ROZDZIAŁ DRUGI O AUTOMATACH, INTUICJI I STĄPANIU PO PIASKU

Na kilka dni przed zamierzanym wejściem na orbitę stacjonarną zdarzył się wypadek. Szczęściem skutki jego nie dotknęły całej załogi, choć mogło się skończyć znacznie gorzej.

Jeden z przewodów chłodzenia stellatronu z niewiadomych przyczyn nagle pękł i płynące w nim ciekłe powietrze zaczęło zalewać sekcję zabezpieczeń. Automatyka oczywiście przestała działać, blokada nie zareagowała i gdyby nie szybka decyzja jednego z inżynierów, Ediego Satta, który na szczęście był obecny w pobliżu miejsca awarii, mogłaby nastąpić poważna katastrofa wskutek przegrzania pomocniczego stosu termojądrowego. Edi, zaskoczony i pozbawiony innych możliwości, dłonią osłoniętą tylko niezbyt grubą rękawicą zamknął awaryjny zawór, zalewany co chwila strumieniami cieczy o temperaturze kilkunastu stopni Kelvina. Skutek był taki, że przez dwa dni obie lekarki — Wera i Juno, żona Ediego — nie potrafiły powiedziać, czy uda się uratować dłoń inżyniera. Ostatecznie okazało się, że po dłuższej kuracji ręka powróci do normalnego stanu. Na razie jednak, przynajmniej przez okres najbliższych tygodni, a więc w czasie najbardziej gorączkowych przygotowań, jeden inżynier był z nich praktycznie wyłączony.

Zdarzenie to wstrząsnęło niezachwianą dotąd wiarą Teda w potęgę i niezawodność automatów. Od tej chwili przestał o nich myśleć, jako o samodzielnych i skończenie doskonałych maszynach zastępujących człowieka. Rozmawiając na ten temat z matką, specjalistką w dziedzinie automatyki, zagadnął ją:

— Mamo, czy nie można skonstruować takiego… robota, o jakim piszą w fantastycznych opowiadaniach? Takiego, który mógłby zastąpić człowieka w trudnej i niebezpiecznej podróży do gwiazd?

— Robota? — uśmiechnęła się Anna. — Owszem, można skonstruować taką maszynę, ale to będzie zawsze tylko maszyna…

— Jednak maszyna bywa zazwyczaj doskonalsza od człowieka?

— Zależy, co uznamy za doskonałość. Jeśli precyzję i refleks — to niewątpliwie maszyna górować będzie w tym zakresie nad człowiekiem. Ale w dziedzinie niezawodności i wszechstronności nie osiągnie ona nigdy tego poziomu, jaki reprezentuje mózg ludzki… W fantastycznych opowiadaniach powtarza się zazwyczaj wciąż ta sama niekonsekwencja: z jednej strony autorzy piszą o ogromnych, a mimo to ograniczonych i niedoskonałych „mózgach elektronowych”; z drugiej strony — stwarzają „roboty” o rozmiarach człowieka i zamykają w tej mizernej objętości intelekt niemal równy ludzkiemu, ba, czasem nawet przypisując tym fantastycznym tworom właściwości niemalże psychiczne… Jednym słowem, największa nawet ze znanych dziś maszyn „myślących” — postawiona w warunkach zupełnie nie znanych jej konstruktorom i programistom — nie zdoła ani w setnej części osiągnąć tego stopnia przystosowania się do warunków, jakie wykazuje umysł przeciętnie zdolnego człowieka. Dlatego tu jesteśmy my, ludzie. Automaty stanowią tylko przedłużenie i usprawnienie naszych dłoni.

— Mamy przecież automaty budowlane, samoczynne stacje badawcze…

— Tak, ale i one nie potrafią niczego dokonać bez narzuconego przez nas programu i bez kontroli ze strony centralnego koordynatora, który, jak ci wiadomo, zajmuje trzecią część masy użytkowej statku. Czyżbyś poczuł się tu niepotrzebny wobec istnienia tych wszystkich urządzeń automatycznych?

