38. Brawura

To nic, że Chris miał rację. Robin wiedziała to, wiedziała już od dość dawna. Nie należało samotnie wędrować po takich miejscach.

Raz jeszcze usiłowała poruszyć ręką. Tym razem coś nawet osiągnęła: w jednym palcu zaswędziało ją lekko i poczuła pod nim twardą powierzchnię. Ostrożnie przełknęła ślinę. Stale się bała, że zadławi się własną śliną. Tak mogło się zdarzyć. Mogły się zdarzyć jeszcze gorsze rzeczy. Mogło się okazać, że ma złamany kręgosłup. W takim przypadku już na zawsze pozostanie w tym mroku, a zanim ostatecznie pogrąży się w błogiej nirwanie, minie kilka potwornych tygodni.

Dziwnie było pomyśleć, że niecały rok temu skończyła dziewiętnaście lat i nie czuła lęku przed niczym. Nie był to podeszły wiek, a jednak takim mógł się wydać komuś, kto następnego dnia się potknął i zleciał w przepaść na spotkanie śmierci.

Po co czekać do następnego dnia na śmierć. Będzie tak leżała bezradnie, a w międzyczasie podpełznie do niej Ptak Nocy i… zrobi to, co robił z bezradnymi czarownicami.

Oddech uwiązł jej w gardle i raz jeszcze z wysiłkiem obróciła głowę o parę centymetrów, żeby zobaczyć, czy Ptak Nocy rzeczywiście przysiadł na skalnym występie kilka metrów ponad jej głową. Znowu nie udało jej się tego sprawdzić, a tylko w oku zapiekła kropla potu, która spłynęła z czoła.

Miałaś zagwizdać — przypomniała sobie, a potem pomyślała: to niedorzeczne. Masz dziewiętnaście lat, a może już dwadzieścia. Przestałaś się bać Ptaka Nocy, kiedy skończyłaś sześć. Nawet gdyby udało jej się ściągnąć wargi, wydobyłaby z siebie co najwyżej ćwierkot kanarka.

Była po części przekonana, że dalekie dźwięki, które zaczęła słyszeć krótko po tym, jak opuściła Chrisa i Valihę, były echem jej własnych kroków, cichym szemraniem ptaków usadowionych na grzędach i odległym szumem spadającej wody. Jednakże częściowe przekonanie zostawia mnóstwo miejsca dla wyobraźni i Ptak Nocy wyskoczył z jej dziecięcych wspomnień, by wrzeszczeć i szwargotać w jakimś miejscu, do którego nie sięgała wzrokiem.

Nie wierzyła, że to naprawdę Ptak Nocy; nawet w swoim obecnym stanie wiedziała, że takie zwierzę nigdy nie istniało, ani tutaj, ani na Ziemi. To tylko bajka, którą opowiadają sobie małe dziewczynki i nic więcej. Jednakże cała ta sprawa z Ptakiem Nocy polegała na tym, że nikt nie mógł go zobaczyć. Unosiły go skrzydła z cienia i zawsze atakował od tyłu, potrafił zmieniać swoją wielkość i kształt, aby się stopić z jakimś ciemnym miejscem i ukryć z jednakową łatwością w mrocznej izdebce, pod łóżkiem, a nawet w zakurzonym zakamarku. Cokolwiek ją nękało — o ile rzeczywiście tak było — najwyraźniej należało do świata wyobraźni. Nic przecież nie widziała. Jednak od czasu do czasu zdawało się jej, że słyszy odgłos drapiących szponów i klekot upiornego dzioba.

Robin wiedziała, że w tej jaskini oprócz świecących ptaków, ogórków, krewetek i sałaty żyje znacznie więcej stworzeń i że rosną tu również rozmaite rośliny. Widywała maleńkie, szkliste jaszczurki, których liczba odnóży wahała się od dwóch do kilkuset. Lubiły ciepło i było ich coraz więcej w miarę jak posuwała się dalej na zachód, tak więc jej pierwszą pracą każdego ranka było wytrzepywanie ich ze śpiwora. Napotykała też stworzenia przypominające rozgwiazdy i ślimaki, których muszle miały tyle różnych kształtów, co płatki śniegu. Któregoś razu widziała, jak świecącego ptaka porwał jakiś latający stwór, a kiedy indziej znalazła coś, co mogło być częścią wszechobecnego ciała Gai odartego z jego kamiennej skóry, ale równie dobrze mogło stanowić tułów jakiegoś zwierzęcia, tak wielkiego, że płetwal błękitny wyglądałby przy nim jak zwykły piskorz. Przekonała się jednak z całą pewnością, że to coś było ciepłe, miękkie i na szczęście niegroźne.

Skoro wszystkie te stworzenia żyły w jaskini, która na pierwszy rzut oka składała się z niezliczonych kilometrów jałowych, kamiennych pustkowi, to czemu nie miało być wśród nich Ptaka Nocy?

Raz jeszcze spróbowała obejrzeć się przez ramię i tym razem udało jej się odrobinę unieść podbródek. Wkrótce mogła już poruszyć stopami znajdującymi się dobry metr poniżej głowy. Gdy w końcu odzyskała całkowicie władzę w rękach i nogach, znieruchomiała na długą chwilę, aby się upewnić, że w pełni panuje nad swoim ciałem. Dopiero wtedy odważyła się ruszyć ze zbocza, na które upadła.

Poruszała się niezwykle ostrożnie. Pełzła do tyłu wspierając się na piętach i łokciach, aż wreszcie poczuła, że grunt staje się płaski i wtedy przylgnęła do ciepłej skały. Grawitacja jest zjawiskiem wspaniałym, kiedy przypiera do stabilnej powierzchni, ale niezbyt przyjemnym, kiedy wyszarpuje z niezbyt pewnej pozycji. Wcześniej Robin rzadko rozmyślała o grawitacji, a już na pewno nie w kategoriach przyjaciela albo wroga.

Wreszcie przestała drżeć i podpełzła do skraju wąwozu, w którym leżała bezradnie tyle godzin. Padając zmiażdżyła swoim ciałem świecącego ptaka. Obok niego zdychał drugi, ale rzucał jeszcze dostateczną ilość światła, by mogła dojrzeć dno, które znajdowało się nie dalej niż półtora metra poniżej miejsca, w którym były jej stopy.

