18. Na jawie

Gaby miała nadzieję dotrzeć do Aglai bez rozbijania obozu, okazało się jednak, że się przeliczyła. Nie pozwalał na to stan Cirocco.

Właściwie nie szło im nawet źle. Tytanie wiosłowały rytmicznie, dowożąc ich do miejsca, gdzie rzeka po raz ostatni skręcała na północ, by wrócić na wschód. Płytki brzeg, usiany wyrzuconymi przez nurt kawałkami drewna, tworzył dogodne plaże dla przybijania czółen. Powyżej niewysokiego urwiska rosły drzewa i tam właśnie tytanie urządziły obóz, a Chris i Robin, mimo najlepszych chęci, bardziej przeszkadzali, niż pomagali.

Gaby oceniła, że deszcz może jeszcze padać kilka dekaobrotów. Mogła się skontaktować z Gają i upewnić się, a nawet — jeśli powód byłby dostatecznie ważny — poprosić, by przestał padać. Nie było to jednak potrzebne, ponieważ zmiany pogody i tak następowały na Gai z dużą regularnością. Wiele razy była już świadkiem trzydziestogodzinnego deszczu, który następował po fali upałów trwających dwa hektoobroty, i wszystko wskazywało na to, że i tym razem będzie to typowy przypadek. Niebo zaciągnięte było nieprzerwanym pasmem niskich chmur.

Na północnym zachodzie widziała Pole Wiatrów, zakończenie ukośnego kabla podtrzymującego, zwanego Schodami Cirocco, położone na terenie Hyperionu. Kabel znikał w warstwie chmur, przebijał ją i wznosił się jeszcze wyżej gdzieś na północy. Wydawało się jej nawet, że dostrzega odblask spoza chmur, tam gdzie kabel odbijał światło, rozjaśniając swój potężny cień.

Schody Cirocco. Uśmiechnęła się krzywo do siebie, ale bez śladu goryczy. Niemal nikt już nie pamiętał, że pierwszego przejścia dokonały pewne dwie osoby. To ją nie martwiło. Wiedziała, że jeśli nie liczyć drogi transgajańskiej, nie zaznaczyła się na tym zwariowanym świecie nawet cząstką tych dokonać, które stały się udziałem Cirocco.

Wspinała się na wysoki brzeg i przyglądała się z rozbawieniem, jak Chris i Robin próbują być użyteczni. Tytanie były zbyt grzeczne, by odmówić pomocnej dłoni, stąd też roboty, które mogły być wykonane w pięć minut, przeciągały się do piętnastu. Było to jednak pożyteczne doświadczenie. Chris nie wspominał o swoim pochodzeniu, ale bez wątpienia był mieszczuchem, jeśli nie liczyć kilku wycieczek w ziemską, ucywilizowaną dzicz. Robin pochodziła z hipermiasta, czego nie zmieniała obecność w Konwencie malowniczych upraw i trzody. Być może w całym swoim życiu nie widziała niczego, co rosłoby i rozwijałoby się na dziko, bez planu.

Kiedy jednak przyszło do gotowania, tytanie zaparły się wszystkimi czterema nogami i przegoniły młodych ludzi. Tytanie gotowały niemal tak samo dobrze jak śpiewały. Teraz przeszukały systematycznie bagaże, wybierając kawałki, które najszybciej mogły się popsuć i które musiały byś szybko zjedzone. Rozpaliły ogień, okładając go płaskimi głazami. Potem wyciągnęły mosiężną zastawę i rozpoczęły swoje magiczne zabiegi, które pozwalały im z surowego mięsa i ryb wyczarować kulinarne cuda.

Wkrótce w powietrzu zaczęły się rozchodzić smakowite zapachy. Gaby rozsiadła się wygodnie, rozkoszując się nastrojem oczekiwania. Dawno już nie czuła się równie szczęśliwa. Przypominała sobie znacznie prostsze wspólne posiłki sprzed wielu lat, kiedy zmordowane i poturbowane, nie wiedząc, czy przeżyją kolejny dzień, były z Cirocco tak blisko. Dziś wspomnienia te były zaprawione goryczą, żyła jednak dostatecznie długo, by wiedzieć, że aby przeżyć, przede wszystkim trzeba zachowywać w pamięci dobre wspomnienia. Mogłaby tak jeszcze rozmyślać, co poszło nie tak od tamtych dni, mogła martwić się o Cirocco, która nadal rzygała w namiocie, kombinując, jak się dorwać do gorzałki w sakwach Psałterium. Postanowiła jednak wdychać zapach dobrego jedzenia, słuchać kojącego dzwonienia deszczu przemieszanego ze śpiewem tytanii i nadstawiać twarz na długo oczekiwany chłodny powiew od wschodu.

