ROZDZIAŁ JEDENASTY O KATAKLIZMACH, PREZENTACH, METODYCE NAUCZANIA ORAZ NIEWCZESNYCH WYBRYKACH CZERWONEGO SŁOŃCA

Biologowie opracowywali komunikat o swych osiągnięciach, a Max ślęczał przy radiostacji dalekiego zasięgu i usiłował nawiązać łączność z Orfą.

— Rozmawiać od biedy można — komunikował co pewien czas. — Za jakość przesłanych informacji nie ręczę jednak. Zakłócenia są tak silne, że chyba trzeba będzie kodować wiadomości i przesyłać je wielokrotnie.

— Poczekaj do zmroku — poradził mu Har, ściągając kombinezon. — Na razie mamy do przedyskutowania nasze spostrzeżenia. Trzeba to wszystko jakoś ująć.

Adam, który skończył swój raport, zbliżył się do przybyłych i zaczął wypytywać o szczegóły. Po chwili dołączyła Wera i w piątkę przeglądali teraz filmy i nagrania. Har wspomagany przez Ewę i Teda opowiedział pokrótce o plonie ostatnich dwóch dni.

— Podsumujmy zatem! — powiedział Adam, sadowiąc się w fotelu. — Z jednej strony, brak oznak cywilizacji technicznej, zagospodarowania planety i tak dalej. Mieszkańcy żyją w dżungli, nie są jednak na tak niskim poziomie umysłowym, jak wynikałoby z ich trybu życia. Poza tym mają niespodziewanie wysoko ukształtowany zmysł estetyki i poczucie ostrożności wobec nieznanych im istot… Z drugiej strony, znajdujemy ślady przeszłości tych istot, niezwykle zbieżne z prehistorią gatunku ludzkiego…

— A z trzeciej strony, ślady działalności istot o niezmiernie wysokim poziomie technicznym! — dorzucił Ted.

— Tak, ale zostawmy je na razie na boku, żeby nie komplikować do reszty i tak zagmatwanej sprawy. Wygląda więc na to, że jakiś czynnik nagły i przypadkowy zamącił drogę rozwoju Florytów. Trudno powiedzieć, do jakiego poziomu doszli, zanim to się stało. Fakt, iż natrafiliście tak łatwo na jaskinię z tymi rysunkami, zdaje się świadczyć, że ślady takie nie są rzadkością na tym terenie… Można by przypuszczać, że to był właśnie kulminacyjny punkt w ich rozwoju… My, badając skorupę planety, wyrobiliśmy sobie pewien pogląd na ten „czynnik zakłócający”. Przyznam, że z wahaniem wysuwam taką tezę, bo prowadzi do dość przykrych wniosków…

— Mów, wszystkie tezy musimy bez żadnych skrupułów rozpatrzyć! — zachęcił go Har.

— Wasza opowieść jeszcze bardziej umacnia nas w przekonaniu, iż zaszło tu coś, co zupełnie zmieniło warunki na planecie. Znaczne jej połacie pokryte są nieprzebytą dżunglą, a mimo tej przebogatej szaty roślinnej fauna tutejsza jest niezmiernie uboga i nieliczna. Są to jakieś zupełnie odosobnione gatunki, bez widocznych powiązań systematycznych…

Okazuje się jednak — po pobieżnym zbadaniu skorupy planety na niewielkich głębokościach — że dżungla nie króluje tu, jak można by się spodziewać, od pradziejów rozwoju roślinności na planecie. W niektórych rejonach jest ona stosunkowo młoda, wyrosła na podkładzie zupełnie nie zarośniętych przedtem terenów. Wydaje się, że przed niedawnym czasem nastąpiła tu gwałtowna inwazja roślinności na tereny, które mogły być na przykład uprawną glebą czy nawet pustynią…

— Kiedy to nastąpiło? — ożywił się Har.

— Ba! — roześmiał się Adam. — Z chronologią wciąż ta sama bieda: mogę powiedzieć, że kilka tysięcy lat temu, ale dokładnie — nie podejmuję się.

