John Kessel DUMA I PROMETEUSZ

Gdyby nie upór matki i siostry Marii, Kitty, panna Maria Bennet, której zainteresowania prawami natury nie sięgały natury ludzkiej, nie poszłaby na bal na Grosvenor Square. Ten sezon należał do Kitty. Pani Bennet już dawno temu postawiła krzyżyk na Marii, ale nadal żywiła nadzieję w związku z jej młodszą siostrą i umyśliła, że postawi Kitty na drodze pana Roberta Sidneya z dworu w Detling, który miał sześć tysięcy funtów rocznego dochodu, i miał się pojawić tego wieczoru. Jako niezamężna, Maria była zmuszona mieszkać z rodzicami i znosić matczyne kaprysy, więc choć nie istniał żaden powód, dla którego Maria miałaby się tam udać, nie znalazła też żadnej dobrej wymówki.

Maria znalazła się więc w sali balowej wielkiego domu, odziana w jedwabną suknię, z upiętymi wysoko włosami i przyozdobiona klejnotami należącymi do siostry. Nie była ani pięknością, jak jej starsza siostra Jane, która szczęśliwie wyszła za mąż, ani dowcipna, jak starsza i szczęśliwa w małżeństwie siostra Elżbieta, ani pełna wdzięku, jak jej młodsza i nieco mniej szczęśliwa w małżeństwie siostra Lidia. Niezgrabna, krótkowzroczna, nigdy nie sprawiała wrażenia atrakcyjnej, i z biegiem lat w coraz większym stopniu przyjmowała za dobrą monetę to, co o niej sądzili inni. Czuła rozpacz za każdym razem, gdy pani Bennet karciła ją za to, że się garbi. Kiedyś Maria musiała patrzeć, jak Jane i Elżbieta wiodą szczęśliwe życie dzięki temu, że znalazły właściwych mężów. W niej nie było jednak ani odrobiny wdzięku czy tajemniczości i żaden mężczyzna nie patrzył na nią z zachwytem.

Karnet Kitty był pełen i zdążyła już zatańczyć z szacownym panem Sidneyem, którego Maria uznała za wyjątkowego nudziarza. Kitty, rozgorączkowana i rozpromieniona, była pewna, że w tym sezonie znajdzie męża. Maria, dla odmiany, siedziała z matką i ciotką Gardiner, której zdrowy rozsądek był doskonałą przeciwwagą dla głupoty matki. Po trzecim menuecie Kitty przyfrunęła do nich.

— Kitty, odetchnij trochę! — rzekła pani Bennet. — Nie pędź tak! Kim jest ten młody człowiek, z którym tańczyłaś? Pamiętaj, że mamy się uśmiechać do pana Sidneya, nie do jakichś obcych. Czy ja go czasem nie widziałam z Lordem Mayorem?

— Skąd mam wiedzieć, co widziałaś, matko?

— Co za impertynencja!

— Tak. To znajomy Lorda Mayora. Przyjechał ze Szwajcarii! Pan Clerval, na wywczasach.

Wysoki, jasnowłosy Clerval stał w towarzystwie posępnego młodzieńca o ciemniejszych włosach. Oba byli nieskazitelnie odziani: szare spodnie gołębiej barwy, czarne żakiety i kamizelki, białe gorsy i rękawiczki.

— Ze Szwajcarii? Nie pozwolę ci wyjść za jakiegoś Holendra. Choć mawiają, że ci kupcy bywają nieprzyzwoicie bogaci. A kim jest ten dżentelmen, z którym rozmawia?

— Nie wiem, matko, ale zaraz się dowiem.

Ciekawość pani Bennet nie została wystawiona na próbę, gdyż dwóch panów ruszyło przez salon, by podejść do sióstr i ich przyzwoitek.

— Henry Clerval, madame — odezwał się jasnowłosy. — A to mój stary przyjaciel, pan Victor Frankenstein.

Pan Frankenstein skłonił się, lecz nie wypowiedział ani słowa. Maria nigdy w życiu nie spotkała nikogo, kto miałby aż tak ciemne oczy — ani nikogo, po kim byłoby aż tak widać, że jest tu tylko z obowiązku. Maria nie potrafiła określić, czy przyczyną jest fakt, że czuje się on niepewnie przy takich okazjach, ale atmosfera odmienności zaintrygowała ją. Przypuszczała, że jego rezerwamoże być oznaką raczej smutku niż dumy. Jego maniery były nienaganne, podobnie jak angielszczyzna, choć mówił z lekkim francuskim akcentem; gdy poprosił Marię do tańca, ta była przekonana, iż czyni to wyłącznie na prośbę pana Clervala; na parkiecie, gdy kapela złożona z fortepianu, skrzypiec i wiolonczeli zagrała kadryla, poruszał się z wdziękiem, lecz bez śladu uśmiechu.

Gdy skończyli tańczyć, Frankenstein zapytał Marię, czy nie ma ochoty się czegoś napić, po czym przemaszerowali przez zatłoczoną salę balową do salonu, gdzie podał jej filiżankę ponczu. Maria poczuła się w obowiązku nawiązać jakąś konwersację, nim będzie mogła wycofać się w bezpieczne miejsce, jakim było jej krzesło dla panien podpierających ściany.

— Cóż pana sprowadza do Londynu, panie Frankenstein?

— Przyjechałem, by spotkać się z kilkoma filozofami przyrody, tu, w Londynie, i w Oxfordzie — zajmującymi się badaniami magnetyzmu.

— Och! W takim razie na pewno spotkał pan profesora Langdona z Towarzystwa Królewskiego?

Frankenstein spojrzał na nią, jakby dopiero teraz ją zobaczył.

— Jak to możliwe, że zna pani profesora Langdona?

— Nie znam go osobiście, ale trochę interesuję się nauką. Czy pan jest filozofem przyrody?

— Muszę pani wyznać, że nie jestem w stanie już rozmawiać na ten temat. Niemniej jednak, owszem, studiowałem z panem Krempe i panem Waldmanem w Ingolstadt.

— Nie jest pan w stanie rozmawiać na ten temat, ale chce się pan spotkać z profesorem Langdonem.

Przez przystojną twarz pana Frankensteina przemknął jakiś cień.

— Nie potrafię tego ująć słowami, ale właśnie do tego dążę.

— Co za paradoks.

— Paradoks, którego nie jestem w stanie wyjaśnić, panno Bennet.

Jego głos wręcz ociekał rozpaczą. Maria spojrzała w jego czujne, czarne oczy, i odparła:

— Serce ma swe powody, o których rozsądek nie wie nic.

Po raz drugi tego wieczora obrzucił ją spojrzeniem, w którym czaiło się zrozumienie. Pan Frankenstein pociągnął łyk z filiżanki, po czym odezwał się znów:

— Panno Bennet, powinno się unikać takich form spędzania wolnego czasu, które pozbawiają nas normalnych kontaktów z ludźmi. Jeśli nauka, której poświęca pani czas, przyczynia się do osłabienia więzi i niszczy upodobanie do prostych przyjemności, taka nauka jest niewątpliwie niebezpieczna.

Maria nie umiała pojąć celu tej niezwykłej przemowy.

— Przecież dążenie do wiedzy nie może być szkodliwe.

Pan Frankenstein uśmiechnął się.

— Henry nalegał, bym zawarł jakieś znajomości wśród londyńskiego towarzystwa; gdybym wiedział, że spotkam tak myślącą osóbkę jak pani, uczyniłbym to już dawno temu. — Ujął jej dłoń. — Dostrzegam przy drzwiach pani ciotkę. Na pewno wyruszyła, by nad panią czuwać. Jeśli pani pozwoli, odprowadzę ją do pani matki. Dziękuję za taniec, a jeszcze bardziej za rozmowę, panno Bennet. Pośrodku obcego kraju obdarzyła mnie pani chwilą współczucia.

I znów Maria zasiadła obok matki i ciotki, jak pół godziny wcześniej. Czuła lekkie oszołomienie. Nieczęsto się zdarzało, by cudzoziemiec przemawiał tak z głębi serca do kobiety, którą widział po raz pierwszy w życiu, nie umiałaby go jednak za to zganić. Wręcz przeciwnie, cierpiała z powodu własnej porażki: iż nie udało jej się zatrzymać go na dłużej.

Gdy po północy wyszły z balu, padał zimny, marcowy deszcz. Czekały pod portykiem, aż woźnica sprowadzi powóz. Kitty zaczęła kaszleć. Gdy stały tam, w chłodzie nocy, Maria zauważyła olbrzymiego, zakapturzonego mężczyznę, który stał w cieniu na rogu uliczki. Nie zasłaniał się przed deszczem, stał nieporuszony i obserwował kamienicę oraz uczestników balu. Nie zbliżał się ani nie oddalał, jakby obserwowanie było jedynym celem jego życia. Maria zadrżała.

W powozie, który wiózł je do domu ciotki Gardiner w pobliżu Belgravii, pani Bennet nalegała, by Kitty okryła nogi peleryną.

— Przestańże kaszleć, Kitty. Miej trochę litości dla moich nerwów! — po czym dodała: — Nie powinni byli podawać kolacji na końcu tego długiego korytarza. Młode damy, zgrzane w tańcu, musiały spacerować na zimnie.

Kitty z trudem zaczerpnęła powietrza.

— Nigdy nie widziałam, żebyś była aż tak zainteresowana mężczyzną, Mario. O czym ci opowiadał ten szwajcarski dżentelmen?

— Rozmawialiśmy o filozofii przyrody.

— Nie mówił, dlaczego przyjechał do Anglii? — spytała ciotka Gardiner.

— Właśnie ją wymienił jako powód.

— Nic podobnego! — oburzyła się Kitty. — Przyjechał, żeby zapomnieć o swoim bólu. Jego braciszek William został zamordowany przez służącego, niecałe pół roku temu!

— Jakie to straszne! — jęknęła ciotka Gardiner.

— Jak to możliwe? — spytała pani Bennet, zaskoczona.

— Powiedziała mi o tym Lucy Copeland, córka Lorda Mayora — odparła Kitty. — A ona usłyszała to od samego pana Clervala. Ale to nie wszystko! On jest zaręczony — żeni się z kuzynką. Tylko że zostawił ją w Szwajcarii, a sam z jakiegoś powodu przyjechał tutaj.

— Rozmawiał z tobą o tych sprawach? — zwróciła się do Marii pani Bennet.

— Matko, o tajemnicach rodzinnych nie będzie opowiadał obcym, a co dopiero pannie, z którą tańczy — wtrąciła Kitty.

Maria zadumała się nad tymi wieściami. Być może one wyjaśniały dziwne zachowanie pana Frankensteina. Czy jednak mogły wyjaśnić, czemu się nią zainteresował?

— Człowiek powinien być tym, za kogo się podaje — rzekła.

Kitty kichnęła i rozkaszlała się.

— Zapamiętajcie moje słowa, dziewczęta — oznajmiła pani Bennet — że te zaręczyny to jakieś swaty wbrew jego woli. Ciekawe, jaką sumkę wniesie do małżeństwa.

Przez następnych kilka dni kaszel Kitty przeszedł w silne przeziębienie i mimo jej protestów zdecydowano, że powietrze miejskie jej nie służy; powinny skrócić sezon i wrócić do Meryton. Pan Sidney niewątpliwie nie miał pojęcia, jak niewiele brakowało. Maria sama nie wiedziała, czy żałuje wyjazdu, choć wspomnienie tej półgodziny spędzonej z panem Frankensteinem sprawiło, iż czuła żal, że nie będzie mieć już szansy na spotkanie z nim; nigdy dotąd nie odczuwała czegoś takiego po spotkaniu z kimkolwiek.

Po tygodniu Kitty czuła się lepiej i narzekała na ich przedwczesny wyjazd z Londynu. W rzeczywistości była zaledwie o dwa lata młodsza od Marii i jeszcze nie podejmowała prób psychicznego przygotowania się do staropanieństwa, jak jej starsza siostra. Pan Bennet ukrył się w gabinecie i pojawiał się tylko podczas posiłków, by wygłaszać sardoniczne komentarze na temat kampanii matrymonialnych pani Bennet i Kitty. Być może, podsunął pan Bennet, należałoby zaprosić pana Sidneya do Longbourn podczas obrad parlamentu. Maria unikała tych dyskusji ćwicząc na fortepianie, a kiedy rozkwitająca wiosna przyniosła piękną pogodę, chodziła na długie spacery po okolicy, gdzie mogła przysiąść pod dębem i czytać, oddając się swojemu uwielbieniu dla Goethego i niemieckich filozofów. Gdy próbowała wciągać ojca do dyskusji, ostrzegł ją:

— Obawiam się, moja droga, że twoje rozumienie świata w zbyt dużym stopniu opiera się na książkach, a nie życiowym doświadczeniu. Bądź ostrożna, córko. Nadmiar nauki zmienia kobietę w potwora.

