Pasta Kiwi

Ludzie, którzy uważają, że załatwiają sprawy słowami, mają inny sposób mówienia niż ludzie sądzący, że gadanie to strata czasu. Bobby Shaftoe większość swych praktycznych umiejętności — reperowania samochodu, oprawiania jelenia, rzucania podkręconej piłki, pogadania z kobietą, zabijania Nipa — nabył od ludzi tego drugiego rodzaju. Dla nich próba osiągnięcia czegokolwiek za pomocą gadania to jak próba wbijania gwoździ śrubokrętem. Kiedy taki człowiek słucha własnych słów, na twarzy czasami maluje mu się rozpacz.

Ludzie pierwszego typu, używający mowy jako narzędzia pracy, są pewni siebie, ale nie muszą być ani bardziej inteligentni, ani lepiej wykształceni. Shaftoe dłuższy czas dochodził do tego wniosku.

W każdym razie wszystko układało się porządnie i elegancko, dopóki w Jednostce 2702 nie poznał dwóch osób: Enocha Roota i Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a. Nie potrafi nawet nazwać, co jest w nich nie tak. Na Qwghlm, gdzie przebywali razem przez kilka tygodni, wciąż słuchał, jak klapią dziobami do siebie, i zaczął podejrzewać, że może istnieje jeszcze trzecia kategoria ludzi, tak rzadka, że dotychczas nie spotkał nikogo takiego.

Oficerowie nie są zachęcani do spoufalania się z podoficerami i szeregowcami — dlatego Shaftoe miał trudności z przeprowadzeniem dalszych badań. Czasem jednak okoliczności, chcąc nie chcąc, wrzucają wszystkie szarże do jednego worka. Doskonałym przykładem jest ten oto trynidadzki parowiec.

Skąd oni je biorą? — zastanawia się Shaftoe. Czy rząd USA trzyma gdzieś na redzie całe stado trynidadzkich parowców, na wypadek gdyby się kiedyś miały przydać?

Chyba nie. Ten tutaj wykazuje oznaki bardzo świeżej i pospiesznej zmiany właściciela. Jest tu cała skarbnica pożółkłej, postrzępionej, międzyrasowej pornografii. Niektóre świerszczyki są całkiem zwyczajne, inne zaś tak egzotyczne, że na początku wziął je za pisma medyczne. Na mostku i w niektórych kajutach wala się pełno papierzysk; Shaftoe widzi je tylko kątem oka, ponieważ tymi obszarami przeważnie rządzą oficerowie. W kingstonach wciąż pełno kręconych włosów łonowych ich poprzedników, a w spiżarkach leży egzotyczne karaibskie jedzenie, przeważnie już dobrze nadpsute. W ładowniach mają mnóstwo bel szorstkiego, włóknistego, brązowego materiału — podejrzewa, że to surowiec do wyrobu kamizelek ratunkowych albo ciasta z otrębami.

Nikt się specjalnie nie przejmuje, bo odkąd parę miesięcy temu wyjechali z Włoch, odmrażali sobie dupy na Dalekiej Północy, a teraz przynajmniej mogą pochodzić bez koszul. Jeden krótki lot samolotem i znaleźli się na ciepłych Azorach. Ale nie odpoczęli ani trochę — prosto z lotniska zamustrowali na ten parowiec, przewiezieni w środku nocy pod brezentem ciężarówki. Lecz nawet powietrze wdzierające się pod plandeki było jak egzotyczny masaż w tropikalnym burdelu. A kiedy tylko stracili z oczu port, pozwolono im wyjść na pokład i złapać trochę słońca.

Dało to Bobby'emu okazję do porozmawiania z Rootem — trochę dla zabawy, a trochę po to, by dowiedzieć się czegoś o tej trzeciej kategorii ludzi. Jednak posuwał się do przodu bardzo powoli.

— Nie lubię słowa „narkoman”, bo ma strasznie złe konotacje — mówi pewnego dnia Root, gdy opalają się na achterdeku. — Niemcy nie przyklejaliby ci etykietki, lecz nazwali „Morphiumsuchtig”. Czasownik suchen oznacza „szukać”. Można by więc przetłumaczyć to, dość dowolnie, „szukający morfiny”, albo nawet bardziej dowolnie: „morfinotropowy”. Mnie bardziej podoba się „morfinotropowy”, ponieważ znaczy to, że masz skłonność do szukania morfiny.

