SOBOTA

10

WSPOMNIENIA

Deszcz padał bez przerwy na drogi i lasy z nieba, które miało żółtawą barwę rozkładającego się trupa. Jakby niebiosa wylewały raczej żółć niż łzy, jakby ktoś tam na górze wyżymał na ziemię brudną gąbkę. Powietrze było ciężkie, lepkie i wilgotne. Był wtorek, 12 czerwca, przed ósmą rano.

Servaz był w drodze do Marsac, tym razem sam.

Przespał się niecałe dwie godziny w jednej z cel aresztu, w toalecie opłukał pachy i twarz, wytarł się papierowymi ręcznikami z dystrybutora i z trudem utrzymywał oczy otwarte.

Prowadził jedną ręką, w drugiej ściskając kubek termiczny z letnią kawą. Jego powieki opadały i podnosiły się, naśladując senny rytm wycieraczek. W ręce z kubkiem zmieścił się jeszcze papieros, którym policjant zapamiętale się zaciągał. Wszystko do niego wracało. Jego wyostrzoną świadomość ogarnęła ogłupiająca jasność. Pożar pamięci. Lata młodości miały smak krajobrazu, który właśnie przemierzał. Jesienią miały smak liści, które uciekały na boki przed pędzącym samochodem, podczas gdy on słuchał włączonej na cały regulator muzyki; w ciągu niekończących się, skąpanych w deszczu listopadowych tygodni – smutnych, cichych korytarzy zalanych szarym światłem; a potem – białego blasku bijącego od pierwszego śniegu, radosnej muzyki rockowej dochodzącej zza drzwi pokoi akademika w okolicach Bożego Narodzenia, wiosennych pąków i kwiatów, które rozkwitały wszędzie i jak syreni śpiew, jak raj utracony kusiły ich, by wyszli na zewnątrz wtedy, gdy nadchodził

czas intensywniejszej nauki albo zbliżały się kwietniowe i majowe zaliczenia pisemne. I wreszcie – upalnych czerwcowych dni, rażącego bladoniebieskiego nieba, zbyt jaskrawego światła i brzęczenia owadów.

Były też twarze.

Dziesiątki… Młode, szczere, złośliwe, inteligentne, żarliwe, skupione, przyjazne, wszystkie pełne nadziei i marzeń, niecierpliwe. I wreszcie samo Marsac: puby, kino Art et Essai, w którym wyświetlano Bergmana, Tarkowskiego i Godarda, ulice, skwery. Kochał te lata. O, Bóg wie, jak bardzo je kochał. Mimo że wtedy podchodził do nich z beztroską, usianą przyprawiającymi o zawrót głowy chwilami szczęścia i głębokiej jak zjazd po kwasie rozpaczy.

Najgorsza z tych chwil miała na imię Marianne.

Po dwudziestu latach rana, o której myślał, że nigdy już się nie zabliźni, jednak się zagoiła i mógł eksplorować ten okres z ciekawością archeologa. Przynajmniej tak sądził. Do wczoraj.

Pokonał długą, prostą aleję z platanami po obu stronach i jego jeep cherokee zatrząsł się na wyłożonej starym brukiem uliczce. Miasto wyglądało zupełnie inaczej niż poprzedniego wieczoru, gdy przejeżdżali przez nie w ciemności. Gładkie twarze studentów ubranych w odblaskowe kurtki, rzędy rowerów, wystawy sklepowe, puby, fasady budynków, ponure, ociekające wodą zadaszenia tarasów: wszystko nagle stanęło przed nim, tak jakby w ciągu tych dwudziestu lat nic się nie zmieniło, jakby przeszłość deptała mu po piętach, przez cały ten czas czekając na dogodny moment, by chwycić go za gardło i głową w dół zanurzyć we wspomnieniach.

Загрузка...