11

PRZYJACIELE I WROGOWIE

Wysiadł z samochodu i zauważył grupę licealistów, która truchtem przebiegła obok niego w strugach deszczu. Na czele gromadki znajdował

się wuefista o zaciętej twarzy i Servaz przypomniał sobie podobnego nauczyciela, który lubił upokarzać i hartować swoich uczniów. Policjant wszedł głównymi schodami, zerkając na konie, które obojętne na wszystko pasły się na dużej łące.

– Komendant Servaz – przedstawił się sekretarce siedzącej w gabinecie za holem – chciałbym się spotkać z dyrektorem.

Spojrzała podejrzliwie na jego przemoknięte ubranie.

– Jest pan umówiony?

– Prowadzę dochodzenie w sprawie śmierci profesor Diemar.

Zobaczył, że do jej oczu, ukrytych za szkłami okularów, napłynęły łzy. Kobieta podniosła słuchawkę i ściszając głos, powiedziała kilka słów.

Następnie wstała.

– Nie trzeba. Znam drogę – powiedział.

Przez chwilę się zawahała, po czym usiadła. Wyglądała, jakby coś jej leżało na sercu.

– Pani Diemar… – odezwała się. – Claire… To była dobra osoba. Mam nadzieję, że ukarzecie tego, kto to zrobił.

Nie powiedziała znajdziecie, ale ukarzecie. Servaz był pewien, że całe Marsac wie, iż Hugo został zatrzymany na miejscu zbrodni. Ruszył

korytarzem. W tej części liceum panowała cisza, zajęcia odbywały się gdzie indziej – w betonowych klockach otoczonych trawnikami i superno-woczesnej auli, której za jego czasów jeszcze nie było. Wyczerpany dotarł

na szczyt krętych schodów wiodących środkiem okrągłej wieży. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Dyrektor przybrał stosowną do okoliczności poważną minę, ale zaskoczenie zniweczyło włożony wysiłek.

– Poznaję pana. Pan jest…

– Ojcem Margot, tak. Jestem również komendantem prowadzącym śledztwo.

Twarz dyrektora spochmurniała.

– Co za straszna historia. Że już nie wspomnę, jak to wpłynie na reputację tej placówki: nauczycielka zamordowana przez ucznia!

No tak…

– Nie wiedziałem, że śledztwo jest już zakończone – powiedział

Servaz, wchodząc do pomieszczenia. – Ani o tym, że upubliczniono jego szczegóły.

– Przecież Hugo został zatrzymany w mieszkaniu pani Diemar, prawda? A więc sprawa jest jasna: wszystko wskazuje na niego.

Servaz rzucił mu spojrzenie o temperaturze ciekłego azotu.

– Rozumiem, że pan chce szybkiego zakończenia tego śledztwa – odparł. — W interesie tej placówki…

– Właśnie.

– Ale niech pan zostawi tę robotę nam. Rozumie pan, że nie mogę powiedzieć więcej.

Dyrektor się zaczerwienił i energicznie pokiwał głową.

– Tak, tak. Oczywiście, oczywiście. Ma się rozumieć. Naturalnie.

– Niech mi pan o niej opowie – poprosił Servaz. Grubas wyglądał na spanikowanego.

– Była dobrym wykładowcą?

– Tak. No cóż. Nie zawsze zgadzaliśmy się z jej metodami…

pedagogicznymi. Ale uczniowie… Uczniowie, no… bardzo ją lubili.

– Jakie stosunki z nimi utrzymywała?

– Co… Co pan ma na myśli?

– Czy była z nimi blisko? Czy zdystansowana? Surowa? Przyjazna? A może pana zdaniem za bardzo się spoufalała? Powiedział pan, że uczniowie bardzo ją lubili.

– Normalne stosunki.

– Czy któryś z uczniów albo profesorów mógł mieć do niej jakieś pretensje?

– Nie rozumiem pańskiego pytania.

– Była piękną kobietą. Mogła być obiektem zainteresowania ze strony kolegów albo nawet uczniów. Nigdy nie zgłaszała panu tego typu spraw?

– Nie.

– Żadnych niestosownych kontaktów z uczniami?