— O czym ty, kurwa, gadasz?

— Posłuchaj, załóżmy, że jest sobie dach z dziurą. Czyli nieszczelny. Jest „nieszczelny” cały czas, nawet jeśli akurat nie pada. Ale „cieknący” jest tylko wtedy, gdy akurat pada. Podobnie „morfinotropowy” oznacza, że masz skłonność do rozglądania się za morfiną, nawet gdy akurat jej nie szukasz. I jedno, i drugie podoba mi się bardziej niż „narkoman”, ponieważ są to przymiotniki opisujące Bobby'ego Shaftoe'a, a nie rzeczownik, który go unicestwia.

— No więc o co chodzi? — pyta Shaftoe. Pyta, ponieważ spodziewa się, że Root wyda mu rozkaz. Ci gadatliwi ludzie zwykle tak kończą mielenie ozorem. Lecz tu chyba nie będzie żadnego rozkazu — Root nie ma go w planach. Po prostu chciał sobie pogadać o słowach. SAS-owcy określają takie gadki jako „walenie konia”.

Podczas pobytu na Qjwghlm Shaftoe nie miał zbyt wielu okazji gadać z Waterhouse'em, ale zauważył, że ci, którzy mieli, przeważnie odchodzili, kiwając głowami — i to nie powoli jak w geście przeczenia, ale nerwowo, konwulsyjnie, jak pies z muchą w uchu. Waterhouse nie wydaje bezpośrednich rozkazów; ludzie pierwszego rodzaju nigdy więc nie wiedzą, o co mu chodzi. A ludzie drugiego rodzaju najwyraźniej nie mają lepiej; ci zwykle gadają, jakby mieli w głowie listę i stawiali przy niej ptaszki, natomiast rozmowy Waterhouse'a zdaje się do niczego nie prowadzą. Jego gadka nie służy przekazaniu ci wielu spraw, które już sobie obmyślał, lecz jakby obmyśleniu po drodze zupełnie nowych kwestii. I zawsze ma nadzieję, że się przyłączysz. Nikt nigdy się nie przyłącza, oprócz Enocha Roota.

Drugiego dnia rejsu kapitan (komandor Eden — ten sam nieszczęśnik, który musiał rozbić poprzedni statek w Norwegii) wytacza się z kabiny, łapiąc wszystkie poręcze, relingi i inne uchwyty w zasięgu ramion. Pełnym niechęci tonem obwieszcza, że od tej chwili, zgodnie z rozkazami dowództwa, każdy żołnierz wychodzący na pokład ma nosić czarny golf, czarne rękawiczki i czarną kominiarkę pod pozostałymi ubraniami. Następnie wydaje im owo wyposażenie. Shaftoe doprowadza go do białej gorączki, gdy pyta trzy razy, czy rozkaz jest na pewno dobrze sformułowany. Między innymi dlatego tak go poważają szeregowcy: umie zadać tego typu pytania, w zasadzie nie łamiąc zasad wojskowej etykiety. Kapitan, trzeba mu przyznać, nie zasłania się stopniem i nie wrzeszczy na niego. Bierze go do kabiny i pokazuje mu wojskową broszurę w okładce koloru khaki, z wypisanym dużymi, czarnymi literami tytułem:


PRZEBIERANIE SIĘ ZA MURZYNÓW W CELACH TAKTYCZNYCH

CZ. III: MURZYNI Z KARAIBÓW


To całkiem interesujący rozkaz, nawet jak na Jednostkę 2702. Bulwersujący jest także pijany komandor Eden — nie sam fakt, że się napił, ale jak się napił — mniej więcej tak, jak na przykład żołnierz z wojny secesyjnej, czekający, aż felczer urżnie mu piłą kość udową.