Wypadek z Edim i rozmowa z matką utwierdziły Teda w przekonaniu, że muszą liczyć głównie na samych siebie, na swoją wiedzę i własne decyzje w niebezpieczeństwach. Ucieszyło go to bardzo, bo w skrytości ducha — jak każdy zresztą z uczestników wyprawy — liczył na niespodzianki, oczekiwał ich i wyobrażał sobie swoje śmiałe czyny, godne zdobywcy przestrzeni. Marzenia dorosłych i bardziej doświadczonych członków załogi były może odrobinę trzeźwiejsze i głębiej ukryte, lecz na pewno nie różniły się zasadniczo od marzeń pełnego entuzjazmu szesnastolatka.


Dzień wejścia na orbitę wypełniły pospieszne i gorączkowe przygotowania. Manewr odbył się zgodnie z planem — pod tym względem nie spodziewano się zresztą żadnych nieprzewidzianych przeszkód. Orbita była wysoka, przebiegała z dala od atmosfery i pasów radiacji, których spodziewano się w otoczeniu planety.

Sporządzone z tej odległości zdjęcia kartograficzne nie dawały jeszcze pojęcia o szczegółach powierzchni, lecz wystarczyły dla ustalenia miejsca pod budowę bazy. Miała stanąć wśród piasków rozciągającej się wzdłuż równika pustyni.

Pierwsze lądowały kolejno wszystkie trzy małe rakiety towarowe. Pilotował je Max, lecz nie opuszczał kabiny; tam, na dole, cały ładunek przenosiły na miejsce budowy automaty. Sterowane zdalnie maszyny budowlane uformowały z przetopionego piasku gładką płytę lądowiska. Odtąd transporty szły sprawnie, na dole przybywało sprzętu, a maszyny w krótkim czasie wzniosły pierwsze zabudowania: w centrum placu budowy wyrosły ściany budynku głównego, pokrytego półkulistą kopułą, a obok niego, niby szare ćmy — płaskie dachy hangarów i magazynu.

Choć tylko Max bywał na placu budowy, postępy robót śledzili wszyscy za pośrednictwem samoczynnych kamer telewizyjnych, wędrujących pośród automatów budowlanych.

Dzień lądowania — oczekiwany przez wszystkich z nie tajonym podnieceniem — rozpoczął się dla Teda niepomyślnie: wyznaczono go do załogi „Suma”, owego stateczku międzyplanetarnego, który miał później posłużyć dla wyprawy na Florę. Teraz jednak „Suma” należało sprowadzić na Orfę.

Lot dużym stosunkowo i ciężkim statkiem był bardziej emocjonujący i ciekawszy, ale całą przyjemność stąd wypływającą psuła Tedowi myśl, że na planetę zejdzie jako… ostatni z załogi. „Sum” bowiem miał wylądować w ostatniej kolejności. W skład jego załogi weszła, oprócz pilota Maxa, również i Ewa. Tak więc — przy opuszczaniu statku — jej, jako kobiecie, będzie przysługiwało pierwszeństwo, a i Maxa Ted będzie musiał przepuścić ze względu na wiek.

O Orfie wiedziano dostatecznie dużo, by nie oczekiwać jakichś wielkich niespodzianek. Wobec całkowitej niemal pewności, że na planecie nie żyją żadne inteligentne istoty, lądowanie nie przedstawiało specjalnych trudności natury… dyplomatycznej. Trudności technicznych też nie należało się spodziewać, biorąc pod uwagę wspaniałe kwalifikacje pilotów i drobiazgowo dokładne przygotowanie rakiet. A jednak wszyscy byli zemocjonowani. Lecieli tutaj przez osiemnaście długich lat, przez osiemnaście lat nie czuli pod stopami „twardego gruntu”! O Ewie i Tedzie lepiej w ogóle nie mówić, miejsca sobie nie mogli znaleźć z podniecenia.