– Hm, hm. Nic mi o tym nie wiadomo…

Servazowi nie umknęła różnica między dwiema odpowiedziami.

Odłożył jednak pogłębianie tej kwestii na później.

– Czy mogę zobaczyć jej gabinet?

Mężczyzna poszedł do szuflady po klucz i ciężkim krokiem ruszył do drzwi.

– Proszę za mną.

Zeszli piętro niżej. Idąc korytarzem, Servaz przypominał sobie, gdzie znajdowały się gabinety jego profesorów. Nic się nie zmieniło. Ten sam zapach pasty, białe ściany, te same skrzypiące podłogi.

– Och! – zawołał nagle dyrektor,

Servaz podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i pod jednymi z drzwi zauważył wielobarwny stos: bukiety kwiatów, napisane ręcznie lub wydrukowane karteczki, niektóre złożone na czworo, inne zwinięte i przepasane kolorową wstążką. Na wypastowanej podłodze stało kilka świec. Mężczyźni spojrzeli po sobie i przez chwilę poczuli jakiś rodzaj podniosłości. Nie trwało to długo. Servaz domyślił się, że wiadomość obiegła już akademiki. Schylił się, chwycił jedną z karteczek i rozłożył ją.

Kilka słów napisanych fioletowym atramentem: Płomień zgasł. Ale w nas nigdy ten płomień nie przestanie płonąć. Dziękuję. To wszystko. Poczuł się dziwnie poruszony. Nie czytał pozostałych kartek; postanowił, że zleci to komu innemu.

– Co pan o tym sądzi? Co mam z tym zrobić?

W głosie dyrektora słychać było raczej nudę niż wzruszenie.

– Proszę tego nie ruszać – odpowiedział Servaz.

– Ale jak długo? Nie jestem pewien, czy innym profesorom to się spodoba.

Przede wszystkim tobie się to nie podoba, ty staruchu o spróchniałym sercu, pomyślał policjant.

– Podczas całego śledztwa. Miejsce zbrodni – rzucił, puszczając oko. – Oni żyją, ona nie. Niech to im wystarczy.


Mężczyzna wzruszył ramionami i otworzył drzwi.

– To tutaj.

Wyraźnie nie miał wielkiej ochoty wchodzić. Servaz przeszedł przed nim, robiąc duży krok nad stertą kwiatów i świec.

– Dziękuję.

– Czy jeszcze mnie pan potrzebuje?

– Na razie nie. Myślę, że trafię do wyjścia.

– Hm, hm. Niech pan nie zapomni odnieść mi klucza, jak pan skończy.

Ostatni raz pokiwał głową. Servaz patrzył za odchodzącym mężczyzną.

Nałożył rękawiczki i zamknął drzwi. W białym pomieszczeniu panował nieopisany bałagan. Na ustawionym na środku biurku oprócz góry papierów walały się kubki pełne długopisów, markerów, flamastrów i ołówków,

teczki

na

gumkę,

bloczki

kolorowych

karteczek

samoprzylepnych, lampka i telefon. Za biurkiem znajdowało się okno: sześć wąskich, wysokich szyb, a pod nimi trzy duże i trzy mniejsze. Servaz zauważył drzewa dzielące dwa szkolne podwórka: jedno należące do licealistów, drugie do studentów kursów przygotowawczych, a za nimi tonące w deszczu boiska i zagajniki. Przez całą długość ściany po prawej stronie biegły półki wypełnione książkami i segregatorami. Na lewo od okna, w kącie, masywny komputer – model, którego dawno już nie produkowano. I wreszcie na całej ścianie po lewej – dziesiątki rysunków i reprodukcji dzieł sztuki, poprzypinanych w jednym ciągu, często zachodzących na siebie, tworzących jakby wielobarwną łuskę. Większość z nich była Servazowi znana.

Wolno omiótł pokój wzrokiem. Obszedł biurko i usiadł na fotelu.

Czego szukał? Przede wszystkim chciał zrozumieć, kim była osoba, która tu żyła i pracowała. Nawet gabinet jest zwierciadłem osobowości właściciela. Co widział? Na pewno kobietę, która lubiła otaczać się pięknem. Wybrała też gabinet z najlepszym widokiem na drzewa i boiska.

