8. Lotnik

Robin wcale nie była przytłoczona. Nie darmo spędziła ostatnie dwanaście lat zesłana do oświetlonych regionów Konwentu. Emocjonalnie jednak cała się gotowała.

Ktoś miał ją odprowadzić, ale wkrótce został daleko w tyle. Niczym mrówka wśród słoni posuwała się wśród pomników.

Śmieszna rzecz. Czy miało to na niej zrobić specjalne wrażenie? Jeżeli śmieci miały być olśniewające, była przytłoczona.

Katedry. Stepujący tancerze. Tłuste, sprośne coś podające się za Wielką Matkę, otoczone zgrają apatycznych pochlebców. A na dodatek co?

Bohaterowie.

Splunęła mniej więcej w kierunku katedry Notre Dame.

Dlaczego miałaby pragnąć być wybawieniem dwudziestu sześciu obcych ludzi? Jeden z nich bez wątpienia był jej ojcem. Gaja, podpowiedziawszy to, nie wyzwalała w Robin żadnej reakcji. Ojcostwo było dla Robin czymś równie obcym jak transakcje opcyjne na giełdzie.

Gaja powiedziała, że nie ma nic za darmo. A tych dwudziestu sześciu ludzi, którzy liczyli, że Robin narazi się na paskudną i bardzo prawdopodobną śmierć? Całym jestestwem buntowała się przeciw takiemu pomysłowi. Gdyby choć jedna z tych osób była mieszkanką Konwentu, poruszyłaby niebo i ziemię, by jej pomóc. Ale dla kogoś obcego?

Od początku robili z niej idiotkę. Nie było potrzeby powiększać błędu. Pozostanie w tym żałosnym gronie przydupasów absolutnie nie wchodziło w rachubę, podobnie jak i wejście do gry proponowanej przez Gaję. Wróci tam, gdzie jej miejsce, do życia, jakie jej zgotowała Wielka Matka.

Odnalazła windę i nacisnęła guzik. Na dźwięk dzwonka wsiadła. Kiepski projekt — zauważyła, rozglądając się za jakimś uchwytem. W windzie były tylko dwa przyciski: jeden z napisem „Niebo” i drugi z oznaczeniem „Dół”. Wcisnęła ten drugi i uniosła ręce, by chwycić się stropu, gdyby winda ruszyła zbyt szybko. W tej pozycji i z tym nastawieniem uczucie, kiedy stopy unoszą się z podłogi, nie było tak niepokojące. Dopiero po chwili zorientowała się, że sufit nie przybliża się. Właściwie to zaczął się nawet powoli oddalać. Spojrzała w dół.

Zobaczyła swoje buty. Sześćset kilometrów poniżej dostrzegła Nox, Morze Północne.

Czuła, że czas zaczyna płynąć niemiłosiernie wolno. Jej układ krwionośny, zasilony nagłym przypływem adrenaliny, pchnął dodatkowe litry krwi do kończyn. Widoki zaczęły się zmieniać jak w kalejdoskopie. Powietrze było świeże i rześkie. Czuła dziwną siłę w rozłożonych ramionach, stopy stały się jakoś dziwnie odległe. Po chwili, kiedy strach i rozpacz ogarnęły ją z całą siłą, nastąpiło oddzielenie.

Kiedy zaczęła krzyczeć, przesuwająca się kabina pozostawiła ją do pasa w dół poniżej poziomu podłogi. Ciągle spadała, namiętnie przeklinając i wrzeszcząc. Ściany umykającej kabiny były poza jej zasięgiem. Po chwili winda stała się już tylko niknącym w oddali punktem świetlnym.

Robin zaczęła liczyć bynajmniej nie dlatego, że miała nadzieję, iż wynik przywróci ją światu żywych. Wiedziała, że tam, wiele kilometrów w dole, czekają śmierć. Chciała tylko wiedzieć, jak długo jeszcze? Ile sekund? Minut? A może nawet zostały jej całe godziny życia?

