ROZDZIAŁ TRZECI W KTÓRYM ORFA DEMONSTRUJE SWOJE MOŻLIWOŚCI, A AUTOMATY — SWOJE

Następnego dnia odbyła się narada robocza. Ustalamy główne kierunki badań — mówił Atros Lund znad barwnej fotomapy rozpostartej na stole. — Na razie rozdzielamy się na dwie grupy. Pierwsza, w skład której wejdą: Wera i Adam Wrońscy, Geon Berd oraz Max Bodin jako pilot batyskafu, opuści się jutro na dno oceanu i pozostanie tam, zależnie od potrzeby, od trzech do pięciu dni; grupą dowodzi Geon. Liczymy na waszą samodzielność. W razie alarmu musicie posługiwać się kodem detonacyjnym przez odstrzał ładunków podwodnych. Pozostali będą prowadzić prace na lądzie oraz tu, w bazie. Szczegóły planu każdy otrzyma na piśmie. Jeszcze raz proszę o sprawne działanie i trzymanie się programu. Czasu mamy niewiele. Trzy tygodnie na zbadanie dwóch planet to nawet w naszym kosmicznym stuleciu okres’ bardzo krótki. Pomyślcie — zwrócił się do Ewy i Teda — przez ile wieków ludzie musieli badać swój własny glob, by jako tako go poznać…

— Mam nadzieję, że nie będziesz wymagał tak dokładnych danych, jakie mamy o naszej Ziemi — udając przerażenie spytał Har Adler, szef informacji i dokumentacji naukowej (czyli — jak go w skrócie i nieco archaicznie nazywano — „bibliotekarz”) oraz archeolog, historyk i właściciel czarnej brody w jednej osobie.

— Przeciwnie! — uśmiechnął się Atros. — Nawet bardzo proszę o powściągliwość i nieprzesadzanie ze szczegółami. Wiem wprawdzie, że trudno się ograniczyć, gdy na każdym kroku spotyka się rzeczy nowe i nieznane, lecz trzeba zatrzymywać się tylko nad najistotniejszymi sprawami. „Jedną ręką wziąć dwie dynie — choćbyś chciał, nie można”, jak mówi chiński aforyzm.

Atros popatrzył do trzymanej w dłoni kartki, jakby chciał sobie coś jeszcze przypomnieć. Potem spojrzał w kierunku Ediego i zapytał:

— Jak ręka?

— Nieźle… — mruknął inżynier, zezując z ukosa na lekarki.

— Nie tak znowu nieźle!

— Jeszcze nie jest zdrowa!

Obie lekarki protestowały zgodnym chórem. Atros uśmiechnął się nieznacznie.

— Wiem, Edi — powiedział — że chciałbyś być przydatny na równi z innymi. Jeśli więc poradzisz sobie jedną ręką, to przygotuj stacje automatyczne. Wyślemy je na Pustynię Zachodnią. A Ted niech ci pomoże.

Ted skinął głową bez entuzjazmu. Spodziewał się, że zostanie przydzielony do którejś z ekip terenowych — jeśli już nie do oceanicznej, to przynajmniej do grupy mającej badać dalsze tereny pustyni.

— Na pustynię wyrusza grupa w składzie: Igen Utero, Tuo Tai i Pollo Trevi. Dowodzi Igen. Zabierzecie dwa pełzaki. Trasa: na południowy wschód i południe od bazy, do granic strefy nadmorskiej. Pozostali w bazie mają za zadanie opracowanie napływających danych oraz dalsze próby nawiązania łączności z Florą.

Gdy dowódca skończył i wyszedł, Edi zbliżył się do Teda i poufale skubnął go w łokieć.

— Chodź, chłopcze — powiedział. — Nie martw się. Mnie też nie chcą ze sobą zabrać. Trzeba to jakoś przeżyć.

Ted pomyślał, że to bardzo uprzejmie ze strony Ediego, iż chce mu dodać otuchy, ale równocześnie zdawał sobie sprawę z istotnej różnicy w ich sytuacjach: gdyby nie chora ręka, Edi na pewno zasiadłby za sterami batyskafu… A on? Cóż, widocznie uważają go za smarkacza.

Poszli przebrać się w robocze skafandry. Po drodze Edi, jakby czytając w myślach chłopca, mówił:

— Buntujesz się, no nie? To od razu widać, niełatwo ukryć taki rozsadzający człowieka zapał do czynu… Ale nie mamy czasu na popełnianie błędów, do wszystkiego potrzebni są specjaliści.