Miała obecnie sto trzy lata i wybierała się w podróż, z której, podobnie jak z wielu wcześniejszych wypraw, mogła nie wrócić żywa. Na Gai nie było ubezpieczenia na życie, nawet dla Czarodziejki. Na pewno nie dla takiego jak ona nie kończącego się pasma kłopotów, które Gaja tolerowała tylko dlatego, że mogła na niej bardziej polegać niż na Cirocco.

Perspektywa śmierci nie budziła w niej niepokoju czy lęku. Przeżyje i będzie żyć dalej. Był czas, kiedy wiek, do jakiego doszła, był zupełnie nie do pomyślenia, teraz jednak wiedziała, że stulatki są w środku zawsze młode, a ona miała jeszcze i to szczęście, że wyglądała i czuła się młodo. Czuła się, jakby miała szesnaście lat i wędrowała po Górach San Bernardino z własnej roboty teleskopem i kuchnią na plecach, czekając, aż niebo pociemnieje i pojawią się gwiazdy. Czegóż więcej chcieć od życia?

Wiedziała, że w przyszłości nie stanie się już dużo mądrzejsza. Nie liczyła na to, teraz wiedziała, że wraz z wiekiem rośnie doświadczenie, wiedza, horyzonty, wiele rzeczy można — zdawałoby się — gromadzić w nieskończoność, ale osiąga się jednak pewien pułap mądrości. Nie spodziewała się, by po skończeniu drugiej setki lat miała się jakoś szczególnie zmienić. Trochę się tym przejmowała, gdy dobiegała osiemdziesiątki, ale potem machnęła ręką. Wystarczały z powodzeniem troski dnia powszedniego.

Dzień, który właśnie dobiegł końca, niósł tylko jedną troskę.

Popatrzyła na Robin krzątającą się koło ognia i głęboko westchnęła.

Posiłek odpowiadał normalnym, wysokim standardom kulinarnym tytanii z jednym kwaśnym — dosłownie — wyjątkiem. Tytanie niekiedy używały bardzo mocnej przyprawy, uzyskiwanej z mielonych i odpowiednio preparowanych nasion błękitnego owocu wielkości arbuza. W języku tytanii miał on swoją elegancką nazwę, jednakże ludzie powszechnie nazywali go hipercytryną. Przyprawa była biała i ziarnista… Do przyprawienia dowolnej potrawy wystarczało najwyżej kilka jej ziarenek.

Kiedy posiłek był już prawie gotowy, Psałterium nagle odwrócił się i wypluł na ziemię porcję warzyw. Przez chwilę jego usta były zbyt ściągnięte, by mógł wydobyć z siebie głos i zaspokoić ciekawość pozostałych. Wyciągnął łyżkę, a Valiha umoczyła w niej koniuszek języka. Sądząc po minie, ona również nie była zachwycona smakiem.

Po krótkim śledztwie okazało się, że skórzana torba oznakowana jako zawierająca sól, w rzeczywistości zawierała koncentrat hipercyrtynowy. Torbę kupowała Obój. Burzliwa dyskusja w gronie czterech tytanii wykazała, że sprzedawca — zreformowany tequilaholik imieniem Kithara — postanowił z jakiegoś powodu zrobić kawał Grupie Czarodziejki.

Żadna z tytanii nie uznała go jednak za zabawny. Gaby uznała całą sprawę za błahostkę, chociaż trzeba było wyrzucić garnek warzyw. Mieli przecież jeszcze masę dobrej soli. Kontrola innych pakunków nie wykazała innych zamian. Tytanie uważały jednak, że niszczenie dobrej żywności jest ciężkim grzechem. Nie rozumiały, dlaczego Kithara to zrobił.

— Już ja dopilnuję, żeby to z niego wydobyć po powrocie — przysięgał Psałterium ponuro.

— Ja też się dołożę — zawtórowała mu Valiha.

