ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Wyjechał z kościelnego parkingu. Torba ze spożywczymi zakupami przewróciła się na siedzeniu i zawartość rozsypała się na podłodze. Pomarańcze sturlały się pod jego nogi, kiedy nacisnął gaz.

Musiał się wyciszyć. Zerknął w tylne lusterko. Nikt go nie śledził. Przyszli węszyć do kościoła. Gadali z księdzem Francisem, wypytywali o Jeffreysa. On był bezpieczny. O nim nic nie wiedzieli. Nawet ta dziennikarka pisała, że Danny’ego zamordował jakiś naśladowca Jeffreysa. Nikomu nie przyszło do głowy, że to Jeffreys kogoś naśladował. Zabił z zimną krwią, idealnie nadawał się na kozła ofiarnego.

Kilka przecznic od szkoły rodzice pędzili jak przerażone szczury, ciągnąc ze sobą swoje dzieci, tłocząc się na skrzyżowaniach. Podwozili je do samego krawężnika. Patrzyli, jak dzieci skaczą po schodach szkoły, nie spuszczali z nich oka aż do chwili, kiedy bezpiecznie znikały w środku. Do tej pory jakoś nie zauważali, że mają dzieci. Zostawiali je same na całe godziny, udając, że „klucz na sznurku” jest dobrym rozwiązaniem. Zostawiali je z ranami i siniakami, które, jeśli nic się nie zmieni, pozostaną im do końca życia. Teraz ci sami rodzice zaczynają się czegoś uczyć. Więc prawdę mówiąc, wyświadcza im bezcenną przysługę. Nikt nie dał tym ludziom tyle co on.

Wiatr przyniósł zapowiedź śniegu, ciął i uderzał marynarki i spódnice, które wkrótce trzeba będzie zamienić na cieplejszą odzież. Przypomniało mu to o kocu w bagażniku. Czy dalej jest na nim krew? Starał się przypomnieć to sobie, starał się myśleć, obserwując szczurzy wyścig na chodnikach i szczurzy tłum na skrzyżowaniach. Zatrzymał się przed znakiem stop. Czekał na pilnujących przejścia strażników. Strumień szczurów przeszedł na drugą stronę. Jeden rozpoznał go i pomachał. Uśmiechnął się i też pomachał.

Nie, przecież wyprał koc. Nie ma na nim krwi. Wybielacz robi cuda. Koc przyda się na zimne dni, kiedy się ochłodzi.

Wyjeżdżając z miasta, zauważył przelatujące stadko dzikich gęsi. Ustawiły się w klucz, w szyk, jak wojskowa formacja. Opuścił szybę i słuchał. Rześkie poranne powietrze przecinały piski i klangor. Tak, te nadęte chmury przyniosą śnieg, a nie deszcz. Czuł to w kościach.

Nie znosił zimna, nienawidził śniegu. Przypominał mu o zbyt wielu Bożych Narodzeniach, kiedy cichutko odwijał skromne prezenty, które mama w sekrecie przed ojczymem kładła pod choinką. Wstawał wcześnie w bożonarodzeniowy ranek, jak mu kazała, i sam odwijał paczki. Robił to tak cicho, żeby słyszeć, jak matka zajmuje ojczyma w sypialni, kilka kroków dalej.

Jego ojczym niczego nie podejrzewał, był wdzięczny za prezenty, które sam otrzymywał wcześnie rano. Gdyby się dowiedział, że również jego pasierb jest obdarowywany przez matkę, sprałby ich oboje za bezmyślnie trwonienie ciężko zarobionych pieniędzy. To właśnie od tamtych świąt, kiedy zostali pobici, kultywowali swoją sekretną tradycję.

Skręcił w Old Church Road i jechał wzdłuż rzeki. Brzeg płonął wspaniałymi czerwieniami, oranżami i żółciami. Śnieg to wszystko zniszczy. Pokryje żywe kolory całunem białej śmierci.