Na godzinę przed wyznaczonym czasem startu, gdy łapa transportera zgarniała z wózków w czeluść „Suma” skrzynki ładunku, Ted zbliżył się do Maxa, który pieczołowicie doglądał rozmieszczenia bagaży w ładowni.

— Czy wszystkie rakiety wystartują równocześnie? — spytał.

— Tak. Dzięki temu „Cyklop” pozostanie na niezmienionej orbicie.

— Aha! To znaczy, że małe rakiety wystartują w jedną, a „Sum” w drugą stronę?

— Jasne! — powiedział Max z uznaniem. — Widzę, że pamiętasz prawo zachowania pędu. Wobec tego policz, z jaką prędkością musimy startować. Pamiętasz, jakie są masy poszczególnych rakiet?

— Pamiętam. Zaraz policzę! — Ted odwrócił się na pięcie i chciał pobiec do kabiny obliczeniowej.

— Zaczekaj! — zatrzymał go Max. — Nie można z każdym drobiazgiem biegać do kalkulatora.

Z chytrym uśmieszkiem wydobył z kieszeni biały, wydłużony przedmiocik. Ted wyciągnął niepewnie dłoń.

— Co to jest? Suwak logarytmiczny? — spytał zaskoczony.

— Właśnie. Spróbuj na tym policzyć. Tam, na planecie, nie będzie można w każdej chwili korzystać z maszyny matematycznej.

— Hm… — Ted podrapał się z zakłopotaniem w głowę, jakby chciał z niej wyskrobać tę odrobinę wiedzy o prymitywnych metodach rachunkowych, którą kiedyś wbito mu tam wśród innych wiadomości z historii matematyki.

— No i co będzie? — mruknął Max, wciąż się uśmiechając. — Przypuśćmy, że znalazłeś się na pustyni, bez łączności z bazą i masz obliczyć współrzędne swego położenia…

— Zaraz! — Ted zagryzł wargi i mozolnie przypominając sobie zasadę liczenia na suwaku, wyprowadził wreszcie wynik i wynotował na kartce rezultat.

— No, niezupełnie tak! — powiedział Max, rzuciwszy okiem na papier. — Drobny błąd, ale istotny. Mniejsza o to, nie twoja wina — dodał widząc zmarkotniałą minę chłopca. — Doskonale to rozumiem. Kalkulator jest dla was, wychowanych na statku, tym, czym dla mnie były kiedyś w dzieciństwie liczydła. Wy nawet swoje pierwsze „dwa-razy-dwa” obliczaliście na maszynie. Bo, widzicie, na Ziemi… dziecko zaczyna liczyć przy pomocy własnych palców… No, wy też przy pomocy palców, ale… na klawiaturze maszyny.

Machnął ręką i pchnął dźwignię transportera. Lawina paczek popłynęła znowu w głąb luku.

— Nie miejcie mi za złe tego, co powiem — dodał po chwili, zwracając się do Teda i stojącej obok Ewy. — Wychowaliście się w zupełnie innych warunkach niż ktokolwiek z załogi. Można by powiedzieć, że otrzymaliście od razu drugi tom powieści do przeczytania, nie znając pierwszego. Żyliście w świecie pozbawionym niespodzianek, choć nie powiem, by nie mogło ich być. Na szczęście jednak nie było… Ale nie o tym chcę mówić. Chodzi mi jedynie o to, byście pamiętali, że nie znacie wielu spraw najprostszych, znając równocześnie wiele rzeczy skomplikowanych i trudnych. Nie nabyliście pewnych odruchów i przyzwyczajeń, jakie posiada każdy człowiek żyjący na Ziemi. Tam, na planetach, pamiętajcie o tym, by nie ufać wyłącznie swej wiedzy i urządzeniom technicznym. Nie posiadacie w dostatecznym stopniu tego, co nazywamy intuicją i doświadczeniem, a co jest po prostu zespołem utrwalonych praktycznie przyzwyczajeń, pewnych umiejętności stosowania wiedzy i techniki. Z tym jest jak z jazdą na rowerze lub pływaniem: trzeba się nauczyć praktycznie, zautomatyzować ruchy. Nawet najlepiej wyłożona teoria nic tu nie pomoże.