Fakt, że wychowywała się w Konwencie, okazał się przydatny. Znała zasady ruchu po okręgu i siły, jakie wtedy działają. Te problemy były dla niej bardziej przystępne niż mechanika grawitacyjna. Przecież nigdy jeszcze nie znajdowała się w polu grawitacyjnym, które miałoby jakiekolwiek istotne skutki dla zachowania się ciał.

Wyszła w swoich obliczeniach od tych danych, które znała: 1/40 przyspieszenia ziemskiego w piaście. Kiedy otwarła się pod nią podłoga windy, zaczęła spadać z prędkością 1/4 metra na sekundę. Nie powinna jednak przyspieszać w tym samym tempie. Ciało spadające swobodnie wewnątrz obiektu, który obraca się wokół swej osi, nie porusza się po promieniu, ale porusza się w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu. Wskutek tego tylko dla obserwatora z zewnątrz tor jej upadku będzie linią prostą, dla niej natomiast koło będzie się przesuwać. Przyspieszenie jej ruchu w dół będzie nieznaczne. Dopiero wtedy, gdy również prędkość ruchu bocznego wzrośnie do znaczącego poziomu, tempo jej spadania zacznie rzeczywiście rosnąć. Odczuje to jako wiatr wiejący w kierunku przeciwnego do kierunku obrotu.

Rozejrzała się pospiesznie. Wiatr już się wzmógł. Mogła już rozróżnić wierzchołki drzew, porastających biegnącą pionowo ścianę szprychy. To był właśnie ów wielopiętrowy, poziomy las Gai. Gdyby kolisko Gai obracało się w drugą stronę, za parę sekund czy najwyżej minut niewiele by z Robin zostało. Ponieważ jednak upadek rozpoczął się w pobliżu jednej ze ścian, miała jeszcze sporo czasu.

Mogła wykonać pewne uproszczone obliczenia. Niestety, nie znała dokładnej gęstości powietrza na Gai. Czytała, że jest ona duża, dochodzi do dwóch atmosfer na obręczy. W jakim jednak tempie spadała w miarę zbliżania się do osi? Nie było problemów z oddychaniem, można by więc przyjąć, że w piaście ciśnienie powietrza wynosi jedną atmosferę.

Zagłębienie się w matematykę działało na nią jakoś dziwnie pocieszająco. Całe te obliczenia podjęła niemal automatycznie, z drugiej jednak strony była w pełni świadoma jałowości przedsięwzięcia. Robiła to tylko dlatego, że chciała wiedzieć, kiedy ogarnie ją wieczny mrok. Umierać trzeba z godnością. Chwyciła rzemień torby z Nasu i zaczęła od nowa.

Wyszedł jej wynik, który jej się w ogóle nie spodobał, spróbowała ponownie i jeszcze raz, ale wyniki nadal się nie zgadzały. Średnia wszystkich trzech wynosiła 55 minut do momentu upadku, w którym będzie mknęła z prędkością 100 km na godzinę.

Spadała z wiatrem w plecy. Ponieważ poruszała się zarówno w stronę pierścienia jak i ściany, jej ciało było trochę nachylone w stosunku do osi szprychy. Rozejrzała się.

Widok zapierał dech. Jaka szkoda, że nie mogła go podziwiać w spokoju.

Gdyby Konwent zrzucić z punktu, w którym zaczął się jej upadek, przypominałby puszkę po coli zrzuconą w komin fabryczny. Szprycha nad Reą była spłaszczoną rurą, wybrzuszoną u dołu i całkowicie porośniętą drzewami, przy których normalne sekwoje wyglądałoby na odmianę karłowatą. Drzewa ukorzenione były w ścianach i rosły ku środkowi szprychy. Z tej odległości nie mogła rozróżnić poszczególnych drzew, nawet tych największych; wewnętrzne ściany szprychy były bezkształtnym morzem ciemnej zieleni, która otaczała ją ze wszystkich stron. Wnętrze oświetlone było podwójnym rzędem iluminatorów, jeżeli można w ogóle użyć tej nazwy dla określenia otworów o średnicy przynajmniej jednego kilometra.