Przed przybyciem na Gaję takie odległości ją śmieszyły. Teraz wcale nie było jej do śmiechu. Ostatecznie sto metrów to aż za dużo; żeby się zabić, wystarczyć mogło i dziesięć. Żeby dobrze walnąć, starczyłyby nawet dwa albo jeden.

Zbadała najpierw swoje ciało, potem ekwipunek. Czuła ostry ból w boku, ale obmacawszy się starannie, stwierdziła, że nie złamała żadnego żebra. Pod nosem miała zaschniętą krew, rozbiła go sobie zaraz po tym, jak się poślizgnęła i zaczęła swój przerażający upadek w nieznane. Oprócz kilku zadrapań i zdartego paznokcia nie zaznała żadnych innych obrażeń. Sprawdziła ostatnie elementy wyposażenia, które zachowała po kilku czystkach i przekonała się, że nic nie brakuje. Klatka na ptaki połamała się, ale i tak nie miała już czego w niej trzymać. Zresztą mogła w każdej chwili upleść nową z wikliny i pnączy w następnym obozowisku.

Straciła rachubę, ile razy udało jej się uniknąć nieszczęścia, więc w pewnym sensie zapomniała, co to właściwie znaczy uniknąć. Nawet gdyby wyeliminowała wszystkie te momenty, kiedy czuła, że jej dłonie ześlizgują się z liny, chwilowe utraty oparcia dla stóp, spadające kamienie, które uderzały zaledwie kilka metrów od niej, ruchome wydmy, które okazywały się być głębokie po pas, nagłe powodzie pojawiające się nie wiadomo skąd i rwące z łoskotem korytami strumieni, przez które właśnie miała się przeprawić… nawet gdyby policzyła tylko te wypadki, kiedy dosłownie czuła zimną i groźną obecność śmierci, która ocierała się swą oślizgłą dłonią o jej ciało i pozostawiała po sobie znamię strachu na duszy, to i tak było ich zbyt wiele. Miała szczęście, że wciąż żyła i zdawała sobie z tego sprawę. Były kiedyś takie czasy, kiedy ryzyko ją podniecało, ale czasy te minęły bezpowrotnie.

Każdy dzień przynosił z sobą nowy rodzaj strachu. Poznała ich dotychczas tak wiele, że przestała się już ich wstydzić, była zbyt przybita, zbyt pognębiona rozpadem tej osoby, za którą się dotychczas uważała. Wiedziała, że z tej jaskini nie wyjdzie już żadna Robin Dziewięciopalca, lecz jakiś obcy, złamany człowiek. Nie było łatwo być Robin, ale można ją było szanować. Nikt nią nigdy nie pomiatał. Po raz wtóry zastanowiła się, po co jeszcze żyje. Czuła, że byłoby bardziej honorowo umrzeć tam, gdzie jej nikt nie widzi. Wyjście na światło oznaczało ujawnienie całej hańby.

Jednakże jakiś czas później, ponaglana siłą, której nie pojmowała i której oparłaby się, gdyby znała na to sposób, wstała i podjęła swą długą wędrówkę na wschód.

Wyglądało to tak łatwo gdy przedstawiała to Chrisowi i tytanii. Miała przejść przez jaskinię i kierując się cały czas na wschód, dotrzeć do Tei. Naturalnie, przyjmowała założenie, że kierunek, który oni nazwali wschodnim, był rzeczywiście wschodem, ale jeśli było inaczej, to i tak nie miała na to wpływu.

Wkrótce jednak wyszło na jaw, że to pierwotne przeświadczenie może być całkowicie błędne. Robin uznała, że jaskinia, która w zachodnim krańcu miała kilometr lub dwa szerokości i nie wiadomo ile kilometrów długości, będzie ciągnęła się zawsze na wschód. Niestety okazało się, że to założenie jest zupełnie bezpodstawne. Dzięki maleńkim światełkom rzucanym przez świecące ptaki, mogła stwierdzić, że główny korytarz jaskini wił się falistą linią po dwa lub trzy kilometry w każdym kierunku. Wydawało się, że w efekcie porusza się po prostej, ale tych zakrętów było tyle, że ostatecznie nie mogła być niczego pewna.

Istniała jeszcze inna możliwość. Nie sposób było stwierdzić, czy dno jaskini się wznosi, czy opada. Cirocco powiedziała, że początek znajduje się pięć kilometrów pod powierzchnią. Ponieważ warstwa zewnętrznej skóry Gai wynosiła trzydzieści kilometrów, istniało spore prawdopodobieństwo, że wyminie komnatę Tei.

Dwa proste przyrządy mogły jej pomóc w odzyskaniu orientacji. Jeśli się szło w górę Gai, traciło się na wadze, a jeśli się szło w głąb, ciężary stawały się nieco większe. Czuła waga sprężynowa mogła zmierzyć te różnice, ale ludzkie zmysły były zbyt mało wrażliwe. Równie użyteczny mógłby być gajański zegar żyroskopowy, który zatrzymywał się, gdy jego oś znajdowała się na linii północ-południe. Gdy ustawiło się go tak, by przestał chodzić, a potem obróciło o dziewięćdziesiąt stopni, wówczas wskazałby wschód i zachód poruszeniem wskazówek w przód lub w tył. Jednakże ani Gaby, ani Cirocco nigdy nie potrzebowały wagi sprężynowej podczas swych wypraw, więc nie wzięły żadnej. A zegar został przy Piszczałce.

Zmarnowała mnóstwo czasu, usiłując przy pomocy prostego sprzętu ustalić swoje położenie i w rezultacie straciła już wszelką orientację. Można było na przykład określić, gdzie jest wschód i zachód na podstawie obserwacji spadających przedmiotów. Wytyczała mozolnie długie pionowe linie i rzucała różne rzeczy, ale nie uzyskała żadnych konkluzywnych rezultatów.

Tak więc w końcu zgubiła się, błądząc w mroku co najmniej od trzech kiloobrotów, a może i dłużej. Szła wzdłuż północnej ściany. Myślała, że to dobry pomysł, dopóki nie osiągnęła końca korytarza już po dwudziestej „nocy” swojej wyprawy. Wracała przy południowej ścianie dopóki nie musiała skręcić, przy czym okazało się, że ten zakręt ma sto osiemdziesiąt stopni i wówczas pojęła, że nieświadomie weszła do bocznego korytarza. Nie miała innego wyboru, jak tylko zawrócić tą samą drogą i szła dopóki nie napotkała znaków, które wykuła w ścianie dla Chrisa i Valihy. Przekreśliła jeden z nich i zrobiła inny, wskazujący kolejny korytarz. Po trzech „nocach” okazało się, że i ten jest tylko ślepym zaułkiem.