Jakież życiowe doświadczenie pozwolono jej nabyć? Potraktowana odmownie Maria napisała do Elżbiety o tym, jak brutalnie zakończyły się ostatnie podchody małżeńskie Kitty, i jak źle wpłynęło to na jej nastrój. Elżbieta odpisała, zapraszając dwie młodsze siostry do Pemberley.

Maria radowała się ogromnie na samą myśl, że jakiś czas będzie z dala od matki i zobaczy kawałek Derbyshire, a i Kitty nie miała nic przeciwko. Pani Bennet nie była przekonana, gdy Elżbieta podsunęła, że pobliskie Matlock i jego lecznicze wody będą miały zbawienny wpływ na zdrowie Kitty (nikt przecież nie poślubi słabującej dziewczyny), ale przekonał ją argument, że choć Matlock nie może się równać z Londynem, bywa tam lepsze towarzystwo niż w sennym Meryton, a zatem szanse na spotkanie odpowiednio majętnych młodzieńców są większe. Zatem w drugim tygodniu maja pan i pani Bennet ze łzami w oczach umieścili swoje ostatnie niezamężne córki w dyliżansie, który wyruszał w długą drogę do Derbyshire. Przyczyna łez u pani Bennet była prosta: nie będzie mogła otoczyć córek opieką na odległość, zaś w przypadku pana Benneta chodziło raczej o to, że podczas nieobecności dziewcząt będzie miał tej opieki nadmiar.

Dziewczęta zawsze zachwycały się pięknem i wygodą Pemberley, rodowego majątku pana Darcy’ego. Sam Darcy był wcieloną dobrocią, a służba była troskliwa i na polecenie Elżbiety mniej skłonna do pobłażania kaprysom Kitty, zaś bardziej dbała o jej zdrowie niż wystraszona służba w domu. Lizzy dopilnowała, by Kitty zażywała jak najwięcej snu i trzy siostry dużo spacerowały po włościach. Zdrowie Kitty poprawiło się, podobnie jak i nastrój Marii. Cieszyła się towarzystwem ośmioletniego syna Lizzy i Darcy’ego, Williama, który próbował nauczyć ją i młodszą siostrę pana Darcy’ego, Georgianę, łowienia ryb. Georgiana usychała z tęsknoty, gdyż jej narzeczony, kapitan Broadbent, przebywał w służbie Korony na Karaibach, ale już po tygodniu Jane i jej mąż przybyli z wizytą ze swojego majątku położonego w odległości trzydziestu mil, i zostali dłużej, więc cztery z pięciu sióstr Bennet mogły cieszyć się swym towarzystwem. Spędziły razem wiele nastrojowych popołudni i wieczorów. Zarówno Maria, jak i Georgiana uczyły się grać na pianinie, Maria jednak szybko doszła do wniosku, że siostry raczej tolerowały jej grę, niż znajdowały przyjemność w jej słuchaniu. Spotkanie Lizzy i Kitty oznaczało, że cała uwaga skupiała się na poprawie zdrowia Kitty i jej planach małżeńskich, przez co Maria czuła się zaniedbywana. Czasem jednak dołączała do nich, by pojechać do Lambton czy Matlock, na zakupy lub w celach towarzyskich, a co tydzień w sali balowej hotelu „Old Bath”, z wypolerowaną woskiem podłogą i pięknymi kandelabrami, organizowano bal letni.

Podczas jednej z takich wypraw, gdy Georgiana wstąpiła do modystki, a Kitty załatwiała jakieś sprawunki u rzeźnika — Maria zastanawiała się, co jest przyczyną nagłego zainteresowania Kitty sprawami domowymi w Pemberley — Maria zabrała Williama do muzeum i biblioteki, w której znajdowała się również wystawa przyrodnicza. William opowiedział jej o eksponatach wykopanych przy budowie nowego hotelu, które wzbogaciły niedawno muzealną kolekcję.

Ulice, hotele i gospody Matlock wypełniali podróżni, którzy przybyli do wód. Nowożeńcy trzymali się pod ręce, szepcząc sobie do ucha sekrety, niewątpliwie związane z pagórkowatym krajobrazem. Kilku robotników tłukło kamienie na bruk przez ratuszem, machając młotkami w jasnym świetle słońca. W środku Maria i William schronili się w sali muzealnej, cichej i chłodnej.

Wśród zwiedzających Maria wypatrzyła smukłego, dobrze ubranego mężczyznę, który stał przy gablotach, przyglądając się umieszczonym w nim eksponatom. Gdy podeszła bliżej, rozpoznała go.

— Pan Frankenstein!

Wysoki Europejczyk uniósł wzrok, zaskoczony.

— Ach, panna Bennet?

Ucieszyła się, że ją zapamiętał.

— Tak. Miło pana widzieć.

— A kim jest ten młodzieniec?

— To mój siostrzeniec, William.

Na dźwięk tego imienia pan Frankenstein spochmurniał. Przymknął oczy.

— Czy dobrze się pan czuje? — spytała Maria.

Spojrzał na nią.

— Proszę mi wybaczyć. Te eksponaty przywołują smutne skojarzenia. Proszę dać mi chwilkę.

— Oczywiście — odparła.

William pobiegł obejrzeć zegar parowy. Maria odwróciła się i przyjrzała zawartości najbliższej gabloty. Za szkłem ułożono kości znalezione w pobliskiej kopalni ołowiu. Na karcie poniżej widniał opis: „Kości, przypominające rybie, z wapienia”.

Pan Frankenstein w końcu podszedł do niej.

— Cóż porabia pani w Matlock?

— Moja siostra Elżbieta jest żoną pana Fitzwilliama Darcy’ego z Pemberley Przyjechałyśmy do niej z Kitty. A pan przybył do wód?

— Pan Clerval i ja znajdujemy się właśnie w drodze do Szkocji, gdzie on zatrzyma się u przyjaciół, a ja będę prowadził… pewne badania. Topografia tej doliny przypomina moje rodzinne okolice w Szwajcarii.

— Tak słyszałam — odparła.

Pan Frankenstein najwyraźniej odzyskał siły, Maria zastanawiała się jednak, co wzbudziło taki smutek.

— Interesują pana wykopaliska? — spytała, wskazując gestem gabloty.

— Istotnie, niektóre. To naprawdę niezwykłe, kiedy spotyka się młodą damę, zainteresowaną takimi tajemnicami.

Maria nie wyczuła w jego głosie ani cienia drwiny.

— Istotnie, interesuje mnie to — odparła, poddając się entuzjazmowi. — Profesor Darwin tak pisał o pochodzeniu tych kości:

Życie organiczne, w morskich falach zrodzone

W jaskiniach oceanu tkwi niezmącone

Pierwsze formy malutkie, pod lupą niewidoczne

Po wodzie lub błocie pełzały, nieskoczne

A gdy pokolenia się przetoczyły

Kończyny sobie wykształciły

A osobniki, których było na kopy

Dostały płetwy, skrzydła i stopy.

— Niektórzy twierdzą, że to dowód na to, że potop istotnie miał miejsce. Czy sądzi pan, panie Frankenstein, że Matlock kiedyś mogło znajdować się na dnie morza? Podobno te stworzenia nie istniały za czasów Noego.

— Zaręczam pani, że są znacznie starsze. Proszę nie myśleć, że rzeczywiście są wykonane z kamienia. Przekształciły się tak wskutek pewnych procesów. Z anatomicznego punktu widzenia bardziej przypominają jaszczurkę niż rybę.

— Uczył się pan anatomii?

Pan Frankenstein postukał palcami o szkło gabloty.

— Minęły już trzy lata, odkąd interesowałem się takimi rzeczami. Już się tym nie zajmuję.

— A jednak chciał się pan spotkać z naukowcami w Londynie.

— Ach… tak, istotnie. Jestem zdumiony, że pamięta pani naszą krótką rozmowę, która miała wszak miejsce ponad dwa miesiące temu.

— Mam dobrą pamięć.

— Czego doskonałym dowodem jest przytoczenie wiersza profesora Darwina. Przypuszczałem, że dama taka jak pani interesuje się raczej sztuką.

— Och, mogę pana zapewnić, że jeśli chodzi o powieści, już swoje przeczytałam. A w młodości — jeszcze więcej kazań. Elżbieta ma w zwyczaju drażnić się ze mną jako wielka moralizatorka. „Zło jest łatwe”, mówię jej, „i ma niezliczone formy”.

Frankenstein nie odpowiedział. Po chwili odezwał się:

— Wtedy moralizatorzy nie byliby potrzebni.

Maria przypomniała sobie jego ostrzeżenie przed nauką, jakie wygłosił podczas spotkania w Londynie.

— Drogi panie, nie ma niczego złego w badaniu dzieł bożych.

— Chrześcijanin z bojaźni bożej mógłby sprzeciwiać się opinii profesora Darwina, że życie poczęło się w morzu, bez względu na to, w jak poetyckiej formie zostanie ona wyrażona. — Mówił, jakby myślami był gdzieś daleko. — Czy można stworzyć duszę żywego stworzenia bez pomocy ręki bożej?

— Mam wrażenie, że ręka boża jest obecna wszędzie — Maria wskazała gestem gablotę. — Nawet w szkielecie skamieniałej ryby.

— W takim razie ma pani o wiele więcej wiary niż ja, panno Bennet. I więcej niewinności.

Maria spłoniła się. Nie była przyzwyczajona do tego, by jakiś dżentelmen w taki sposób się z nią przekomarzał. Doświadczenie mówiło jej, że przystojni mężczyźni z osiągnięciami nie interesują się nią, więc w takich rozmowach nie wykraczała poza błahe tematy jak pogoda, strój, czy miejskie plotki. Teraz jednak dostrzegła, że coś w rozmowie z nią poruszyło pana Frankensteina i odczuła coś na kształt tryumfu.

Ich rozmowę przerwało pojawienie się Georgiany i Kitty w towarzystwie Henry’ego Clervala.

— Tutaj jesteś! — zawołała Kitty. — Mówiłam panu, panie Clerval, że znajdziemy Marię kontemplującą jakąś kupkę starych kości!

— Nie dziwi mnie jakoś, że jest tu również mój przyjaciel — rzekł Clerval.

Maria poczuła przygnębienie. Całe towarzystwo opuściło ratusz i w urokliwych promieniach słońca ruszyło wzdłuż Placu Północnego. Kitty zaproponowała spacer Ścieżką Zakochanych nad rzeką, a reszta wyraziła zgodę. Pomaszerowali wąwozem, między potężnymi szańcami z wapienia, osłonięci cisami, wiązami i lipami, które rosły po obu stronach rzeki. William pobiegł przodem, a Kitty, Georgiana i Clerval podążyli za nim, zostawiając w tyle Frankensteina i Marię. W końcu wyłonił się High Tor, prawdziwy klif na wschodnim brzegu rzeki Derwent. U podnóża był pokryty małymi drzewami i krzewami. Wielkie głazy, które odpadły od klifu, podzieliły nurt rzeczny na spienione bystrzyce. Szum wody sprawił, że Maria i Frankenstein poczuli się oddzieleni od pozostałych, jakby znajdowali się w innym pomieszczeniu. Frankenstein podziwiał krajobraz przez dłuższą chwilę. Maria rozmyślała gorączkowo, zastanawiając się, jak przywrócić nastrój rozmowy prowadzonej w ratuszu.

— Jakże przypomina mi to ojczyste strony — rzekł w końcu pan Frankenstein. — Henry i ja wspinaliśmy się na takie granie, goniliśmy kozy po łąkach i bawiliśmy się w piratów. Ojciec spacerował ze mną po lesie, ucząc mnie nazw wszystkich drzew i roślin. A raz zobaczyłem, jak piorun rozłupał stary dąb w drzazgi.

— Gdy ja tu przyjeżdżam — wyrwało się Marii — mam wrażenie, że jestem tak mała, a czas tak potężny. Jesteśmy tu zaledwie przez parę sekund, a potem nas nie będzie, zaś te skały, ta rzeka, pozostaną.

Frankenstein zwrócił się w jej stronę.

— Przecież wcale nie jest pani samotna. Ma pani rodzinę, siostry. Matkę i ojca.

— Można być samotnym w pokoju pełnym ludzi. Kitty wyśmiewa moje upodobania do „kupki kości”.

— Przecież może pani wyjść za mąż.