Odwróciła głowę, próbując spojrzeć w kierunku, z którego dmuchał wiatr. Wydawało się, że Nox jest bliżej. Było jeszcze coś, co dostrzegła na samym skraju swego pola widzenia.

Były to pionowe kable Rei. Zamocowane były do wysp na Morzu Północnym i podążały prosto w górę, zbiegając się i łącząc w pobliżu szprychy, splecione tam w olbrzymi warkocz.

Koniecznie chciała to zobaczyć. Przekręcając się w powietrzu, zdołała się ustabilizować w pozycji twarzą do wiatru i otworzyła oczy. Kable z każdą sekundą stawały się coraz bliższe.

— O Wielka Matko, usłysz mnie teraz — wymamrotała pierwszą modlitwę żałobną, nie mogąc oderwać wzroku od ciemnej ściany, która pędziła prosto na nią. Przelatując wzdłuż splecionych włókien, miała wrażenie, że kabel się obraca.

Spadała wzdłuż kabli przez dobrą minutę. W pewnym momencie przycisnęła prawe ramię do boku w przekonaniu, że gdyby je wyciągnęła, dotknęłaby pędzącej ściany, chociaż wiedziała, że odległość musi być jednak trochę większa. Potem jeszcze raz okręciła się w powietrzu, obserwując, jak kable znikają w oddali.

Wydawało się, że godzina to w końcu nie tak długo. Na pewno można było wytrzymać godzinę absolutnego przerażenia. Zastanawiała się, czy nie dzieje się z nią coś niedobrego, ponieważ w ogóle nie odczuwała już strachu. Zanim bliskie spotkanie z kablem nie obudziło jej znowu, osiągnęła stan pewnego uspokojenia. Teraz czuła, że ten spokój znów ją ogarnia i przyjęła go z wdzięcznością. Jest taki rodzaj słodkiego spokoju, który może przyjść razem ze świadomością bliskiej śmierci, śmierci szybkiej i bezbolesnej. Towarzyszy mu świadomość, że próżno już pocić się, panicznie łapać powietrze i przeklinać los.

To nie mogło trwać wiecznie. Dlaczego jednak nie miałoby potrwać jeszcze ze dwadzieścia minut?

Miotała się teraz pomiędzy fatalistyczną akceptacją nieuchronnego przeznaczenia a przerażeniem. Nie wystarczało jej wiedzieć, że nic nie może zrobić. Chciała żyć, a miała umrzeć i żadne słowa nie mogły wyrazić żalu, jaki czuła.

Religia, którą wyznawała, nie przewidywała, by modły miały być wysłuchane. W tym sensie mieszkańcy Konwentu w ogóle się nie modlili. O nic nie prosili. Oczywiście, były rzeczy, których pragnęli, miejsca, w których chcieliby się znaleźć w życiu pozagrobowym, ale w chwilach najtrudniejszych oparcia musieli szukać wyłącznie w sobie. Wielka Matka nie wtrącała się do losów jednostek, zresztą Robin nigdy nie przyszło do głowy, by Ją o to prosić. Pragnęła jednak, by znalazło się coś, do czego mogłaby się uciec po pomoc, jakaś siła w całym tym bezmiarze.

Wtedy przyszło jej do głowy, że być może tego właśnie chciała Gaja. Czy ją usłyszy, z samego dna, zaledwie minuty przed ostateczną zagładą? Chociaż w pierwszej chwili sama myśl zdała jej się wstrząsająca, Robin nie byłaby znowu tak bardzo zdziwiona, że Gaja może być zdolna do czegoś tak okropnego. Pasowało to jakoś do szaleństwa, które brzmiało w jej głosie. Nadal jednak cel takiego działania pozostawał dla niej niejasny. Jedyne, co jej przychodziło do głowy, to to, że Gaja pragnęła ją tak zastraszyć, by uznała ją za swoją władczynię.