Rozpoczął się koszmar długich wędrówek i rozpacz powrotów, powolne nadrabianie drogi i mozolne eliminowanie kolejnych szlaków. Pokonała strach, bo pojęła, że nie ma innego wyjścia i że pomimo strumieni wylanych łez, napadów przygnębienia i rosnącej świadomości, że nie ma pojęcia, dokąd właściwie idzie, zobaczy któregoś dnia w oddali obóz Chrisa i Valihy i dowie się, że cały jej trud poszedł na marne.

Z kolei prawdopodobieństwo, że Chris i Valiha któregoś dnia ją dogonią, stawało się coraz większe. Wcale by jej to nie zmartwiło. Często się nawet zastanawiała, czy nie usiąść i nie poczekać na nich. Miło byłoby mieć jakieś towarzystwo. Tęskniła za widokiem ich obojga… a może nawet już trojga. Była ciekawa, jakie będzie dziecko tytanii.

Im częściej o tym myślała, tym bardziej idea ta wydawała jej się atrakcyjna. Wysiłki wszystkich trojga przyniosłyby więcej efektów niż jej samotne błądzenie. Nie ulegało wątpliwości, że tak byłoby też bezpieczniej. Chris wziąłby na siebie część ryzyka, bo szedłby na czele, a więc ona automatycznie narażałaby się w o połowę mniejszym stopniu.

Za każdym razem, gdy opadały ją takie myśli, parła do przodu z jeszcze większą determinacją niż dotychczas. Skoro wyszło na jaw, że wcale nie jest nieustraszona, to przynajmniej powinno być ją stać na wytrwałość. Skoro musi pogodzić się z faktem, że się boi, to powinna również przezwyciężyć swój lęk.

Wkroczyła do sklepionego łukowato korytarza bardzo podobnego do tego, którym uciekali razem z Chrisem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, zbadała już z setkę takich korytarzy. Podczas tej wyprawy jej nadzieja skurczyła się do minimum, toteż była co najmniej zdziwiona, kiedy odkryła, co się znajduje na jego końcu. Przez moment była zbyt oszołomiona, by się ruszyć. W powietrzu unosił się jakiś nieprzyjemny zapach. Robin spojrzała nieprzytomnie w lewo, potem w prawo, a na koniec w dół i wtedy zauważyła, że jej buty oblewa warstewka przezroczystego płynu, a ich czubki tlą się. Odskoczyła w tył i pośpiesznie ściągnęła buty. Omal w to nie wlazła. Mogła runąć na twarz. Mogło jej się wlać do płuc…

— Przestań! — powiedziała głośno, zaszokowana dźwiękiem własnego głosu. Nic tym nie uzyska, gdy będzie tak stała i przejmowała się czymś, co jeszcze się nie zdarzyło.

— Teja! — zawołała. A jeśli stoi przed Tetydą albo Fobosem? Wątpiła, czy jest w stanie odróżnić je nawet z tak bliska, ze wzniesienia oddalonego o kilkaset metrów, skąd stożkowaty regionalny mózg wyglądał jak mała plamka światła. Najlepiej byłoby się wycofać, zastanowić, rozważyć ten problem później…

— Teja, muszę z tobą porozmawiać!

Nasłuchiwała uważnie, nie spuszczając wzroku z linii kwasu pokrywającego posadzkę w odległości kilku metrów. Gdyby jego poziom podniósł się choć odrobinę, już ona nauczyłaby świecące ptaki, jak szybko należy fruwać.

Głos Kriosa był słaby — jego dźwięk ledwie się przedostawał przez wypełnione kwasem tunele. Tetyda mówiła głośniej, ale Robin mogło się tak tylko wydawać, bo była wtedy śmiertelnie przerażona i chciwie chłonęła każde słowo. Nie było powodu sądzić, że Teja będzie mówiła głośniej niż pozostali.

Robin ponownie krzyknęła i wytężyła słuch. Cisza. Tego się nie spodziewała. Spodziewała się kłopotów w ich milionach odmian, ale nie myślała, że nie uda jej się w ogóle nawiązać kontaktu z Teją.

— Teja, jestem Robin z konwentu, przyjaciółka Cirocco Jones, Czarodziejki Gai, Cesarzowej Tytanii i… — Bezskutecznie usiłowała sobie przypomnieć wszystkie tytuły, które Gaby wyrecytowała w tamtej nieprzyjemnej chwili w Sklepie z Melodiami.

— Jestem przyjaciółką Czarodziejki — dokończyła, mając nadzieję, że to zapewnienie wystarczy. — Jeśli mnie słyszysz, to powinnaś wiedzieć, że przychodzę w jej sprawie. Muszę z tobą pomówić.

Znowu wytężyła słuch — bez żadnego rezultatu.

— Nie słyszę cię, jeśli coś do mnie mówisz — krzyknęła. — Nasza rozmowa jest bardzo ważna dla Czarodziejki. Gdybyś tak mogła obniżyć poziom kwasu, to podeszłabym bliżej i rozmawiałoby się nam znacznie łatwiej. — Już miała dodać, że nie mogłaby skrzywdzić Tei, kiedy zmieniła zdanie przypomniawszy sobie sposób, w jaki Cirocco zwracała się do Kriosa. Nie miała pojęcia, czy naśladowanie Cirocco nie jest przypadkiem ryzykowne, a nawet śmiertelnie niebezpieczne. Jednakże istniała również możliwość, że do Tei nie przemawia nic oprócz siły i że zamorduje Robin w chwili, w której ta okaże słabość.

Pomimo przepełniającego ją strachu, omal się nie roześmiała na tę myśl. Czy dysponowała czymś więcej prócz słabości? Było całkiem prawdopodobne, że przed samym obliczem Tei straci panowanie nad sobą i zupełnie się rozklei, a to ogromne monstrum będzie tymczasem decydowało, co z nią zrobić.

W ogóle mnie to nie rusza — pomyślała. Z takim nastawieniem nie dojdzie donikąd, najwyżej do przeciwległego końca korytarza, z powrotem w ciemność goryczy porażki, jeśli będzie tak myślała. Musi przestać przejmować się drżeniem rąk i zrobić to, co zrobić i tak trzeba.

