąć kontrolę nad firmą, Dentysta musi zdobyć dodatkowe czterdzieści procent udziałów. Cena tych udziałów (gdyby były na sprzedaż) to po prostu 0,4 całkowitej wartości firmy. Oznaczmy ją y.

Jeśli x › y, Dentysta wygrywa. Ponieważ wtedy sędzia powie tak: „Wy, firma Epiphyte, jesteście temu biednemu, pokrzywdzonemu udziałowcowi winni x dolarów. Jednakże firma wasza jest teraz w poważnych tarapatach finansowych, widzę więc, że wypłacenie takiej kwoty nie wchodzi w grę. Czyli jedynym sposobem uregulowania tego długu jest spłacenie powoda jedynymi aktywami, których macie w obfitości — waszymi gównianymi udziałami. A ponieważ wartość całej firmy jest bardzo, bardzo bliska zeru, będziecie musieli oddać mu prawie wszystkie”.

Jak więc sprawić, żeby x stało się mniejsze od y? Albo zmniejszyć wartość wraku, przez wyładowanie z niego części złota, albo zwiększyć wartość firmy Epiphyte przez… właśnie, jest na to jakiś sposób?

W lepszym czasie może wprowadziliby firmę na giełdę. Ale zorganizowanie publicznej emisji akcji trwa całe miesiące. A kiedy nad firmą wisi widmo pozwu Dentysty, żaden inwestor nie tknie jej nawet palcem.

Randy wyobraża sobie, jak jedzie przez dżunglę wywrotką, zabiera tę wielką kupę sztab złota, którą znaleźli z Dougiem, wiezie ją prosto do banku i składa na rachunku Epiphyte. To by załatwiło sprawę. Ten pomysł sprawia, że przechodzą go ciarki, gdy tak stoi pośrodku hali lotniska międzynarodowego.

Dalej na lewo przechodzi jakaś zbita, skłębiona masa, pełna kobiet i dzieci. Randy słyszy parę znajomych głosów. Jego mózg przyssał się jak zagłodzona ośmiornica do koncepcji „złoto z dżungli” i żeby na chwilę nawiązać kontakt z rzeczywistością, musi poodrywać te macki, odczepiając jedną przyssawkę po drugiej. W końcu udaje mu się skupić na pędzącej pospiesznie grupce i rozpoznaje ją — to rodzina Aviego: Devorah, banda dzieciaków i dwie niańki, dzierżące paszporty i bilety w okładkach z logo linii lotniczych El Al. Dzieciaki są małe i lubią uciekać na boki, dorośli zaś są spięci i nie puszczają ich; cała grupka porusza się mniej więcej tak jak worek pełen psów gończych zmierzający w przybliżeniu w stronę kawałka świeżego mięsa. Randy jest prawdopodobnie osobiście odpowiedzialny za ten exodus — wolałby wśliznąć się do męskiej toalety i wpełznąć do sedesu, ale musi coś im powiedzieć. Dogania więc Devorah i proponuje, że poniesie torbę z dziecinnymi rzeczami, którą ma przewieszoną przez ramię. Torba okazuje się wyjątkowo ciężka, szacuje, że zawiera paręnaście litrów soku jabłkowego plus kompletna infrastruktura medyczna do zwalczania ataków astmy, może także parę sztabek czystego złota na wypadek jakiejś totalnej zapaści cywilizacyjnej po drodze.

— Cześć. Co, lecicie do Izraela?

— El Al nie lata do Acapulco. — Bach! Devorah jest u szczytu formy.

— Czy Avi wytłumaczył ci jakoś to wszystko?

— Ty mnie pytasz? Myślałam, że będziesz wiedział — mówi Devorah.

— Cóż, okoliczności zrobiły się trochę nieprzewidywalne. Ale nie wiem, czy ucieczka z kraju jest uzasadniona.

— No to co robisz na lotnisku z biletem Air Kinakuta wystającym z kieszeni?

— Bo… no wiesz, pewne nasze służbowe sprawy wymagają załawienia.

— Wyglądasz na poważnie zmartwionego. Masz jakieś problemy? — pyta Devorah. Randy wzdycha.

— To zależy. A ty?

— Co ja? Czy mam problemy? A niby dlaczego?

— Bo musieliście się spakować i wynieść z kraju w ciągu dziesięciu minut.

— Randy, my jedziemy do Izraela. To nie jest ucieczka, to raczej powrót do korzeni.