Jeżeli tak, to na pewno Gaja może jeszcze coś zrobić. Robin otworzyła usta, ale nie zdołała wydobyć głosu. Spróbowała ponownie i udało jej się wrzasnąć. Dzięki jakiejś sprzyjającej duchowej magii jej strach przekształcił się w gniew tak wielki, że wstrząsnął nią silniej niż podmuchy wiatru.

— Nigdy — krzyknęła. — Nigdy, nigdy, nigdy! Ty śmierdzący raku! Brzydzę się tobą! Jesteś wstrętnym, odpychającym wynaturzeniem! Dorwę cię choćby w grobie, wypatroszę i wsadzę ci te twoje śmierdzące flaki w gębę! Wypcham cię gorącym węglem, wytnę ci język, wypluję na zimne żelazo i będę smażyć przez całe wieki! Przeklinam cię! Usłysz mnie, o Wielka Matko, usłysz i dobrze zapamiętaj! Oby mój cień przyglądał się wiecznym mękom tej, która zwie się Gają!

— Bardzo dobrze.

— Nawet jeszcze nie zaczęłam. Będę…

Spojrzała w dół. Około metra poniżej swych stóp ujrzała uśmiechniętą twarz. Patrząc pod tym kątem, niewiele więcej zdołała zobaczyć. Dostrzegła ramiona, zadziwiająco masywną klatkę piersiową i złożone wzdłuż pleców skrzydła.

— Przyjmujesz to bardzo spokojnie.

— A dlaczegóż by nie? — spytała Robin. — Pomyślałam, że sobie to wszystko wymyśliłam, i nadal nie jestem pewna, czy tak nie jest. Przysięgniesz na wszystko, co jest dla ciebie święte, że to nie Gaja cię wysłała?

— Przysięgam na Eskadrę. Gaja wiedziała, że nie rzuca cię na pewną śmierć, ale bezpośrednio w to nie ingerowała. Robię to z własnej i nieprzymuszonej woli.

— Przypuszczam, że za jakieś pięć minut wyrżnę w ścianę.

— Mylisz się. Dolna część szprychy jest wybrzuszona niczym dzwon, nie pamiętasz? To wystarczy, byś się wydostała i upadła za Zachodni Hyperion pod kątem 60 stopni.

— Jeśli w ten sposób próbujesz dodać mi otuchy… — Jednak jego słowa jakoś podziałały. Jej pierwsze oceny (68 minut) sprawdzały się. Zaniżyła natomiast prędkość końcową; będzie spadać dłużej. Zastanawiała się, czy anioł mógł jej jakoś pomóc.

— Nie mogę cię unieść, to prawda — powiedział, jakby zgadując jej myśli. — Rzeczywiście mnie zadziwiasz. Ludzie reagują bardzo rozmaicie. Najczęściej mówią mi, co mam robić, jeżeli jeszcze w ogóle są w stanie myśleć racjonalnie.

— Jak na razie, nie postradałam zmysłów. Może byśmy jednak coś pokombinowali? Czas ma tu chyba jakieś znaczenie?

— Właśnie, że nie. To znaczy jeszcze nie. Mogę ci pomóc dopiero, kiedy będziemy blisko ziemi, ale i tak wszystko, co mogę zrobić, to tylko zwolnić tempo upadku. Do tego czasu możesz się nie przejmować. Myślę jednak, że nie muszę ci tego mówić.

Robin nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Była bliska histerii i broniła się przed nią coraz słabiej. Stwierdziła, że jedyny sposób na to, to udawanie spokoju. Jeżeli można udawać tak dobrze, że ktoś inny się na to nabierze, być może można oszukać i siebie.