— Drogi panie, mam dwadzieścia osiem lat. Jestem daleka od czyjegokolwiek ideału kochanki czy żony.

Co ją opętało, że powiedziała coś takiego na głos, po raz pierwszy w życiu? Tylko czy to, co mówiła temu cudzoziemcowi, miało jakiekolwiek znaczenie? Liczenie na współczucie nie miało sensu, a jeszcze mniejszy — liczenie na coś więcej. Przetańczyli ze sobą jeden taniec w Londynie, a teraz spędzili razem jedno popołudnie; on niedługo opuści Anglię, poślubi kuzynkę i Maria już nigdy w życiu go nie zobaczy. Zasłużyła na kpiny ze strony Kitty.

Frankenstein długo nie odpowiadał, a Maria wsłuchiwała się w szum wody i patrzyła na Georgianę, Williama i Clervala, bawiących się na trawie na brzegu rzeki, i Kitty, która stała zadumana w pewnej odległości.

— Panno Bennet, bardzo mi przykro, że tak beztrosko skomentowałem pani sytuację. Jednak pani zalety powinny być widoczne dla każdego, kto zada sobie trud poznania pani bliżej. Pani znajomość nauki tylko pogłębia mój zachwyt.

— Proszę mi nie schlebiać — żachnęła się Maria. — Nie jestem do tego przyzwyczajona.

— Nie schlebiam pani. To szczere słowa z głębi serca.

— Ciociu Mario! — podbiegł William. — To świetne miejsce na łowienie ryb! Powinniśmy przyjść tu z panem ojcem!

— To dobry pomysł, Will.

Frankenstein odwrócił się w stronę pozostałych.

— Musimy wracać do hotelu, Henry — przemówił do Clervala. — Muszę dopilnować, by starannie zapakowali szkło przed wysłaniem.

— Doskonale.

— Szkło? — zdziwiła się Georgiana.

Clerval zachichotał.

— Victor na każdym popasie kupuje wyposażenie — szkło, butle chemikaliów i miedziane tarcze. Woźnica grozi, że nas zostawi, jeśli nie wyślemy tych rzeczy oddzielnie.

Kitty próbowała protestować, lecz na próżno, towarzystwo ruszyło w stronę Matlock. Kobiety i William dotarły do powozu, który miał zawieźć je do Pemberley.

— Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy, panno Bennet — rzekł Frankenstein. Gdyby Maria była bardziej wprawna w odczytywaniu ludzkich emocji, pewnie dostrzegłaby w jego oczach zainteresowanie — a może nawet tęsknotę.

Po drodze do Pemberley William przekomarzał się z Georgianą. Kitty, jakaś przygaszona, rozsiadła się wygodnie z zamkniętymi oczami, zaś Maria roztrząsała każdą chwilę minionego popołudnia. Ogromna sympatia, jaką żywiła do Frankensteina, uległa jeszcze pogłębieniu. Jego nagłe popadanie w przygnębienie albo milczenie zdradzało, że nosi jakieś brzemię. Maria była też nieomal przekonana, że jej matka miała rację: Frankenstein nie kochał swojej kuzynki, a pobyt w Anglii był ucieczką od niej. Czyż to drugie spotkanie było tylko przypadkiem? Los zetknął ich ze sobą.

Wieczorem, przy obiedzie, Kitty opowiedziała Darcy’emu i Elżbiecie o spotkaniu z przystojnymi turystami ze Szwajcarii. Później Maria wzięła Lizzy na stronę i poprosiła ją o zaproszenie Clervala i Frankensteina na obiad.

— To coś nowego! — zdziwiła się Lizzy. — Spodziewałam się tego po Kitty, nie po tobie. Nigdy dotąd nie proponowałaś zaproszenia żadnego młodego człowieka do Pemberley.

— Nigdy dotąd nie spotkałam nikogo takiego, jak pan Frankenstein — odparła Maria.

* * *

— Próbował pan wody z Matlock? — zwróciła się Maria do Clervala, który siedział naprzeciwko niej przy obiedzie. — Ludzie w parafii mówią, że łyk gorącej źródlanej wody potrafi wskrzeszać z martwych.

— Muszę przyznać, że nie — odparł Clerval. — Victor nie wierzy w ich właściwości zdrowotne.

Maria zwróciła się do Frankensteina, z nadzieją na wciągnięcie go do dyskusji na ten temat, ale zamilkła na widok dziwnego wyrazu jego twarzy.

Stół nakryto oślepiająco białym obrusem z adamaszku; błyszczał też od sreber i kryształów. Na środku dominowała wielka patera, ozdobiona zapalonymi woskowymi świecami. Poza członkami rodziny, w celu wyrównania liczby gości i zrównania liczby kobiet z liczbą mężczyzn, Darcy i Elżbieta zaprosili też pastora, wielebnego Chatswortha. Listę gości uzupełniali Bingley i Jane, Georgiana i Kitty.

Służba wniosła zupę, a po niej wino z Bordeaux, turbota z homarem w sosie holenderskim, pasztet z ostryg, kotlety jagnięce ze szparagami, groszek, ragout cielęce, sarninę, duszoną wołowinę z warzywami, do tego różne sałatki, buraczki, francuską i angielską musztardę. Na deser podano sorbet wiśniowy i lody ananasowe oraz krem czekoladowy z truskawkami. Do potraw serwowano szampana, a potem podano maderę.

Darcy wypytywał pana Clervala, jaki jest cel jego pobytu w Anglii, a Clerval opowiadał o spotkaniach z ludźmi interesu w Londynie i zainteresowaniu Indiami. Zaczął nawet uczyć się języka i dla rozrywki wypowiedział kilka zdań w hindi. Darcy zrewanżował się opowieścią o wizycie w Genewie przed dziesięciu laty. Clerval ciekawie rozwodził się nad różnicami w zwyczajach Anglików i Szwajcarów, wyrażając swoje upodobanie do tych angielskich, z wyjątkiem podawania gotowanych mięs. Georgiana spytała, jak ubierają się kobiety na kontynencie. Elżbieta upewniała się, czy wysłanie Williama do szkół w Europie będzie bezpieczne. Kitty, która zwykle dużo mówiła przy stole, tego wieczoru była dziwnie milcząca. Pastor zabawnie opowiadał o swoich podróżach po Włoszech.

Przez cały wieczór pan Frankenstein odpowiadał zdawkowo i rzadko odzywał się z własnej inicjatywy. Maria pokładała wielkie nadzieje w tym obiedzie, a teraz zaczęła się obawiać, iż musiała źle odczytać jego intencje. W jego głosie raz pojawiła się cieplejsza nuta, gdy mówił o swoim ojcu, radcy i zarządcy, słynącym z uczciwości. O swoich latach w Ingolstadt mówił tylko wtedy, gdy ktoś o to zapytał.

— A co pan studiował na uniwersytecie? — spytał Bingley.

— Nic ważnego — odburknął pan Frankenstein.

Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Clerval, wyjaśniając:

— Mój przyjaciel tak bardzo poświęcił się zgłębianiu filozofii przyrody, że zaniedbał własne zdrowie. Na szczęście udało mi się go uratować, ale niewiele brakowało.

— I za to zawsze będę ci wdzięczny — mruknął przyjaciel.

Lizzy spróbowała zmienić temat.

— Wielebny pastorze, jakieś wieści z parafii?

Pastor, nieprzyzwyczajony do takich ilości napitku, miał już nieźle w czubie; twarz mu płonęła, a głos wznosił się na wyżyny stosowniejsze raczej dla kazań.

— Cóż, mam nadzieję, że damy nie wezmą mi tego za złe — zahuczał — jeśli opowiem o dziwnym zdarzeniu, jakie miało miejsce zeszłej nocy!

— Ależ prosimy!

— A zatem, zeszłej nocy, trapiony bezsennością — chyba pstrąg zjedzony na kolację mi zaszkodził, wyglądał jakoś nieświeżo; pani Croft zaklina się, że kupiła go po południu, ale musiał pochodzić z wcześniejszego połowu. To jednak nieistotne. Leżałem, nie śpiąc, w mojej sypialni. Było już po północy, kiedy usłyszałem jakieś skrobanie pod oknem; sypiam przy otwartym oknie, bo pogoda ostatnio piękna. Moim zdaniem, panie Clerval, nic tak nie robi dobrze płucom, jak świeże powietrze, i przypuszczam, że filozofowie z kontynentu podzielają moje zdanie, nieprawdaż? Słyszałem, że powietrze na alpejskich łąkach jest niewypowiedzianie świeże.

— Tylko na tych, na których nie pasą się krowy.

— Krowy? Ach, tak, krowy, ha, ha! A to dobre! Krowy, istotnie. O czym ja to mówiłem? Ach, tak. Wstałem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Dostrzegłem jakieś światło na cmentarzu. Narzuciłem szlafrok i pantofle i pobiegłem, by zobaczyć, co się dzieje.

— Zbliżając się do cmentarza dostrzegłem jakąś mroczną postać z łopatą. Stał odwrócony do mnie tyłem, obrysowany światłem lampy, która stała przy grobie Nancy Brown. Biedna Nancy, zmarła niecały tydzień temu, taka młoda, miała ledwie siedemnaście lat.

— To był mężczyzna? — spytała Kitty.

Pastor spoważniał.

— Wyobrażają sobie państwo moje przerażenie. „Halo!”, krzyknąłem, a mężczyzna rzucił łopatę, chwycił lampę i uciekł na tyły kościoła. Kiedy dotarłem do rogu, nie było go już widać. Wróciłem do grobu i zobaczyłem, że niewiele mu brakowało do wykopania trumny biednej Nancy!

— Mój Boże! — jęknęła Jane.

— Profanacja grobu? — wtrącił Bingley. — Niesamowite.

Darcy milczał, ale widać było, że nie jest zachwycony poruszaniem przez pastora takich spraw przy stole. Pan Frankenstein, który siedział obok Marii, odłożył widelec i pociągnął długi łyk madery.

Pastor zniżył głos. Najwyraźniej świetnie się bawił.

— Mogę się tylko domyślać motywów, jakie mogły kierować tym człowiekiem. Może to jej ukochany, oszalały z bólu?

— Mężczyźni nie bywają aż tak wierni — mruknęła Kitty.

— Nasz drogi wielebny pewnie naczytał się powieści pani Radcliffe — wtrąciła Lizzy.

Darcy oparł się na krześle.

— W lesie niedaleko kamieniołomu widziano Cyganów. To na pewno ich sprawka. Szukali klejnotów.

— Klejnotów? Brownowie są tak ubodzy, że ledwo było ich stać na przyzwoity pogrzeb.

— Co znów dowodzi, że nie był to nikt miejscowy.

— W naszym kraju świeże groby są czasem profanowane przez rabusiów dostarczających trupy doktorom. Czyż taka fala kradzieży nie przetoczyła się przez Ingolstadt, Victorze?

Pan Frankenstein odstawił kieliszek.

— Istotnie — odparł. — Niektórzy adepci anatomii, w pogoni za wiedzą, wyzbywają się wszelkich ludzkich skrupułów.

— Nie przypuszczam, by taka była przyczyna w tym przypadku — zauważył Darcy. — Nie ma tu w pobliżu żadnego uniwersytetu ani szkoły medycznej. A doktor Philips, który ordynuje w Lambton, nie wykracza poza zasady, jakimi rządzi się cywilizacja.

— On rzadko wykracza poza progi własnego domostwa — wtrąciła Lizzy. — Muszę posyłać po niego dzień wcześniej, żeby go zmusić do wizyty.

— Zapewniam państwa jednak, że istnieją tacy ludzie — rzekł pan Frankenstein. — Znałem ich. Moja choroba, o której wspominał Henry, była w pewnym sensie buntem mej duszy przeciwko pogoni za wiedzą, która wiedzie niektórych ludzi na moralne manowce.

W tym momencie Maria pojęła, że ma szansę wywrzeć wrażenie na panu Frankensteinie.

— Bez wątpienia jest coś szlachetnego w ryzykowaniu życiem, by wzbogacić wiedzę ludzkiej rasy. Ile rzeczy jeszcze poznamy, jeśli tylko tchórzostwo czy niedbałość nie będą ograniczać naszych poszukiwań?

— W takim razie dziękuję Bogu za tchórzostwo i niedbałość, panno Bennet — odparł pan Frankenstein. — Być może warto ryzykować życiem, ale nigdy — duszą.

— To prawda. Sądzę jednak, że nauka może od nas wymagać rozluźnienia więzów, jakie krępują ogół społeczeństwa.

— Nigdy nie słyszeliśmy u ciebie tego tonu, Mario — rzekła Jane.