— No tak, ale to nadal jest kłopot…

— W porównaniu z czym?

— Z pozostaniem w domu i prowadzeniem normalnego życia.

— Randy, to moje życie. — Devorah przybiera kąśliwy ton. Randy domyśla się, że jest nieprzytomnie wkurzona, ale obowiązuje ją jakaś emocjonalna umowa o poufności. To pewnie lepiej niż dwie inne możliwości, które przychodzą mu do głowy, mianowicie: 1) fala histerycznych oskarżeń oraz 2) anielska cierpliwość. Można by to podsumować tak: „Ja mam swoje sprawy, ty masz swoje, a teraz daj mi święty spokój”. Randy nagle czuje się jak idiota, że pomagał jej nieść torbę. Pewnie zdumiała się jak cholera, czemuż ten Randy w takiej krytycznej chwili robi za tragarza. Tak jakby ona i niańki nie dały rady ponieść torby. Czy ona, Devorah, zaproponowała mu, że wpadnie i pomoże napisać program? A jeśli Randy naprawdę nie ma nic lepszego do roboty, to może jak mężczyzna obwiesiłby się granatami i mocno przytulił Dentystę do piersi?

— Pewnie przed odlotem jeszcze skontaktujesz się z Avim. Przekażesz mu pewną wiadomość? — prosi Randy.

— Jaką wiadomość?

— Zero.

— I to wszystko?

— Wszystko — potwierdza Randy.

Devorah prawdopodobnie nie wie, że Randy i Avi lubią oszczędzać cenne pasmo komunikacyjne, porozumiewając się w kodzie dwójkowym, po jednym bicie, trochę w stylu Paula Revere. W tym wypadku „zero” oznacza, że Randy'emu nie udało się zamazać wszystkich danych na dysku Nagrobka.

Poczekalnia pierwszej klasy Air Kinakuta, z darmowymi drinkami i wysoce nieamerykańskim poziomem obsługi, zaprasza go do środka. Randy nie wchodzi. Wie, że jeśli tam wejdzie, natychmiast zapadnie w śpiączkę i trzeba go będzie ładować do jumbo jeta podnośnikiem widłowym. Spaceruje więc po lotnisku, co chwilę łapiąc się za biodro, jakby go chwytał kurcz, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie ma tam laptopa. Nie może się oswoić z faktem, że większa część laptopa leży teraz w koszu na śmieci u dealera Forda, gdzie rozładował swą acurę. Kiedy czekał, aż sprzedawca przyleci z banku z pięcioma tysiączkami, przy użyciu śrubokręta ze scyzoryka wykręcił z komputera twardy dysk, a resztę wyrzucił.

W hali odlotów pod sufitem wiszą ogromne telewizory, wyświetlają program lotniskowy — paradę wiadomości, jeszcze bardziej skrótowych i powierzchownych niż w normalnej telewizji, zmiksowanych z prognozami pogody oraz kursami giełdowymi. Randy, niespecjalnie zdziwiony, widzi na ekranie Miłośników Tajemnic korzystających na ulicach Los Altos z wolności Drugiej Poprawki, zwalającą się prosto na kamerę barykadę w biurze Ordo i szturm policji z bronią w pogotowiu. Potem pokazują Paula Comstocka, rumianego, zadowolonego z siebie, jak wsiada do limuzyny i coś mówi. Mądrość ludowa mówi o wiadomościach telewizyjnych, że obraz jest wszystkim. Skoro tak, to Ordo nieźle na tym zyskało — wyglądają teraz na ofiarę napadu okrutnych bandytów. Firmie Epiphyte nic to nie daje, ponieważ Ordo jest, albo powinna być, zaledwie przypadkowym, niewinnym przechodniem. Miał to być prywatny konflikt pomiędzy Dentystą a Epiphyte, stał się natomiast publiczną walką między Comstockiem a Ordo. Randy jest tym zirytowany i zdezorientowany.

Idzie, wsiada do samolotu i zaczyna opychać się kawiorem. Zwykle go nie lubi, ale teraz kawior budzi w nim skojarzenie typu „bawmy się, kiedy płonie Rzym”, które idealnie pasuje do nastroju chwili.