Ostatnie skrzynki zniknęły we wnętrzu „Suma”. W ślad za nimi podążył Max.

— Też sobie wybrał czas na prawienie morałów! Jakby to teraz było najważniejsze! Na dodatek zupełnie nie wiem, o co mu chodzi. Może ty coś z tego zrozumiałaś? — spytał Ted, wciąż jeszcze podrażniony swą porażką rachunkową.

— Wydaje mi się, że tak… — powiedziała Ewff niepewnie.

— Więc. proszę, wytłumacz mi to w dwóch słowach…

— Zdaje się, że tak w dwóch to się nie da streścić. Gdybyś przeczytał kilka książek… Nie tych o fizyce i astronomii, a tych o Ziemi i ludziach, może nie musiałabym ci tego wyjaśniać…

— Niestety, nie mam teraz czasu na uzupełnianie swego wykształcenia humanistycznego! — burknął Ted niezbyt uprzejmie.

W tej samej chwili z wnętrza „Suma” wyjrzał Max Bodin.

— Za dwadzieścia minut chcę was widzieć w fotelach. Skafandry B-4 z podwójnym zapasem powietrza.

— Tak jest! — odpowiedzieli oboje z przejęciem i pobiegli do kabin.

Ted był z powrotem po ośmiu minutach. Przez ramię miał przewieszoną torbę z osobistymi rzeczami, a w dłoni dźwigał nowiutki, lśniący miotacz plazmowy. Dowódca, przydzielając Tedowi tę broń, powiedział: „Miotacz służy przede wszystkim do tego, by go mieć. To doskonale wpływa na samopoczucie”. Miało to oznaczać, że w miarę możności nie należy go używać. Ted miał jednak ogromną ochotę wypróbować miotacz, z czystej ciekawości…

Ewa zjawiła się dokładnie po dwudziestu minutach. Spora i na oko dość ciężka walizka obijała jej nogi, w lewej ręce dźwigała jeszcze jakąś paczkę. Ted miał ochotę zapytać złośliwie o ilość zawartych w walizce sztuk garderoby, lecz w otworze luku pojawił się Max, również w pełnym stroju podróżnym. Podszedł do nich i wprawnymi ruchami sprawdził stan skafandrów.

— Można! — powiedział wreszcie i zagarnął ich obiema rękami w kierunku włazu. Potem podszedł do jednej ze ścian korytarza i nacisnął taster. Ze ścian zaczęły powoli wysuwać się grodzę odcinające człon „Suma” od reszty statku.

Nareszcie!

Rakieta wyszła z warstwy chmur i płaskim lotem szybowała nad pustynią. Równy teren, tu i ówdzie nakrapiany grupkami wzgórz, sięgał aż po kraniec widocznego na przednich ekranach zachodniego horyzontu. Miejscami jak atole na tym suchym oceanie widniały ostre i regularne koliska kraterów przypominających pierścieniowe góry Merkurego. Nagle środek ekranu zalśnił białą iskrą światła. To z bazy, której z tej wysokości nawet nie było widać, wystrzelił w kierunku „Suma” mgnienie oka trwający laserowy strumień naprowadzający. Autopilot zareagował, zanim jeszcze powieki patrzących w ekran odemknęły się po tym błysku. Ekran oślepł od niebiesko-białych płomieni dysz hamujących, fotele przechyliły się stosownie do zmiany kierunku pionu.

Po kilku sekundach płomień dysz zgasł jak zdmuchnięty. Dysze kierunkowe syknęły krótkim podmuchem sprężonego gazu. Obraz pustyni zniknął z ekranów w dół, a jego miejsce zajęło ołowianoszare niebo. Fotele zakolebały się, przyjmując normalne położenie. Rufowe dysze zagrały na połowie ciągu. „Sum”, jakby zawieszony na wysięgniku ogromnego dźwigu, zawisł na chwilę nieruchomo, a potem powoli osunął się w dół.