Har westchnął z rozczarowaniem i pokiwał głową, a Adam kontynuował:

— Ta niespodziewana inwazja roślinności nie mogła oczywiście nastąpić ot, tak sobie. Przyczyną mogła być tylko jakaś istotna zmiana warunków wegetacji. Tu właśnie przyszedł nam do głowy ten pomysł… raczej skojarzenie może… Otóż, jak zapewne wiecie, po przeprowadzanych w połowie dwudziestego wieku próbnych wybuchach atomowych na wyspach Pacyfiku okazało się, że już po dwudziestu niespełna latach roślinność rozkrzewiła się tam tak bujnie, iż nie tylko zabliźniła ubytki spowodowane wybuchem, ale także opanowała tereny uprzednio nie zarośnięte. Jeśli do tego dodać wyniki prac nad odpornością różnych gatunków’ zwierząt na takie wybuchy, wniosek narzuca się sam…

— A jak to jest z tą odpornością? — wtrącił Ted.

— Bardzo dziwnie: kataklizm atomowy są w stanie przetrwać zupełnie różne gatunki. Na przykład karaluchy, szczury… Trudno na pierwszy rzut oka określić, co decyduje o odporności. Podobnie mogło być i tu… — wyjaśniła Wera.

Zapadło ponure milczenie. Wszyscy, uzupełniwszy w myślach sugestię Adama, rozważali płynące z niej nieodparcie wnioski. Pierwszy odezwał się Har.

— Pomysł wasz nawiązuje do. pewnej starej teorii stworzonej bodajże właśnie w okresie prób z bronią jądrową… Ktoś powiedział wtedy, że rozwój cywilizacji technicznej może się odbywać tylko do pewnej granicy: do samounicestwienia się. Potem wszystko zaczyna się od nowa. Teoria ta nie jest chyba słuszna. Nasza historia pokazuje, że kryzys cywilizacji można przełamać i uniknąć takiej katastrofy. Nie jest jednak niemożliwy taki właśnie koniec rozwoju istot rozumnych. Smutna to hipoteza, ale nie wolno nam pominąć jej w naszych rozważaniach, gdyż pewne fakty mogą być interpretowane zgodnie z jej założeniami. Ja, niestety, nie jestem również w stanie określić dokładnych zależności czasowych, wzajemnych powiązań i kolejności poszczególnych zdarzeń. Wyłania się jednak zupełnie niezła koncepcja dziejów Flory: jakiś kataklizm, mniejsza o jego charakter, zmienił radykalnie oblicze planety, wyniszczył większość gatunków zwierzęcych i zniszczył cywilizację, której zaczątki znajdujemy w grocie. Niedobitki tej cywilizacji, stanąwszy wobec inwazji świata roślinnego, nie mogąc przeciwstawić się dynamice tego zalewu siłą, skorzystały z rozumu, który przecież dziedziczyły po przodkach wyrosłych w trudzie walki z przyrodą. W braku łownej zwierzyny zaczęli odżywiać się pokarmem roślinnym i przystosowali się do życia w dżungli, która okazała się dla nich doskonałym środowiskiem. Rozrost roślinności spowodował złagodzenie klimatu, nie było groźnych drapieżników — słowem, zabrakło bodźca do dalszego rozwoju technicznego.

— Wszystko się zgadza — powiedział Max — z wyjątkiem jednego: przy tak totalnym wyniszczeniu form zwierzęcych przetrwały mimo wszystko istoty rozumne…

— Mogły się schronić przed skutkami kataklizmu, część z nich mogła przetrwać… — podsunęła Ewa.

— Stożek! — wykrzyknął nagle Ted. — Przecież to mógł być schron przeciwatomowy dla Florytów i dla produktów ich cywilizacji… Słyszałem, że na Ziemi budowano takie schrony, dla ludzi, a nawet dla modeli wynalazków i na zapasy żywności…

— No, a Stara Baza? — rzucił Max z powątpiewaniem.

— Może częściowo schronili się na Orfie. Potem zaś wrócili i dali początek nowemu społeczeństwu!

— A ten… człowiek w Starej Bazie? — powiedziała Wera. — Aby wyjaśnić jego obecność, należałoby założyć, że Floryci sprzed kataklizmu latali poza swój układ… Nie, to już zbyt naciągane hipotezy.