Rozdawszy chłopcom golfy, rękawiczki i kominiarki, Shaftoe poleca im się uspokoić i jeszcze raz przećwiczyć ewakuację w szalupach, po czym odnajduje Roota w miejscu pełniącym funkcję ambulatorium. Uważa bowiem, że pora jest w sam raz na jedną z tych otwartych rozmów, dzięki której można się czegoś domyślić. Do takiej gadki trudno o kogoś lepszego niż Root.

— Wiem, że spodziewasz się, że poproszę o morfinę. Wcale nie — mówi Shaftoe. — Chcę tylko pogadać.

— Och. Mam nałożyć czapeczkę kapelana?

— Ja jestem, kurwa, protestantem. Mogę se gadać z Bogiem, kiedy tylko mam na to ochotę.

Root jest zdumiony i trochę zbity z tropu tym wybuchem.

— No, sierżancie, a o czym to chcemy porozmawiać?

— O misji.

— Hm. Ja nic nie wiem o tej misji.

— No to spróbujmy razem się czegoś domyślić — mówi Shaftoe.

— Myślałem, że ty po prostu wykonujesz rozkazy.

— Wykonam je, pewnie że tak.

— Wiem, wiem.

— Ale jak na razie mam sporo wolnego czasu, więc może spróbuję wydedukować, o co tu, kurwa, chodzi. Kapitan kazał wkładać nam te rzeczy, jeśli wychodzimy na pokład. Ale kto, do cholery, może nas zobaczyć?

— Samolot zwiadowczy?

— Nie, tutaj nie latają niemieckie samoloty zwiadowcze.

— Inny statek? — pyta retorycznie Root. Wreszcie łapie ideę.

— Zobaczy nas wtedy, kiedy my zobaczymy jego. Będzie mnóstwo czasu na włożenie tych pierdoł.

— Zatem kapitan ma na myśli U-Boota.

— Trafiony, zatopiony — mówi Shaftoe. — U-Boot może oglądać nas przez peryskop, a my nigdy się o tym nie dowiemy.

Lecz tego dnia nie posunęli się dalej w próbie wyjaśnienia bardziej poważnej kwestii, dlaczego mianowicie dowództwo chce, by dla kapitanów niemieckich U-Bootów wyglądali na Murzynów.

Nazajutrz kapitan statku instaluje się na mostku — wyraźnie chce mieć oko na wszystko. Jest jakby mniej pijany, ale bardziej nieszczęśliwy. Nosi pstrokatą koszulę z madrasu, pod nią czarny golf z długimi rękawami, czarne skarpetki i sznurkowe sandały. Co jakiś czas nakłada jeszcze czarne rękawiczki, kominiarkę i wychodzi, by przez lornetkę przepatrzeć horyzont.

Statek przez kilka porannych godzin sunie na zachód, potem krótko na północ, przez godzinę na wschód, znów na północ i z powrotem na zachód. Tak jakby czegoś szukali; komandor Eden chyba wcale nie spodziewa się, że będzie to coś przyjemnego. Shaftoe przeprowadza kolejne ćwiczenia ratunkowe, potem sam sprawdza szalupy, upewniając się, czy wystarczy ich dla wszystkich.

Koło południa marynarz na oku coś krzyczy. Statek zmienia kurs na z grubsza północny wschód. Kapitan schodzi z mostku i z grobową, stanowczą miną wręcza Bobby'emu karton ciemnobrązowej pasty do butów i zapieczętowaną kopertę ze szczegółowymi rozkazami.

Minutę później chłopcy z Jednostki 2702 na rozkaz sierżanta Shaftoe'a rozbierają się do gatek i zaczynają nacierać pastą do butów. Już mają czarną pastę Kiwi, którą polecono im wetrzeć we włosy, jeśli nie są brunetami. To kolejny przykład, jak wojsko kantuje prostych żołnierzy — pasta nie była za darmo.

— I co, wyglądam na Murzyna? — pyta Shaftoe Roota.

— Ja trochę podróżowałem — dla mnie nie wyglądasz na Murzyna. Ale dla Niemca, który nigdy nie widział na oczy oryginału, a do tego patrzy przez peryskop — co za różnica? Czyli rozszyfrowałeś naszą misję?

— Przeczytałem pieprzone rozkazy — wymijająco odpowiada Shaftoe.