— Koniecznie muszę z tobą porozmawiać — oświadczyła stanowczo. — A ty musisz obniżyć poziom kwasu, żeby mi w tym pomóc. Czarodziejka ani Gaja nie będą zadowolone, jeśli nie zrobisz tego, co ci mówię. Jeśli kochasz i szanujesz Gaję, to pozwól mi podejść. Jeśli boisz się Gai, pozwól mi podejść!

W uszach zadźwięczała jej pustka, cała buńczuczność tego rozkazu. Teja na pewno wychwyci, równie wyraźnie jak słyszy to ona, strach wyzierający zza tych słów i zdradzający ją w każdej chwili.

Jednak linia kwasu zaczęła opadać. Podeszła do niej ostrożnie i zobaczyła, że tam, gdzie przedtem stało kilka centymetrów płynu, pozostała już tylko śliska, dymiąca warstwa.

Natychmiast usiadła na posadzce i otworzyła plecak. Wypchała buty szmatami pozostałymi po koszuli podartej wiele hektoobrotów wcześniej. Mimochodem zauważyła pomarszczoną skórę na palcach stóp. Cholewy butów owinęła resztkami koszuli i rogiem koca. Potem wkroczyła na wilgotną posadzkę. Zrobiła kilka kroków i sprawdziła stan koca. Wyglądało na to, że stężenie kwasu nie jest tak wysokie, by od razu przeżarło materiał. Musi zaryzykować.

Teja też była ostrożna. Kwas cofał się koszmarnie wolno; Robin aż podskakiwała z niecierpliwości. Szła krok za krokiem pochyłym korytarzem. Wkrótce ze ścian i stropu zaczęły ściekać krople kwasu. Naciągnęła koc na głowę i szła dalej.

Dotarła w końcu do występu skalnego, identycznego, jak tamte, które widziała w siedzibach Kriosa i Tetydy.

— Mów — usłyszała. Z jeszcze większą siłą niż poprzednio owładnęło ją pragnienie ucieczki, bo głos ten brzmiał tak samo jak głos Tetydy. Omal nie zapomniała, że Krios mówił w identyczny sposób: jednostajnie, bezuczuciowo, bez śladu ludzkiej modulacji, jakby jego głos został skonstruowany na ekranie oscyloskopu.

— Nie ruszaj się — ciągnął głos — bo stracisz życie. Potrafię reagować znacznie szybciej, niż podejrzewasz, więc nie polegaj na swych uprzednich doświadczeniach. Mam prawo cię zabić, bo to jest moja święta komnata, którą ofiarowała mi sama Gaja. Nikt nie może do niej wtargnąć prócz Czarodziejki. Tylko dzięki mej długoletniej przyjaźni z Czarodziejką, a także mej miłości do Gai mogłaś zajść tak daleko. Mów, udowodnij mi, dlaczego miałabyś żyć jeszcze przez chwilę.

Nie owija niczego w bawełnę — pomyślała Robin. A samo znaczenie tych słów… Gdyby padły z ust człowieka, to pomyślałaby, że jest obłąkany. Być może zresztą Teja była obłąkana, ale i tak prawie nie miało to żadnego znaczenia. „Obłęd” był pojęciem zbyt mało pojemnym, by dawało się nim określić inteligencję z obcej planety.

— Jeśli masz zamiar zawrócić i uciec — ciągnęła Teja, najwyraźniej nabierając jakichś podejrzeń — to nie sądź, że nie wiem, co się zdarzyło, kiedy odwiedziliście Tetydę. Powinnaś pamiętać, że ona była nieprzygotowana. Ja natomiast od wielu kiloobrotów wiedziałam, że tu przyjdziesz. Nie muszę zalewać swojej komnaty. Pod powierzchnią fosy mam urządzenie zdolne trysnąć strumieniem kwasu, który cię przetnie na połowę. Tak więc mów albo giń!

Robin przyszło do głowy, że groźby Tei są dobrym znakiem. Zresztą już sam fakt, że najbliższa służka Boga w ogóle zechciała z nią rozmawiać, był dowodem jej niezwykłej łaskawości.

— Już wszystko wyjaśniłam — powiedziała tak stanowczo, jak tylko potrafiła. — Gdybyś mnie słuchała, wiedziałabyś, jak ważna jest moja misja. Ponieważ najwyraźniej nie uważałaś, powtórzę wszystko. Przychodzę w sprawie, która jest niezwykle ważna dla Cirocco Jones, Czarodziejki Gai. Mam informację, którą ona musi usłyszeć. Jeśli nie uda mi się do niej dotrzeć, będzie bardzo niezadowolona.

Powiedziała to i natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język. To była Teja, sprzymierzeniec Gai, a przecież ona chciała poinformować Cirocco, że to Gaja zamordowała Gaby. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie możliwość, że Tetyda doniosła już o tym Tei. Było oczywiste, że one się jakoś porozumiewały, bo Teja wydawała się dużo wiedzieć o tym, co zaszło w komnacie Tetydy.

— Co za informacja?

— Mogę ją przekazać tylko samej Czarodziejce. Tylko Gaja może zdecydować, czy wolno ci poznać treść tej informacji.

Nastąpiła cisza, która z pewnością nie trwała dłużej niż kilka sekund, ale Robin zdążyła się postarzeć o jakieś dwadzieścia lat. Jednak kiedy strumień kwasu wciąż nie wytryskiwał, miała ochotę krzyknąć z radości. Wygrała! Powiedziała coś takiego Tei i wciąż żyła, a więc respekt, jaki Teja żywiła wobec Cirocco, był czymś naprawdę potężnym.

Teraz trzeba wykorzystać ten sukces, wygrać choć kilka minut.

Ruszyła powoli, nie chcąc wzburzyć Tei. Uszła trzy kroki w kierunku schodów, które dostrzegła w południowej stronie komnaty, kiedy Teja przemówiła ponownie.

— Powiedziałam, że nie wolno ci się ruszać. Jest jeszcze kilka spraw, o których musimy pomówić.

— Nie wiem, czy jest o czym. Chcesz zatrzymywać posłańca z wiadomością dla Czarodziejki?

— To pytanie nie ma chyba sensu. Gdybym cię zniszczyła, co jest moim prawem, a właściwie obowiązkiem zgodnie z nakazami Gai, nie byłoby świadka, który mógłby o tym donieść. Czarodziejka może się nigdy nie dowiedzieć, że tędy przechodziłaś.