— O co tyle szumu? — dopytywała się Gaby. — To był w końcu nieszkodliwy kawał. Wiecie, ludzie, czasami wydajecie mi się trochę ponurawi. Miło usłyszeć, że stać was na żarty.

— Nie chodzi nam o żart — powiedziała Obój. — Lubię żarty jak każdy, ale ten był… w złym guście.

Chociaż proces starzenia ją ominął, jedna rzecz się jednak zmieniła. Na starość potrzebowała mniej snu niż dawniej; na ogół wystarczały jej dwie godziny na dwadzieścia. Zdarzało jej się nawet bez uszczerbku dla zdrowia nie spać przez 60 czy 70 obrotów.

Tytanie twierdziły, że staje się do nich z każdym dniem bardziej podobna i wkrótce zupełnie porzuci ten niesmaczny obyczaj.

Obojętnie jaka była tego przyczyna, postanowiła obyć się bez snu w czasie tego biwaku. Wstała i przeszła się nad rzekę, a kiedy wróciła, nad obozowiskiem zalegała już cisza, zakłócona tylko mruczankami śpiewanymi przez odpoczywające tytanie. Rozłożyły się wokół ogniska; cztery nieprawdopodobnie giętkie, komiczne zjawy, z rękami zajętymi nieważnymi robótkami; rozmarzone i spokojne. Valiha leżała na boku, opierając się na łokciu. Obój spoczywała na plecach, ułożywszy swój ludzki korpus równo z zresztą ciała i z podkulonymi nogami, niczym piesek pokojowy, kiedy prosi, żeby go podrapać po brzuszku. Gaby oceniała tę pozę tytanii jako zdecydowanie najzabawniejszą z możliwych.

W odpowiednim oddaleniu od ognia stały wśród drzew cztery namioty. Przeszła obok swojego, który teraz był pusty. W drugim niespokojnie spała Cirocco. Wcześniej wlała w siebie dwa solidne drinki i morze kawy. Gaby wiedziała, że to wcale nie kawa sprawia, że Czarodziejka rzuca się i przewraca z boku na bok.

Zatrzymała się przy namiocie Chrisa. Wiedziała, że zaglądanie do środka może wyglądać na szpiegowanie, ponieważ nie miała do niego żadnego interesu. Przeszła więc do następnego. Przez chwilę czekała, aż dobiegną ją odgłosy ruchu ze środka.

— Czy mogę z tobą chwilę pomówić?

— Kto tam? Gaby?

— Tak.

— Tak myślałam. Wejdź.

Robin siedziała na śpiworze ułożonym na grubej wyściółce z mchu, który przyniosła Obój. Gaby zapaliła lampę zwieszającą się z sufitu i zobaczyła, że oczy Robin błyszczą z ożywienia, ale bez szczególnej złości. Była odziana w strój, który nosiła cały dzień.

— Przeszkadzam ci? Robin potrząsnęła głową.

— I tak nie śpię — przyznała. — Pierwszy raz w życiu nie mam łóżka do spania.

— Obój będzie szczęśliwa, jeśli będzie ci mogła przynieść jeszcze trochę mchu.

— To nie o to chodzi. Myślę, że się po prostu przyzwyczaiłam.

— Być może lepiej byś się czuła w czymś luźniejszym. Robin pokazała misternie zdobioną koszulę nocną, którą przygotowała Obój.

— To nie w moim stylu — powiedziała. — Jak można w czymś takim spać? To się nadaje tylko na wystawę.

Gaby zaśmiała się, a potem przykucnęła i zaczęła dłubać coś na podłodze. Podnosząc głowę, napotkała wzrok Robin. Dalej, wyrzuć to wreszcie z siebie — pomyślała Robin. Wiem, że nie przyszłaś tu po to, żeby sprawdzić, czy nie potrzebuję świeżej zmiany ręczników.

— Myślę, że przede wszystkim powinnam cię przeprosić — powiedziała. No więc przepraszam. Żałuję tego, co zrobiłam. Nie było po temu żadnego powodu, przepraszam.

— Przeprosiny przyjęte — powiedziała Robin. — Ale ostrzeżenia nie wycofuję.

— W porządku. Rozumiem. — Gaby dobierała słowa, jak tylko mogła najostrożniej. Należało się coś więcej niż przeprosiny, ale musiała być pewna, że nie zostanie to odebrane jako ton protekcjonalny.