— Dlaczego? — upierał się Ted. — Może katastrofa nastąpiła wtedy, gdy byli w drodze ku Ziemi. Po powrocie zastali ruiny swej cywilizacji i zaczęli od nowa…

— Nie, nie… Daj spokój, Ted, brniesz w fantazje — wtrącił Har. — Nie zaczynaliby przecież od zera, mając wszystkie urządzenia techniczne potrzebne do kosmicznej żeglugi. Nie! Ci, których zastaliśmy na Florze, nie mogą być potomkami wysoko rozwiniętej cywilizacji. Kataklizm — zgoda! Ale nie przesądzajmy o jego rodzaju. Powiedzmy, że był… Wszystko wskazuje na to, że miał miejsce w okresie nieco późniejszym niż ten, z którego pochodzą znaleziska w grocie. Nie na tyle jednak, by cywilizacja zdążyła osiągnąć znaczny postęp!

— Przerwijcie na chwilę — rzucił Max, wychodząc z kabiny. — Spróbuję połączyć się z Orfą.

Nie było go przez kilkanaście minut. Milczeli w tym czasie, by nie powtarzać przebiegu dyskusji, kiedy powróci. Gdy wszedł na powrót do kabiny, na twarzy jego igrał skrywany z trudem uśmieszek.

— Nowy głos w dyskusji — powiedział poważnie. — Tym razem z Orfy. Tam też był gwałtowny kataklizm, przewrót w rozwoju życia. Badania geologiczne i biologiczne w połączeniu z pracami oceanografów są zgodne co do okresu czasu, jaki upłynął od tego przewrotu: określają go na kilka tysiącleci!

Coś, jakby oddech ulgi wyrwał się ze wszystkich piersi. Zrozumieli, że jeśli ślady kataklizmu biologicznego znaleźć można na obu planetach, oznacza to, iż zjawisko nie miało lokalnego charakteru, lecz dotyczyło całego układu, i spowodowały je nie istoty zamieszkujące Florę, lecz raczej pochodziło z zewnątrz, było spowodowane przez działanie czynników kosmicznych.

— Doskonale! — zawołał Adam. — Bez żalu porzucam myśl o atomowej katastrofie. Mamy kłopot z głowy: niech się kosmolodzy biedzą nad wyjaśnieniem przyczyn tych gwałtownych zmian w skali układu planetarnego. Może jakieś ciężkie ciało niebieskie, mijając układ, poplątało tory planet? To nie nasza rzecz. Dla nas ważne, że zmiana, która nastąpiła na Florze, spowodowała zahamowanie cywilizacji, stwarzając, jeśli można tak się wyrazić, „za dobre” warunki bytu istotom rozumnym, jakie uprzednio zdążyły na niej powstać.

— Pozostaje jeszcze umiejscowić w tym przybyszów z Kosmosu! — powiedział Har. — Czy byli tu przed ową zmianą, czy też po niej? Logicznie rzecz biorąc, należałoby sądzić, że przed. Ale po co w takim razie pozostawiali stożek? Dlaczego zależało im na przyspieszeniu prawidłowego wówczas rozwoju Florytów? Musieli wiedzieć, że to nie ma sensu!

— Jeśli natomiast przyjmiemy, że przybyli tu po „przewrocie” — zauważył Adam — to nasunie się wątpliwość, czy celowe było wspomaganie „rozleniwionej” już cywilizacji, i to wbrew jej rzeczywistym potrzebom?

— Wykazaliśmy niezbicie — zaśmiał się Max — że przybysze, kiedykolwiek tu byli, postąpili wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zniszczyliśmy ich, jednym słowem, pod względem intelektualnym! Coś tu się jednak nie zgadza! — dodał już poważnie.

— Dobrze byłoby ustalić, do jakiego poziomu doszli Floryci przed zmianą — zauważyła Ewa.

— To będzie trudne. Sądzę jednak, że pod względem technicznym nie była to jakaś olśniewająco genialna epoka… — Mas urwał nagle, nadsłuchując, a potem pognał do kabiny radiowej. Wybiegli za nim.

— Czujnik zbliżenia zasygnalizował czyjąś obecność koło rakiety — wyjaśnił Max, wpatrując się w ekran wizjera podczerwiennego. — Ciemno już zupełnie, nic prawie nie widać… O, jest! Tu, na skraju lasu!