— Stajesz się jakaś nowoczesna, szwagierko — wtrącił Darcy. — Jakież więzy mamy na twój rozkaz zrzucić dziś wieczorem?

Przemawiał z lekką wyższością, z jaką zawsze zwracał się do Marii. Jak bardzo chciała ich czymś zaskoczyć! Jak bardzo pragnęła pokazać Darcy’emu i Lizzy, z ich idealnym małżeństwem i idealnym życiem, że nie była tylko prostolinijną starą panną, za jaką ją uważali.

— Anatomowie w Londynie otrzymali zgodę sądu na sekcję ciał skazańców po egzekucji. Czyż jest rzeczą niewłaściwą rozcinanie ciał zbrodniarzy, którzy wszak i tak już zmarnowali swoje życie, by uratować życie niewinnym?

— Mój wuj, który jest sędzią, opowiadał o takich przypadkach — rzekł Bingley.

— Są też inne — dodała Maria. — Słyszeli państwo o eksperymentach włoskiego naukowca Aldiniego? W zeszłym roku w lecie pokazał w Londynie w Królewskim Kolegium Chirurgów, że za pomocą potężnej baterii można poruszać członkami wisielca. W „The Times” wspomniano, że widzowie naprawdę uwierzyli w to, iż to ciało może ożyć!

— Mario, proszę! — jęknęła Lizzy.

— Powinnaś spędzać mniej czasu nad tak okropnymi książkami, Mario — zaśmiała się Kitty. — Przecież żaden zalotnik nie będzie miał ochoty rozmawiać o zwłokach!

A więc i Kitty była po ich stronie. Jej kpina tylko utwierdziła Marię w przekonaniu, że należy zmusić Frankensteina, by przemówił.

— A jakie jest pana zdanie, sir? Czy stanie pan w mojej obronie?

Pan Frankenstein starannie poskładał serwetkę i odłożył ją obok talerza.

— Siłą, która pcha ludzi do takich eksperymentów, nie jest odwaga ani nawet ciekawość, lecz ambicja. Dążenie do wiedzy może być występkiem równie śmiertelnym, co bardziej pospolite grzechy. A co gorsza, nawet ludzie najbardziej szlachetni z natury ulegają takim pokusom. I tylko ktoś, kto ich doświadczył, ma pojęcie o pokusach, jakie stawia przed nami nauka.

Pastor uniósł kieliszek.

— Panie Frankenstein, zaprawdę trudno o prawdziwsze słowa! Człowiek, który zbezcześcił grób biednej Nancy, nie zasługuje na boskie miłosierdzie.

Maria poczuła, jak miotają nią sprzeczne uczucia.

— Doświadczył pan takich pokus, panie Frankenstein?

— Ze smutkiem muszę przyznać, że tak.

— Wszak nie ma takiego grzechu, którego Bóg nie mógłby wybaczyć. „Bycie wszechwiedzącym oznacza nieskończone miłosierdzie”.

Pastor zwrócił się do niej.

— Moje dziecko, a cóż ty wiesz o grzechu?

— Niewiele, ojcze, może z wyjątkiem grzechu lenistwa. A mimo to odnoszę wrażenie, że zasłona może spaść nawet z oczu największego grzesznika.

Frankenstein spojrzał na nią.

— Muszę się zgodzić z panną Bennet. Muszę wierzyć w to, że nawet najbardziej spaczony charakter zasługuje na bożą łaskę. Gdybym nie sądził, że to możliwe, nie wiem, jak mógłbym dalej żyć.

— Dość tych rozważań — przerwał mu Darcy. — Pastorze drogi, sugerowałbym uważniejsze pilnowanie parafian, także tych na cmentarzu. Teraz jednak wolałbym posłuchać, jak panna Georgiana gra na pianinie. Być może panna Maria i panna Katarzyna będą chciały do niej dołączyć. Musimy godnie zaprezentować gościom z zagranicy osiągnięcia naszych angielskich panien.

* * *

Następnego ranka, na stanowcze żądanie Kitty, mimo wiszących nisko chmur i chłodu w powietrzu, przypominającego raczej o marcu niż maju, Kitty i Maria udały się na spacer nad rzekę.

Ruszyły wzdłuż strumienia, który płynął przez tereny majątku w stronę rzeki Derwent. Kitty milczała, myśli Marii krążyły wokół tak nieudanego wczorajszego obiadu. Konwersacje w salonie przebiegały równie kulawo, co przy obiedzie. Gra na pianinie niespecjalnie się Marii udała, przez co wszyscy nabrali przekonania, że nie jest żadną konkurencją dla uznanej Georgiany. Jane i Lizzy dały jej do zrozumienia spojrzeniami, że jej przemowa przy stole była bardzo niestosowna. Pan Frankenstein przez resztę wieczoru nie powiedział prawie nic, jakby był znużony jej obecnością.

Zastanawiała się, jak spędzą ten poranek, kiedy Kitty nagle odwróciła twarz i wybuchła płaczem.

Maria dotknęła jej ramienia.

— Kitty, co się dzieje?

— Naprawdę wierzysz w to, co powiedziałaś wczoraj wieczorem?

— A co takiego powiedziałam?

— Że nie ma grzechu, którego Bóg nie mógłby wybaczyć.

— Oczywiście, że w to wierzę! A czemu pytasz?

— Bo popełniłam taki grzech! — Zasłoniła oczy dłonią. — Och, nie, nie wolno mi o tym mówić!

Maria powstrzymała się przed wygłoszeniem uwagi, że po tak prowokacyjnym wstępie Kitty trudno będzie zachować milczenie i najwyraźniej wcale nie miała takiego zamiaru. Intencje Kitty nie zawsze były jednak dla Marii jasne.

Po chwili perswazji i pokonaniu kolejnych metrów wzdłuż strumienia, Kitty wreszcie była gotowa, by zrzucić z siebie ciężar. Okazało się, że poprzedniego lata darzył ją uwielbieniem młodzieniec z Matlock, Robert Piggot, syn rzeźnika. Choć jego rodzina była zamożna, a on miał odziedziczyć rodzinne przedsięwzięcie, w żadnym wypadku nie można go było uznać za dżentelmena i Kitty poprzysięgła sobie, że afektacja nigdy nie przysłoni jej zdrowego rozsądku.

Powróciwszy jednak do Pemberley spotkała Roberta przy pierwszej wizycie w mieście i zaczęła się z nim spotykać w tajemnicy, gdy udawała się do Matlock pod pretekstem sprawunków. A co gorsza, para uległa namiętności i Kitty poznała, co to jest miłość cielesna.

Siostry przysiadły na zwalonym pniu drzewa w lesie i Kitty zaczęła snuć swą opowieść.

— Tak bardzo chciałabym za niego wyjść. — Łzy płynęły jej po policzkach. — Nie chcę być sama, nie chcę zostać starą panną! A Lidia… Lidia mi o tym powiedziała… o miłosnym akcie, o tym, jakie to przyjemne, jakich cudownych wrażeń dostarcza jej Wickham. Chwaliła się tym! A ja pomyślałam, że próżna Lidia ma coś takiego, a ja nic, tylko młodość zmarnowaną na konwersacjach i haftowaniu, na słuchaniu paplaniny matki i ciężkich westchnień ojca. Ojciec uważa mnie za głupią i myśli, że nigdy nie znajdę męża. — Kitty znów zaczęła szlochać. — Ma rację! Już żaden inny mężczyzna się ze mną nie ożeni! — Jej szloch przeszedł w atak kaszlu.

— Och, Kitty — szepnęła Maria.

— Kiedy Darcy wczoraj mówił o angielskich pannach, o mało się nie rozpłakałam. Musisz porozmawiać z ojcem, żeby pozwolił mi poślubić Roberta.

— Robert poprosił cię o rękę?

— Zrobi to. Musi. Nie wiesz, jakim jest szlachetnym człowiekiem. Choć zajmuje się handlem, jego maniery są nienaganne. Nie dbam o to, że nie jest szlachetnie urodzony.

Maria objęła Kitty ramieniem. Kitty na przemian pociągała nosem i pokasływała. Gdzieś nad nimi rozległ się grzmot, a w koronach drzew zaszumiał wiatr. Maria poczuła, jak Kitty drży. Musiała ją uspokoić i zaprowadzić z powrotem do domu. Jakże delikatna i drobna była jej siostra.

Maria nie wiedziała, co powiedzieć. Kiedyś w słusznym oburzeniu potępiłaby Kitty. Teraz jednak czuła, że drąży je ten sam lęk, bo strach Kitty przed umieraniem w samotności był jej strachem. Gdy usiłowała znaleźć jakąś odpowiedź, usłyszała uderzenia kropli deszczu o listowie w górze.

— Niemądrze postąpiłaś — rzekła w końcu, obejmując siostrę. — Ale może nie będzie aż tak źle.

Kitty zadrżała w jej ramionach i w końcu przemówiła do ramienia siostry.

— Ale czy ty jeszcze będziesz chciała ze mną rozmawiać? Co będzie, jeśli ojciec mnie odepchnie? Co ja wtedy zrobię?

Deszcz już padał, wielkie krople spadły na nie z siłą. Maria poczuła, jak jej fryzura nasiąka wodą.

— Uspokój się, ojciec nigdy by czegoś podobnego nie zrobił. Nigdy by cię nie odepchnął. Ja bym cię nigdy nie odepchnęła. Jane ani Lizzy też nie.

— A jeśli jestem przy nadziei?

Maria naciągnęła na głowę szal Kitty. Spojrzała na ciemny las ponad ramionami siostry. Coś się tam poruszało.

— Nie jesteś.

— Skąd możesz wiedzieć? Może jestem!

Las jeszcze bardziej pociemniał od deszczu. Maria nie była w stanie wypatrzyć, co się w nim czai.

— Daj spokój, musimy wracać. Weź się w garść. Porozmawiamy z Lizzy i Jane. One coś poradzą.

Błyskawica rozjaśniła leśne ciemności i Maria dostrzegła, za drzewami w odległości mniejszej niż dziesięć stóp od nich, postać ogromnego mężczyzny. Światło błyskawicy ujawniło twarz niezwykłej brzydoty: długie, cienkie, splątane czarne włosy, twarz barwy wyschłego pergaminu, czarne oczy ukryte głęboko pod grubymi brwiami. Najgorszy był jednak wyraz jego twarzy: odrażający, jakby zimny, nieokreślony głód. Wszystko to widziała przez ułamek sekundy, a potem znów nastała ciemność.

Maria gwałtownie wciągnęła powietrze i pociągnęła Kitty do siebie. Po niebie przetoczył się grzmot.

Kitty przestała płakać.

— Co się stało?

— Musimy iść. I to już.

Maria chwyciła Kitty za rękę. Lało jak z cebra, a leśna ścieżka już pokryła się błotem.

Pociągnęła Kitty w stronę domu. Kitty chyba zaczęła się skarżyć, ale Maria nie słyszała ani słowa z powodu bębniącego deszczu. Kiedy jednak spojrzała przez ramię, zobaczyła zarys grubo ciosanej postaci, która trzymała się blisko drzew, ale cicho podążała za nimi.

— Dlaczego biegniemy? — wysapała Kitty.

— Bo ktoś nas śledzi!

— Kto?

— Nie mam pojęcia!

Maria usłyszała, jak mężczyzna za nimi wychrypiał jakieś słowa:

— Halt! Bitter!

Nie dotarły jeszcze do brzegu lasu, gdy wyłoniły się przed nimi jakieś postaci, nadchodzące od strony Pemberley.

— Panna Bennet! Maria! Kitty!

Postaci okazały się być panem Darcym w towarzystwie pana Frankensteina. Darcy niósł płaszcz, który zarzucił na obie kobiety.

— Wszystko w porządku, moje drogie? — spytał pan Frankenstein.

— Dziękujemy! — wysapała Maria. — Tam ktoś jest — wskazała w kierunku ścieżki. — Jakiś mężczyzna. Śledzi nas.

Frankenstein pokonał kilka kroków ścieżką w stronę lasu.

— Kto to był? — spytał Darcy.

— Jakiś dzikus. Straszliwie brzydki — odparła Maria.

Pan Frankenstein wrócił.

— Nikogo tam nie ma.

— Widziałyśmy go!

Po niebie przemknęła kolejna błyskawica, przetoczył się grzmot.

— Jest bardzo ciemno i szaleje burza — rzekł pan Frankenstein.

— Dalej, musimy wracać do domu — oznajmił Darcy. — Przemokłyście do suchej nitki.

Panowie pomogli damom dotrzeć do Pemberley, starając się jak najlepiej chronić je przed deszczem.

