10. Sklep z Melodiami

Tytanie miały okropną nadwyżkę mocy. Z wszystkich istot żyjących na Gai tylko one wydawały się niedostosowane do swojego środowiska życiowego. Miękkoloty były dokładnie takie, jakie powinny być w tym środowisku, i tak też żyły. Wszystko było w nich tak doskonale funkcjonalne jak ich strach przed ogniem. Anioły były tak blisko granicy niemożliwości, że nie zostawiły Gai pola manewru dla jej normalnej radości tworzenia. Musiała je projektować z dokładnością do jednego grama, podporządkowując wszystkie parametry ośmiometrowej rozpiętości skrzydeł i odpowiednio potężnym mięśniom.

Tytanie były najwyraźniej zwykłymi zwierzętami. Dlaczego więc wyposażyła je w zdolność do wspinania się na drzewa? Dolna część ciała przypominała konia — wprawdzie parzystokopytnego — ale przy słabym ciążeniu na Gai mogłyby sobie z powodzeniem radzić z nogami szczuplejszymi niż u jakiegokolwiek prawdziwego rumaka. A jednak Gaja dała im ciało perszerona i kosmate pęciny rasy Clydesdale. Ich grzbiety, kłęby i biodra pęczniały od mięśni.

Okazało się jednak, że tytanie jako jedyne ze stworzeń Gai mogły znieść ziemskie przyciąganie. Dlatego właśnie stały się ambasadorami Gai wobec ludzkości. Zważywszy, że rasa tytanii liczyła sobie mniej niż 200 lat, ich silna budowa nie mogła być dziełem przypadku. Gaja starannie wszystko zaplanowała.

Ludzie żyjący na Gai zupełnie nieoczekiwanie skorzystali z istnienia tych szczególnych rumaków. Chód tytanii pozbawiony był kołysania tak charakterystycznego dla ziemskich koni. Przy niskiej grawitacji mogły się poruszać płynnie jak chmury, a ich ciała utrzymywały się na stałej wysokości dzięki lekkim uderzeniom kopyt. Bieg był tak równy, że Gaby bez trudności przesypiała dłuższe podróże. Usadowiła się na grzbiecie Psałterium po męsku.

Spała w najlepsze, kiedy Psałterium wspinał się krętą ścieżką na grzbiet Gór Asteryjskich.

Był przystojnym stworzeniem z gatunku pozbawionego futra, o skórze koloru mlecznej czekolady. Miał gęstą grzywę pomarańczowych włosów, które porastały nie tylko jego głowę, ale schodziły po szyi aż na grzbiet jego człowieczego tułowia i tak samo jak jego ogon splecione były w szereg długich warkoczy. Podobnie jak i u innych przedstawicieli tej rasy ludzka twarz i tors miały rysy wybitnie kobiece. Wrażenie to pogłębiał brak zarostu i szeroko rozstawione oczy z ciężkimi powiekami. Chociaż tułów zdobiły duże, stożkowate piersi, pomiędzy ich przednimi nogami zwisał penis, który wielu Ziemianom mógł się zdać aż nadto ludzki. Pomiędzy zadnimi nogami miały drugi członek, znacznie większy, a poniżej wspaniałego, pomarańczowego ogona widać było pochwę. Dla określenia płci tytanii istotny był rodzaj przednich organów. Psałterium był więc bez wątpienia osobnikiem męskim.

Ścieżka, którą się posuwał przez las, była zarośnięta pnączami i młodymi drzewkami, ale tu i ówdzie można było się zorientować, że niegdyś była dostatecznie szeroka, by mógł nią przejechać wóz. W niektórych miejscach prześwitywały płaty zniszczonego asfaltu. Była to część Autostrady Transgajańskiej, zbudowanej przed ponad sześćdziesięciu laty. Gaby brała udział w jej budowie. Dla Psałterium droga ta istniała od zawsze, bezużyteczna, mało uczęszczana, powoli popadająca w ruinę.