Na ciemnym ekranie, na tle czarnej wstęgi lasu widać było oddalającą się w jego stronę podłużną, jasną sylwetkę poruszającą się dość szybko kołyszącym krokiem. Zaterkotała kamera — to Max zrobił serię zdjęć…

— Niewiele z tego widać… — mruknął po chwili, wydobywając gotowe odbitki z automatu. — Po pierwsze, za daleko już odszedł, a po drugie, podczerwień daje tylko kontur postaci.

Czego on tu szukał? — zastanawiał się głośno. — Na wszelki wypadek wyjdę i rozejrzę się po polanie.

Wciągnął skafander, wziął w rękę miotacz, lampę i wyszedł z rakiety.

Już po chwili był z powrotem. Niósł tobołek zawinięty w jakąś tkaninę. Podnosząc go do góry, zawołał wesoło:

— Prezent dostaliśmy. On to przyniósł i położył koło wspornika.

Rzucili się do zawiniątka. Kiedy rozsupłali rogi niewielkiej płachetki utkanej z cienkich włókien, wysypały się z niej drobne jakieś przedmioty. Były to maleńkie figurki wyrzeźbione z twardej substancji, zapewne z drewna miejscowych roślin, niektóre zaś ulepione z nie wypalonej glinki. Wszystkie pokryte były kolorowymi barwnikami. Przedstawiały dość dobrze uchwycone postacie ludzi w kombinezonach. Jedna, większa, była dokładną miniaturą „Suma”.

— Do licha! — mruknął Har. — Wszystko to bardzo ładne, ale my chcemy wiedzieć, jak o n i wyglądają…

— Ciekawe, co chcieli przez to powiedzieć? — zastanawiał się Max.

— To chyba jasne! — powiedziała Ewa. — Chcieli powiedzieć: „Wiemy, jak wyglądacie. Mamy nadzieję, że nie uczynicie nam nic złego, tak jak my staramy się wam nie szkodzić. Zobaczcie, co potrafimy zrobić. Wiedzcie, że patrzymy na otaczający nas świat i staramy się rozumieć to, co widzimy. Nasze sprawy są odmienne od waszych, ale mimo to porozumiemy się na pewno…”

— Ho, ho… — zaśmiał się Ted. — Sporo wyczytałaś z tego „listu”!

— Mniejsza o to — powiedział Har. — Ważny jest sam fakt będący ponad wszelką wątpliwość wyrażeniem przyjaznych uczuć. Wielka szkoda, że nie możemy im podarować żadnego z wytworów naszej ziemskiej sztuki. Nie pomyśleliśmy o tym… A przecież sztuka jest jedynym językiem, który przemawia do wszystkich istot rozumnych. Gotowi pomyśleć, że nie mamy w ogóle czym się pochwalić w tej dziedzinie, a przecież to nieprawda.

— No i jaki wstyd na skalę kosmiczną! — powiedział Max udając wielkie zażenowanie.

— Spróbujmy podarować im coś z naszych narzędzi — zaproponował Ted.

— To na nic. I tak nie zrozumieją, do czego to służy. Dla nich ważna jest forma… Zauważyłeś, że wszystko, nawet przedmioty użytkowe, zdobią i upiększają? Nie przysłali nam zresztą żadnego ze swych narzędzi. Nie uważają ich zatem za coś wartego pokazania. Uznają narzędzia za środki do osiągnięcia celu, nieistotne wobec efektów ich działania. Ale wróćmy do naszej poprzedniej rozmowy. Doszliśmy do wniosku, że obcy przybysze chcieli wspomóc kulejącą cywilizację Florytów. Co dalej?

Har powrócił na swoje miejsce w kabinie ogólnej. Inni poszli za nim i po chwili dyskusja potoczyła się dalej.

— Być może — zauważyła Ewa — w legendach tego ludu pozostały jakieś wzmianki o przybyszach,z nieba”… Musieli to być dobrzy przybysze, skoro Floryci zachowują się wobec nas w tak uprzejmy sposób.