Aby móc się napawać innym rodzajem piękna?

Piękno będzie konwulsyjne albo wcale go nie będzie.


Zdanie napisano wielkimi literami na ścianie, wśród reprodukcji i obrazów. Servaz rozpoznał autora – to André Breton. Co Claire widziała w tych słowach? Wstał i podszedł do książek na przeciwległej ścianie.

Literatura starożytna (znana mu), pisarze współcześni, teatr, poezja, słowniki – i kolekcja książek z historii sztuki: Vasari, Witruwiusz, Gombrich, Panofsky, Winckelmann…

Nagle Servaz pomyślał o lekturach swojego ojca. Tak podobnych do książek Claire.

Uczucie, jakby w jego serce wbijał się metalowy klin. Nie dość głęboko, żeby zabić, ale wystarczająco, by zadać ból. Jak długo syn musi ciągnąć za sobą uczepiony ramion cień zmarłego ojca? Wzrok Servaza spoczywał na rzędach książek, ale umysłem mężczyzna patrzył dużo dalej.

Kiedy był młody, sądził, że się od tego uwolnił; wierzył, że wspomnienia tego rodzaju z czasem bledną, a w końcu stają się całkowicie nieszkodliwe. Ale stopniowo zdawał sobie sprawę, że cień wciąż przy nim jest. I czeka, aż odwróci głowę. W przeciwieństwie do niego cień miał przed sobą całą wieczność. I mówił wyraźnie: Nigdy cię nie opuszczę.

Uświadomił sobie, że może się pozbyć wspomnienia ukochanej kobiety, wspomnienia niewiernego przyjaciela, ale nie wspomnienia ojca, który popełnił samobójstwo i postanowił, że to właśnie on znajdzie jego zwłoki.

Servaz po raz tysięczny ujrzał oczami duszy promień wieczornego światła, który wpadał do gabinetu i muskał grzbiety książek, jak w filmie Bergmana, przypomniał sobie fruwający w powietrzu kurz i usłyszał

muzykę: Mahlera. Zobaczył martwego ojca, siedzącego w fotelu z otwartymi ustami, białą strużkę spływającą po jego podbródku.

Trucizna… Jak Seneka, jak Sokrates. To ojciec tchnął w Martina zamiłowanie do tej muzyki i do tych autorów w czasach, gdy był jeszcze trzeźwym i cenionym przez uczniów profesorem. Jego ojciec przeżył śmierć swojej żony, a mówiąc dokładniej – gwałt i zabójstwo jego matki, tam, na jego oczach. Przeżył dziesięć lat powolnego zstępowania do piekieł, dziesięć lat wymierzania sobie kary za to, że nie był w stanie nic zrobić, ponieważ był przywiązany do krzesła i mógł ich tylko błagać, żeby przestali, tych dwóch bandytów, którzy odwiedzili ich w pewien lipcowy wieczór. Aż któregoś dnia ojciec postanowił z tym skończyć. Raz a dobrze. Tym razem nie miała to już być powolna śmierć pijaka, ale końcowy akord, na wzór starożytnych: trucizna. Ojciec, który zdecydował, by to właśnie on go znalazł. Dlaczego? Servaz nigdy nie poznał satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie. Ale kilka tygodni po tym, jak znalazł ciało, przerwał studia i zdał egzamin do policji. Zganił siebie. Skup się! Czego tu szukasz? Skup się, do cholery! Zaczął już do pewnego stopnia wyczuwać osobowość Claire Diemar. Osoba, która żyje sama, ale z całą pewnością nie należy do samotników, miłośniczka piękna, zwolenniczka elitaryzmu, oryginalna, trochę outsiderka. Sfrustrowana artystka, która straciła złudzenia i poświęciła się nauczaniu. Nagle zauważył przed sobą leżący na biurku otwarty zeszyt. Schylił się i przeczytał:

Przyjaciel to czasem puste słowo. Nieprzyjaciel nigdy.


Na pierwszej stronie.

Przewracał kartki. Wszystkie były białe… Zbliżył zeszyt do nosa.