— To, co zrobiłam, było błędem nie tylko w świetle zasad mojej, ale i twojej kultury — powiedziała. — Przeprosiny dotyczyły pogwałcenia przeze mnie własnego kodeksu moralnego. Opowiadano mi o jakimś obowiązującym was, czarownice, systemie zobowiązań, ale wyleciała mi z głowy jego nazwa.

— Labra — powiedziała Robin.

— O, właśnie. Nie będę udawała, że rozumiem, o co tam chodzi. Myślę jednak, że na pewno i ten system pogwałciłam, chociaż nawet nie jestem pewna, w jaki sposób. Teraz potrzebuję twojej pomocy. Czy jest jakiś sposób, żeby między nami znów było wszystko w porządku? Czy mogę zrobić coś, co mogłoby sprawić, że uznamy całą sprawę za niebyłą?

Robin zmarszczyła brwi.

— Nie sądzę, żebyś chciała na to pójść…

— Ależ tak, chcę to naprawdę zrobić. Czy jest coś takiego?

— Taak. Ale…

— Co?

Robin zamachała rękami.

— Tak jak to się odbywa w każdej prymitywnej kulturze. Pojedynek. Sam na sam.

— Jaka stawka? — spytała Gaby. — Śmierć?

— Nie jesteśmy aż tacy prymitywni. Celem jest zgoda, a nie morderstwo. Gdybym sądziła, że potrzebujesz mordu, to po prostu bym cię zatłukła i potem bym się martwiła, czy moje siostry wesprą mnie przed trybunałem. Będziemy walczyć gołymi rękami.

Gaby zastanowiła się.

— A co będzie, jak wygram?

Robin wydała westchnienie pełne rezygnacji.

— Nie rozumiesz. Nieważne, kto zwycięży, nie o to chodzi. Nie będziemy próbowały udowadniać, która z nas jest lepszą kobietą. Walka ma tylko pokazać, która z nas jest silniejsza i szybsza, a to nie ma nic wspólnego z honorem. Godząc się na walkę bez dążenia do zabicia drugiej, uznajemy się wzajemnie za honorowych przeciwników. — Przerwała i przez chwilę miała niemal minę figlarną. — Nie przejmuj się — powiedziała. — Na pewno nie wygrasz.

Gaby powściągnęła uśmiech i jeszcze raz pomyślała, że lubi to dziwne dziecko. Bardziej niż kiedykolwiek zapragnęła mieć ją przy sobie w trudnych chwilach.

— A więc jak? Warto ze mną walczyć?

Robin długo zwlekała z odpowiedzią. Od chwili, gdy padła propozycja walki, Gaby przychodziły do głowy różne myśli. Zastanawiała się, czy Robin myśli teraz o tym samym. Czy ma pozwolić Robin wygrać? Mogłoby to być ryzykowne, gdyby tamta zaczęła podejrzewać, że Gaby nie bije się na serio. A jeśli Robin przegra, czy rzeczywiście zakopie topór wojenny? Gaby musiała wziąć to, co mówiła tamta, za dobrą monetę. Sądziła, że rozumie małą wiedźmę dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że jej koncepcja honoru nie pozwoli jej tego zasugerować, gdyby nie spisała się tak, jak to zapowiedziała. Walka będzie więc poważna i prawdopodobnie bolesna.

— Jeśli tego naprawdę chcesz — powiedziała Robin.

Robin zdjęła ubranie i Gaby poszła w jej ślady. Do rzeki miały pół kilometra. Z tej odległości obozowe ognisko było ledwie widoczne w strugach lejącego deszczu. Na miejsce walki wybrały płytkie obniżenie w pagórkowatym terenie. Trawa rosła tu dość skąpymi kępkami, ale ziemia była dostatecznie ubita; spieczona słońcem, dopiero teraz zaczęła podmakać po sześciu godzinach ciągłego deszczu. Nie było to najlepsze oparcie dla nóg. Gdzieniegdzie stały kałuże i błoto.

Spojrzały na siebie i Gaby zmierzyła przeciwnika. Były niemal tego samego wzrostu. Gaby była kilka centymetrów wyższa i o kilka kilogramów cięższa.

— Czy powinnyśmy przestrzegać jakichś form? Jakiegoś rytuału?