Darcy poszedł po Bingleya i Clervala, którzy wyruszyli na poszukiwania w przeciwnym kierunku. Lizzy dopilnowała, by Maria i Kitty przebrały się w suchą odzież i rozgrzały się. Kitty zaczęła kaszleć coraz bardziej i Lizzy nalegała, by położyć ją do łóżka. Maria posiedziała przy Kitty, szepnęła jej do ucha, że dochowa tajemnicy i poczekała, aż siostra zaśnie. Potem zeszła na dół, by spotkać się z pozostałymi, którzy zebrali się w salonie.

— Takie przemarznięcie na pewno nie wyjdzie jej na dobre. — Jane skarciła Marię za wychodzenie na spacery przy tak niepewnej pogodzie: — Myślałam, że masz więcej rozsądku, Mario. Pan Frankenstein nalegał, by was szukać, kiedy uświadomił sobie, że poszłyście do lasu.

— Wybacz mi — odparła Maria. — Masz rację.

Niełatwe położenie, w jakim znalazła się Kitty, sprawiało, że Marii trudno było zebrać myśli. Zastanawiała się, co można by zrobić. Jeśli Kitty naprawdę była przy nadziei, nie było sposobu, żeby jej pomóc.

Maria opowiedziała historię z mężczyzną w lesie. Darcy rzekł, iż nie widział nikogo, ale dopuszczał myśl, że ktoś jednak mógł czaić się między drzewami. Pan Frankenstein najwyraźniej wolał nie wdawać się w spekulacje; stał przy wysokim oknie, patrząc na skraj lasu przez chłostany deszczem trawnik.

— Intruz był pewnie jednym z miejscowych kłusowników albo Cyganem — podsunął Darcy. — Kiedy przestanie padać, każę Mowbrayowi wziąć kilku ludzi i sprawdzić teren posiadłości. Zawiadomimy też konstabla.

— Mam nadzieję, że ta paskudna pogoda skłoni pana do zostania u nas jeszcze przez kilka dni — zwróciła się Lizzy do pana Frankensteina. — Nie ma pan żadnych niecierpiących zwłoki spraw w Matlock, nieprawdaż?

— Istotnie, nie. Ale mieliśmy jechać na północ z końcem tygodnia.

— Na pewno możemy jeszcze zostać, Victorze — wtrącił Clerval. — Twoje prace w Szkocji mogą poczekać.

Pan Frankenstein najwyraźniej toczył jakąś wewnętrzną walkę przed udzieleniem odpowiedzi.

— Nie powinniśmy narzucać naszego towarzystwa tak przemiłym gospodarzom.

— Co za nonsens — odparł Darcy. — Towarzystwo panów sprawi nam olbrzymią przyjemność.

— Dziękujemy — rzekł niepewnym tonem Frankenstein.

Maria zauważyła, że nawet gdy rozmowa przeskoczyła na inne tory, stał nadal przy oknie i patrzył. Podeszła i usiadła przy nim. Pod wpływem jakiegoś impulsu spytała cicho:

— Czy rozpoznał pan tego człowieka, którego widziałyśmy w lesie?

— Nikogo nie widziałem. A gdyby nawet ktoś tam był, skąd miałbym znać jakiegoś angielskiego włóczęgę?

— Nie sądzę, żeby to był ktoś stąd. Kiedy krzyczał za nami, były to niemieckie słowa. Może to jakiś pański rodak?

Na twarzy pana Frankensteina pojawił się wyraz zniecierpliwienia.

— Panno Bennet, nie chciałbym się z panią spierać, ale tkwi pani w błędzie. Nikogo nie widziałem w lesie.

* * *

Kitty dostała gorączki i nie opuściła łóżka przez resztę dnia. Maria siedziała przy niej, próbując ją ukoić, nie wspominając o Robercie Piggocie.

Nadal padało, gdy Maria udała się na spoczynek, do oddzielnej sypialni, którą zwykle dzieliła z Kitty. Późną nocą obudził ją odgłos otwieranych drzwi sypialni. Przyszło jej do głowy, iż to może Lizzy przyszła powiedzieć jej coś o Kitty. Ale to nie była Lizzy.

Nie krzyknęła. Patrzyła w milczeniu na ciemną postać, która weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Dogasający żar w kominku rzucał słabe światło na mężczyznę, który się do niej zbliżał.

— Panno Bennet — zawołał cicho.

Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.

— Tak, panie Frankenstein?

— Proszę nie wszczynać alarmu. Muszę z panią porozmawiać.

Wykonał dwa szybkie kroki w stronę łóżka. Na jego twarzy malowało się wzburzenie. Nigdy dotąd żaden mężczyzna, w okolicznościach choćby dalece przypominających te, nie zbliżył się tak bardzo do jej łoża. A mimo to łomotanie jej serca nie było spowodowane wyłącznie strachem.

— Cóż, proszę pana, nie jest to najlepsze miejsce na grzecznościową rozmowę — odparła. — Biorąc pod uwagę to, iż zaprzeczył pan temu, co widziałam dziś po południu, ma pan dużo szczęścia, że nie wezwę służby, by pana wyrzuciła z Pemberley.

— Ma pani rację, że mnie gani. Moje własne sumienie gani mnie tak, jak pani nigdy nie byłaby w stanie nikogo zganić i gdybym został pozbawiony wdzięcznej kompanii pani rodziny, byłaby to kara mniejsza, niż zasługuję. I obawiam się, że to, co chciałbym pani teraz powiedzieć, nie może zostać zakwalifikowane jako grzecznościowa rozmowa. — Jego sposób mówienia zmienił się, w jego szepcie pojawiła się jakaś desperacja. Czegoś od niej chciał i to bardzo.

Zaintrygowana, na przekór sobie, Maria naciągnęła szlafrok i zapaliła świecę. W skazała mu jeden z foteli przy kominku i rozdmuchała dogasający ogień. Gdy zasiadła naprzeciwko niego, rzekła:

— Proszę mówić.

— Panno Bennet, proszę ze mną nie igrać. Wie pani, dlaczego tu jestem.

— Wiem, drogi panie? Co takiego wiem?

Pochylił się, z jakąś żarliwością, zaplótłszy ręce, opierając łokcie na kolanach.

— Przyszedłem tu, by błagać panią o dochowanie mojej tajemnicy. Ujawnienie jej może mieć straszliwe konsekwencje.

— Tajemnicy?

— Związanej z człowiekiem, którego pani widziała.

— A więc jednak go pan zna!

— Pani drwina przy obiedzie upewniła mnie, że po wysłuchaniu opowieści pastora powzięła pani pewne podejrzenia. Wskrzeszanie z martwych, powiedziała pani do Clervala… a potem ta opowieść o profesorze Aldinim. Proszę nie zaprzeczać.

— Nawet nie zamierzam udawać, że wiem, o czym pan mówi.

Pan Frankenstein wstał z fotela i zaczął spacerować przed kominkiem.

— Proszę! Dostrzegłem w pani oczach wyrzut, kiedy znaleźliśmy was w lesie. Próbuję naprawić to, co zepsułem. Ale nigdy nie będę w stanie tego zrobić, jeśli sprawa się wyda.

W świetle, padającym od ognia, Maria dostrzegła ze zdumieniem łzy w jego oczach.

— Proszę mi powiedzieć, co pan zrobił.

Jej prośba przerwała tamę i popłynęła opowieść. Opowiadał, jak po śmierci matki tęsknił za nią tak bardzo, że chciał stawić czoło samej śmierci, jak studiował na uniwersytecie chemię, jak odkrył tajemnicę życia. Jak ośmielony i ogarnięty nie dzieloną z nikim obsesją stworzył człowieka z ciał ukradzionych z cmentarza i odkupionych od hien cmentarnych. Jak udało mu się, dzięki nauce, tchnąć w niego życie.

Maria słuchała, nie wiedząc, co ma sądzić o tej zdumiewającej opowieści. Brzmiało to jak majaczenia szaleńca — ale wszak widziała w lesie tę postać. Szczerość, z jaką pan Frankenstein przemawiał, łzy w jego oczach i nabrzmiały rozpaczą szept, świadczyły o tym, że to się rzeczywiście zdarzyło, przynajmniej w jego umyśle. Opowiadał, jaką odrazę odczuwał wobec swego osiągnięcia, jak porzucił potwora w nadziei, że ten umrze, a potwór z zemsty zabił jego braciszka Williama i sprawił, że winnym zbrodni uznano sługę rodziny, Justinea.

— Ale nie interweniował pan podczas procesu Justinea?

— Nikt by mi nie uwierzył.

— A ja mam panu uwierzyć?

Pan Frankenstein mówił z trudem.

— Widziała pani tego potwora. Wie pani, że takie rzeczy są możliwe. Na szali jest życie ludzkie. Przyszedłem do pani, by się ukorzyć i błagać o przebaczenie, prosząc tylko o zachowanie wszystkiego w tajemnicy.

Upadł na kolana, ukrył głowę w fałdach jej szlafroka, kurczowo go się trzymając.

Frankenstein całkowicie się mylił co do jej przypuszczeń; najwyraźniej nie był w stanie widzieć rzeczy takimi, jakimi są. Jeśli jego historia była prawdziwa, nic dziwnego, że jego osąd uległ pewnemu zaburzeniu. I oto leżał na podłodze, dygocząc, jak chłopiec błagający o wybaczenie. Nikt nigdy nie prosił jej o coś takiego.

Próbowała zachować zdrowy rozsądek.

— Na pewno człowiek, którego widziałam w lesie, był odrażający, ale wyglądał raczej na nieszczęśnika niż na kogoś groźnego.

Pan Frankenstein uniósł głowę.

— Muszę więc panią ostrzec — jego wygląd nieszczęśnika to zwykła maskarada. Proszę nie dopuścić do tego, by współczucie do niego kiedykolwiek spowodowało, że zaufa pani jego naturze. To najbardziej nikczemna istota, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. On nie ma duszy.

— Dlaczego więc nie zwróci się pan do władz, by go schwytały i postawiły przed obliczem sprawiedliwości?

— Jego nie można łatwo schwytać. Jest nieludzko silny, wytrzymały i inteligentny. Gdyby kiedyś zdarzyło się tak nieszczęśliwie, że musiałaby pani z nim rozmawiać, proszę, by nie słuchała pani tego, co mówi, gdyż jest niezwykle wymowny i szatańsko przekonujący.

— To kolejny powód, by postarać się o jego pojmanie!

— Jestem przekonany, że jedynie ja potrafię tego dokonać.

W jego oczach kryło się błaganie.

— Panno Bennet… Mario… Musi pani to zrozumieć. W pewnym sensie on jest moim synem. To ja dałem mu życie. Jego umysł jest zakotwiczony na moim.

— I wygląda na to, że pański na nim.

Zrobił zaskoczoną minę.

— Czy panią to dziwi?

— Dlaczego on za panem podąża? Czy chce pana skrzywdzić?

— Jeśli nie dam mu szczęścia, poprzysiągł wrzucić w otchłań śmierci wszystkich, których kocham.

Znów położył głowę na jej kolanach. Maria była poruszona, zgorszona, w jakiś dziwny sposób zaintrygowana. Czuła jego drżące ciało, pulsujące życiem. Odruchowo położyła dłoń na jego głowie i pogładziła go po włosach. Szlochał. Uświadomiła sobie, że on jest fizyczną istotą, żywym zwierzęciem, które niedługo — tak niedługo — także umrze. I wszystko to, co tyczyło się jego, tyczyło się i jej. Jakie to dziwne, przerażające i smutne. A mimo to w tej chwili czuła, jak cudownie jest żyć.

— Dotrzymam tajemnicy — rzekła.

Chwycił mocniej poły jej szlafroka. W świetle świecy dostrzegła, jak jego grube, ciemne włosy zwijają się w loki z dala od czoła.

— Nie jestem w stanie wręcz wypowiedzieć — rzekł cicho — jaką ulgę przyniosło mi podzielenie się brzemieniem z przyjazną duszą, która mi wybaczyła. Byłem taki samotny. Nie wiem, jak pani dziękować.

Wstał, ucałował ją w czoło i odszedł.

Maria zaczęła przechadzać się po sypialni, próbując ogarnąć to, co się stało. Człowiek, który pokonał śmierć? Potwór stworzony z martwych ciał? Takie rzeczy się nie zdarzają, ani w jej świecie, ani nawet w świecie czytanych przez nią powieści. Wróciła do łóżka i usiłowała zasnąć, ale nie zdołała. Potwór poprzysiągł zabić wszystkich, których pan Frankenstein kochał. Maria przypomniała sobie ciężar jego głowy na swoich kolanach.