Nowy. Wszystko wskazywało na to, że Claire Diemar właśnie go kupiła.

Zbity z tropu jeszcze raz przeczytał zdanie. Co chciała przez to powiedzieć?

Dla kogo to zdanie było przeznaczone? Zanotowała je dla siebie czy dla kogoś innego? Zapisał je w notatniku.

Wrócił myślą do telefonu komórkowego ofiary.

Jeśli Hugo był winny, nie miał żadnego powodu, by go usuwać, i tak wszystko wskazywało na niego: jego obecność na miejscu zbrodni, stan, w jakim się znajdował, także jego komórka, którą miał przy sobie i kilkanaście połączeń z Claire zapisanych w pamięci telefonu. To było bez sensu. A jeśli to nie Hugo był sprawcą i jeśli morderca usunął telefon ofiary, to był idiotą. Niezależnie od tego, czy dysponują aparatem czy nie, telekomunikacja i tak za parę godzin przekaże im wykaz połączeń przychodzących i wychodzących z telefonu młodej kobiety. I co z tego?

Przecież szczęśliwym trafem większość kryminalistów to imbecyle. Chyba że odurzony Hugo znalazł się na miejscu zbrodni w charakterze kozła ofiarnego, a sprytny magik czaił się gdzieś w cieniu. W takim wypadku jednak ten ostatni nie mógł być aż tak głupi, by popełnić podobny błąd.

Było trzecie rozwiązanie. Hugo był winien, a telefon zniknął z przyczyn niemających nic wspólnego ze zbrodnią. Często w śledztwie zdarza się, że jakiś natrętny drobny szczegół nie daje spokoju śledczym, aż do dnia, kiedy orientują się, że nie ma on żadnego związku ze sprawą.

W pomieszczeniu było duszno i Servaz szeroko otworzył główne skrzydło okna. Wilgotny powiew musnął jego twarz. Usiadł przed komputerem. Antyczny sprzęt przez chwilę jęczał i zgrzytał, po czym na monitorze ukazał się obraz pulpitu. Komputer nie zażądał hasła. Servaz znalazł ikonę programu pocztowego i kliknął. Tym razem hasło było potrzebne. Policjant zajrzał do notatek, spróbował kilku kombinacji daty urodzenia z inicjałami pisanych w tę i z powrotem. Nic się nie wydarzyło.

Wystukał słowo „Lalki”. Znowu nic. Claire wykładała literaturę i kulturę starożytną. Spędził więc kolejne pół godziny na wpisywaniu imion filozofów i poetów greckich i łacińskich, tytułów dzieł, imion bogów i postaci mitologicznych, a nawet słów takich jak „wyrocznia” czy „retry” – to ostatnie to nazwa odpowiedzi, której udziela wyrocznia. Za każdym razem wyświetlał się komunikat: „Login lub hasło nieprawidłowe”.

Już miał dać spokój, kiedy znowu spojrzał na ścianę z reprodukcjami i napisem. Wystukał hasło „André Breton” i wreszcie skrzynka się otworzyła.

Pusto. Biały ekran. Żadnych wiadomości.

Servaz kliknął na foldery „Wiadomości wysłane” i „Kosz”. To samo.

Odchylił się w fotelu.

Ktoś wyczyścił pocztę Claire Diemar.

Servaz wiedział, intuicja go nie zawiodła, gdy uznał, że ta sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się zdaje. Był w niej jakiś kąt martwy. Zbyt wiele faktów się nie zgadzało. Wyjął telefon i wybrał numer pracowni badań informatycznych. Po drugim dzwonku ktoś odebrał.

– Czy u Claire Diemar był jakiś komputer?

– Tak. Laptop.

Sprawdzanie komunikatorów i twardego dysku w komputerze ofiary to już rutyna.

– Zbadaliście go?

– Jeszcze nie – odpowiedział głos w słuchawce.

– Możesz rzucić okiem na pocztę?

– W porządku, skończę coś i zaraz się do tego zabieram.