Teraz anioł spadał równo przed nią, mogła mu się więc lepiej przyjrzeć. Uderzyły ją dwie rzeczy: po pierwsze należał do tej nielicznej garstki znanych jej osób, które były niższe od niej, po drugie zaś, nie było żadnych podstaw, by przypuszczać, że jest płci męskiej. Zastanawiała się więc, dlaczego odniosła takie wrażenie. Nie miał widocznych narządów płciowych. Jego podbrzusze porośnięte było zielonymi, opalizującymi piórami. Być może sprawiła to jego muskularność. W czasie krótkiego pobytu na Gai zaczęła kojarzyć kanciastą sylwetkę z mężczyznami. Wydawało się, że anioł cały jest z kości i ścięgien, obciągniętych w połowie nagą brązową skórą, a w połowie pokrytych kolorowymi piórami.

— Czy jesteś dzieckiem? — spytała.

— Nie. A ty? — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Przynajmniej zaczynasz spełniać moje oczekiwania. Zaraz spytasz, czy jestem mężczyzną czy kobietą. Jak najbardziej jestem mężczyzną i jestem dumny z tej przypadłości. Mówię, że jestem dotknięty męskością, ponieważ anioły tej płci żyją o połowę krócej niż anielice; są też mniejsze i mają mniejszy zasięg. Ale… są też pewne dziedziny, w których stoimy lepiej, i to jest jakieś zadośćuczynienie. Czy kochałaś się kiedyś w powietrzu?

— Nie kochałam się nigdy w sensie, który zapewne masz na myśli.

— Chciałabyś spróbować? Mamy około piętnastu minut i mogę ci zagwarantować niezapomniane przeżycia. Co o tym sądzisz?

— Nie. Nie rozumiem, czego ci się zachciewa.

— Jestem zboczeńcem — odpowiedział z uśmiechem. — Ciągnie mnie do tłuszczu. Nigdy nie mam go dość. Tkwię tu, czekając, czy nie spadnie jakaś tłusta kobieta. Ja coś dla nich, one coś dla mnie. Przysługa za przysługę, ku wspólnemu zadowoleniu.

— Czy to jest opłata, jaką pobierasz?

— Nie, nie opłata. Uratuję cię nawet za nic. Nie lubię patrzeć, jak ludzie walą w ziemię, pędząc setką czy więcej.

Nie bardzo cię jednak rozumiem. Wydawało mi się, że nie trzeba specjalnie o to prosić. Każdy przecież chce jakoś odwzajemnić przysługę.

— Ja nie.

— Dziwna jesteś, wiesz o tym? Nigdy nie widziałem człowieka z takimi znakami. Urodziłaś się z tym? A może jesteś odrębnym gatunkiem ludzkiego rodu? Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz się ze mną kochać? To potrwa małą chwilę. Wszystkiego minutę. Czy to tak wiele?

— Zadajesz masę pytań.

— Chciałem tylko… Hopla! Trzeba się chyba zacząć obracać, jeśli nie chcesz uderzyć… Uważaj!

Robin, zdjęta paniką, wyobrażała sobie, że ziemia jest tuż, tuż. Jakoś niezręcznie ustawiła ramiona do wiatru i zaczęła koziołkować.

— Rozluźnij się — doradził anioł. — Wyprostuj się. Tak lepiej. Teraz spróbuj przekonać się, czy możesz się okręcić. Rozłóż ramiona, w bok i do tyłu.

Robin zrobiła, jak mówił, i zanurkowała niczym kaczka. Przelatywali teraz przez sferę zmierzchu, na tyle nisko, że mogła obserwować przesuwający się ląd. Anioł zajął pozycję za nią i otoczył ją ramionami. Były twarde i mocne jak postronki. Jedno ściskało jej piersi, drugie trzymało w okolicy lędźwi. Czuła zimny ucisk jego opierzonych policzków na karku i ciepło ust na płatku ucha.

— Jesteś tak delikatna, masz tyle cudownego miękkiego tłuszczyku…

— Na Wielką Matkę, jeśli zamierzasz mnie zgwałcić, zrób to zaraz i bądź przeklęty, kłamliwy kurczaku! Nie mamy zbyt dużo czasu! — Robin trzęsła się cała ze strachu przed upadkiem i przed atakiem mdłości, który mógłby pozbawić ją kontroli nad sobą.