— Nie masz takiego obowiązku — powiedziała Robin, modląc się bezgłośnie. — Odwiedziłam Kriosa. Byłam w jego wewnętrznych komnatach, dzięki czemu mogę o tym opowiadać. Na to wymagana jest zgoda Czarodziejki. Wiem to i ty też powinnaś to wiedzieć.

— Nikt nigdy nie sprofanował moich komnat — powiedziała Teja. — Tak to musi być. Żadna żywa istota oprócz Czarodziejki nie stała dotąd w miejscu, w którym ty teraz stoisz.

— A ja ci powiadam, że widziałam Kriosa. Nie ma nikogo bardziej lojalnego względem Gai niż Krios.

— Nikomu nie ustępuję swoją lojalnością względem Gai — oświadczyła skromnie Teja.

— Zatem możesz postąpić tak samo; jak Krios i pozwolić mi przejść.

Taka możliwość stanowiła dla Tei trudny dylemat moralny, być może z tego powodu nastąpiła kolejna długa przerwa. Robin cała oblała się potem, w nosie zapiekło ją od wyziewów kwasu.

— Skoro jesteś taka lojalna wobec Gai — przekonywała ją — to dlaczego rozmawiałaś z Tetydą? — Po raz kolejny zastanowiła się, czy powiedziała właściwą rzecz. Jednakże owładnęło nią maniakalne pragnienie, by rozegrać tę zabawę do końca, cokolwiek miałoby się zdarzyć. Nie było już sensu płaszczyć się czy błagać. Wyczuła, że rozmawiając dotychczas z Teją z pozycji siły, utraciła taką możliwość bezpowrotnie.

Teja nie była głupia. Pojęła, że zdradziła się, wyjawiając, że zna fakt przejścia Robin przez komnatę Tetydy. Nie próbowała zaprzeczać, lecz odparła takim samym tonem, jakim Krios rozmawiał z Cirocco.

— Trudno nie słuchać. Tak właśnie jestem zbudowana. Tetyda jest zdrajczynią i stale słychać jej heretyckie poszeptywania. O wszystkim naturalnie natychmiast donosi się Gai. Od czasu do czasu to się do czegoś przydaje.

Robin wyciągnęła z tego wniosek, że Tetyda albo nie wiedziała, co im powiedziała Gaby, albo nie powiedziała o tym Tei. Po całej tej gadaninie o oczach i uszach Gai nie była pewna, jaki zasięg mają zmysły Tetydy. Podejrzewała, że nie obejmowały progów jej komnat, które oddalone były o pięć kilometrów. Teja jednakże z całą pewnością o niczym nie wiedziała. W przeciwnym razie doniosłaby o tym Gai, która oczywiście nie mogła sobie życzyć, by Cirocco poznała okoliczności śmierci Gaby. Gdyby tak było, Robin już dawno by nie żyła.

— Jeszcze nie odpowiedziałaś na moje pytanie — powiedziała Teja. — Niby dlaczego miałabym cię nie zabijać i nie zniszczyć twojego ciała?

— Jestem zdziwiona tym brakiem lojalności — odparła Robin.

— Nie powiedziałam nic nielojalnego.

— Przecież Czarodziejka jest prawą ręką Gai, a ty proponujesz, żeby ją oszukać. Możemy zostawić na moment to pytanie i zastanowić się nad jego praktycznym aspektem. Czarodziejka, o ile żyje, wie… — Zakasłała, starając się, by wyglądało to na działanie wyziewów. Robin — powiedziała sobie w duchu — ale ty masz niewyparzony język.

— Nawet nie wiesz, czy ona jeszcze żyje? — spytała Teja i Robin odniosła wrażenie, że w pozornie słodkim tonie jej głosu kryje się jakaś groźba.

— Przedtem nie wiedziałam — odparła pośpiesznie. — Ale teraz oczywiście jestem pewna, że ona żyje. Nie rozmawiałybyśmy, gdyby tak nie było, prawda?

— Zgadzam się. Ona żyje. — Na stożkowatym kształcie Tei zaroiły się czerwone iskierki. Robin byłaby przerażona, gdyby nie widziała już podobnej demonstracji, kiedy Krios został spostponowany. Teja miała bolesne wspomnienia.

— A więc, jak już mówiłam, Czarodziejka wie, że zeszłam na dół razem z moimi przyjaciółmi. Oni wciąż żyją i nie mają zamiaru ginąć. Prędzej czy później Czarodziejka ich odnajdzie i… — Iskier przybyło. Robin zastanowiła się, co się właściwie przed chwilą stało. Być może weszła niechcący na jakiś śliski temat… W tym momencie ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że Cirocco nie zeszła na dół, aby ich poszukać. Istniała możliwość, że leży zalana w trupa na frontowej werandzie Sklepu z Melodiami, ale lepiej było nie myśleć, jakie mogą być tego skutki w obecnej sytuacji. Teja, najwyraźniej wciąż przestraszona groźbą poszukiwań, nie przestawała jej słuchać.

— Czarodziejka będzie ich szukać — powtórzyła. — Kiedy ich znajdzie, oni jej powiedzą, że tędy szłam. Powiesz pewnie, że mogłam się zgubić w tym labiryncie, ale czy myślisz, że Czarodziejka spocznie, dopóki nie znajdzie mojego ciała? I to ciała z naturalnymi obrażeniami, a nie spalonego kwasem?

Teja znowu pogrążyła się w milczeniu. Robin wiedziała, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Nie była pewna, czy jej ostatnie pytanie było właściwe. Czy Cirocco rzeczywiście będzie jej szukać? Dlaczego jeszcze tego nie zaczęła? Przecież nie mogła zostawić Gaby w nieszczęściu. Nie posunęła się chyba do czegoś takiego.

Teja rozwiała jej wątpliwości.

— Idź więc — powiedziała. — Odejdź jak najszybciej, zanim nie zmienię zdania. Przekaż swoją wiadomość Czarodziejce i obyś nigdy więcej nie kusiła licha takim bezczelnym bezczeszczeniem moich komnat. Idź. Odejdź natychmiast.

Robin miała ochotę napomknąć, że nigdy by tu nie przyszła, gdyby istniała jakaś inna droga, ale dosyć to dosyć. Poziom kwasu już się podnosił; przestraszyła się, że Teja wymyśli jakiś sposób upozorowania wypadku. Pobiegła po schodach, przeskakując po pięć na raz.