Odniosła wrażenie, że w pokoju jest nieznośnie gorąco. Wstała, zdjęła koszulę i wsunęła się do łóżka i leżała, naga, słuchając deszczu dzwoniącego o okno.

* * *

Gorączka Kitty wzrosła w nocy i przed świtem Darcy posłał do Lambton po doktora. Lizzy wysłała pilny list do państwa Bennetów i siostry czuwały przy Kitty przez cały ranek, zmieniając chłodne kompresy, kładzione na czoło chorej, która oddychała z wysiłkiem.

Gdy Maria opuściła pokój chorej, pan Frankenstein zbliżył się do niej. Desperacja z poprzedniej nocy gdzieś się ulotniła.

— Jak się miewa pani siostra?

— Obawiam się, że jest poważnie chora.

— Czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo?

Maria tylko zdołała skinąć głową.

Dotknął jej ramienia i ściszył głos.

— Będę się za nią modlił, panno Bennet. Nie wiem, jak mam dziękować za współczucie, jakie mi pani okazała zeszłej nocy. Nigdy dotąd nikomu nie mówiłem…

Clerval podszedł do nich, przywitał się z Marią, zapytał o stan Kitty i zaproponował, by wrócili do hotelu w Matlock, a nie obciążali dłużej swą obecnością domostwa i rodziny. Zanim Maria zdołała zamienić z nim choć parę słów na osobności, goście odjechali.

Doktor Philips przybył wkrótce po odjeździe Clervala i Frankensteina. Zmierzył puls Kitty, dotknął jej czoła i zbadał mocz. Podał jakieś leki i wyszedł z pokoju, potrząsając głową. Jeśli gorączka nie ustąpi, powiedział, trzeba będzie upuścić krwi.

Marię trapiły wyrzuty sumienia, gdy przypomniała sobie, ile czasu poświęciła w nocy panu Frankensteinowi, a jak niewiele poświęciła go Kitty. Spędziła więc całą noc w pokoju siostry. Tej nocy, gdy Jane udała się na spoczynek, a Lizzy zasnęła w fotelu, Maria nadal tkwiła na posterunku, dzierżąc rozpaloną dłoń siostry. Nad tyloma sprawami powinna się zastanowić. Jeśli Kitty była rzeczywiście przy nadziei, czy należało powiedzieć o tym doktorowi? Jednak nawet czuwając przy łożu Kitty powracała myślami do dotyku ust pana Frankensteina na czole.

W środku nocy Kitty ocknęła się, budząc Marię z drzemki. Próbowała podnieść głowę z poduszki, ale była za słaba.

— Mario — szepnęła. — Musisz posłać po Roberta. Musimy się pobrać. Natychmiast.

Maria spojrzała na drugą stronę pokoju, na Lizzy. Nadal spała.

— Obiecaj mi — rzekła Kitty. Miała tak wielkie i ciemne oczy.

— Obiecuję — odparła Maria.

— Naszykuj mi suknię ślubną — szeptała Kitty. — Ale nie mów nic Lizzy.

Lizzy obudziła się, podeszła do łóżka Kitty i dotknęła jej czoła.

— Jest cała rozpalona. Sprowadź doktora Philipsa.

Maria przyprowadziła doktora, a gdy wszedł do pokoju chorej, zaczęła się zastanawiać, jak powinna postąpić. Kitty niewątpliwie nie była przy zdrowych zmysłach. Jej prośba była sprzeczna zarówno ze zdrowym rozsądkiem, jak i przyzwoitością. Jeśli Maria pośle umyślnego po Roberta, jeśli nawet każe mu poprzysiąc milczenie, wkrótce będzie gadać o tym cała służba, a potem całe miasto.

Takie dylematy nie zwykły zaprzątać Marii głowy, ku podbudowie moralnej wszystkich, od chwili, gdy ukończyła szesnaście lat. Pobiegła do swego pokoju i wyjęła papier i pióro:

Piszę ten list by poinformować Pana, że ktoś, kogo Pan kocha, zamieszkały w Pemberley House, jest poważnie chory i prosi, by pan przybył. Zwykła ludzka życzliwość, której, jak sadzę z opisu, Panu nie brak, oraz obowiązek, jaki nałożyło na Pana jego postępowanie, upewniają mnie, że możemy się Pana spodziewać przed świtem.

Panna Maria Bennet

Zapieczętowała list i posłała natychmiast umyślnego z poleceniem, by wręczył list do rąk własnych panu Robertowi Piggotowi, synowi rzeźnika z Matlock.

Doktor Philips upuścił Kitty krew, ale żadna poprawa nie nastąpiła. Kitty nie odzyskała przytomności przez noc. Maria czekała. Umyślny powrócił o szóstej rano, sam, zapewniając Marię, że oddał list panu Robertowi. Maria podziękowała mu. Robert nie pojawił się. O ósmej rano Darcy posłał po pastora. O wpół do dziesiątej Kitty zmarła.

Wieczorem tego samego dnia przybyli państwo Bennet, a dzień później Lidia i Wickham — po raz pierwszy od dnia, gdy zostali spowinowaceni, Darcy wpuścił Wickhama w progi Pemberley. Pośród rozpaczającej rodziny Maria czuła się zagubiona. Jane i Lizzy wspierały się nawzajem w smutku. Darcy i Bingley prowadzili po cichu poważne rozmowy. Wickham i Lidia, która roztyła się po urodzeniu trójki dzieci, nie byli w stanie wymienić między sobą jednego słowa bez dogryzania sobie, ale w swej głupocie potrafili zjednoczyć się całkowicie. Żal pani Bennet był nieukojony, a ilość i jakość jej rozpaczy przewyższał tylko stopień, w jakim chciała panować nad każdym szczegółem pogrzebu Kitty. Przeprowadzono długą debatę na temat miejsca jej pochówku. Kiedy ktoś przypomniał, że ich kuzyn, pan Collins, w końcu odziedziczy ich dom w Hertfordshire, pani Bennet popadła w rozpacz: kto będzie się opiekował grobem Kitty, kiedy jej zabraknie? Pan Bennet podsunął, że Kitty powinna zostać pochowana na cmentarzu w Lambton, niedaleko Pemberley, gdzie jej grób mogliby odwiedzać także Jane i Bingley. Gdy jednak pan Darcy zaoferował rodzinną kryptę w Pemberley, problem szybko rozwiązano, zaspokajając zarówno potrzeby czułych serc, jak i próżność.

Choć dla Marii nie było to żadną niespodzianką, ciężko było jej patrzeć, jak nawet w najtrudniejszych chwilach życia jej siostry i rodzice ujawniają swą prawdziwą naturę. Paradoksalnie nie wzbudziło to w niej niechęci. Rodzina spędzała czas wspólnie, co się nie zdarzało od lat, i Maria uświadomiła sobie, że to się będzie zdarzać już wyłącznie przy takich smutnych okazjach. Ojciec posiwiał i był milczący jak nigdy, a w dniu pogrzebu nawet matka zdołała powstrzymać szlochy i okrzyki na czas na tyle długi, by ukazać twarz pobrużdżoną najszczerszym smutkiem i ciężarem wieku, którego Maria nigdy dotąd nie widziała.

Wieczorem, w dniu, gdy złożono Kitty do grobu, Maria siedziała do późna z Jane, Lizzy i Lidią. Piły maderę, a Lidia opowiadała głupie historyjki z czasów, kiedy to ona i Kitty flirtowały z żołnierzami z pułku. Maria udała się na spoczynek późno, czując, jak w głowie szumi jej od wina, śmiechu i łez. Leżała, nie mogąc zasnąć, księżyc świecił na kapę przez otwarte okno, a powietrze niosło zapach świeżej ziemi i szum drzew znad jeziora. W końcu zapadła w sen bez marzeń sennych. Późną nocą obudziło ją szczekanie psów w psiarni. Świadomość odpłynęła jednak i Maria znów zasnęła.

Rankiem odkryto, że ktoś włamał się do krypty i skradł ciało Kitty.

* * *

Maria powiedziała stajennemu, że pan Bennet poprosił ją o zrobienie jakichś sprawunków u aptekarza w Lambton, prosi więc o przygotowanie dwukółki. Potem, gdy cały dom pogrążony był w chaosie i rodzina pocieszała panią Bennet, pojechała do Matlock. Stajenny dał jej najlepszego konia ze stajni pana Darcy’ego; zwierzę było spokojne i szybkie, Maria dotarła więc do Matlock w godzinę, mimo niewielkiego doświadczenia w powożeniu.

Przez cały czas, choć letni poranek był piękny, i mijała urocze krajobrazy doliny rzeki Derwent, nie mogła otrząsnąć się z ponurych wspomnień — wśród nich przewijała się wizja dostrzeżonego w lesie potwora Frankensteina.

Przybywszy do Matlock pospieszyła do hotelu „Old Bath” i zapytała o pana Frankensteina. Konsjerż powiedział, że nie widział pana Frankensteina od obiadu, który miał miejsce poprzedniego wieczora, ale rankiem pan Clerval powiedział, że jeszcze tego dnia panowie zamierzają opuścić Matlock. Zostawiła list, prosząc pana Frankensteina, by spotkał się z nią w gospodzie, jeśli wróci, po czym udała się do sklepu rzeźnika.

Maria była już tam kiedyś raz, z Lizzy, kilka lat wcześniej. W sklepie aż roiło się od służby nabywającej mięso na pieczeń baranią i szynkę na wieczorny posiłek. Za ladą pan Piggot senior zajęty był rąbaniem czegoś na rzeźnickim pniu, ale młodą kobietę obsługiwał wysoki, młody człowiek o gęstych, kręconych, brązowych włosach i zielonych oczach. Flirtował ze służącą, gdy niósł na ramieniu ciężką paczkę, obwiązaną brązowym papierem, do powozu.

Wracając do sklepu dostrzegł stojącą samotnie Marię. Przyjrzał jej się uważnie, nim do niej podszedł.

— Czym mogę służyć, panienko?

— Przypuszczam, że znał pan moją siostrę.

Jego uśmiech zgasł.

— Panna Maria Bennet.

— Tak, to ja.

Młody człowiek przyglądał się uważnie swoim butom.

— Tak mi przykro z powodu tego, co przytrafiło się pannie Katarzynie.

Ale nie na tyle przykro, żeby pojawić się przy jej łożu śmierci, pomyślała Maria. Powstrzymała się jednak przed czynieniem mu wyrzutów.

— Nie zauważyłam pana na pogrzebie. Przyszło mi do głowy, że natura waszych stosunków sprawiła, iż woli pan opłakiwać ją w samotności, przy jej grobie. Był pan tam?

Widać było, że czuje się jeszcze bardziej skrępowany.

— Nie. Miałem robotę. Mój ojciec…

Maria pomyślała, że widziała już dość, by móc ocenić jego zaangażowanie. Nie był to człowiek, który byłby w stanie zbezcześcić grób, z rozpaczy lub z innego powodu. Dystans, jaki istniał między tym małomiasteczkowym uwodzicielem — przystojnym, beztroskim, obojętnym — a bohaterem, którego wychwalała siostra, sprawił, że Maria poczuła jeszcze głębsze współczucie wobec zmarłej siostry. Jakże musiała być zdesperowana. Jakże żałosna.

A Robert Piggot plątał się w wyjaśnieniach, jąkając się. Maria odwróciła się i wyszła.

Udała się z powrotem do gospody, gdzie zostawiła dwukółkę. Oberżysta zaprowadził ją do małego salonu dla pań, oddzielonego od baru szklanym przepierzeniem. Zamówiła herbatę i przez okno o wielu małych szybkach patrzyła na ludzi przechadzających się po ulicy i po dziedzińcu, wozaków z platformami zaprzężonymi w perszerony, pasażerów czekających na następny dyliżans do Manchesteru, a wewnątrz — na trwoniących czas przy stołach z kuflami piwa w dłoniach. Na rozświetlonej słońcem ulicy młody pucybut zachęcał podróżnych do skorzystania ze swoich usług, ale większość nie zwracała na niego uwagi. Wszyscy ci ludzie żyli własnym życiem, nie poświęcając nawet myśli Marii czy jej zmarłej siostrze. Marii przyszło do głowy, że powinna wrócić i zająć się matką, ale na samą myśl o tym poczuła chłód w sercu. Jak Kitty mogła zostawić ją samą? Poczuła, że jest bliska rozpaczy. Patrzyła przez okno, jak dwóch wozaków usiłuje władować na wóz wielki, kanciasty kufer, aż nagle mężczyzna, który wydawał im polecenia, wyszedł zza pary koni i dostrzegła, że to pan Frankenstein. Wstała natychmiast i wybiegła na dziedziniec gospody. Podbiegła na długość ramienia, gdy ją zauważył.