— Co masz w torbie? — spytał sucho.

— Swojego demona.

— W porządku, nie musisz wyjaśniać! Na wszelki wypadek jednak mocno go trzymaj. Uwaga!

Teraz, kiedy ostrożnie zaczął rozkładać swoje wielkie skrzydła, jego ręce przypominały bardziej szpony. Szarpnęło i poczuła, że miast spadać swobodnie, wisi głową w dół. Nie potrafiła utrzymać nóg wyprostowanych. Kiedy pozwoliła im opaść, obydwoje złapali równowagę i kołysali się pod wzniesionymi olbrzymimi skrzydłami.

Anioł wziął łagodny skręt; ziemia przechyliła się pod nimi. Zmierzał ku rzece Ophion, która płynęła pod kablem łączącym Pole Wiatrów z piastą. Rzeka była głęboka i szeroka i toczyła w tym miejscu swoje wody dość leniwie na południowy wschód. Żeby się jednak znaleźć nad nią, musiał najpierw skierować się na południe, a później na północ, by zejść lotem ślizgowym zgodnym z biegiem rzeki. Później pozostawało tylko odwlec upadek przez zmniejszenie kąta, pod jakim schodzili w dół, tak by Robin trafiła w sam nurt rzeki.

Przelecieli nad grupą kraterów. Robin nie pytała o ich pochodzenie. Pomyślała tylko, że w żadnym razie nie mogli tego uczynić ludzie; prędkość 90 metrów na sekundę nie pozwoliłaby im nabrać odpowiedniej energii kinetycznej. Jakiś cięższy przedmiot, spuszczony z tej samej wysokości, na pewno mógł jednak taką dziurę wybić.

Anioł rozwinął teraz całkowicie swoje potężne skrzydła. Teren pod nimi był pagórkowaty i lesisty, przed nimi jednak wyraźnie rysowała się prosta wstęga rzeki. Wyglądało na to, że nie zdołają do niej dotrzeć, a poderwanie się w górę i ponowne podejście do lądowania nie wchodziło przecież w grę. Anioły z trudnością mogły unieść w górę własny ciężar.

— Myślę, że upadniesz z prędkością 70 — 80 kilometrów na godzinę — wykrzyczał jej nad uchem. — Spróbuję wyhamować krótkimi uderzeniami, kiedy będę pewien, że trafisz w rzekę. Będziesz leciała po skosie.

— Nie umiem pływać.

— Ja też nie. Tam będziesz musiała liczyć tylko na siebie.

Uczucie było rzeczywiście dziwne. Nagle poczuła szarpnięcie jego ramion; oddychała głęboko, wsłuchana w oszalały rytm serca. Po chwili znowu szybowali, jak się zdawało, ciągle jeszcze wysoko ponad brązową wodą rzeki. Jeszcze jeden mocny uścisk; instynktownie rozłożyła ramiona, ciągle jednak lecieli. Trzecie szarpnięcie było najmocniejsze. Przez dłuższą chwilę Robin nie mogła złapać oddechu.

Brzeg zbliżał się teraz szybko. Przed nimi rzeka toczyła swe wody na zachód.

Poczuła, że chyba rąbnęła plecami, była jednak zbyt oszołomiona, żeby być tego pewną. Pamiętała później, że przebijała się przez mulistą wodę ku światłu.

Pływanie okazało się zajęciem niezwykle męczącym. Człowiek potrafi jednak dokonać rzeczy niebywałych, kiedy czuje, że woda wlewa mu się do nosa.

Kiedy wygramoliła się na powierzchnię, zobaczyła anioła stojącego niezgrabnie na brzegu. Jego stopy nie były zbyt dobrze przystosowane do tego środowiska. Podobne były raczej do szponów, z długimi kościstymi palcami zdolnymi chwytać gałęzie drzew. Robin wyczołgała się metr czy dwa od brzegu i przywarła bokiem do suchego lądu, niezdolna się podnieść.