Ted milczał przez długą chwilę i najwyraźniej ważył w myślach jakiś nowy problem, nie słuchając, o czym mowa. Wreszcie, wykorzystując chwilę przerwy w dyskusji, powiedział nagle:

— Zgodzicie się chyba ze mną, gdy powiem, że na ogół nomenklatura wprowadzana dla określenia zjawisk w pewnej dziedzinie jest rzeczą formalną. Nie jest ważne, jak nazwie się daną rzecz, pod warunkiem, że będzie ją się później nazywało konsekwentnie tak samo. Powiedzcie mi więc, dlaczego budowniczowie Srebrnego Stożka potworzyli gotowe nazwy przedmiotów, nazwy nie istniejące w języku Florytów, lecz utworzone, jak przypuszczamy, zgodnie z ich językiem i wymową, nawiązujące, być może, do istniejących już słów?

Nikt jakoś nie kwapił się z odpowiedzią, więc Ted ciągnął dalej, bardzo zadowolony, że to on właśnie zauważył rzecz tak doniosłą.

— Otóż wydaje mi się, że przybyszom chodziło o „sterowanie” rozwojem technicznego języka Florytów! Po co? — tu Ted zrobił pauzę dla wywołania większego efektu. — Po to, aby móc się z nimi później porozumieć!

— Myślisz, że zamierzali powrócić tu. i sprawdzić efekty swej działalności? — spytał Adam.

— Niekoniecznie. Mam inną koncepcję celu takiego postępowania nie znanych nam istot. Nie muszę zapewniać was, że w podziemiach pod stożkiem — oprócz tego, co chciano pokazać Florytom, gdy się tam dostaną — muszą znajdować się urządzenia, których z tych czy innych względów pokazywać nie chciano. Za grubymi ścianami sali z eksponatami ukryto zapewne aparaturę wytwarzającą dźwięki i obrazy. Pod podłogą, w której osadzony jest filar podnoszący stożek, muszą znajdować się urządzenia, które go unoszą i opuszczają. Ukryto je, aby nie uległy uszkodzeniu i aby nie rozpraszały uwagi Florytów, którzy i tak nie potrafiliby od razu pojąć mechanizmu ich działania.

— Oczywiście! — zgodził się Har. — Do czego jednak zmierzasz?

— Aby się dostać do tych urządzeń, musielibyśmy przetapiać ściany, a tego robić nie chcemy — ciągnął Ted. — Chcę jednak zaproponować coś innego: zejdźmy raz jeszcze do podziemi stożka i poszukajmy wejścia do dalszych pomieszczeń!

— Jak to: „wejścia” — zdziwili się chórem Ewa i Har.

— Czy sadzisz, że gdyby istniało, przeoczylibyśmy je dwukrotnie? — dodał Har.

— Nie szukaliśmy go po prostu. A ono musi istnieć! Nie mogę uwierzyć, że tylko tyle chcieli przekazać Florytom przybysze z Kosmosu dysponujący niepomiernie wyższą techniką. Nadanie nazw przedmiotom miało ułatwić przekazanie dalszych wiadomości, miało stworzyć język techniczny, którym przybysze chcieli pouczać Florytów w następnych etapach szkolenia, gdy opanują i rozwiną to, co im pozostawiono…

— Zgoda… — powiedział Har w zamyśleniu. — Może jednak nie zdążyli doprowadzić do końca swych zamierzeń. Podejrzewamy przecież, że zginęli w katastrofie na Orfie…

— To tylko przypuszczenia. Równie dobrze mogli odlecieć szczęśliwie. Wybuch, którego ślady wykryliśmy w kraterze, mógł być spowodowany celowo dla zniszczenia tego, czego pozostawić nie chcieli, a zabrać ze sobą nie mogli: może były to urządzenia startowe, z którymi nie chcieli zapoznać nawet Florytów…

— Sądzisz więc, że Starą Bazę pozostawili także dla nich?

— Oczywiście! Przecież tam są zapisy w języku Florytów.

— No, nie tylko! — przypomniał Max. — Ale to nie przeczy twoim wywodom.

— Więc to Orfa miała być następnym etapem szkolenia Florytów? — podjął Har. — Bardzo mi się podoba ta hipoteza kolejnych etapów nauczania! Jest najzupełniej uzasadniona i prawdopodobna, a poza tym zgodna z naszymi pojęciami dydaktycznymi.