— Tak, ale to skomplikowana sprawa, a dla ciebie i tak nic to nie znaczy, więc możemy się bez tego spokojnie obejść. Membo, jumbo i alagazm, ty kłaniasz się mnie, ja tobie i uznajemy, że dopełniłyśmy rytuału, dobra?

— Prawidła?

— Co? Och, pewnie jakieś reguły powinny być, prawda? Tylko że ja naprawdę nie wiem, na ile się znasz na walce.

— Umiem zabić gołymi rękami — powiedziała Gaby.

— Powiedzmy sobie w takim razie, że żadna z nas nie uczyni niczego, co mogłoby przeciwnika narazić na trwałe kalectwo. Przegrana musi być zdolna do poruszania się jutro o własnych siłach. Poza tym, wszystko dozwolone.

— W porządku. Zanim zaczniemy, powiedz mi, co oznacza ten tatuaż na brzuchu. Po co ci to? — Wskazała na talię Robin.

Mogło być lepiej — Robin powinna raczej patrzeć na siebie niż na rękę Gaby — ale kiedy Gaby wymierzyła kopniaka stopą, którą starannie ulokowała w błotnistej kałuży, Robin stała trochę niepewnie. Robin zrobiła unik, ale pacyna błota klapnęła jej z boku na twarz, zaklejając jedno oko.

Gaby spodziewała się, że tamta odskoczy, i była przygotowana, by to wykorzystać, ale Robin miała trochę szybszy refleks i kopnęła Gaby w bok. To przyhamowało ją na tyle, że teraz Robin mogła zrobić swój zaskakujący ruch.

Odwróciła się i puściła pędem.

Gaby ruszyła za nią, ale do tej taktyki nie była przyzwyczajona. Ciągle spodziewała się podstępu i dlatego nie biegła w takim tempie, na jakie było ją stać. Po chwili Robin odsądziła się na wygodną odległość. Kiedy miała dziesięć metrów przewagi, zatrzymała się i odwróciła z okiem znowu szeroko otwartym. Gaby sądziła, że tamta nie będzie widzieć tak dobrze jak przedtem, ale deszcz spłukał błoto z oka Robin. Gaby była pod wrażeniem. Kiedy ruszyła na młodszą przeciwniczkę, zrobiła to z zachowaniem wszelkiej ostrożności.

Miała uczucie, że zaczynają od nowa. Gaby, która rzadko toczyła walkę w tym stylu, czuła, że tamta ma przewagę. Ćwiczyła się w dawnych latach i chociaż jeszcze nie zardzewiała, nie bardzo pamiętała, co na tych lekcjach robiła. W ciągu ostatnich trzydziestu lat toczyła wyłącznie poważne walki, to znaczy takie, w których zawsze mogła stracić życie. Dla Robin natomiast takie starcia stanowiły prawdopodobnie chleb powszedni; sama jej osobowość musiała jej pewnie dostarczać wystarczająco wiele okazji.

Na dobrą sprawę nie było powodu, by walka trwała dłużej niż kilka minut, nawet bez użycia pięści. Gaby jakoś nie myślała, że tak to się potoczy. Zbliżając się zaryzykowała i wstrzymała się od ciosu czy kopniaka, zostawiając tamtej inicjatywę. Gaby liczyła, że złapie ją na błędzie i umiejętnie to wykorzysta. Przeliczyła się jednak i obie wzięły się za bary. Porozumiały się bez słów. Formalizując walkę dalej, niż tego wymagały uzgodnione reguły, Robin dawała do zrozumienia, że nie chce, by któraś z nich doznała bólu. Oznaczało to, że Gaby była honorowym przeciwnikiem, który nie zasługuje na to, by mu zadawać ból.

Trwało to dość długo. Gaby zrozumiała, że ten sposób walki pozbawia ją wszelkiej przewagi, jaką miała na początku. Nie dbała o to. Wiedziała, że przegra, ale walczyła całym sercem. Robin musi poczuć, że to nie przelewki.

— Dosyć! — wrzasnęła Gaby. — Wujku, ciociu i wszyscy kuzynkowie!

Robin zwolniła chwyt i ból, który przeszył bark Gaby, stopniowo zelżał. Podniosła głowę z błota i ostrożnie przewróciła się. Zaświtała jej nadzieja, że któregoś dnia znowu będzie władała ręką.

Robin siedziała z głową między kolanami, dysząc jak maszyna parowa.

— Dwa do trzech? — poddała Gaby.