Był już niedaleko. Nagle przypomniał sobie o kartach z futbolistami. W szalonej panice macał dookoła, sprawdzając kieszenie jedną ręką, a drugą trzymając kierownicę. Samochód zjechał ostro na prawo. Koło wpadło w głęboką koleinę, zanim zdążył odzyskać panowanie nad wozem. Wreszcie wyczuł wybrzuszenie w tylnej kieszeni dżinsów.

Zjechał z drogi między drzewa wiśni. Sklepienie z gałęzi i liści ukryło samochód. Zebrał rozsypane zakupy, wcisnął je z powrotem do torby i wepchnął pod ramię. Otworzył bagażnik. Gruby wełniany koc był porządnie zwinięty i związany sznurem. Sięgnął po niego i przerzucił przez ramię. Zatrzasnął klapę bagażnika, a odgłos ten odbił się echem. Gdyby nie szepty zapowiadającego zimno wiatru w gałęziach, cisza byłaby doskonała. Wiatr unosił zapach rzeki, cudowną mieszankę szlamu, ryb i rozkładu. Przystanął, żeby popatrzeć na zmarszczki i fale wartkiego nurtu, który niósł ze sobą kawałki drewna i inne śmieci. Woda, niebezpieczna swą niszczycielską siłą, żyła. Żyła i zbawiała mocą uzdrawiania i oczyszczania.

Ubłocone liście zakrywały drewniane drzwi tak dobrze, że nawet on przez kilka chwil nie mógł ich znaleźć. Oczyścił je, a potem pchnął, aż się otworzyły. Zamglone światło rozjaśniało schody, kiedy wstępował w głąb ziemi. Od razu wypełniła jego płuca woń mokrego brudu, wilgoci i pleśni. Kiedy dotarł na dno, odłożył koc i torbę.

Wyjął gumową maskę z kieszeni kurtki. Była lepsza niż czapka narciarska, nie tak przerażająca i bardziej odpowiednia na tę porę roku. Ale i tak jej nienawidził. Bardziej jednak nienawidził wspomnienia oczu Danny’ego, jego spojrzenia, kiedy chłopiec go rozpoznał, patrzył na niego ufnie, a potem tak, jakby poczuł się zdradzony. Gdybyż Danny potrafił go zrozumieć! Ale jego spojrzenie i ten przeklęty krzyżyk na szyi o mały włos go nie rozwścieczyły. Nie, nie mógł więcej ryzykować. Wciągnął maskę. W mgnieniu oka jego twarz pokryła się potem.

Jak zombi, z wyciągniętymi rękami, ruszył drobnym krokiem, aż zderzył się z drewnianą półką. Jego palce znalazły lampę i zapałki. Jakieś futro otarło się o jego skórę. Odsunął się, szarpnął dłonią, uderzając lampę i chwytając ją w ciemności, zanim spadła z półki.

– Przeklęte szczury – mruknął.

Uniósł do góry zardzewiały przedmiot. Potarł zapałkę i za pierwszym razem zapalił knot. Ciemność ożyła w żółtawej poświacie. Okruchy brudnej ściany spadły mu na głowę. Nie chciał patrzeć do góry na uciekające w popłochu nietoperze. Czekał. W ciągu kilku sekund powinny znaleźć sobie nowe, pogrążone w ciemności miejsce, gdzie znowu poczują się bezpiecznie.

Oparł się całym ciałem o drewnianą półkę. Ciężka konstrukcja zaskrzypiała, drgnęła i poruszyła się. Skrobnęła o podłogę, zabierając ze sobą kępki śmieci. Krople potu spływały mu po plecach. Maska piekła straszliwie, czuł się pod nią jak w rozgrzanym garnku. Wreszcie tajemne przejście odsłoniło się. Wczołgał się przez niewielki otwór, sięgając za siebie po torbę i koc.

Miał nadzieję, że Matthew spodobają się karty z baseballistami.

Загрузка...