Sięgnął za stary komputer i jedno po drugim odłączył wszystkie gniazda. To samo zrobił z telefonem stacjonarnym, wyśledziwszy bieg kabla pod górą papierów. Wyjął z kieszeni kurtki torebkę na materiał

dowodowy i wsunął do niej otwarty zeszyt.

Otworzył drzwi gabinetu, wrócił, położył telefon stacjonarny oraz zeszyt na komputerze i podniósł urządzenie. Komputer był spory i ciężki.

Zanim Servaz znalazł się na dole, musiał dwukrotnie odpoczywać, odkładając ciężar na schody. Następnie ruszył korytarzem w stronę holu.

Odwrócił się tyłem i pośladkami pchnął wahadłowe drzwi. Gdy znalazł się na głównych schodach, znowu odstawił komputer, wyjął kluczyki do jeepa, otworzył centralny zamek i pospieszył do samochodu, patrząc, jak krople deszczu spadają na nieprzemakalną torebkę, do której włożył

zeszyt. Zamierzał powierzyć komputer i telefon pracowni badań informatycznych, a zeszyt oddać do zbadania w laboratorium kryminał

i stycznym. Kiedy położył wszystko na tylnym siedzeniu, wyprostował się i zapalił papierosa.

Deszcz moczył kołnierz jego kurtki i koszuli, ale policjant tego nie czuł. Był zbyt zajęty własnymi myślami. Zaciągnął się papierosem i poczuł, jak stymulująca dawka nikotyny dociera do jego płuc i mózgu.

Krople deszczu okrywały jego twarz delikatnym welonem świeżości.

Muzyka… Znowu ją słyszał. Kindertotenlieder… Czy to możliwe?

Rozejrzał się dookoła – jakby on mógł gdzieś tam być – i nagle coś przykuło jego uwagę.

Rzeczywiście w pobliżu ktoś był.

Jakaś postać. Opatulona w przeciwdeszczową pelerynę w kolorze butelkowej zieleni. Głowa ukryta w cieniu kaptura. Servaz dostrzegł dół

twarzy i domyślił się, że chodzi o młodą osobę.

Uczeń.

Obserwował Servaza z odległości około dziesięciu metrów, stojąc na niewielkim pagórku w kępie drzew, z rękami w kieszeniach plastikowej peleryny. W kącikach jego ust błąkał się lekki uśmieszek. Jakbyśmy się znali, pomyślał policjant.

— Hej, proszę pana! – zawołał.

Młody człowiek spokojnie odwrócił się na pięcie i niespiesznie ruszył

w stronę szkolnych budynków. Servaz musiał do niego podbiec.

– Hej, proszę zaczekać!

Student się odwrócił. Był odrobinę wyższy od Servaza. Pod kapturem lśniła blond grzywka i broda. Duże, jasne oczy. Pytające spojrzenie. Usta rozciągnięte w uśmiechu. Policjant ni stąd, ni zowąd zaczął się zastanawiać, czy Margot zna tego chłopaka.

– Słucham? Do mnie pan mówi?

– Tak. Dzień dobry. Nie wie pan, gdzie mogę znaleźć profesora Van Ackera? Ma zajęcia w sobotę rano?

– Sala numer 4, tamten pawilon. Ale na pana miejscu zaczekałbym, aż skończy. Nie za bardzo lubi, jak mu się przeszkadza. Och…

Servaz patrzył na młodego człowieka. Chłopak, rozbawiony, uśmiechnął się szerzej.

– Pan jest ojcem Margot, prawda?

To pytanie go zaskoczyło. W jego kieszeni zabrzęczał telefon, ale policjant zignorował połączenie.

– A pan, kim pan jest?

Młodzieniec podał mu dłoń, którą wyjął spod peleryny.

– David. Jestem na drugim roku kursów. Bardzo mi miło.

Servaz uświadomił sobie, że chłopak jest na tym samym roku co Hugo. Również podał mu rękę. Szczery, prosty uścisk dłoni.

– To skąd pan zna Margot?

– Tutaj wszyscy się znają. A Margot trudno nie zauważyć.

To samo mówił Hugo.

– Ale pan wie, że jestem jej ojcem.

Młody człowiek zatopił jasne spojrzenie w oczach policjanta.