Robin zaczęła śmiać się głośno i bez opamiętania.

— Gdybym przez chwilę sądziła, że mówisz poważnie — wykrztusiła wreszcie — związałabym cię i trzymała w klatce. Ale wtedy pewnie przegryzłabyś kraty.

— Parę razy mało brakowało, prawda?

— Nigdy nie wiadomo.

Gaby zastanawiała się, dlaczego tak dobrze się czuje, zważywszy, że bolą ją wszystkie kości. Podejrzewała, że musi to być coś w rodzaju euforii maratończyka, owo totalne odprężenie, które przychodzi po wysiłku angażującym wszystkie siły. Poza tym była cała. Owszem, miała trochę zadrapań, ramię też na razie było zdrętwiałe, ale była obolała przede wszystkim z samego wysiłku, a nie od ciosów.

Robin powoli podniosła się i wyciągnęła rękę.

— Chodźmy do wody, trzeba się umyć.

Gaby przyjęła pomoc i zdołała się jakoś podnieść. Robin trochę utykała, ale Gaby też posuwała się chwiejnie, więc przez pierwsze sto metrów podtrzymywały się wzajemnie.

— Naprawdę chciałam cię spytać o ten tatuaż — powiedziała Gaby, kiedy dotarły do brzegu.

Robin przetarła dłonią brzuch, ale bez rezultatu.

— Teraz nie widać, za dużo błota. Spodobał ci się? Gaby chciała powiedzieć coś uprzejmego i niezobowiązującego, ale się rozmyśliła.

— Myślę, że to jedna z najbardziej szkaradnych rzeczy, jakie w życiu widziałam.

— Dokładnie. Daje za to dużo labry.

— Możesz to wyjaśnić? Czy wszystkie czarownice tak się oszpecają?

— Tylko ja. W tym właśnie tkwi labra.

Ostrożnie zeszły do wody i usiadły. Deszcz ustał; w powietrzu unosiła się tylko delikatna mgiełka, a na północy pojawiła się nawet przerwa w pokrywie chmur, przez którą sączyła się odrobina światła.

Gaby nie widziała teraz tatuażu, ale nie potrafiła przestać o nim myśleć. Był groteskowy, niemal przerażający. Odtworzony na podobieństwo rysunku z atłasu anatomicznego, przedstawiał porozcinane tkanki, odchylone z chirurgiczną precyzją i odsłaniające znajdujące się pod spodem organy. Jajniki przypominały zepsute owoce rojące się od robaków. Jajowody były poskręcane w węzły. Najgorszy był obraz macicy. Była napuchnięta, wylewała się z wyrysowanego nacięcia, krew ciekła z poszarpanej rany. Było oczywiste, że uszkodzenie nastąpiło od środka, zupełnie jakby coś wyrwało się przemocą z tego łona. W środku błyszczały czerwone, złe oczy.

Podczas powrotu po ubrania znowu zaczęło solidnie padać. Kiedy Robin upadła, Gaby nie zdziwiła się zanadto, ponieważ grunt był śliski, a obie szły jeszcze niepewnie, obolałe po walce. Kiedy jednak tamta upadła po raz czwarty, Gaby pomyślała, że coś jest nie tak. Dziewczyna zataczała się, drżąc i zaciskając szczęki.

Może ci pomogę — powiedziała w końcu Gaby, nie mogąc tego dłużej znieść.

— Nie, dziękuję. Dam sobie radę.

Po chwili po raz kolejny upadła i nie podnosiła się. Ręce i nogi drżały powolnym rytmem, niezbyt gwałtownie; spojrzenie znieruchomiało. Gaby uklękła i położyła jej rękę pod kolana, drugą pod plecy.

— Nnnn…iee. Nniee.

— Co? Bądź rozsądna, przyjaciółko. Nie mogę cię zostawić na tym deszczu.

— Mmmomomożesz… Tatakk… Zzosstaw mmmnie…

To dopiero był problem. Gaby położyła ją i stała nad nią, drapiąc się w głowę. Spojrzała w stronę ogniska, teraz znacznie bliższego, a potem znowu na Robin. Znajdowały się na niewysokim pagórku, nie groziło im więc zalanie w razie przyboru wód rzeki. Trudno byłoby również utonąć w deszczu. W tej części Hyperionu nie było drapieżników, których można by się na serio obawiać, chociaż mniejsza zwierzyna mogłaby trochę pokąsać.