Randy ma taki jajogłowski zwyczaj — naprawdę czyta ulotki informacyjne wetknięte pomiędzy lotnicze magazyny i torebki na wymiociny. W jednej z nich chwalą się, że pasażerowie klasy sułtanskiej (tak się tu nazywa pierwszą klasę) mogą nie tylko sami telefonować, ale również odbierać przychodzące rozmowy. Randy wykręca więc numer telefonu GSM Douga Shaftoe'a. Numer jest australijski, lecz zadzwoni w każdym miejscu na Ziemi. Teraz na Filipinach jest mniej więcej szósta rano, ale Doug wstaje wcześnie — i rzeczywiście, odbiera telefon już po drugim dzwonku. Po dźwięku klaksonów i warkocie diesli można poznać, że tkwi w korku w Manili, pewnie na tylnym siedzeniu taksówki.

— Mówi Randy. Dzwonię z samolotu — mówi. — Air Kinakuta.

— Randy! Właśnie widzieliśmy cię w telewizji — oznajmia Doug.

Do Randy'ego dociera to dopiero po minucie; wypił kilka kieliszków wódki, żeby oczyścić podniebienie z kawioru.

— Tak — ciągnie Doug. — Kiedy wstałem, włączyłem CNN i zobaczyłem, jak siedzisz na dachu samochodu i stukasz w komputer. Co tam się działo?

— Nic! Zupełnie nic! — odpowiada Randy. Widzi, że to wyjątkowo szczęśliwy traf. Teraz, kiedy Doug obejrzał go w CNN, będzie znacznie bardziej skłonny do paranoicznie stanowczych działań. Randy siorbie wódkę i mówi:

— Kurczę, w tej klasie sułtanskiej to dopiero mają luksus. W każdym razie, jakbyś poszukał w Sieci wiadomości o Ordo, dowiedziałbyś się, że cały ten szajs nie miał z nami nic wspólnego. Nic, absolutnie.

— To zabawne, bo Comstock dementuje plotkę, że to nalot na Ordo. — Mówiąc o oficjalnych rządowych dementi, wietnamscy weterani w rodzaju Douga cedzą słowa z ironią, równie delikatną jak podłączenie do plomb w zębach kabli do ładowania akumulatora, tyle że znacznie zabawniejszą. Zanim Randy się opanowuje, już ma wódkę w nosie. — Twierdzą, że to taki sobie zwykły proces z powództwa cywilnego — dodaje Doug aksamitnym tonem zranionej niewinności.

— A fakt, że Ordo jest akurat producentem rzeczy, których rząd się boi i których nienawidzi, jest zwykłym zbiegiem okoliczności — domyśla się Randy.

— Otóż to.

— Czyli jest jasne, że nie stało za tym nic innego, tylko nasze problemy z Dentystą.

— Randy, co to za problemy?

— Według twojego czasu to wydarzyło się w nocy. Na pewno już czeka na ciebie parę interesujących faksów.

— No to może powinienem na nie spojrzeć — mówi Doug.

— Jak wyląduję na Kinakucie, to pewnie zadzwonię do ciebie — odpowiada Randy.

— Miłego lotu, Randall.

— Miłego dnia, Douglas.

Randy odkłada słuchawkę na widełki w podłokietniku i przygotowuje się do zapadnięcia w zasłużoną samolotową śpiączkę. Lecz pięć minut później telefon dzwoni. Dzwonek telefonu w samolocie jest tak dezorientujący, że przez chwilę kompletnie nie wie, o co chodzi. A kiedy już dociera to do niego, musi sprawdzić w instrukcji, jak go odebrać.

W końcu udaje mu się ten sprzęt włączyć i przyłożyć do ucha. Słyszy głos:

— Wydaje ci się, że to sprytne? Myślisz, że ty i Doug Shaftoe jesteście jedynymi ludźmi na świecie, którzy wiedzą, że pasażerowie klasy sułtańskiej mogą odbierać przychodzące rozmowy telefoniczne? — Randy jest pewien, że nigdy nie słyszał tego głosu. To głos starszego człowieka. Nie wyczerpany ani drżący ze starości, lecz starannie wyszlifowany do gładkości, jak schody w katedrze.

— Dobrze myślę? Kazałeś panu Shaftoe'owi pójść do automatu i oddzwonić do ciebie?

— Ale kto mówi?

— Wydaje ci się, że to bezpieczniejsze niż jego telefon GSM? Nie, naprawdę. — Rozmówca często robi pauzy, na początku zdań, na końcu i w środku, jakby spędzał dużo czasu w samotności i miał problemy z wejściem w rytm rozmowy.

