36

DYWERSJA

Pilnują cię. Trzeba znaleźć jakiś sposób na wyjście stąd tak, żeby cię nie zauważyli.


Margot jeszcze raz przeczytała esemesa i wystukała trzy słowa:

Ale po co?


Nie musiała czekać na odpowiedź. Jej smartfon wydał z siebie charakterystyczny

dźwięk

harfy

i

dziewczyna

dotknęła

palcem

wyświetlacza.


Zapomniałaś? To dziś wieczorem…


Co dziś wieczorem? – zastanawiała się. A potem nagle jej się przypomniało. Krąg… wtedy na polance mówili o spotkaniu siedemnastego. Elias miał rację: właśnie był siedemnasty czerwca. Przecież dziedziniec uczelni przez cały dzień huczał od rozmów na temat meczu – podobno decydującego – który miał zostać rozegrany tego wieczoru: Francja-Meksyk. Cholera! Dała spokój z esemesami i wystukała jego numer.

– Cześć – odezwał się, całkowicie wyluzowany.

– Dobra, słucham cię: masz jakiś pomysł?

– Owszem.

– Dawaj.

Wyjaśnił jej. Margot przełknęła ślinę. Wcale jej się to nie podobało.

Zwłaszcza kiedy pomyślała o tym czubku, który być może kręcił się po okolicy. Ale Elias miał rację: to właśnie tego wieczoru coś miało się wydarzyć. Teraz albo nigdy.

– Okay – powiedziała. – Zbieram się.

Rozłączyła się, wstała i poszła po swoją najciemniejszą bluzę z kapturem i czarne spodnie, które poniewierały się gdzieś w szafie.

Przejrzała się w lustrze, zaczerpnęła duży haust powietrza i wyszła z pokoju. Na korytarzu było tak cicho i ciemno, że przez chwilę miała pokusę, by zawrócić i przez telefon zakomunikować Eliasowi, że odpuszcza.

W takiej sytuacji, kochana, istnieje jedno rozwiązanie: nie myśleć.

Żadnych pytań w stylu: „A gdyby tak?”, „A czy ja mam na to ochotę?”.

Szybko!

Ruszyła ku klatce schodowej w swoich bezszelestnych trampkach, zeszła po szerokich stopniach, przesuwając dłoń po kamiennej poręczy.

Przez duży witraż widać było szarzejący dzień. Usłyszała daleki pomruk burzy. Gdy była na dole, zadzwoniła do Eliasa.

– W porządku. Jestem gotowa.

– Nie ruszaj się. Dam ci znak. Nie wcześniej…

Elias, który przyczaił się w lesie naprzeciw Margot, obserwował

Samirę Cheung przez lornetkę. Policjantka omiatała spojrzeniem budynek uczelni, najczęściej jednak patrzyła na okno Margot, które było otwarte.

Dziewczyna zostawiła zapaloną nocną lampkę. Drzwi, przez które miała wyjść, znajdowały się dokładnie dwa piętra niżej i Samira na pewno by jej nie przeoczyła.

Elias włożył dwa palce do ust i wydał z siebie długi, ostry gwizd.

Zobaczył, że policjantka od razu odwróciła głowę w jego stronę.

– Teraz – powiedział. – Dawaj!

Margot otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Od razu poczuła naelektryzowane powietrze, jakby zapowiedź nadchodzących wydarzeń.

Liście drżały, jerzyki fruwały we wszystkich kierunkach, podenerwowane nadciągającą burzą. Schyliła się, jak kazał jej Elias, i biegiem ruszyła wzdłuż muru, aż do rogu zachodniego skrzydła, po czym pobiegła w kierunku wejścia do labiryntu.

– Dobra – powiedział Elias do słuchawki. – Nie widziała cię. Margot zastanawiała się, czy rzeczywiście ją to pociesza. Była teraz na zewnątrz, odsłonięta – podczas gdy Vincent i Samira sądzili, że bezpiecznie siedzi w pokoju. Burzowe niebo zarzuciło szary welon na labirynt z żywopłotów i całą resztę krajobrazu. Minutę później, gdy szła alejkami, Elias nagle wyrósł przed nią jak duch-żartowniś i serce podskoczyło jej do gardła.

– Jasny szlag, Elias! Nie mogłeś się odezwać?

– Aha. Żeby wyskoczyła na mnie twoja ochroniara? Nie chcę zostać zaatakowany przez laskę, która wygląda jak członkini rodziny Adamsów.

Nie oglądasz meczu?

– Wal się.

– Dobra, idziemy! – Przystanął na chwilę. – A może to ich słynne zebranie jest po prostu z okazji meczu?

– Zdziwiłabym się – powiedziała, szturchając go. – Szybko!

Загрузка...