Trzeba się tym będzie zająć. Trzeba z tym coś potem zrobić. Gaby odwróciła się i ruszyła w stronę obozu.

Kiedy Gaby wróciła sama, Obój wstała zaniepokojona. Gaby pamiętała, że tytania widziała, jak odchodzą razem. Najpewniej wiedziała również po co. Gaby uspokoiła ją, zanim ta zaczęła wyciągać wnioski.

— W porządku. Nic jej nie będzie, przynajmniej tak sądzę. Ma atak i nie chce, bym jej pomagała. Weźmiemy ją, kiedy będziemy ruszali. Gdzie idziesz?

— Przyniosę ją do namiotu, to chyba oczywiste.

— Nie spodoba jej się to. Obój wyglądała na wściekłą.

— Ludzie i ich durne zabawy — parsknęła. — Nie muszę się stosować do jej reguł, ani zresztą do twoich.

Robin przez kurtynę deszczu dostrzegła nad sobą potężną sylwetkę centaura. O cholera, wyglądało na to, że Gaby wysłała kawalerię.

— Przyszłam z własnej woli — powiedziała tytania, podnosząc dziewczynę z błota. — Jeżeli jest jakaś ludzka abstrakcja, której próbujesz bronić tym szalonym czynem, możemy uznać, że pozostaje ona nienaruszona, ponieważ nie zabiera cię stąd działanie ludzkie.

Połóż mnie, ty przerośnięty kucyku — próbowała wykrztusić Robin, ale usłyszała tylko bulgotanie i skrzek dochodzący ze ściśniętego gardła i bezwładnie obwisłej szczęki.

— Zajmę się tobą — powiedziała Obój delikatnie. Robin uspokoiła się, kiedy tytania ułożyła ją na śpiworze.

Przestań walczyć, poddaj się, przeczekaj i tak w końcu to ty zwyciężysz. Teraz jesteś bezsilna, ale później dorwiesz się do nich.

Obój wróciła z wiadrem ciepłej wody. Umyła Robin, wytarła, podtrzymała jak zepsutą mechaniczną lalkę i ubrała w koronkową koszulę. Podniosła ją jedną ręką, jak piórko wsunęła w śpiwór i otuliła wylot wokół szyi.

Zaczęła śpiewać.

Robin poczuła palący ból w gardle. To wszystko było przerażające, to całe otulanie, mycie, ubieranie… To była straszna obraza jej godności. Powinna zdobyć się na więcej złości, niż faktycznie odczuwała. Powinna już składać jadowitą napaść słowną, którą poczęstuje to stworzenie, skoro tylko odzyska władzę nad swoim ciałem. A jednak miast tego ze ściśniętym gardłem czuła, jak ogarnia ją dawno zapomniane uczucie.

W żadnym wypadku nie mogła pozwolić sobie na płacz. Gdy raz na to przystać, człowiek już zawsze będzie się nad sobą litować. Tego bała się najbardziej. Strach był tak potężny, że nie śmiała nawet nazwać jego źródła. Czasami płakała w samotności. Ale nigdy nie wolno jej było zrobić tego przy kimś!

A jednak w pewnym sensie była sama. Obój sama to powiedziała. Ludzkie zasady, abstrakcje z Konwentu nie znajdowały tu zastosowania. Chodziło też o jeszcze coś innego.

Konwent nie wymagał od niej nigdy, by nie płakała. To był wymóg dyscypliny, którą sama sobie narzuciła.

Usłyszała jęk i wiedziała, że wydobył się on z jej ust. Z kącików oczu pociekły łzy. Ciężar w gardle nie dawał się połknąć. Musiała więc go z siebie wyrzucić.

Robin poddała się i uderzyła w szloch. Zasnęła, płacząc w ramionach tytanii.

Chris ułożył się na śpiworze w tym cholernym półmroku i zadrżał. Od czterech godzin miał uczucie, że przychodzi na niego atak. A może już go ogarnął? Jak powiedział Gaby, nie jemu było oceniać, kiedy go chwyta. Była to prawda, ale nie cała. Gdyby miał atak, nie wiedziałby o tym, jego umysł zupełnie spokojnie mógłby funkcjonować jak maszyna o zużytych przekładniach, ale na pewno nie byłby tak rozstrojony jak teraz.