Płyną prosto na jakiś statek. Kiedy zbliżają się, Shaftoe patrzy przez pożyczoną lunetkę i z niepokojem, acz bez zdziwienia, zauważa, że to nie jeden statek, lecz dwa, jeden przy drugim. Oba mają długie, złowrogie sylwetki U-Bootów, ale jeden jest grubszy — Shaftoe domyśla się, że to „mleczna krowa”.

Czuje, jak silniki pod stopami przechodzą na bieg jałowy. Nagła cisza oraz utrata pędu i siły wcale nie nastrajają optymistycznie. Shaftoe'a przebiega, jak zwykle, to nerwowe, elektryczne, mdlące, nadaktywne mrowienie, które sprawia, że walka jest tak stymulująca.

Rozpadający się trynidadzki parowiec kursował po Atlantyku przez całą wojnę bez jednego wypadku. Z Karaibów do Afryki i z powrotem, od czasu do czasu zapuszczając się nawet na północ — na Azory. Niekiedy być może zauważał go któryś z patrolujących U-Bootów i oceniał jako niewart torpedy. Lecz dzisiaj jego los się odmienił — na gorsze. Przez czysty przypadek natknęli się na Milchkuh — zaopatrzeniowy okręt podwodny Kriegsmarine. Wesoła jak zwykle załoga parowca zgromadziła się przy relingu, by podziwiać ten dziwaczny widok — dwa sczepione statki stojące w miejscu pośrodku oceanu. Zbliżywszy się, widzą jednak, że jeden z tych okrętów to morderca, a na drugim też powiewa wojenna bandera Kriegsmarine. Wyłączają silniki, jednak zbyt późno.

Minuta lub dwie pełnej dezorientacji — dla zwykłych Murzynów od szorowania pokładu może to interesujący widok, ale bystrzejsi Murzyni z mostka wiedzą, że są w tarapatach — zobaczyli coś, czego nie powinni. Zawracają statek na południe i dają całą naprzód. Lecz ściga ich nieubłagany U-Boot, który pruje fale jak nóż. Ma podniesioną antenę i nasłuchuje na tych częstotliwościach co zwykle. Słyszy, jak trynidadzki parowiec włącza radio i wysyła sygnał SOS. W krótkim ciągu kresek i kropek parowiec podaje także swoją pozycję — pozycję Milchkuh — a tym samym przypieczętowuje własny wyrok śmierci.

Przeklęci Untermenschen! Oni naprawdę to zrobili! Przed upływem dnia Milchkuh zostanie zlokalizowana i zatopiona przez aliantów. Przy okazji parę innych U-Bootów. To niespecjalnie przyjemna śmierć — w panicznej, kilkudniowej ucieczce po oceanie, z tysiącem ran od strzałów i odłamków. Takie rzeczy naprawdę sprawiają, że przeciętny.

Obertorpedomaat docenia mądrość planu Fuhrera: dopaść wszystkich ludzi, którzy nie są Niemcami, i po prostu ich zabić.

Tymczasem nasz Kapitanleutnant musi zadać sobie pytanie, jakie jest, do cholery, prawdopodobieństwo, że trynidadzki parowy tramp przypadkiem natknie się na Milchkuh na ogromnej przestrzeni Oceanu Atlantyckiego?

Mając odpowiednie dane, pewnie dałoby się to obliczyć:

Nm = liczba Murzynów na kilometr kwadratowy

NM = liczba Milchkuh

AQpowierzchnia Oceanu Atlantyckiego

… i tak dalej. Ale zaraz, zaraz, przecież ani Murzyni, ani Milchkuh nie są rozłożone równomiernie — dlatego rachunek staje się o wiele bardziej skomplikowany. O wiele zbyt skomplikowany, by bawił się nim Kapitanleutnant, zwłaszcza jeśli jednocześnie próbuje znacznie zmniejszyć wartość Nm.

Trynidadzki parowiec zostaje zatrzymany strzałem przed dziób z działa pokładowego U-Boota. Murzyni wychodzą na pokład, ale wahają się ze spuszczeniem łodzi. Może ci Niemcy ich sobie odpuszczą?