— Panna Bennet!

— Pan Frankenstein! Tak się cieszę, że pana znalazłam. Bałam się, że już wyjechał pan z Matlock. Możemy gdzieś porozmawiać na osobności?

Wyglądał na zmieszanego.

— Tak, oczywiście — odparł i zwrócił się do wozaków: — Poczekajcie tu, jak skończycie ładować moje rzeczy.

— To niezbyt dobre miejsce do rozmowy — rzekł do niej pan Frankenstein. — Widziałem tu niedaleko kościół. Może tam zajdziemy.

Poprowadził Marię ulicą do kościoła Św. Egidiusza. Wkroczyli do ogrodu probostwa. W pewnej odległości popołudniowe słońce przebijało się przez katedrę chmur i świeciło na Wzgórza Abrahama.

— Czy słyszał pan o tym, co się stało?

— Słyszałem smutne wieści o śmierci pani siostry. Zamierzałem do pani napisać i złożyć jej najszczersze kondolencje przy pierwszej okazji. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

— Pański potwór! Potwór, którego pan stworzył…

— Prosiłem panią o zachowanie tego w tajemnicy.

— I dotrzymałam słowa. Przynajmniej jak dotąd. Ale on skradł ciało Kitty.

Stał z rękami założonymi na plecach, patrząc jej prosto w oczy.

— Zdumiewa mnie pani. Cóż doprowadziło ją do tak niezwykłego wniosku?

Poczuła się dotknięta jego reakcją. Czyż był to ten sam człowiek, który szlochał w jej sypialni?

— A któż inny mógłby zrobić coś takiego?

— Ale dlaczego? Wrogość potwora jest skierowana wyłącznie na mnie. Inni mogą ściągnąć na siebie jego gniew tylko wtedy, gdy są mi drodzy.

— Tej nocy przyszedł pan błagać mnie o zrozumienie, bo bał się pan, że wiem, iż to potwór był winien zbezczeszczenia grobu tej panny z miasta. Dlaczego śledził Kitty i mnie w lesie? To nie może być przypadek.

— Jeśli nawet istotnie potwór skradł ciało pani siostry, nie jestem w stanie wymyślić żadnego powodu, dla którego miałby to zrobić, czy w ogóle żadnego, dla którego zrobiłaby to osoba znająca bojaźń bożą. Wie pani, że moim celem jest wyeliminowanie potwora ze świata ludzi i zapewniam panią, iż nie spocznę, póki tego nie dokonam. Najlepiej byłoby, gdyby pani i pani rodzina zwróciła teraz myśli ku innym sprawom.

Dotknął pędu bluszczu, wspinającego się po murze ogrodu, zerwał zielony liść i obracał go w palcach. Nie rozumiała go. Przedtem sądziła, że jest człowiekiem wrażliwym, którego serce jest w stanie przejawiać jakieś uczucia. Jego zaprzeczenia podsunęły jej możliwość, o której bała się nawet myśleć.

— Drogi panie, to mnie nie satysfakcjonuje. Odnoszę wrażenie, że próbuje pan coś przede mną ukryć. Powiedział pan o wielkiej rozpaczy, jakiej pan doznał, gdy zmarła pańska matka, o tym, jak to pchnęło pana do badań naukowych. Jeśli, jak sam pan twierdzi, odkrył pan tajemnicę życia, czy mógłby pan — czy nie spróbowałby pan przywrócić nam Kitty? Może strach przed porażką, czy też bojaźń przed sprzeniewierzeniem się woli bożej skłoniły pana do działania w tajemnicy? Jeśli tak, proszę nie ukrywać przede mną prawdy. Nie jestem małą dziewczynką.

Wypuścił liść z palców. Ujął ją za ramiona i spojrzał jej prosto w oczy.

— Przykro mi, Mario. Przywrócenie do życia pani siostry nie leży w moich możliwościach. Bezduszny stwór, którego przywróciłem do życia, nie ma nic wspólnego z człowiekiem, którego ciała użyłem. Pani siostra odeszła po swoją nagrodę w niebie. Nic — naprawdę nic jej nam nie wróci.

— Więc nie wiedział pan o kradzieży ciała?

— W tej sprawie nie jestem w stanie zaoferować pani ani pani rodzinie żadnej pociechy.

— Mojej matki i mojego ojca nic nie pocieszy.

— W takim razie muszą szukać ukojenia w pamięci o tym, jaka pani siostra była za życia. Jak ja musiałem czynić po śmierci mojego ukochanego brata Williama oraz zniesławionego i znieważonego Justine’a. Proszę, wracajmy do gospody.

Maria wybuchła płaczem. Przytulił ją i szlochała wsparta o jego pierś. W końcu opanowała się, pozwoliła, by ujął ją pod ramię i ruszyli wolno główną ulicą Matlock w stronę gospody. Wiedziała, że kiedy tam dotrą, pan Frankenstein odjedzie. Ciepły dotyk jego dłoni sprawiał, że była bliska błagania go, by został, a jeszcze lepiej — by zabrał ją ze sobą.

Weszli na ruchliwy dziedziniec. Wóz stał z boku, a Maria dostrzegła wozaków w barze. Pan Frankenstein, poruszony, zganił ich:

— Chyba wam mówiłem, że te kufry należy trzymać w cieniu.

Starszy z dwóch mężczyzn odstawił kufel i wstał.

— Wybaczcie, panie, zaraz tego dopilnuję.

— Zróbcie to natychmiast.

Gdy pan Frankenstein mówił, wieczorny dyliżans zajechał pod gospodę i rozpoczęły się przygotowania do odjazdu.

— A więc pan i pan Clerval odjeżdżacie dziś? — spytała Maria.

— Tak. Gdy tylko Henry przybędzie z „Old Bath”, jedziemy dyliżansem do Krainy Jezior. A stamtąd do Szkocji.

— Podobno jest tam pięknie.

— Obawiam się, że niewiele z tego piękna zobaczę. Noszę brzemię wielkiego występku i nie spocznę, dopóki nie przywrócę właściwego porządku rzeczy.

Poczuła, że zaraz wybuchnie, jeśli nie przemówi do niego z głębi serca.

— Victorze, czy jeszcze kiedyś pana zobaczę?

Unikał jej spojrzenia.

— Obawiam się, panno Bennet, że to mało prawdopodobne. Mój podstawowy cel to usunięcie zbrodniczego potwora ze świata ludzi. Dopiero gdy tego dokonam, mam nadzieję powrócić do domu i poślubić moją narzeczoną, Elżbietę.

Maria odwróciła wzrok. Młoda matka poprawiała synkowi kołnierzyk przed wsadzeniem go do dyliżansu.

— Ach, tak. Jest pan zaręczony. Byłabym zapomniała.

Frankenstein uścisnął jej dłoń.

— Panno Bennet, proszę mi wybaczyć swobodę, jakiej się przy pani dopuszczam. Ofiarowała mi pani więcej przyjaźni, niż na to zasługuję. Życzę, by znalazła pani towarzysza, którego pani poszukuje, i żyła dalej w szczęściu. Teraz jednak muszę już iść.

— Z Bogiem, drogi panie.

Zwinęła odzianą w rękawiczkę dłoń w pięść.

Ukłonił się głęboko i pospieszył, by zamienić kilka słów z wozakami. Henry Clerval przybył akurat w chwili, gdy mężczyźni wspięli się na wóz i ruszyli. Clerval, zaskoczony widokiem Marii, przywitał ją serdecznie. Wyraził smutek z powodu śmierci jej siostry i prosił o przekazanie kondolencji całej rodzinie. Dziesięć minut później dwaj mężczyźni wsiedli do dyliżansu, który opuścił dziedziniec gospody i znikł gdzieś daleko na głównej ulicy Matlock.

Maria stała na dziedzińcu gospody. Czuła, że nie jest w stanie wrócić do Pemberley i stanąć twarzą w twarz z rodziną i matczyną histerią. Wróciła do gospody, poprosiła oberżystę o zaprowadzenie do salonu dla pań i zamówiła butelkę porto.

* * *

Słońce wisiało nisko i na dziedzińcu gospody kładły się cienie. Z Nottingham przywieziono wieczorne gazety. Chłopiec na posyłki zapalił latarnie. Maria jednak nie odchodziła. Na zewnętrz, na bruku, pucybut siedział w gęstniejącym mroku, obejmując ramionami kolana i przyciskając je do piersi. Wsłuchiwała się w stukot końskich kopyt o bruk. Oberżysta był zatroskany. Gdy poprosiła o drugą butelkę, zaproponował, że może pośle po kogoś z jej rodziny, kto zabrałby ją do domu.

— Nie znacie mojej rodziny, człowieku — odparła.

— Tak, panienko. Myślałem tylko…

— Jeszcze jedną butelkę porto poproszę. A potem proszę zostawić mnie w spokoju.

— Tak, panienko.

Odszedł. A ona tkwiła w postanowieniu, by się upić. Ileż to razy roztropnie ostrzegała przed takim zachowaniem u młodych panien? Cnota jest nagrodę sama w sobie. Miała dictum na każdą okazję i do znudzenia powtarzała je, zamiast myśleć. Pokażcie mi kłamcę, a pokażę wam złodzieja. Pobieraj się w pośpiechu, żałuj w spokoju. Ludzie powinni być tym, czym się wydają.

Nie miała złudzeń i nie sądziła, że jej obecne niewłaściwe zachowanie cokolwiek zmieni. Może Bingley albo Darcy wyruszyli, by szukać jej w Lambton. Pewnie za godzinę czy dwie wyruszy do Pemberley, gdzie dostanie burę od matki za zafundowanie rodzinie niespokojnego wieczora, a Lizzy będzie ją ostrzegać przed zagrożeniami dla jej reputacji. Lidia może nawet spyta, choć nie będzie ani trochę w to wierzyć, czy miała schadzkę z jakimś mężczyzną. Strata Kitty sprawi, że wszyscy szybko zapomną o nierozważnym postępowaniu Marii, tak żałosnym. I wkrótce wszystko będzie tak, jak dawniej, z wyjątkiem tego, że Kitty nie żyje, a Maria — tak. Ale nawet to stopniowo zblednie. Cień śmierci Kitty będzie się unosił nad rodziną przez jakiś czas, wątpiła jednak, czy zmieni się coś istotnego.

Pochyliła się nad kieliszkiem, po czym uniosła wzrok i zauważyła, w pustym już barze, mężczyznę siedzącego przy stole najbardziej oddalonym od światła lamp. Wielki mężczyzna, w prostym ubraniu, z kapturem na głowie i twarzą ukrytą w cieniu. Na stole przed nim stał kufel z piwem i leżało parę miedziaków. Maria wstała, przeszła z salonu do baru i ruszyła w jego stronę.

Uniósł twarz i słabe światło lampy z sufitu padło nad jego czarne oczy, schowane pod grubymi brwiami. Był straszliwie odrażający.

— Czy mogę usiąść obok pana? — spytała. Czuła, jak kręci jej się w głowie.

— Może pani usiąść, gdzie się pani żywnie podoba.

Głos miał głęboki, ale stłumiony, jakby nie mógł mówić głośno; był to nieomal szept.

Usiadła, drżąc lekko. Jego ręce i nadgarstki, spoczywające na stole, otaczały strzępy podniszczonych rękawów płaszcza. Skórę miał barwy żółtobrązowej, a paznokcie jaskrawo białe. Nie poruszał się.

— Jakąż to ma pani do mnie sprawę?

— Mam do pana najbardziej potworną sprawę. — Maria próbowała spojrzeć mu w oczy, ale nie wytrzymywała jego spojrzenia. — Chcę wiedzieć, dlaczego zbezcześcił pan grób mojej siostry, dlaczego ukradł pan jej ciało i co pan z nim zrobił.

— Powinna pani raczej spytać Victora. Nie wyjaśnił pani wszystkiego?

— Pan Frankenstein wyjaśnił mi kim — czym — pan jest. Nie wiedział, co się stało z moją siostrą.

Na cienkich wargach wykwitł sardoniczny uśmiech.

— Biedny Victor. Wszystkie jego plany wzięły w łeb. Victor nie wie, czym jestem. Nie może wiedzieć, bez względu na to, jakie wysiłki podejmowałem, by go wyszkolić. Ale wie, co się stało i co się stanie z pani siostrą. — Potwór zatknął swe grube, czarne włosy za ucho — niespodziewany, odruchowy gest, który sprawił, że po raz pierwszy wydał jej się całkowicie ludzki. Naciągnął mocniej kaptur na twarz.