Powiedział sobie, że to wszystko przez to światło i deszcz bębniący po dachu. Światło było rzeczywiście okropne. Kiedy przebijało się przez ścianki namiotu, mógł to być równie dobrze wczesny poranek i pora wstawania, jak i późny wieczór, kiedy do snu pozostawało jeszcze dużo czasu. Przyzwoitej nocy w ogóle tu nie było.

Mimo deszczu słyszał zdumiewająco dobrze. Dobiegał go spokojny śpiew i trzaskanie ogniska. Ktoś podszedł do jego namiotu, postał chwilę, rzucając długi cień na ściankę, a potem oddalił się równie cicho. Potem usłyszał rozmowę i kroki. Ktoś odchodził z obozu; znacznie później powrócił.

Teraz pojawił się jeszcze ktoś inny. Nawet Czarodziejka nie mogła rzucać tak ogromnego cienia.

— Puk, puk.

— Wchodź, Valiha.

Miała ze sobą ręcznik, którym wytarła błoto z przednich kopyt, nim stąpnęła na brezentową podłogę. Potem tak samo oczyściła tylne kopyta. Była w tym trochę podobna do psa, który skrobie się nogą za uchem, chód w ruchu tym nie było nic niezręcznego czy dziwnego. Ubrana była w fioletowy, długi płaszcz przeciwdeszczowy, który mógłby uchodzić za samodzielny namiot. Kiedy wydostawała się z niego i wieszała na kołku przy drzwiach, Chris zastanawiał się, jaki może być cel tej wizyty.

— Mogę zapalić latarnię?

— Pewnie.

Namiot miał tytaniczne rozmiary, co oznaczało, że mogła w środku swobodnie stać i miała dość miejsca, by się obrócić. Kiedy wieszała lampę u sufitu, po ścianach przemykały fantastyczne cienie. Wreszcie usiadła z podkulonymi nogami.

— Nie mogę tu zostać — powiedziała. — Właściwie już zabranie się z wami pewnie było błędem. No ale jednak tu jestem.

Jeśli chciała go zaintrygować, nie mogła wymyślić lepszego sposobu. Mięła nerwowo brzeg swojej torby. Chris nie mógł znieść tego widoku. Zatknęła zań kciuki i naciągnęła niczym gumkę kąpielówek.

— Czuję niepokój od chwili, gdy zrozumiałam, że ty… że rzeczywiście nie pamiętasz tych stu obrotów, które spędziłeś ze mną po tym, jak znalazłam cię błąkającego się pod Schodami Cirocco po twoim Wielkim Upadku.

— Ile to jest sto obrotów?

— Według twojego rachunku trochę więcej niż cztery dni. Jeden obrót to sześćdziesiąt jeden minut.

— To sporo. Dobrze się bawiliśmy?

Popatrzyła na niego krótko, a potem wróciła do swoich nerwowych manipulacji.

— Ja tak. Ty mówiłeś wtedy to samo. Męczyło mnie, że mogłeś odnieść wrażenie, że wykorzystuję cię wyłącznie jako talizman na szczęście, tak jak ci powiedziałam, kiedy odzyskałeś zmysły.

Chris wzruszył ramionami.

— Wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby rzeczywiście tak było. Gdybym jeszcze naprawdę przyniósł ci szczęście, byłoby mi całkiem miło.

— To nie o to chodzi. — Przygryzła wargę i Chris ze zdziwieniem dostrzegł łzę, którą szybko otarła. — Niech mnie Gaja przeklnie — jęknęła. — Nie umiem tego wyrazić. Nie wiem nawet, co chcę powiedzieć, chyba tylko ci podziękować. Mimo że nic nie pamiętasz. — Pogrzebała w torbie i w zaciśniętej dłoni coś z niej wyciągnęła. — To dla ciebie — powiedziała, a potem zerwała się i znikła z namiotu, zanim zdążył się zorientować.

Otworzył dłoń i ujrzał jajko tytanii. Było żółte, tak jak sama Valiha, z czarnymi pasemkami. Na jego twardej powierzchni wyryto drobnymi literkami po angielsku:

Valiha (Eolskie Solo) Madrygał: Duża Szansa 26-ty Gigaobrót;

97.618.685-ty Obrót (Roku Pańskiego 2100) „Gaja Nie Mówi, Dlaczego Się Obraca”

Загрузка...