Wyszli przed bazę. W pobliżu hali montażowej stało sześć gotowych do drogi automatów. Samopasy połyskiwały pancerzami jak szereg wielkich żółwi. Wiał silny wiatr, nawiewało piasku w każdą szczelinę, w każde załamanie odzieży.

— Znowu dmie — powiedział Edi z niezadowoleniem. — A my musimy jeszcze zajrzeć im do środka. Nie możemy otworzyć pokryw tutaj, bo wszystko się zapiaszczy. Sprawdzimy na razie zdalne sterowanie, a potem wprowadzimy maszyny do hali.

Włączyli trzymane w dłoniach małe nadajniki sterujące.

— Weź dwójkę — powiedział Edi — a ja wezmę jedynkę. Niech się trochę przelecą po piasku.

Skierował witkę anteny w stronę pierwszego samopasa. Pojazd gwałtownym skokiem ruszył przed siebie, a potem posłuszny ruchom palców Ediego, który regulował nadajnik, skręcił w stronę otwartej pustyni i pomknął po powierzchni piasków ze zdumiewającą chyżością. Gdy się oddalił o trzysta metrów, zawrócił nagle i jak dziecinna zabawka ze zdalnym sterowaniem zaczął zbliżać się ku bazie.

— Wypuść dwójkę — powiedział Edi. — Prosto na tamten!

Ted spojrzał z wahaniem, nie rozumiejąc polecenia.

— Nie bój się, puść swój automat w kierunku mojego — zachęcił go Edi z uśmiechem. — Dodałem im jeden warunek ograniczający…

Drugi samopas wystartował w kierunku pierwszego. Pędziły teraz naprzeciw siebie i wydawało się, że za chwilę roztrzaskają się nawzajem. Gdy jednak odległość zmalała do kilkudziesięciu metrów, oba pojazdy prawie równocześnie zastopowały, a potem ostrożnie i powoli, jakby skradając się, zatoczyły wokół siebie szerokie półkola, wyminęły się i odnalazłszy pierwotny kierunek, popędziły dalej, każdy w swoją stronę. Edi zaśmiał się cicho i z zadowoleniem.

— Widziałeś, jakiej ostrożności je nauczyłem? To na wypadek spotkania jakichś ruchomych obiektów. Po co mają straszyć zwierzynę? Niech lepiej omijają z dala wszystko, co się porusza. No, te dwa sprawne, zaprowadź je do hali i odkręć tylne pokrywy.

Ted stał jeszcze przez chwilę, podziwiając sprawność musztrowanych przez Ediego maszyn. Nagle spojrzał w kierunku zachodniego krańca horyzontu i zaniepokoił się.

— Popatrz — trącił inżyniera — co to? Tam!

Od zachodu nadciągał czarny tuman, jakby zwały piasku powstały nagle i uniosły się w górę zwartą masą. Czarna, stożkowato rozszerzająca się ku górze chmura zbliżała się z ogromną szybkością. Pociemniało nagle.

— Wygląda to na burzę — powiedział Edi na wpół do siebie. Włączył mikrofon interkomu, zainstalowany w hełmie. — Baza, widzicie, co się dzieje?

— Widzimy — odezwał się głos Atrosa. — Gdzie jesteście? Ukryjcie się!

— Dobrze, już się chowamy! — mruknął Edi, wciąż wpatrując się w nadciągający tuman.

— Skierować samopasy do hali? — dopytywał się gorączkowo Ted.

— Nie — Edi machnął ręką. — Nie trzeba, dadzą sobie radę.

Wpadli do hali. Ted zaryglował właz i podbiegł do iluminatora. Na zewnątrz rozpętało się niesamowite piekło. W zapadłym nagle zmroku ukazały się pierwsze fale piasku i runęły na kopułę głównego budynku. Równocześnie cała powierzchnia roziskrzyła się drobnymi igiełkami wyładowań elektrycznych. Potem zrobiło się zupełnie ciemno. Tylko dachy zabudowań świeciły ciągłym bladym światłem iskrzenia.

— Piaskowa burza z wyładowaniami! — zawołał Edi z zachwytem. — Przyroda zawsze sobie poradzi! Nie ma wody — może być piasek. Byle gnębić biedne stworzenia…

Widać było, że z satysfakcją obserwuje bezskuteczne ataki piasku na zagubiony w pustyni skrawek cywilizacji.