— Ostatnim etapem miał być lot na Orfę — ciągnął Ted. — Tam oczekiwały Florytów wiadomości o najbliższych sąsiadach kosmicznych, to znaczy o ludziach.

— A ten zakonserwowany osobnik? — zauważył Max.

— Rola tego człowieka pozostanie nie wyjaśniona do chwili, aż uda się przywrócić go do czynnego życia — powiedział Har. — Wszelkie zgadywanie zamąci nam tylko pogląd na cały problem.

— Brak nam jedynie pośredniego etapu szkolenia. Trudno sobie wyobrazić, by za pomocą tych prostych narzędzi Floryci mieli dotrzeć na Orfę. Dlatego też konieczny był, moim zdaniem, jeszcze jeden etap, jedna jeszcze porcja wiadomości na wyższym poziomie wspomagających florycki postęp. Jej to właśnie, a przynajmniej wskazówki co do sposobu jej odnalezienia, należy szukać w podziemiach stożka. Musi być zabezpieczona tak, aby nie mogli dostać się do niej zbyt wcześnie — zakończył Ted.

— Bardzo mi się podoba ta hipoteza — powtórzył Har. — Odwiedzimy stożek i sprawdzimy rzecz na miejscu.

— Mnie się także podoba — powiedziała Ewa. — Szczególnie dlatego, że nie zakłada ona katastrofy owych kosmicznych gości. Mimo iż nie potrafię sobie wyobrazić ich wyglądu, czuję do nich jakąś niewytłumaczoną sympatię i bardzo bym nie chciała, by spotkało ich coś złego. Musieli być bardzo mądrzy i… dobrzy — dodała cicho.

Postanowiono, że następnego dnia dwie osoby udadzą się raz jeszcze z odpowiednią aparaturą do stożka, a pozostali będą się starać nawiązać bezpośredni kontakt z Florytami, by zdobyć przynajmniej ich zdjęcia i pobieżne choćby informacje o ich życiu.

Przed północą czasu miejscowego Max ponownie uzyskał łączność z bazą na Orfie. Słyszalność była lepsza, lecz wciąż niezbyt zadowalająca. Po wymianie testów kontrolnych przystąpiono do nadawania kodowanych sprawozdań. Procedura była dość skomplikowana, bo na potwierdzenie odbioru każdego fragmentu czekało się kilkanaście minut — tyle bowiem czasu trwało, nim fale dobiegły na Orfę, tam zostały odebrane i wróciły, niosąc potwierdzenie i odpowiedź.

Max, który rozszyfrowywał nadchodzące wiadomości, wyszedł w pewnej chwili z ponurą miną z kabiny radiowej i powiódłszy wzrokiem po twarzach towarzyszy, powiedział:

— Mam dwie wiadomości. Jedna pomyślna, druga dość dla nas przykra.

— Zaczynaj od tej drugiej — zachęcił go Har.

— Panie i panowie! — powiedział Max żałobnym tonem. — Jutro opuszczamy tę planetę!

Porwali się z miejsc, patrząc na niego w niemym przerażeniu.

— Co? Dlaczego? — wykrztusił Ted.

— A nasze plany?…

— Zdjęcia Florytów!

Wszyscy z wyrzutem i rozżaleniem spoglądali na Maxa, jakby to on był przyczyną wszystkiego złego.

— W naszym własnym interesie musimy opuścić Florę jutro przed południem. Siła wyższa — powiedział Max z naciskiem.

— Ale o co właściwie chodzi? Kto nas do tego zmusza? Co nam tu grozi? — dopytywali się jeden przez drugiego, aż Max musiał ich uciszyć, by móc mówić dalej.

— Jak wiecie, na Orfie zajmowano się między innymi badaniami Czerwonego Słońca. My, w ferworze badania planet, zapomnieliśmy jakby o jego istnieniu. Tymczasem ono istnieje sobie i, jak każda gwiazda, ma swoje własne „życie”. Nasi obserwatorzy stwierdzili, że w ostatnich dniach powierzchniowa aktywność słońca wzrosła w sposób niepokojący. Ilość plam potroiła się i wzrasta z dnia na dzień…

— Cóż nas to może obchodzić? — niecierpliwie przerwał Ted. — Chyba nie wybuchnie?