Nie zwolniła nawet wtedy, gdy wydostała się już poza zasięg wzroku Tei. W ogóle już nigdy nie zamierzała zwalniać, ale w końcu jej siły uległy wyczerpaniu, potknęła się i padła na kolana. Leżała na stopniach, ciężko dysząc.

Udało jej się uciec, ale tym razem nie przepełniało jej uniesienie. Poczuła w sobie coś aż nadto znajomego: przemożną chęć płaczu.

Łzy jednak nie popłynęły. Zarzuciła tylko plecak na grzbiet i zaczęła się wspinać.

Wyjście z klatki schodowej Tei było pokryte śniegiem. Robin z początku nie wiedziała, co to jest, więc zachowała pełną ostrożność. Książki twierdziły, że śnieg jest miękki i puszysty, ale ten był ubity i leżał w zaspach.

Zatrzymała się, by nałożyć sweter. Dookoła panowały egipskie ciemności, poznikały już wszystkie świecące ptaki. Ostatni, którego jeszcze miała, dogorywał w klatce. Kiedy biegła co sił w górę schodów, nie zdążyła schwytać drugiego.

Przede wszystkim należało się wydostać na otwartą przestrzeń. Jeżeli nie będzie chmur, powinna bez trudu wypatrzyć Morze Zmierzchu i w ten sposób ustalić kierunek zachodni. Poza tym niczego nie była pewna. Usiłowała sobie przypomnieć mapę, którą oglądała tak dawno temu. Czy centralny kabel Tei styka się z ziemią na północy czy na południe od Ophiona? Nie była pewna, a to było ważne. Gaby twierdziła, że najlepiej przekroczyć Teję po zamarzniętej rzece. Kiedy już zorientuje się w swym położeniu, wyruszy na południe, jednak w przypadku gdy teren zacznie się wznosić, wówczas trzeba będzie zawrócić. Wiedziała przynajmniej tyle, że kabel jest położony bardzo blisko rzeki.

Zanim wyszła z lasu porastającego jej brzeg, musiała się zatrzymać i nałożyć wszystkie swoje ubrania.” Nigdy nie wyobrażała sobie takiego zimna. Z niepokojem pomyślała, że może zrobiła błąd pozbywając się ciężkiego futra, które zdołał jej wcisnąć Chris. Wtedy uważała, że nie ma sensu dźwigać przedmiotu, który zabiera prawie połowę przestrzeni w plecaku i nie daje się dobrze złożyć. I tak przez cały czas było jej niewygodnie, pomyślała więc, że dwa swetry, cienka marynarka i reszta ubrań okaże się wystarczająca.

Na szczęście miała wysokie buty. Okazały się całkiem przydatne na najgorszych etapach wspinaczki, ale niestety wcześniej wyjęła z nich futrzaną wyściółkę, bo nadmiernie pociły jej się nogi. Buty tak jak i wszystkie jej pozostałe rzeczy były mocno zniszczone, niemniej jednak jeszcze się nie rozpadły.

Przetarła śniegiem poplamione kwasem czubki, mając nadzieję, że woda rozpuści groźną dla skóry substancję.

Już miała ruszyć w drogę, kiedy przypomniała sobie o jeszcze jednym elemencie wyposażenia, który niosła bezużytecznie tak długo, a który teraz mógł się okazać użyteczny. Pogrzebała w plecaku i wyciągnęła zeń niewielki termometr. Przyłożyła go do ciała zdychającego ptaka i zmrużyła oczy. To było wprost nie do wiary. Kiedy jednak wstrząsnęła termometrem, nadal wskazywał minus dwadzieścia stopni. Pochuchała i zapatrzyła się na cieniutki srebrny słupek, który najpierw się podniósł, a potem powoli opadł. Kolejny powód do strachu. Zamarznie na śmierć, jeśli nie będzie się ruszać.

No, to wynosimy się stąd — powiedziała do siebie, natychmiast wprowadzając zamiar w życie. Przyjemnie byłoby jeszcze trochę odpocząć i choć drzemka na schodach Tei zupełnie nie wchodziła w rachubę, przez chwilę jeszcze rozważała ten pomysł, stojąc po kolana w śniegu. Powinna zejść kawałek w dół, gdzie będzie cieplej, przespać się i ruszyć w drogę z nowymi siłami.

Rozsądek ostatecznie przeważył. Nie wiadomo, czy na tych schodach nie groziło jej coś ze strony Tei.

Spojrzała na umierającego ptaka i zrozumiała, że musi się pospieszyć. Jeśli jak najszybciej nie wyjdzie spod kabla, nie zdoła potem odnaleźć drogi w ciemnościach.

Brnęła przed siebie, dowiadując się po drodze wielu nowych rzeczy na temat śniegu i lodu. Lód był znacznie bardziej zdradziecki od kamieni, mimo iż wydawał się taki twardy. A co do śniegu… w życiu nie chciała mieć już nigdy więcej do czynienia z jego puszystą zmiennością. Miejscami wznosił się hałdami ponad jej głową; wielokrotnie gubiła drogę pomiędzy ogromnymi zaspami.

Na szczęście jednak w tej samej chwili, gdy ptak przestał świecić, dostrzegła szarą łunę. Wyrzuciła klatkę i ruszyła w stronę światła.

To było dziwne móc znowu widzieć na taką odległość. Chmury rozproszyły się. Powietrze było świeże, wypełnione ukłuciami wiejącego ze stałą prędkością pięciu, a może dziesięciu kilometrów na godzinę. Wszędzie dokąd docierał, wysysał ciepło z ciała. Po lewej stronie rozciągała się Strefa Mroku. Tam więc musiał być zachód, co oznaczało, że zanim będzie mogła ruszyć na południe, powinna najpierw obejść kabel.

O ile nie zawiodła jej pamięć. Rozsądek nakazywał rozważyć wszystko na nowo, przed podjęciem jakichkolwiek działań, bowiem gdyby Ophion opływał jednak kabel od północy, wówczas czekałaby ją powrotna wędrówka tą samą drogą. Miała już dość błądzenia po własnych śladach, a ponadto obecnie należało oszczędzać przemarznięte stopy.