Wreszcie dotarł na szczyt płaskowyżu Aglai, do miejsca zwanego Dolnymi Mgłami. Wkrótce przebył je, posuwając się brzegiem Jeziora Aglai z Talią widniejącą w oddali, łapczywie pochłaniającą wodę. Wspiął się do Średnich Mgieł i dalej, przez Eufrozynę do Górnych Mgieł. Ophion na krótko znów stał się rzeką, po to, by wreszcie zniknąć w podwójnym systemie pomp, który podnosił go do poziomu Morza Północnego.

Nie dochodząc do ostatnich pomp, Psałterium skręcił na północ i posuwał się dalej brzegiem niewielkiego górskiego strumienia. Przekroczył go w miejscu, gdzie woda pieniła się na płytkim, kamienistym dnie. Znajdował się już na terenie Rei i przez jakiś czas miał podróżować w jej granicach, które zresztą na Gai nie były zbyt ściśle wytyczone. Podróż rozpoczęła się pośrodku strefy zmierzchu pomiędzy Hyperionem a Reą, w mglistym obszarze pomiędzy wieczną, słabą poświatą dnia i wieczną nocą księżycową. Teraz zagłębiał się w noc, która zapadła wokół niego całkowicie gdzieś w środkowej strefie stoków Asteriasa. Noc na Rei nie nastręczała żadnych problemów z widocznością; tytanie dobrze widziały w ciemności, a w tak niewielkiej odległości od granicy ciągle jeszcze było dość światła odbitego od wznoszących się za nimi równin Hyperionu.

Wstąpił na stromy stok górski wąską, ale wyraźnie wytyczoną ścieżką. Alpejskimi serpentynami przebrnął dwie przełęcze i dwie głębokie doliny po drugiej stronie. Góry na Rei były strome i skaliste, niektóre zbocza wznosiły się pod kątem siedemdziesięciu stopni. Wysokie drzewa gdzieś znikły, a teren wyścielały mchy grubą warstwą niczym filc na stole bilardowym. Tu i ówdzie rozsiane były szerokolistne krzewy, których korzenie zagłębione były w litej skale; wypuszczały korzeń palowy, który niekiedy musiał mieć nawet i pół kilometra długości, by dotrzeć do życiodajnego ciała Gai — prawdziwego kośćca tych gór.

Niebawem pomiędzy dwoma krzewami Psałterium dostrzegł światła Sklepu z Melodiami. Po chwili zza zakrętu wyłonił się widok niezwykły nawet jak na warunki Gai, gdzie przecież tworzenie rzeczy niezwykłych było ulubionym zajęciem stwórcy.

Pomiędzy dwoma szczytami ostrymi jak Matterhorn wisiało wąskie siodło ziemi. Jego płaska powierzchnia z dwu stron kończyła się prostopadłym urwiskiem. Płaskowyż nazwano Machu Piechu, co przypominało o miejscu w Andach, gdzie Inkowie zbudowali kamienne miasto w chmurach. W jakiś niewytłumaczalny sposób pojedynczy promień zabłąkał się tu z powodzi światła, które lało się przez daleki strop Hyperionu. Padał pod ostrym kątem, przebijając mrok i zalewając płaskowyż jasnozłotym blaskiem. Wyglądało to tak, jak gdyby słońce znalazło otwór wielkości łebka od szpilki w najczarniejszej chmurze, jaką można sobie wyobrazić późnym burzliwym popołudniem.

Na Machu Piechu wznosiła się tylko jedna budowla. Sklep z Melodiami był dwupiętrowym drewnianym budynkiem, ze ścianami lśniącymi czystością i z dachem okrytym zielonym gontem. Z tej odległości wyglądał jak zabawka.

— Jesteśmy na miejscu, szefie — zaśpiewała tytania. Gaby usiadła, przetarła oczy, odwróciła się i popatrzyła w dolinę Cirocco.

— Popatrz na moje dzieła, o Potężna, i rozpaczaj — zamruczała. — Do diabła, ta dziewczyna powinna się zbadać u psychiatry. Ktoś powinien jej to powiedzieć.

— Sama jej to powiedziałaś, kiedy byłaś tu ostatni raz — przypomniał Psałterium.

— Tak, chyba faktycznie to zrobiłam, prawda? — Gaby skrzywiła się. Jeszcze dziś to wspomnienie sprawiało jej ból. — Może byśmy już pojechali dalej, co?