— No dobrze. Wiesz, kim jestem, i wiesz, do kogo dzwoniłem. Jasne, że mnie szpiegujesz. Zapewne nie pracujesz dla Dentysty. A więc zostaje kto? Rząd Stanów Zjednoczonych? NSA, prawda?

Facet śmieje się.

— Chłopaki z Fortu Meade z reguły nie wdają się w gadki z ludźmi, u których zakładają podsłuch. — Ma coś ostrego, nieamerykańskiego w akcencie. Jakby z północnej Europy. — Chociaż w twoim przypadku faktycznie mogliby zrobić wyjątek — kiedy tam pracowałem, wszyscy wielce podziwiali osiągnięcia twojego dziadka. Uwielbiali je aż tak bardzo, że je ukradli.

— Chyba nie ma większego pochlebstwa.

— Powinieneś być miliarderem, Randy. Dzięki Bogu, nie jesteś.

— Dlaczego tak mówisz?

— Bo wtedy byłbyś bardzo inteligentnym człowiekiem, który nigdy w życiu nie musiał dokonywać trudnego wyboru — nigdy nie musiał wysilać umysłu.

— Czy Dziadek pracował dla ciebie w NSA?

— Nie był zainteresowany. Powiedział, że ma wyższe powołanie. Budował więc coraz lepsze komputery na ten konkurs faktoryzacji na liczby pierwsze, a moi koledzy z NSA obserwowali go i uczyli się.

— I ty też.

— Ja? Skąd, ja mam nieszczególne zdolności do lutownicy. Ja obserwowałem NSA obserwującą twojego dziadka.

— Dla kogo? Nie mów mi — dla eruditorum.org?

— Trafiony, Randy.

— Jak mam cię nazywać? Root? Pontifex?

— Pontifex to ładne słowo.

— To prawda — mówi Randy. — Szukałem etymologii w słowniku, myślałem, że będzie jakąś wskazówką. — To stare łacińskie słowo, znaczące „ksiądz”.

— Katolicy nazywają papieża „Pontifex Maximus”, stąd też „pontyfikat” — miłym tonem rzuca Pontifex. — Ale poganie określali też tym słowem swych kapłanów, a żydzi rabinów. Jest bardzo ekumeniczne.

— Ale dosłownie znaczy „budowniczy mostów”, więc to dobra nazwa dla kryptosystemu.

— Albo dla mnie, mam nadzieję — sucho wtrąca Pontifex. — Cieszę się, że tak uważasz, Randy. Dla wielu ludzi kryptosystem to raczej mur, ściana niż most.

— No cóż. Miło cię telefonicznie poznać, Pontifeksie.

— Mnie również.

— Ostatnio na e-mailu coś zamilkłeś.

— Nie chciałem cię straszyć. Obawiałem się, że jak będę ci dalej zawracał głowę, pomyślisz, że cię nawracam.

— Wcale. Aha, tak na marginesie — ludzie sądzą, że twój kryptosystem jest dziwaczny, ale dobry.

— Jak już go zrozumiesz, wcale nie jest dziwaczny — grzecznie odpowiada Pontifex.

— No… ehem… a dlaczego do mnie zadzwoniłeś? Oczywiście, twoi przyjaciele obserwują mnie — ale właściwie dla kogo?

— Nie mam pojęcia. Lecz wiem, że próbujesz złamać Aretuzę.

Randy nie pamięta nawet, żeby kiedykolwiek wymawiał na głos słowo „Aretuza”. Widniało na opakowaniach z kartami ETC, które przepuścił przez czytnik u Chestera. Teraz na myśl przychodzi mu pudełko wewnątrz starego kufra po dziadku, podpisane „HARVARD-WATERHOUSE; KONKURS FAKTORYZACJI NA LICZBY PIERWSZE” z datą z początku lat pięćdziesiątych. Przynajmniej ma datę, którą może trochę namierzyć Pontifeksa. — Byłeś w NSA na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych{NSA została powołana do życia przez prezydenta Trumana 24 października 1952 roku (przyp. red.).} — mówi. — Musiałeś pracować nad Harvestem. — Harvest to legendarny superkomputer do łamania kodów, wyprzedzający swój czas o trzydzieści lat, zbudowany przez inżynierów ETC na zlecenie NSA.

— Mówiłem ci. Prace twojego dziadka bardzo się przydały.

— U Chestera nad maszynerią do kart pracuje taki emerytowany gość z ETC. Pomagał mi odczytać karty z Aretuza. Widział opakowanie. To twój znajomy. On ci powiedział.