— Nie. Gdyby wybuchło, byłoby rzeczą zupełnie obojętną, gdzie byśmy spłonęli — wyjaśnił Max rzeczowo. — Chodzi o coś innego: spodziewana jest mianowicie seria rozbłysków wysokiej klasy. Zbliża się maksimum aktywności, rozumiecie? Moglibyśmy zresztą spokojnie przeczekać ten okres tu, na planecie, gdzie pod osłoną atmosfery nie grozi nam działanie promieniowania towarzyszącego rozbłyskom. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na pobyt na Florze przez następne dwa tygodnie, gdyż nasze zasoby energii i żywności nie są obliczone na tak długi okres.

— Kiedy ma nastąpić pierwszy rozbłysk? — zapytał Ted z nadzieja w głosie.

— Za trzy lub cztery dni — Max spojrzał na niego karcąco. — Nie wymyślisz niczego mądrzejszego niż dowództwo. Nasz lot trwać będzie przy największym możliwym przyspieszeniu około dwóch dni. Pancerz,Suma” ochroniłby nas tylko częściowo przed skutkami promieniowania w próżni i moglibyśmy zainkasować dużą dawkę, nie znalazłszy się na Orfie przed pierwszym rozbłyskiem.

— A co będzie ze startem z Orfy na orbitę „Cyklopa”? Przecież nie możemy czekać na Orfie przez dwa tygodnie? — zapytała Ewa.

— Rozbłyski powtarzają się co kilkanaście godzin i można ustalić ich przybliżone natężenie i czas na kilka godzin naprzód. Tyle wystarczy nam, by wystartować. Zresztą, nawet gdyby nas rozbłyski zaskoczyły w drodze, to krótki czas lotu i większa odległość od słońca oraz pancerz „Suma” znacznie zredukują sumaryczną dawkę napromieniowania. Pancerz „Cyklopa” osłoni nas przed najsilniejszym nawet rozbłyskiem.

— Innymi słowy — mruknął Ted — gdyby nam się nie udało wydostać stąd jutro przed południem, siedzimy w pułapce!

— O, nie jest aż tak tragicznie! — zapewnił go Max z odcieniem dumy. — Mamy przecież zawsze rezerwowy program ratunkowy! Gdyby nam nie udało się dotrzeć na Orfę, oni przylecą po nas „Cyklopem” i zdejmą nas stąd między jednym a drugim rozbłyskiem. Ale to już byłaby ostatnia ostateczność i dowód naszej nieudolności. A poza tym nie wiem, jak dopięlibyśmy nasz ubogi bilans energetyczny po takich manewrach „Cyklopem”. Nie ma rady, startujemy zgodnie z rozkazem jutro przed południem.

— Usiąść i płakać! — jęknął Ted. — Tyle roboty zostanie nie dokończonej…

— Nie biadol, tylko ubieraj się i lecimy! — powiedział Har zdecydowanie. — Przynajmniej trochę jeszcze uratujemy: spróbujemy dotrzeć wirolotem do stożka.

— Teraz? W nocy?

— Jeśli się boisz, ja polecę! — zgłosiła się Ewa.

— Nie, skądże! Wcale się nie boję, tylko… — Ted usiłował się tłumaczyć, ale Har przerwał mu:

— Lecimy.

— A mnie nie zabierzecie? — dopominała się Ewa, lecz Har rozłożył bezradnie ręce:

— Wirolot zabiera w zasadzie dwóch pasażerów. Prawda, Max?

— No, niby tak. — Max poskrobał się za uchem, a po chwili zastanowienia powiedział: — Lepiej jednak, by poleciały trzy osoby. Jeśli się odłączy jeden zbiornik, wirolot uniesie całą trójkę. Wystarczy wam połowa zapasu paliwa, odległość jest niewielka. Chciałbym jednak przed świtem mieć załogę w komplecie. Będzie jeszcze trochę pracy przy rakiecie przed startem.

— Ma się rozumieć, że wrócimy! — zapewnił Ted i po chwili wszyscy troje zeszli do luku, w którym spoczywał wirolot.