Przypomniała sobie, że nad Teją góruje pasmo urwistych wzgórz, łączących północny płaskowyż z południowym. Ophion, który płynął przez środek tego obszaru, rozwidlał się gdzieś na środku Tei. Centralny kabel brał swój początek w pobliżu miejsca, w którym obydwie odnogi łączyły się na powrót w jedno koryto. Większa część południowej odnogi przepływała pod jednym z lodowców pokrywających prawie całą Teję i raczej trudno ją było znaleźć. Jednakże północna odnoga nie była skuta lodem. Czasami, przez krótki odcinek trzydziestoletniego okresu klimatycznego Tei, zamarzała, a wtedy do wąskiej doliny pośrodku Tei na moment zaglądała chłodna wiosna. Choć pora ta nie przypadała właśnie teraz, Robin nie przewidywała trudności w odnalezieniu koryta nawet zamarzniętej rzeki. Wiedziała, że musi się ono znajdować gdzieś na stosunkowo płaskim dnie szerokiej doliny.

Po głębszym zastanowieniu stwierdziła, że chyba coś źle zapamiętała. Rozciągający się przed nią teren cały czas opadał lekko w dół. Było co prawda zbyt ciemno, by stwierdzić z całą pewnością, czy osiągnęła już koryto rzeki, postanowiła jednak przyjąć takie założenie. Dlaczego miałaby myśleć inaczej? Dawało jej to szansę, że nie będzie musiała okrążać kabla. Zaczęła iść w stronę północy.

Po upływie pół kilometra marszu zerwał się wiatr. Nawiewał śnieg ze szczytów wysokich zasp, kłując ją w policzki.

Ponownie zatrzymała się, poprawiła ubranie, dokładniej opatulając się kocem i owijając kaptur szczelnie wokół głowy, tak by osłonić przed wiatrem wszystko z wyjątkiem oczu.

Usiadła na chwilę i wtedy coś do niej podeszło. Niewyraźnie, poprzez tumany śniegu dostrzegła białe stworzenie wielkości niedźwiedzia polarnego, obdarzone potężnymi łapami i paszczą pełną zębów. Usiadło, zapatrzyło się na nią, a potem postanowiło podejść bliżej. Prawdopodobnie chciało się tylko przywitać, ale Robin nie mogła ryzykować. Zwierzę zareagowało obojętnie na pierwszą kulę — znieruchomiało tylko, oglądając obojętnie plamę czerwieni rozlewającą się po jego futrze. Kiedy powtórnie ruszyło w jej stronę, opróżniła cały magazynek. Stworzenie złożyło się jak czysty biały obrus i już więcej nie drgnęło. Drżącymi dłońmi z trudem ładowała ostatni magazynek, przeklinając bezgłośnie i chuchając na palce. Kiedy skończyła, zwierzę wciąż pozostawało nieruchome, mimo to nie odważyła się do niego zbliżyć. Obeszła je szerokim łukiem i mozolnie podjęła dalszą wędrówkę.

Przypuszczalnie dobrze się stało, że nie myślała o tym, co zrobi, kiedy już dotrze do rzeki, bo w przeciwnym razie chyba do tej pory siedziałaby skulona pod kablem. Gdy jednak tak stała, pośrodku szerokiej, płaskiej i wietrznej równiny, która musiała być zamarzniętym Ophionem, przyszło jej na myśl, że niestety, zawsze trzeba wszystko planować z wyprzedzeniem. Popatrzyła na wschód, potem na zachód. Każdy kierunek wydawał się jednakowo odstręczający. Znajdowała się w samym centrum martwej Tei i w którą by stronę nie poszła, od dziennego światła dzieliło ją dwieście kilometrów.

Na wschodzie leżała Metis, kraina, zdaniem Cirocco, pozornie tylko miła i kusząca. Metis była wrogiem Gai, choć nie tak niebezpiecznym jak Tetyda. Z kolei na zachodzie czekała oczywiście Tetyda. A także pustynia. Przez chwilę, w tym miejscu, myśl o niej nie była nawet taka straszna. Robin przypomniała sobie jednak rozpalone piaski, widma pod tymi piaskami i skręciła na wschód. Właściwie i tak nie miała większego wyboru, ale podczas trwania tej chwili pozornego namysłu, mogła postać kilka minut nieruchomo i zapomnieć na moment o swoich stopach.

Cały koszmar polegał na tym, że jej ciało jednocześnie trawił ogień i lód. Nie czuła palców u nóg, za to plecy i ręce spływały potem. Wysiłek powodował, iż nie traciła ciepła — wręcz przeciwnie — ale wiatr był zupełnie zabójczy. Ponieważ jednak w żaden sposób nie mogła sobie pomóc, więc po prostu szła dalej.

Kilka godzin później potknęła się i gwałtownie poderwała głowę. Wówczas zrozumiała, że omal nie zasnęła w marszu. Musiała coś ze sobą zrobić. Napatrzyła się już dosyć na to narkotyzujące, beztroskie uniesienie, tak powszechnie spotykane u ludzi, którzy próbowali żyć na Gai bez zegarka, by wiedzieć, że teraz sama popadła w ten stan. Nie miała pojęcia, kiedy ostatni raz spała, prawdopodobnie przed jakimiś dwoma lub trzema dniami. Wykończyło ją już samo dojście do Tei, a przecież od tamtego czasu wciąż nadwyrężała siły. Wiedziała, że jest w stanie zasnąć na stojąco, bo już kilka razy jej się to zdarzyło podczas wędrówki przez jaskinię. Musiała jak najszybciej znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby się przespać.

Jednak nie było żadnego takiego miejsca. Z trudem zmusiła swój umysł do pracy i nagle przypomniała sobie, że słyszała kiedyś opowieści o zagrzebywaniu się w śniegu. Pomysł ten wydawał się mało sensowny, ale spanie na wietrze było jeszcze większym szaleństwem.

Na skraju zamarzniętej rzeki znalazła miejsce, w którym śnieg tworzył ośmiometrową zaspę. Podeszła od strony zawietrznej i zaczęła kopać. Śnieg był twardy, jego powierzchnia tworzyła twardą skorupę, ale po chwili było już łatwiej. Ryła obiema rękami gorączkowo drążąc jamę, dostatecznie dużą, by pomieściła jej ciało. Osiągnąwszy cel, wpełzła do środka, a potem obsypała wejście śniegiem, zwinęła się w ciasny kłębek i natychmiast zasnęła.

Myślała kiedyś, że „szczękanie zębami” to tylko metafora i to niezbyt dobra, podobnie jak drżenie kolan ze strachu.