Lądowali na piasku, by nie zniszczyć zbyt słabej dla tak ciężkiej rakiety powłoki lądowiska.

Prawa dłoń Maxa, spoczywająca na dźwigni regulacji ciągu, przesuwała się prawie niedostrzegalnie ku przodowi. Rakieta, stojąc na płomieniu, opadała z wolna. Przez kulę hełmu widać było ostry profil Maxa, nieruchomo patrzącego w mrowie rozedrganych wskaźników na desce rozdzielczej. Ziemia nacierała na statek pionową ścianą w tylnych ekranach. Szum silników przerodził się w wycie, płomień gorącym oddechem sięgnął piasku i rozmiótł błyskawicznie jego lotną warstwę powierzchniową, wygrzebując w tym miejscu kolisty lej, obwałowany pierścienistym nasypem. Długie, pajęcze nogi wsporników utkwiły płaskimi stopami w dnie leja, zapadając się nieco. Po chwili jednak odnalazły oparcie w twardszych warstwach gruntu, amortyzatory ugięły się ciężko, mlaskając przetłaczanym w ich wnętrzu olejem. Dysze, które zamilkły w chwili zetknięcia się wsporników z gruntem, plunęły raz jeszcze słabym podmuchem, by rozkołysać rakietę w pionie dla sprawdzenia stateczności. Wreszcie rakieta znieruchomiała. Pilot trwał jednak wciąż w skupionym napięciu. Z dłonią na dźwigni śledził jeszcze świetliste słupki dynamometrów wskazujących obciążenie wszystkich trzech wsporników. Było równomierne. Wskaźnik pionu — czerwony świetlik wśród pajęczyny koncentrycznych okręgów — ani o włos nie odchylał się od punktu zerowego.

Napięcie znikało powoli z twarzy Maxa. Nad jego głową zamrugał zielony sygnał. Teraz dopiero Max przekręcił maleńki kluczyk blokady rozrządu i schował go do kieszeni skafandra.

— Po co ten kluczyk? — zapytał Ted.

— Przepisy… — zaśmiał się Max. — Ktoś tam pomyślał sobie, że lepiej by było, gdyby nam tubylcy nie ukradli rakiety.

— Wierzysz w tubylców? — wtrąciła Ewa.

— Gdyby to cokolwiek pomogło, na pewno gotów byłbym uwierzyć. Tu jednak chyba ich nie spotkamy.

Minąwszy śluzę, wydostali się do komory wyjściowej. Max uruchomił wyciąg i po chwili krzesełko windy kołysało — się tuż za progiem wyłazu. Ewa jako pierwsza zajęła w nim miejsce i krzesełko zaczęło powoli wędrować w dół wzdłuż kratowej konstrukcji jednego ze wsporników.

Spojrzała najpierw w dół, w trzydziestometrową przepaść pod stopami, a potem w niebo.

Igen miał rację. Niebo miało lekki odcień fioletu, nad widnokręgiem różowiło się nieco, oświetlone niskim purpurowym słońcem. W niewielkiej odległości srebrzyła się gładka, jakby wprost z piasku wyrastająca kopuła bazy. Nieco w lewo od niej sterczały w niebo trzy ostre sylwety rakiet. Poza tym nic nie naruszało monotonii otoczenia.

Stopy Ewy zetknęły się z gruntem łagodnie, lecz niespodziewanie. Podziwiając panoramę zapomniała na chwilę, że zjeżdża wyciągiem. Odruchowo podkurczyła nogi, lecz krzesełko zatrzymało się już na dole. Odpięła klamrę i zeskoczyła na ziemię.