Po odłączeniu rezerwowego zbiornika maszyna była gotowa do lotu. Ustaliwszy kierunek, Har włączył silnik i zaprogramował autopilota na lot po linii prostej w kierunku szczytu ze stożkiem. Odległość wynoszącą niespełna dwadzieścia kilometrów maszyna zdolna była pokonać w czasie kilkunastu minut. Udzieliwszy wskazówek dotyczących lądowania w trudnych warunkach nocnych na wąskiej platformie szczytu, Max wrócił do rakiety.

Przekraczając próg śluzy przypomniał sobie, że w pośpiechu nie zakomunikował odlatującym drugiej wiadomości, jaką otrzymał z Orfy. Chciał nawet zawrócić, lecz obejrzawszy się, dostrzegł w ciemności tylne światło pozycyjne wirolotu odrywającego się od ziemi, machnął więc ręką i wszedł do rakiety. Skierował się od razu do radiokabiny i wywołał wirolot. Słyszalność była doskonała.

— Muszę wam zakomunikować o sukcesie lingwistów — powiedział Max.

— Czyżby odczytali zapisy w języku Florytów? — wykrzyknęli równocześnie Ewa i Har.

— Niestety, o tym nic mi nie mówiono. Odczytano natomiast kilka fragmentów języka, który wydał nam się językiem ludzkim. Nie myliliśmy się. Lon i Mais doszukali się pewnych podobieństw tego języka do narzeczy nie istniejących już plemion Indian z Ameryki Południowej…

— Język Mayów! — wykrzyknął Har.

— Niezupełnie… Nie wiem zresztą dokładnie, jak to określili. Dość, że udało się zrozumieć kilka oderwanych zdań. Jedno z nich brzmi: „nie niszczyć naszych śladów”, czy coś w tym sensie…

— To wygląda na apel skierowany do nas — powiedział Har.

— Do nas? — zdziwił się Ted. — A do kogóż by zwracali się w ziemskim języku? Postąpiliśmy zresztą zgodnie z ich życzeniem — powiedział Har. — Dziękujemy, Max. Po wyjściu z podziemi zameldujemy ci o naszym starcie w drogę powrotną.

— Coraz mocniej wierzę, że ten „drugi etap szkolenia” musi istnieć! — westchnęła Ewa, gdy znaleźli się nad granią.

— O przybyszach i tak niewiele się dowiemy — mruknął Ted z żalem. — Oni niezmiernie starannie zacierali wszelkie ślady, które mogłyby dać pojęcie o ich wyglądzie…

— Za to pozostawili wiele rzeczy świadczących ich rozumie i wiedzy — dodał Har.

— Wniosek stąd, że musieli być niezbyt przystojni nie chcieli się tym zanadto afiszować. Ale słuchajcie! — wykrzyknęła nagle Ewa. — Na czyj wzrost były właściwie obliczone otwory drzwiowe w Starej Bazie? Przecież nie na nasz ani tym bardziej Florytów… Tam wszystkie drzwi miały niewiele ponad metr wysokości.

— Były przy tym kwadratowe — przypomniał Har. — Możliwe, że odpowiadały wymiarom przybyszów z Kosmosu. Starą Bazę budowali w zasadzie dla siebie. To byłby jedyny szczegół świadczący o ich wyglądzie.

— Nie przesądzajmy sprawy. Może w zapisach, jakie pozostawili w fonotece, znajdzie się więcej szczegółów. Może niektóre zapisy dadzą się odtworzyć w postaci obrazów? Zdaje się, że czyniono jakieś próby w tym kierunku — powiedział Ted.

Chwilę trwali w milczeniu, tylko silnik szumiał, a pojazd, kołysząc się lekko, niósł ich ku stożkowi.

— Przez cały czas jestem pod wrażeniem niezmiernej przenikliwości tych nieznanych istot. Jakże trafnie umiały ocenić możliwości ziemskiej cywilizacji, pozostawiając informacje dla nas tu, w odległości ośmiu lat światła od Ziemi — medytował Har półgłosem. — Z drugiej jednak strony… z tymi Florytami, mimo całego wysiłku i starań, coś im nie wyszło. Jakby nie zdawali sobie sprawy z ich potrzeb…

Przerwał. Nagłe uderzenie pchnęło wirolot w bok. Autopilot natychmiast wyrównał kurs, lecz po sekundzie nowy, silniejszy wstrząs rzucił nimi o ścianę ciasnej kabiny.

Загрузка...