Pontifex chichocze.

— W naszym małym światku żadne słowo nie przywodzi na myśl tylu wspomnień co Aretuza. Kiedy je zobaczył, prawie nakrył się nogami. Już z łódki, z komórki zadzwonił do mnie.

— A dlaczego ta Aretuza to taka wielka rzecz?

— Bo dziesięć lat spędziliśmy na łamaniu tego cholernego kodu! I wszystko na nic!

— To musiało być załamujące — odpowiada Randy. — I teraz słyszę złość.

— Jestem zły na Comstocka.

— Nie, na…

— Nie prokuratora generalnego Paula Comstocka. Jego ojca. Earla Comstocka.

— Coo?! Tego faceta, którego Doug Shaftoe zrzucił z wyciągu narciarskiego? Gościa od wojny w Wietnanie?

— Nie, nie! A właściwie tak. Earl Comstock był w dużej mierze odpowiedzialny za naszą politykę w Wietnamie. A Doug Shaftoe miał swoje piętnaście minut sławy, kiedy zrzucił go z wyciągu, w roku bodajże 1979. Ale cały ten wietnamski szajs to tylko końcówka jego prawdziwej kariery.

— Czyli jakiej?

— Earl Comstock był bezpośrednim przełożonym twojego dziadka w Brisbane podczas II wojny światowej, a potem jednym z założycieli NSA. Był też moim szefem, od 1949 do mniej więcej 1960 roku. Miał obsesję na punkcie Aretuzy.

— Czemu?

— Był przekonany, że to szyfr komunistyczny. Że jeśli go złamiemy, będziemy mogli wykorzystać tę lukę, by wedrzeć się do nowszych sowieckich kodów, z którymi mieliśmy straszne problemy. To było śmiechu warte. Ale on wierzył w to — przynajmniej tak twierdził — a więc waliliśmy łbami w tę Aretuzę przez wiele lat. Mocni faceci przeżywali załamania nerwowe. Bystrzy faceci uznawali, że są durniami. Na koniec okazało się, że to wszystko żart.

— Żart? Jak to żart?

— Radiogramy w Aretuzie puszczaliśmy przez Harvesta tam i z powrotem. Mawiało się, że kiedy nad nią pracujemy, w Waszyngtonie i Baltimore przygasają światła. Wciąż pamiętam początkowe grupy szyfru: AADAA FGTAA i tak dalej. Te podwójne A! Ludzie pisali rozprawy o ich znaczeniu. W końcu doszliśmy do wniosku, że to tylko przypadek, fuks. Wynaleźliśmy całe nowe systemy kryptoanalizy, żeby ją złamać — napisaliśmy całe nowe tomy „Cryptonomiconu”. Dane były prawie, prawie losowe. Wykryć w nich prawidłowość — to jak próbować odczytać książkę, którą spalono, a popioły wmieszano w beton, z którego zbudowano Tamę Hoovera. Nigdy nie udało nam się znaleźć niczego sensownego.

— Mniej więcej po dziesięciu latach zaczęliśmy używać Aretuzy do zmiękczania nowych pracowników. NSA rozrastała się niesamowicie; zatrudnialiśmy wszystkie uzdolnione matematycznie cudowne dzieci z całych Stanów, a kiedy trafiał się jakiś gość wyjątkowo pewny siebie, przydzielaliśmy go do projektu Aretuza, żeby pojął, że wcale nie jest aż taki bystry. Mnóstwo młodziaków złamaliśmy na tym kole. Ale potem, około roku 1959 pojawił się taki jeden gość — jak dotąd nąjbystrzejszy — i on ją złamał.

— No cóż, sądzę, że nie dzwoniłbyś do mnie tylko po to, żeby trzymać mnie w napięciu — mówi Randy. — Co odkrył?

— Odkrył, że radiogramy Aretuza to nie są zaszyfrowane wiadomości. Były po prostu wynikami pewnej funkcji matematycznej — funkcji dzeta Riemanna, mającej wiele zastosowań — w niektórych kryptosystemach jest na przykład używana jako generator liczb losowych. Wykazał, że jeśli sparametryzuje się tę funkcję w pewien sposób, a potem poda jej na wejściu pewien ciąg liczb, wypluje na wyjściu ciąg identyczny z tymi radiogramami. I tyle. To prawie pogrzebało Comstocka.

— Dlaczego?