Niechlujstwo umysłowe, typowe dla Untermenschen. Niemcy zatrzymali ich, żeby łatwiej trafić torpedą. Jak tylko sobie to uświadamiają, z imponującą szybkością wykonują komendę „opuścić statek”. Mają nawet dość łodzi ratunkowych — już to jest niesamowite, ale chłodna, wyćwiczona sprawność, z jaką spuszczają je na wodę, to prawdziwy fenomen. Sprawia, że niemiecki oficer marynarki przynajmniej przez chwilę zastanawia się, jak to jest naprawdę z tą ociężałością czarnuchów.

Atak torpedowy jak z podręcznika! Torpeda leci głęboko, a kiedy przechodzi pod statkiem, zapalnik wyczuwa zmianę pola magnetycznego i odpala materiał wybuchowy, elegancko rozłamując kil statku, łamiąc mu kręgosłup i posyłając na dno w okamgnieniu. Przez następne kilka minut z wody wyskakują brązowe bale, wydostające się z ładowni statku. Nadaje to całej scenie niespodziewanie radosny charakter.

Niektórzy dowódcy U-Bootów nie mieliby nic przeciwko wystrzelaniu rozbitków z karabinów maszynowych, ot tak, żeby się trochę rozładować.

Lecz Kapitanleutnant Gunter Bischoff nie ma legitymacji NSDAP. I pewnie nigdy nie będzie miał. Z drugiej strony, Bischoff jest zapakowany w kaftan bezpieczeństwa i naszprycowany prochami. Rzeczywistym dowódcą U-Boota jest Oberleutnant zur See, Karl Beck. Ten ma legitymację partyjną i w innych okolicznościach chętnie ostrzelałby za karę te szalupy, ale w tej chwili jest zbyt wyczerpany i zdenerwowany. Ma świadomość, że pewnie nie przetrwa następnej doby — teraz kiedy w eter poleciała ich pozycja.

Zatem nie każe strzelać. Murzyni wyskakują z szalup i kryją się za pływającymi belami, tak że widać im tylko głowy. Wiedzą, że teraz wystrzelanie wszystkich zajmie całe wieki. OL Beck wie, że liberatory i cataliny są już w powietrzu i kierują się właśnie tutaj, musi więc spieprzać czym prędzej. Jako że ma pełne zbiorniki paliwa, postanawia wycofać się trochę na południe, z myślą o powrocie, kiedy nad wybrzeżem trochę przycichnie. Tak właśnie postąpiłby KL Bischoff, gdyby nie zwariował — a cała załoga szanuje go ogromnie.

Idą na powierzchni jak zawsze, kiedy nie próbują zatopić konwoju, mogą więc odbierać i nadawać przez radio. Beck pisze radiogram wyjaśniający, co się stało, i wręcza go Oberfunkmaatowi Hufferowi, który przekazuje go jednemu ze swych Funkmaatów. Ten zasiada do Enigmy, szyfruje go aktualnym kluczem i wystukuje przez radio.

Godzinę później dostają odpowiedź prosto z dowództwa w Wilhemshaven. Kiedy Funkmaat przepuszcza ją przez Enigmę, otrzymuje taki oto rozkaz: SCHWYTAĆ OCALAŁYCH OFICERÓW.

Klasyczny przykład wojskowego dowodzenia: gdyby rozkaz przyszedł na czas, byłby łatwy do wykonania. Teraz są o godzinę drogi — zadanie będzie więc niezwykle trudne i niebezpieczne. Ten rozkaz nie ma sensu. Nikt też nic im nie wyjaśnia.

Zważywszy na opóźnienie, Beck postanawia, że wykona go, ale nie będzie za bardzo się starał. Naprawdę powinien zawrócić i podejść do wraku w wynurzeniu — to trwałoby znacznie krócej, ale byłoby niemal samobójstwem. Dlatego zamyka luki i płynie na głębokości peryskopowej. To spowalnia U-Boota do nędznych siedmiu węzłów. Dotarcie do atolu podskakujących na falach brunatnych bel zajmuje im prawie trzy godziny.

I całe szczęście: jest tu jeszcze jeden pieprzony okręt podwodny. Zbiera rozbitków. Jest brytyjski.

