ROZDZIAŁ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY

– Christine. O mój Boże, to Christine.

Uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Nigdy nie słyszała w głosie swojego ojca takiego przerażenia. Jakież to niestosowne, że sprawia jej to przyjemność.

Kiedy ojciec i Lloyd Benjamin przyklękli obok niej, była w stanie powiedzieć jedynie:

– Eddie wie, gdzie jest Timmy.

Christine patrzyła w gwiazdy. Bez trudu znalazła Wielką Niedźwiedzicę. To jedyny gwiazdozbiór, który zawsze potrafiła odnaleźć na niebie. Na miękkim łóżku ze śniegu, pod cudownie ciepłym gryzącym wełnianym kocem, nie zauważyła, że leży na poboczu drogi. Gdyby tylko mogła oddychać, nie krztusząc się krwią, może zdołałaby zasnąć.

Rzeczywistość powróciła w krótkich atakach bólu i pamięci. Eddie pieszczący jej pierś. Metal walący w jej nogi i klatkę piersiową. I Timmy, o Boże, Timmy. Poczuła smak łez i przygryzła wargę, żeby je powstrzymać. Spróbowała usiąść, ale ciało nie rozumiało jej rozkazów. Oddychanie bolało. Czy nie można by przestać oddychać chociaż na kilka minut?

Wtem, nie wiadomo skąd, pojawiły się światła samochodu, wyjeżdżającego zza zakrętu i toczącego się wprost na nią. Usłyszała zgrzyt hamulców. Żwir uderzył o metal. Koła zahamowały z poślizgiem. Światła oślepiły ją. Kiedy dwa wydłużone cienie wyłoniły się z auta i podeszły do niej, wyobraziła sobie, że to kosmici z bulwiastymi głowami i wytrzeszczonymi oczami. Potem dotarło do niej, że to kapelusze nadawały ich głowom ów przesadny rozmiar.

Загрузка...