— Dawaj no to — powiedział anioł, wyrywając jej z ręki torbę. — Coś mi się przecież należy za robotę, chyba temu nie zaprzeczysz. — Otworzył, wstrzymał oddech, zamknął pośpiesznie i przerażony odrzucił.

— Mówiłam ci — wysapała Robin. Anioł byś wściekły i niecierpliwy.

— Dobra, co jeszcze masz?

— Trochę pieniędzy. Jeśli chcesz, są twoje.

— A na co mi pieniądze? Jedyne miejsce, gdzie je można wydać, to ten tytański dom wariatów.

Robin podniosła się i odgarnęła ręką mokre włosy przyklejone do twarzy.

— Dobrze mówisz po angielsku — powiedziała.

— Co ty wiesz? Jak zechcę, mogę mówić i miłe rzeczy.

— Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Po prostu byłam bardzo zdenerwowana.

— Ale teraz już nie musisz.

— Jeszcze raz dziękuję. Uratowałeś mi życie i za to jestem ci wdzięczna.

— W porządku, w porządku. Nawiasem mówiąc, nauczyłem się angielskiego od mojej babki. To ona właśnie ciągle mi powtarzała, że nie ma nic za darmo. Masz coś oprócz pieniędzy?

Miała jeszcze pierścionek, prezent od matki. Wyciągnęła rękę, a anioł przyjrzał się ozdobie z kwaśną miną.

— Biorę. Coś jeszcze?

— To wszystko, co mam. Chyba że myślisz o tym, co mam na sobie…

— Wezmę i to.

— Ale wszystkie moje rzeczy…

— Zostały w hotelu. Będziesz musiała jakoś to przeboleć. Mamy ciepły dzień. Pochodź sobie.

Robin zdjęła buty i wylała z nich wodę. Z koszulą poszło łatwo, ale spodnie kleiły się do mokrej skóry. Wziął wszystko, a potem przyglądał jej się przez chwilę.

— Żebyś wiedziała, jak ja kocham tłuste kobiety.

— Tym razem weź sobie na wstrzymanie. A poza tym co to znaczy tłuste? Nie jestem tłusta. — Mimo wszystko czuła się zażenowana sposobem, w jaki na nią patrzył, i było to uczucie zdecydowanie nowe. Robin nie bardziej krępowała się swoją nagością niż kot.

— Masz dwadzieścia procent tłuszczu, a może i więcej. Jesteś nim obłożona. Wszędzie cię wydyma. — Westchnął. — A poza tym masz najcholerniejsze znaki, jakie kiedykolwiek widziałem. — Przerwał na moment i powoli wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Przynajmniej sobie popatrzyłem. Szczęśliwych lądowań. — Cisnął jej ubranie i wzbił się w powietrze.

Podmuch skrzydeł potężnie zakołysał Robin. Chmura kurzu i zeschłych liści zmusiła ją na chwilę do wstrzymania oddechu. Przez chwilę anioł ważył się majestatycznie w powietrzu, a później szybko uniósł. Po chwili widziała w oddali tylko maleńką sylwetkę człowieka w kłębku puchu.

Robin usiadła i dopiero teraz napięcie dopadło ją gwałtownym atakiem. Rzuciła okiem na swoją torbę, miotaną wściekłymi konwulsjami, z której całkowicie wyprowadzona z równowagi anakonda próbowała wydostać się na wolność. Nasu musi poczekać. Nie umrze z głodu, nawet jeśli atak potrwa kilka dni.

Udało jej się odwrócić. Bała się, że patrzenie w słońce może ją oślepić. Wkrótce utraciła wszelką kontrolę nad swoim ciałem. Wieczny dzień Hyperionu trwał, jakby oderwany od czasu, a ona bezsilnie trzęsła się w bursztynowym świetle słonecznym, czekając, by anioł wrócił i zgwałcił ją.

Загрузка...