— Częściowo dlatego, że przydzielił do projektu Aretuza obłędną liczbę ludzi i mnóstwo pieniędzy. Ale głównie dlatego, że ciąg wejściowy — ziarno dla generatora liczb losowych — to było jego nazwisko. C-O-M-S-T-O-C-K.

— Jaja sobie robisz.

— Mieliśmy przed sobą dowód. Z matematycznego punktu widzenia — bez zarzutu. Więc albo Comstock sam wygenerował radiogramy Aretuza i był na tyle głupi, by użyć jako ciągu startowego własnego nazwiska, albo ktoś mu zrobił monstrualny kawał.

— A jak ty sądzisz?

— No cóż, nigdy nie wyjawił, skąd ma te radiogramy, dlatego trudno byłoby postawić jakąś hipotezę. Do mnie przemawia wersja z kawałem — to facet, który aż naprasza się, by podwładni zrobili mu jakiś kawał. Ale w końcu nie miało to znaczenia. W wieku czterdziestu sześciu lat wykopali go z NSA. Klasyczny prawicowiec, weteran wojenny, technokrata z wysokimi uprawnieniami bezpieczeństwa i sporą liczbą wpływowych znajomych. Poszedł prosto do Rady Bezpieczeństwa Narodowego przy Kennedym, no a reszta to historia.

— Jeezu! — wykrzykuje Randy, prawie z podziwem. — Co za palant!

— Poważnie — dodaje Pontifex. — A teraz jego syn — wiesz co, nie zaczynajmy o jego synu.

Gdy jego głos powoli cichnie, Randy pyta:

— A właściwie dlaczego do mnie zadzwoniłeś?

Pontifex przez dłuższą chwilę nie odpowiada, jakby sam walczył z tym pytaniem. Randy jednak w to wątpi. Ktoś chce ci coś przekazać.

— Chyba po prostu odstręcza mnie wizja kolejnych młodych, zdolnych ludzi rzucających się na Aretuzę. Dopóki nie zadzwonił do mnie ten facet, z łodzi na Jeziorze Waszyngtona, sądziłem, że ta sprawa jest dawno pogrzebana.

— Ale czemu się tym przejmujesz?

— Oszuści już pozbawili twoją rodzinę fortuny z patentów związanych z branżą komputerową — mówi Pontifex. — Więc nie byłoby to uczciwe.

— No to szkoda.

— Poza tym, jak powiedziałem, osoba, która cię obserwuje, to mój przyjaciel. Usłyszy niemal każde słowo, jakie wypowiesz w ciągu najbliższych kilku miesięcy, a przynajmniej przeczyta stenogramy. Nie zniósłby, gdybyś ty, Cantrell i inni przez cały ten czas ględzili o Aretuzie. Potworne deja vu. Coś nieznośnie kafkowskiego. Więc proszę cię, daj temu spokój.

— Hmm, dzięki za podpowiedz.

— Proszę bardzo, Randy. A mógłbym ci jeszcze dać krótką radę?

— Właśnie od tego jest Pontifex.

— Najpierw słowo usprawiedliwienia, spory czas nie byłem w obiegu. Dlatego ominęła mnie ta dzisiejsza niechęć do wartościowania.

— No dobra, będę uważał.

— Moja rada, postarajcie się zbudować najlepszą Kryptę, jaką dacie radę. Wasi klienci — no, w każdym razie niektórzy z nich — to w praktyce ludzie pierwotni. Albo wzbogacicie się na nich, albo was zabiją, dokładnie jak w przypisach w książkach Josepha Campbella.

— Mówisz o typach w rodzaju kolumbijskich baronów narkotykowych, prawda?

— Tak, ale także o pewnych białych facetach w garniturach. Żeby zdziczeć na powrót, wystarczy jedno pokolenie.

— No cóż, my zapewniamy najnowocześniejsze usługi kryptograficzne wszystkim naszym klientom, nawet tym z kością w przegrodzie nosowej.

— Znakomicie! A teraz — chociaż nie lubię kończyć pesymistycznym akcentem — muszę się pożegnać.

Randy rozłącza się. Telefon prawie natychmiast dzwoni.

— Coś ty, kurwa, za jeden! — mówi Doug Shaftoe. — Dzwonię do ciebie do samolotu i jest zajęte!

— Mam ci do opowiedzenia śmieszną historię o tym gościu, co go kiedyś spotkałeś na nartach. Niestety, teraz nie mogę. Później.

Загрузка...