– Byłem tu wtedy, kiedy przyjechał pan z nią pierwszy raz.

– A, rozumiem.

– Jeśli jej pan szuka, powinna być w sali.

– A Claire Diemar, uczyła pana?

Młody człowiek przez chwilę milczał.

– Tak, dlaczego?

Servaz odsłonił odznakę.

– Prowadzę śledztwo w sprawie jej śmierci.

– O kurwa, glina! – W głosie chłopaka nie było agresji, raczej go zatkało.

Servaz nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Dokładnie tak.

– Wszyscy jesteśmy w szoku. To była naprawdę świetna nauczycielka, wszyscy ją cenili. Ale… – Młody człowiek spuścił głowę i wlepił

wzrok w czubki trampek. Gdy uniósł ją z powrotem, Servaz wyczytał w jego oczach znajomy blask, jaki często widywał w spojrzeniu osób związanych z oskarżonymi. Mieszanka zdenerwowania, niezrozumienia i niedowierzania. Odmowa przyjęcia do wiadomości. – Nie potrafię uwierzyć, żeby Hugo mógł to zrobić. Niemożliwe. To nie on.

– Dobrze go pan zna?

– To jeden z moich najlepszych przyjaciół.

Oczy młodego człowieka były lekko wilgotne. Był na krawędzi płaczu.

– Był pan z nim w pubie wczoraj wieczorem?

David odwzajemnił Servazowi zdecydowane spojrzenie.

– Tak.

– Pamięta pan, o której mniej więcej wyszedł?

Tym razem w oczach chłopaka widać było więcej ostrożności.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Nie, ale pamiętam, że nie czuł się dobrze. Czuł się… dziwnie – odpowiedział.

– Tak powiedział? Że czuje się dziwnie?

– Tak. Nie był w formie.

Servaz wstrzymał oddech.

– Nic więcej nie powiedział?

– Nie. Tylko że naprawdę kiepsko się czuje i że… woli już wracać.

Wszyscy byliśmy zaskoczeni. Bo miał się zacząć mecz.

Młody człowiek zastanawiał się nad końcówką, zdając sobie sprawę, że jego słowa mogą pogrążyć przyjaciela. Servaz jednak patrzył na tę sprawę zupełnie inaczej. Czy Hugo użył pretekstu, by się wymknąć i pojechać do Claire Diemar, czy też rzeczywiście był chory?

– A potem?

– Po czym?

– Wyszedł i więcej go pan nie widział?

Młody człowiek znowu się zawahał.

– Tak, tak było.

– Dziękuję panu.

Zauważył, że David jest zmartwiony, że niepokoi się, jak Servaz zinterpretuje jego słowa.

– To nie on – rzucił. – Jestem przekonany. Gdyby znał go pan tak dobrze jak ja, też by pan o tym wiedział.

Servaz pokiwał głową.

– To jest bardzo inteligentny facet – nalegał David, jakby to mogło pomóc koledze. – Entuzjastyczny, pełen życia. To lider, gość, który konsekwentnie wierzy w swoje szczęście i potrafi się dzielić swoimi pasjami. Ktoś, komu dobrze we własnej skórze. Wierny w przyjaźni. To, co się stało, zupełnie do niego nie pasuje! – Chłopak mówił o przyjacielu drżącym głosem. Starł wodę, która ciekła mu po nosie, po czym odwrócił

się na pięcie i odszedł ze spuszczoną głową.

Servaz przez chwilę śledził go wzrokiem.

Wiedział, co David chciał powiedzieć. W Marsac zawsze był jakiś Hugo: gość jeszcze zdolniejszy, jeszcze bardziej błyskotliwy, jeszcze bardziej wybitny i pewny siebie niż inni, ktoś, kto przyciąga wszystkie spojrzenia i ma swój orszak wielbicieli. Za czasów Servaza ten ktoś nazywał się Francis Van Acker.

Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Połączenie z pracowni badań informatycznych. Oddzwonił.

– Hasło było zapamiętane w komputerze – powiedział głos po drugiej stronie słuchawki. – Każdy mógł się dostać do poczty. I ktoś ją wyczyścił.

Загрузка...