Po chwili zorientowała się, że kolana drżą jej również. Dreszcze targały całym jej ciałem i nie potrafiła nad nimi zapanować. Dostała ataku kaszlu, podczas którego wypluła mnóstwo jakiejś wilgotnej substancji. Była przemoczona do suchej nitki i płonęła z gorączki. Wiedziała, że umrze.

Ta myśl zmusiła ją do wygramolenia się ze śnieżnej nory. Stanęła chwiejnie nad brzegiem rzeki. Znowu zaczęła kasłać i nie mogła przestać, dopóki nie wypluła całej gorzkiej zawartości prawie pustego żołądka. Ze zdziwieniem zauważyła, że klęczy.

Jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy odruchowo zaczęła iść po lodzie. Obejrzawszy się, nie dostrzegła już miejsca, w którym spała. Prawdopodobnie szła już od dłuższego czasu, nie zdając sobie z tego sprawy.

Wszystko dookoła na przemian znikało i pojawiało się. Wszystko wyglądało tak, jakby patrzyła przez długą rurę. W pewnej chwili krawędzie otaczających ją kształtów poczerwieniały i nagle upadła. Podniosła się chwiejnie i popatrzyła na komiczny odcisk swego ciała w śniegu: przypominał kształtem ludzika z ciasta wyciętego specjalną foremką. Takie ludziki nazywano śnieżnymi aniołami, ale nie miała pojęcia, skąd właściwie to wie.

Czasami szli obok niej jacyś ludzie. Odbyła długą rozmowę z Gaby i dopiero później przypomniała sobie, że przecież Gaby nie żyje. Strzeliła do czegoś, co mogło być kolejnym śnieżnym monstrum albo tylko tumanem śniegu niesionym przez wiatr. Broń była potem cudownie ciepła przez kilka chwil i już miała wystrzelić ponownie, kiedy zauważyła, że celuje we własny brzuch. Chowając pistolet do kieszeni, zdarła sobie płat skóry, która zdążyła przymarznąć do metalowej kolby. Razem z nią odpadł ogon jednego z wytatuowanych węży. Jakby tego nie było dość, rzęsy jednego oka skleiły się z sobą i zamarzły. Odtąd była na pół ślepa.

To migoczące światło, które w pewnym momencie dostrzegła, z początku ją irytowało. Jego obecność nie dawała się wyjaśnić. Nie miała ochoty oglądać żadnych zjawisk paranormalnych, jak duch Gaby czy miraże z udziałem Chrisa i Valihy, a była pewna, że to światło jest właśnie czymś takim. Gdyby podeszła bliżej, znalazłaby pewnie osiodłaną Obój, gotową pogalopować razem.

Po chwili zastanowienia pomyślała: dlaczego nie? Jeśli miała umrzeć, to lepiej w towarzystwie przyjaciółki. Co z tego, że tytania już nie żyła. Robin nie była przesądna. Uśmiałyby się zdrowo, Obój musiałaby przyznać, że życie po śmierci naprawdę istnieje, a ona i jej rasa zupełnie się mylą w tym względzie. Robin roześmiała się i ruszyła w stronę niskiego wzniesienia, na szczycie którego płonęło światło.

Dotarła tam całkiem przytomna, świadoma, że to może być tylko przedśmiertna wizja. Z trudem walczyła o zachowanie resztek świadomości. Światło było na pewno prawdziwe i choć nie miała pojęcia, jakie jest jego źródło, zdawała sobie sprawę, że jeśli to nie jest jej wybawienie, to nie będzie już miała następnej szansy.

Coraz gorzej widziała. Tylko przypadek, dzięki któremu wpadła na wspornik, spowodował, że wreszcie przestała się błąkać. Usłyszała metaliczny pogłos, oszołomiona zachwiała się raz jeszcze i zadarłszy głowę, z trudem wytężyła wzrok. To właśnie tam, w górze, kilkunastosekundowym rytmem rozbłyskiwało czerwone światło. Wytężyła wzrok, by ogarnąć kształt budynku. Miał około dziesięciu metrów wysokości, stał na czterech wspornikach, połączonych ze sobą metalowymi przęsłami i wyglądał jak wieża strażacka. Wchodziło się do niego po drewnianej drabinie.

Nagle coś przykuło jej wzrok. Na wysokości wzroku, obok drabiny wisiała niewielka tabliczka. Starła śnieg i przeczytała:

PRZEDSIĘBIORSTWO BUDOWLANE „PLAUGET”

SCHRONISKO NUMER JEDENAŚCIE

„WITAJCIE PODRÓŻNI!”

Gaby Plauget, właśc.

Robin zamrugała, przeczytała napis kilka razy, żeby sprawdzić, czy nie zniknie tak, jak duch Gaby. Nie zniknął. Oblizała wargi i wyciągnęła na oślep rękę, usiłując uchwycić drewniany szczebel. Dłonie odmówiły jej posłuszeństwa. To było bardzo rozsądnie ze strony Gaby zbudować drabinę z drewna, pomyślała, przypomniawszy sobie potworny chłód kolby pistoletu.

Przewiesiła ręce przez szczebel i podciągnęła się do góry. Musiała spojrzeć w dół, by sprawdzić, czy jej nogi mają oparcie, gdyż całkowicie straciła w nich czucie. Trzy stopnie i odpoczynek, potem pięć i znowu odpoczynek, kolejne trzy i jeszcze dwa. Potem już ani jednego. Już nie miała siły wspinać się dalej. Spojrzała w dół i stwierdziła, że jest już prawie w połowie drogi, więc pewnie straciła przytomność i pogubiła się w obliczeniach. Spojrzała w górę i zrozumiała, że równie dobrze mógłby to być Mont Everest.

Tak blisko.

Ponad nią otwarły się drzwi. Zza wąskiego progu wychyliła się czyjaś twarz. Miała nadzieję, że to Cirocco, bo w to mogłaby uwierzyć. Czarodziejka miała powód, żeby przybyć do Tei — dobry, poważny, logiczny powód. Każda inna osoba to miraż, zjawa.

— Robin? To ty?

Poczuła zapach kawy i jakiejś potrawy gotującej się na kuchence. Zbyt dobre, by mogło być prawdziwe. Nie, to nie Cirocco. Zabawne, ale nie było już sensu się upewniać, bo rozpoznała tę twarz. To była Trini, jej kochanka sprzed miliona lat w Titantown. W tym momencie pojęła, że to wszystko jej się tylko śni.

Rozwarła uchwyt i spadła w głęboką śnieżną zaspę.

Загрузка...