Ted, stojąc na progu wyłazu, odczuł nieprzyjemny zawrót głowy. Przed nim rozpościerała się jasna przestrzeń, czerwone słońce oślepiało. To, co ujrzał, zaskoczyło go. Poczuł się nagle jak zamknięty pod ogromnym, nieprzejrzystym kloszem, odcinającym go od tak dobrze znanych gwiazd i konstelacji. Wobec próżni, do której tak się przyzwyczaił, ta niebieskawa kopuła wydawała się czymś namacalnie ciężkim i gęstym. I tyle swobodnej, przestrzeni… W porównaniu z ciasnym i do maksimum wykorzystanym wnętrzem statku ten nadmiar pustej przestrzeni wydał się chłopcu jakimś straszliwym marnotrawstwem!

Ewa przebrnęła przez wał piasku usypanego podmuchem dysz. Czekając na towarzyszy, przyglądała się, jak ziarna osypują się po zboczu wału, porywane ostrymi podmuchami wiatru. Prawie nie zastanawiając się, przyklękła i nabierając w obie dłonie piasku, podrzuciła go w górę. Wiatr porwał ziarna i rozwiał je sypkim warkoczem. To było zabawne. Ewa raz jeszcze puściła na wiatr garść piasku, a potem otrzepała rękawice i spojrzała w kierunku bazy, skąd zbliżało się właśnie coś na kształt komety wlokącej ogon szybko opadającego pyłu. „Głową” komety okazał się pełzak, gąsienicowy pojazd pustynny. Zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów. Kopułka uniosła się, z kabiny wyskoczył Adam Wroński. W dłoni niósł pęk jakichś suchych badyli. Z uroczystą miną zbliżył się do Ewy i składając niski ukłon, wręczył jej rosochaty bukiet.

— Witam na Orfie. Ponieważ przybyliśmy o dziesięć minut wcześniej, czujemy się gospodarzami. A to najpiękniejszy — bo jak dotąd jedyny — okaz miejscowej roślinności: miotłowiec Wrońskiego, na cześć odkrywcy.

Do bazy było niedaleko, lecz jechali dość długo, bo pełzak nie mieścił czterech osób w kabinie. Ewa i Adam zajęli miejsca wewnątrz, a Ted z Maxem uczepili się z tyłu pojazdu.

Pozostawiona w pustyni rakieta stała, podobna do olbrzymiego kraba, na trzech szeroko rozstawionych nogach wsporników. Ted przyglądał się przez chwilę jej strzelistej sylwetce.

— Okazale wygląda, prawda? — powiedział Max z dumą. — Pierwszy raz możesz popatrzeć na nią z zewnątrz. Prawdziwy sum. Nawet wąsami porusza.

U tępego dzioba rakiety wachlowały miarowo dwa półkola anten radarowych.

— Sum to taka ryba? — upewnił się Ted.

— Owszem. Najsmaczniejsza z ryb! — zapewnił Adam zza steru. — A przy tym jaka mądra! Kiedy byłem ostatnio na jeziorach, przytrafił mi się w takiej zarośniętej rzeczce sum… To była sztuka! Taaaka!

Tu Adam pokazał, jaki był ten sum.

— Uhm… — mruknął wątpiąco Max i mrugnął okiem do Teda. — Uważaj, Adasiu, nie puszczaj steru, bo na latarnię wpadniemy!

Latarń co prawda w pustyni nie było, lecz wjeżdżali właśnie między zabudowania bazy.

Wrzała tu gorączkowa praca. Tylko Edi z markotną miną siedział w fotelu, piastując na temblaku swą chorą dłoń. Ewa przyłączyła się natychmiast do doktora Tai, który przy gastromacie programował właśnie inauguracyjną kolację. Ted zajrzał we wszystkie kąty, wypróbował wszystkie urządzenia automatyczne, zajrzał do hangarów, a potem zasiadł w odosobnionym kąciku kabiny radiowej i przez dłuższy czas coś tam dłubał, schylony nad stołem. Ewa, która zajrzała mu po godzinie przez ramię, spostrzegła, że Ted… liczy uparcie na suwaku logarytmicznym!

Загрузка...