Schodzili ścieżką prowadzącą do wąskiego przesmyku, który wiódł do Machu Piechu. Oba brzegi głębokiej przepaści przed samym płaskowyżem spinał wiszący most z lin i drewna. Można go było zwalić kilkoma uderzeniami topora i wtedy twierdza Cirocco była dostępna tylko z powietrza.

Na drugim końcu mostu siedział młody człowiek w wysokogórskich butach i kombinezonie khaki. Jego ponury wyraz twarzy nasuwał przypuszczenie, że mógł być jednym z uczestników niekończącej się procesji konkurentów, którzy od wielu lat próbowali podbić tajemniczą i samotną Czarodziejkę z Gai. Kiedy docierali na miejsce, stwierdzali, że wcale nie jest samotna — zawsze w towarzystwie przynajmniej trzech — czterech kochanków — i że jest też zwodniczo łatwa do podbicia. Dostanie się do jej łóżka nie sprawiało większych trudności, o ile delikwentowi nie przeszkadzał tłok. Co innego — wyjść z imprezy bez szwanku. Cirocco miała skłonność do wysysania ich dusz, a kiedy były one dostatecznie wyjałowione, wkrótce przestawała ich potrzebować. Trwało to już siedemdziesiąt lat. Choćby samo to czyniło ją fascynującym zjawiskiem, ale dziewięćdziesiąt pięć lat aktywności seksualnej przydało jej dodatkowo nadprzyrodzonej zręczności, wykraczającej daleko poza to, czego jej kochankowie mogli kiedykolwiek doświadczyć. Zakochiwali się w niej jak jeden mąż, a ona delikatnie ich spławiała, kiedy to uczucie stawało się zbyt uciążliwe. Gaby nazywała ich Straconymi Chłopcami.

Przekraczając most, przyjrzała się podejrzliwie ostatniemu „egzemplarzowi”, który smętnie zdobił przejście. Wiadomo było, że miewają rozmaite dzikie pomysły, jak na przykład skok w przepaść. Oceniła, że tego pewnie by na to było stać, kiedy z trudem zdobył się na uśmiech, widząc, jak Gaby wymownym gestem wskazuje mu ścieżkę prowadzącą z powrotem do Titantown i życia, które wiódł wcześniej.

Zbliżywszy się do szerokiego frontowego ganku, zeskoczyła z grzbietu Psałterium. Mimo iż wysokie drzwi wejściowe domu były zbudowane na miarę tytanii, żadnej z nich nie wolno było przez nie przejść bez osobistego zaproszenia Czarodziejki. Gaby swobodnie przeskoczyła cztery stopnie tarasu i już chwytała za mosiężną klamkę, gdy dostrzegła ramię zwisające z boku ogrodowej huśtawki. Pomiędzy bocznymi listewkami siedzenia widać było gołą stopę. Reszta okryta była brudną derką bardzo podobną do meksykańskiego poncho, jaką narzucano zwykle na tytanie.

Odchyliła koc i ujrzała wycieńczoną twarz Cirocco Jones, kiedyś Kapitana Statku Kosmicznego Dalekiego Zasięgu „Ringmaster”, aktualnie Czarodziejki na Gai, Zadniej Matki Tytanii, Dowódcy Skrzydła Aniołów, Admirała Floty Kierowanej: twarz Legendarnej Syreny Tytana. Wyglądała na dobrze zaprawioną. Cirocco odsypiała trzydniową balangę.

Gaby nie mogła pohamować grymasu obrzydzenia. Przez chwilkę kusiło ją, by po prostu odwrócić się na pięcie i wynieść się. Po chwili jednak rozdrażnienie minęło. Czasami, kiedy widziała Cirocco w takim stanie, powracało dawne uczucie. Odgarnęła potargane ciemne włosy z czoła śpiącej i w nagrodę usłyszała donośne chrapnięcie. Ręce po omacku podciągnęły koc i Czarodziejka odwróciła się na drugi bok.

Gaby wśliznęła się za huśtawkę i chwyciła ją od spodu. Uniosła ją w górę i ze skrzypieniem łańcuchów jej dawna przełożona skulnęła się z siedzenia i rąbnęła z głuchym stęknięciem na podłogę werandy.

Загрузка...