— Proszę mi więc powiedzieć.

— A której odpowiedzi pani chce? Czym jestem czy co się stało z pani siostrą?

— Najpierw proszę mi powiedzieć, coś się stało z… z Kitty.

— Victor włamał się do krypty i skradł jej ciało. Podjął wszelkie starania, by go nie uszkodzić. Umył je rozcieńczonym kwasem karbolowym i zastąpił krew chemiczną mieszaniną własnego pomysłu. Poskładane idealnie zmieściło się w cedrowym kufrze uszczelnionym smołą i w tej chwili jest przewożone do Szkocji. Widziała pani, jak odjeżdża, godzinę temu.

Maria poczuła, jak jej zmysły buntują się. Ukryła twarz w dłoniach. Potwór siedział w milczeniu. Wreszcie, nie unosząc głowy, zdołała powiedzieć:

— Victor ostrzegał mnie, że jest pan kłamcą. Dlaczego miałabym panu wierzyć?

— Nie ma pani żadnego powodu, by mi wierzyć.

— To pan ją zabrał!

— Nie zawahałbym się ani trochę, gdybym miał taki zamiar, ale to nie ja to uczyniłem, panno Bennet. Nie zaprzeczam, że miałem w tym pewien interes. Jak już powiedziałem, Victor to zrobił, na moje polecenie.

— Na pańskie polecenie? Po co?

— Kitty — czy może raczej nie tyle Kitty, co jej doczesne szczątki — zostanie moją żoną.

— Pańską żoną! To straszne! Potworne!

— Potworne.

Nagle, z nadnaturalną szybkością, jego ręka wystrzeliła i chwyciła nadgarstek Marii.

Maria chciała zawołać o pomoc, ale bar był pusty, a oberżystę sama odesłała. Chwyt nie był jednak brutałny. Jego dłoń była ciepła, pulsująca życiem.

— Proszę na mnie spojrzeć — rzekł i odsunął kaptur drugą ręką.

Wzięła głęboki oddech i spojrzała.

Miał szlachetne czoło, wysoko umieszczone kości policzkowe, mocno zarysowany podbródek i szeroko rozstawione oczy — to wszystko czyniłoby go przystojnym, mimo blizn i wysuszonej, żółtej skóry, gdyby nie wyraz jego twarzy. Jego brzydota nie była kwestią braku proporcji — czy raczej brak proporcji nie był widoczny w jego rysach. Podobnie jak jego stłumiony głos, wjego twarzy było coś przygaszonego, jakby wszystko było ukryte, widoczne tylko w ustach, czasem drgnięciu policzka czy wargi. Każdy najmniejszy ruch zdradzał ożywienie. Chaotyczną chorobliwość, ale była w tym energia. Była to istota, która nigdy nie nauczyła się przebywać w cywilizowanym towarzystwie, którą rzucono prosto w dorosłość z namiętnościami zranionego chłopca. Strach, odraza, gniew. Pożądanie.

Siła tęsknoty i wściekłości sprawiała, że jego twarz wyglądała na skurczoną.

— Proszę mnie puścić — wyszeptała.

Puścił jej nadgarstek i rzekł z gorzką satysfakcją:

— Sama pani widzi. Jeśli to, czego się domagam, jest nie do pojęcia, to dlatego, że wasz gatunek nie zrobił nic, by pojąć, czym jestem. Kiedyś żywiłem fałszywą nadzieję, że spotkam istotę, która pokocha mnie za zalety, jakie byłem w stanie zaprezentować. A teraz jestem całkowicie sam. Gorzej niż głodujący rozbitek na bezludnej wyspie. Nie mam braci, sióstr, rodziców. Mam tylko Victora, który, jak wielu ojców, odrzucił mnie w chwili, gdy po raz pierwszy wciągnąłem powietrze do płuc. Więc poleciłem mu, by zrobił mi żonę z pani siostry, bo w przeciwnym razie on i wszyscy, których kocha, zginą z mojej ręki.

— Nie. Nie wierzę, by popełnił coś aż tak wstrętnego.

— Nie miał wyboru. Jest moim niewolnikiem.

— Sumienie by mu nie pozwoliło, nawet za cenę życia.

— Ma pani zbyt wysokie o nim mniemanie. Jak wy wszyscy. On nie myśli. Przez ostatnie trzy lata nie zauważyłem, żeby działał inaczej niż pod wpływem impulsu. Coś takiego dostrzegam u was wszystkich.

Maria cofnęła się, próbując pojąć te potworności. Jej siostra zostanie ożywiona, tylko po to, by trafić w ręce tego demona. Tylko czy to jeszcze będzie jej siostra, czy jakaś inna wzburzona, głodna istota, jak on?

Udało jej się jednak zachować resztki sceptycyzmu. Zachowanie potwora nie zdradzało pobytu w odosobnieniu, o którym wspominał.

— Zdumiewa mnie, w jakim stopniu opanował pan język — rzekła. — Nie udałoby się to panu bez pomocy nauczycieli.

— Och, miałem wielu nauczycieli — mruknął żałośnie potwór. — Można powiedzieć, że od chwili, gdy otwarłem oczy, cała ludzkość była moją klasą szkolną. A jednak tyle jeszcze mi zostało do nauczenia. Jest tyle słów, których znaczenia nie doświadczyłem. Na przykład: „szczęśliwy”. Victor ma uczynić mnie szczęśliwym. Czy sądzi pani, że mu się to uda?

Maria pomyślała o panu Frankensteinie. Czy zdoła usatysfakcjonować potwora?

— Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał taką moc, by uczynić drugą osobę szczęśliwą.

— Drwi pani ze mnie. Każde stworzenie ma kogoś do pary, z wyjątkiem mnie. Ja nie mam nikogo.

Jego użalanie się nad sobą sprawiło, że wzdrygnęła się z odrazą. Przestała odczuwać strach.

— Zbyt wielkie znaczenie przypisuje pan posiadaniu kogoś do pary.

— Czemu? Nie wie pani nic o tym, co przeżyłem.

— Sądzi pan, że sam fakt istnienia samicy pańskiego gatunku wystarczy, by pana chciała? — zaśmiała się Maria. — Proszę poczekać, aż ktoś, o kim pan myślał, że został dla pana stworzony, odrzuci pana z najbanalniejszych powodów.

Po twarzy potwora przemknął cień.

— Nic takiego się nie zdarzy.

— Zdarza się częściej niż pan sądzi.

— Samica, którą Victor dla mnie stworzy, nie będzie mieć innej pary poza mną.

— To nigdy nie było wystarczającą przyczyną, by nie doszło do odrzucenia. A jeśli pana przyjmie, dopiero wtedy zacznie się pan uczyć.

— Czego uczyć?

— Nauczy się pan zadawać nowe pytanie: czy lepiej żyć samotnie, czy z kimś tragicznie niedopasowanym.

Jak Lidia i Wickham, pomyślała Maria. Jak Collins i jego biedna żona Charlotta. Jak jej rodzice.

Przez twarz potwora przetoczył się spazm sprzecznych uczuć. Jego głos nabrał mocy.

— Proszę ze mną nie igrać. Nie jestem pani zabawką.

— Nie jest pan. Ale szuka pan zabawki dla siebie.

Potwór najwyraźniej nie był przyzwyczajony do tego, by z niego drwiono.

— Nie wolno pani tak mówić!

Rzucił się do przodu, tak niezgrabnie, tak nagle, że przewrócił stół. Kufel spadł na Marię, oblewając ją piwem. Upadła na plecy.

Oberżysta wpadł do baru z dwoma innymi mężczyznami. Zobaczył, co się stało i podbiegł do nich.

— Tutaj! Zostaw ją! — krzyknął.

Jeden z mężczyzn chwycił potwora za rękę. Stwór z rykiem cisnął nim jak starym płaszczem. Kaptur opadł mu do tyłu. Mężczyźni z przerażeniem spojrzeli na jego twarz. Wzrok potwora na krótko spotkał się ze wzrokiem Marii, po czym stwór z nadludzką prędkością obrócił się i wybiegł.

Mężczyźni usiłowali się jakoś ogarnąć. Ten, którym potwór cisnął o ścianę, miał złamaną rękę. Oberżysta pomógł Marii wstać.

— Nic się pani nie stało, panienko?

Maria poczuła zawrót głowy. Czy nic się nie stało? O czym on mówi?

— Chyba nie — odparła.


Gdy Maria wróciła do Pemberley, późną nocą, cały dom był jeszcze na nogach z powodu jej nieobecności. Bingley i Darcy byli w Lambton i przez cały wieczór przeszukiwali drogi i las wzdłuż nich. Pani Bennet znalazła się w łóżku z przekonaniem, że w jednym tygodniu straciła dwie córki. Wickham potępiał kiepską orientację Marii, Lidia zaczęła jej bronić i skończyło się kłótnią na temat niskich dochodów Wickhama i braku talentów pedagogicznych u Lidii. Pan Bennet zamknął się w bibliotece.

Maria powiedziała im tylko tyle, że była w Matlock. Nie tłumaczyła się, nie przepraszała. Przez jakiś czas w miasteczku gadano o jej starciu z olbrzymem, pojawiły się też plotki o Robercie Piggocie, synu rzeźnika i tajemniczym zbezczeszczeniu grobu Kitty — ale Maria nie była miejscowa, nic więcej zatem się już nie wydarzyło, a plotki ucichły.

Zimą Maria znalazła w gazecie z Nottingham taką historię:

Przerażające wydarzenia w Szkocji

Jak donosi nasz korespondent z północy, na początku listopada na plaży niedaleko położonego daleko na północy miasta Thurso znaleziono ciało młodego cudzoziemca, pana Henry’ego Clervala. Ciało było jeszcze ciepłe i nosiło ślady uduszenia. Innego cudzoziemca, pana Victora Frankstone’a; zatrzymano w areszcie na dwa miesiące i oskarżono o morderstwo. Po przeprowadzonym śledztwie sędzia pokoju, pan Kirwan, orzekł, że pan Frankstone przebywał na Orkadach, gdy popełniono tę zbrodnię. Podejrzany został zwolniony z aresztu i oddany pod opiekę ojca; przypuszczamy, że powrócił do swej ojczyzny na kontynencie.

Miesiąc po zamknięciu tej sprawy rzeka Thurso wyrzuciła na brzeg kosz, obciążony kamieniami, z ciałem młodej kobiety. Tożsamość kobiety pozostaje nieznana, podobnie jak osoba jej mordercy, przypuszcza się jednak, że nieszczęsna zginęła z rąk tej samej osoby lub osób, które są winne śmierci pana Clervala. Ciało kobiety pogrzebano po chrześcijańsku na cmentarzu kościelnym w Thurso. Wydarzenia te wstrząsnęły miastem, którego mieszkańcy modlą się do Boga, by zachował ich ode złego.

Och, Victorze, pomyślała Maria. Przypomniała sobie dotyk jego ręki, opartej na jej kolanie, przez fałdy szlafroka. Teraz wrócił do Szwajcarii i pewnie poślubi swoją Elżbietę. Miała nadzieję, że wobec żony będzie bardziej uczciwy niż wobec niej, ale los Clervala nie wróżył dobrze. A potwór nadal nie miał nikogo do pary.

Złożyła gazetę i schowała ją do szuflady biurka, gdzie trzymała egzemplarz „Historii naturalnej ptaków, napisanej ku uciesze i nauce dzieci” Samuela Galtona i „Młodzieńcze anegdoty” Priscilli Wakefield, i skamieniałego trylobita, i papierowy wachlarz z pierwszego balu, na którym była, i wieniec suszonych kwiatów, który rzucił jej z drzewa chłopiec bawiący się na błoniach w Meryton, gdy miała dziewięć lat.

Po śmierci rodziców Maria zamieszkała z Lizzy i Darcym w Pemberton do końca swoich dni. Pisała pod pseudonimem spekulacje filozoficzne i wysyłała wiele listów do londyńskich gazet. Ciocia Maria, jak ją nazywano w domu, zasłynęła życzliwością wobec Williama, jego żony i dzieci. Dzieci trochę droczyły się z Marią z powodu jej krótkowzroczności, namiętności do książek i gry na pianinie. Jednak jak na kobietę, która miała tak niewielkie doświadczenie życiowe, i której duszy chyba nigdy nie nawiedziła namiętność, cieszyła się przynajmniej szacunkiem z powodu swej wiedzy, opanowania i mądrych porad związanych ze sprawami serca.


Przełożyła Jolanta Pers

Загрузка...