To tak dziwny zbieg okoliczności, że Beckowi jeżą się włosy na karku — ma co jeżyć, ponieważ tak jak większość podwodniaków nie golił się od tygodni. Ale nie ma tego dziwnego, czego nie załatwiłaby jedna dobrze wycelowana torpeda. Parę sekund później okręt podwodny eksploduje jak bomba — musieli trafić go w skład amunicji. Uwięziona w środku załoga oraz uratowani Murzyni, nawet jeśli przeżyli eksplozję, nie zdołali się wydostać z wraku. Okręt spada na dno jak wrak Hindenburga na New Jersey.

Gott im Himmel — mruczy Beck, patrząc przez peryskop. Satysfakcja znika jednak, kiedy przypomina sobie, że miał dokładne rozkazy, które nie brzmiały „zatopić wszystko, co się rusza”. Zostali jeszcze jacyś rozbitkowie?

Każe się wynurzyć i wychodzi z oficerami na kiosk. Najpierw wypatrują na niebie catalin. Nie ma; stawiają więc obserwatorów, a potem zaczynają przeczesywać U-Bootem morze pełne bel, rozsianych teraz co najmniej na przestrzeni kilometra kwadratowego. Ściemnia się już. Muszą wyciągnąć szperacze.

Sprawa wygląda beznadziejnie, dopóki jeden z reflektorów nie wyłapuje rozbitka — tylko głowa, barki i para rąk trzymających się kurczowo liny wokół beli. Rozbitek nie rusza się ani nie odpowiada na ich wołania; dopiero kiedy fala przewraca belę, widzą, że poniżej pasa jest całkowicie pożarty przez rekiny. Na ten widok skręca nawet tych zahartowanych w boju morderców. W ciszy, która zapanowuje, słyszą niesione po wodzie ciche głosy. Po krótkich poszukiwaniach udaje im się wypatrzeć dwóch wyjątkowo rozmownych rozbitków na jednej beli.

Kiedy wyłapuje ich reflektor, jeden z Murzynów puszcza belę i nurkuje. Drugi spokojnie i wyczekująco spogląda w stronę światła. Oczy ma blade, niemal bezbarwne i jakąś chorobę skóry: bieleje mu płatami.

Podpływają bliżej. Murzyn z jasnymi oczami odzywa się znakomitą niemczyzną.

— Mój kolega próbuje się utopić — wyjaśnia.

— To w ogóle da się zrobić?

— Przed chwilą na ten temat dyskutowaliśmy.

Beck zerka na zegarek.

— Widać bardzo chce się zabić.

— Sierżant Shaftoe traktuje służbę bardzo poważnie. To zakrawa na ironię: jego kapsułka cyjanku rozpuściła się w wodzie.

— Obawiam się, że ostatnio nie bawi mnie ironia — mówi Beck, gdy nieopodal z wody wynurza się ciało. To Shaftoe, chyba jest nieprzytomny.

— A pan jak się nazywa? — pyta Beck.

— Porucznik Enoch Root.

— Mam rozkaz wziąć tylko oficerów. — Beck zimnym wzrokiem obrzuca grzbiet sierżanta Shaftoe'a.

— Sierżant Shaftoe ma wyjątkowo szeroki zakres kompetencji — spokojnie odpowiada porucznik Root — pod pewnymi względami przekraczający kompetencje młodszego oficera.

— Brać ich. Obu. Przynieść apteczkę. Reanimować sierżanta — rozkazuje Beck. — Panie Root, później sobie porozmawiamy. — Odwraca się tyłem do jeńców i zmierza do najbliższego włazu. Przez najbliższy tydzień będzie gorączkowo próbował przeżyć wbrew usilnym staraniom amerykańskiej i brytyjskiej marynarki wojennej. To całkiem niezłe zadanie. Powinien teraz już obmyślić jakąś strategię. Ale po głowie ciągle kołacze mu się obraz sierżanta Shaftoe'a. Ten skurwysyn ciągle miał głowę pod wodą! Gdyby go nie wyłowili, na pewno by się utopił. A więc to jest możliwe. Przynajmniej w tym jednym przypadku.

Загрузка...