— To pierwszy kontratak, odpowiedź Orfy na nasze wtargnięcie — powiedział po chwili. — Jak dotąd my jesteśmy górą. Ale przeciwnika nigdy nie należy lekceważyć!

Trąba powietrzna przeszła równie szybko, jak się pojawiła. Pozostawiła po sobie wały nawianego wokół budynków piasku. W miejscu gdzie przed chwilą stały samopasy, sterczały tylko pręty anten.

— Teraz patrz! — powiedział Edi uroczyście, gdy wyszli ponownie na zewnątrz.

Nacisnął klawisz sterowania. Przed halą zakotłowało się, jakby nowa, mniejsza burza wybuchła nagle w tym miejscu. Po chwili piasek opadł, a sześć samopasów triumfalnie kołysząc czułkami anten powędrowało sznureczkiem do hali.

— Jedno niebezpieczeństwo udało się nam z góry przewidzieć — powiedział Edi. — Te automaty przeszły swój bojowy chrzest na Marsie, w głębi Czerwonej Pustyni. Jakie jeszcze niespodzianki mogą je spotkać tu, na Orfie?


— Mamo… — zaczął Ted, gdy zasiedli wieczorem do kolacji w kabinie mieszkalnej.

Spojrzała na syna, jakby przeczuwając, że chce ją spytać o coś bardzo ważnego. Zachęciła go ciepłym spojrzeniem.

— Mamo, czy ty… i ojciec… jesteście zadowoleni ze swej pracy? Z tego, że jesteście tutaj, z dala od Ziemi i innych ludzi?

— Oczywiście! — odpowiedziała natychmiast. — Przecież nikt nas do tego nie zmuszał. Chcieliśmy sami, wybraliśmy… A dlaczego pytasz? Czy ty jesteś niezadowolony? Ciebie nikt nie pytał, wiec miałbyś prawo do niezadowolenia…

— Ależ nie, nie! — zaprotestował gwałtownie. — Ja bardzo, bardzo chcę. Chciałbym nawet jeszcze więcej… Chciałbym być przydatny… wydaje mi się jednak, że nie jestem tu bardzo potrzebny, czuję się tu jakoś… ponadplanowo.

— A ty jesteś przekonany, że stać cię na dokonanie wielkich rzeczy, tylko my ci nie pozwalamy?! — dokończyła Anna z uśmiechem.

— Nno… tak! — bąknął Ted. — Skąd wiesz, że tak właśnie pomyślałem?

Roześmiała się wesoło, biorąc go za rękę.

— Znam to już skądś… Twój ojciec, gdy miał tyle lat, co ty, myślał zupełnie tak samo.

— Znałaś go już wtedy?

— Nawet wcześniej!

— Na Ziemi?

— Nie, na Ganimedzie. Jak wiesz, ojciec się tam urodził, a ja przyjechałam z rodzicami, mając dziesięć lat. Igen miał wówczas trzynaście. Był bardzo pewien siebie, zupełnie jak ty. Prowadził mnie na karkołomne wycieczki w góry Ganimeda i zwierzał się ze swych planów i… kłopotów. Największym kłopotem było oczywiście to, że dorośli nie dopuszczają go do niebezpiecznych prac i wypraw. On już wtedy chciał lecieć do gwiazd. No i poleciał…

Ted słuchał z ciekawością. Nieczęsto się zdarzało, żeby miał czas na dłuższą rozmowę z matką, ona także była wiecznie czymś zajęta albo zmęczona.

— Mamo, ale jeśli się już wybrało tę drogę badacza przestrzeni… to chyba trzeba oddać się całkowicie tej pracy? Atros wciąż podkreśla, że jest nas mało i mało mamy czasu…

— Oczywiście! Widzisz przecież, jak wszyscy sumiennie spełniają swe obowiązki.

— Mamo — ciągnął Ted — bo taka na przykład Ewa… Właściwie to ją lubię, choć jest jeszcze taka dziecinna… Ale ona tylko pozornie jest tu, z nami. Tak naprawdę to ona jest bardziej tam, na Ziemi, niż tutaj. Nigdy nie widziała Ziemi, ale wydaje mi się, że ona bardziej ją kocha niż nasz statek, naszą pracę, no w ogóle naszą całą teraźniejszość… To chyba nie tak powinno być! Powinniśmy bardziej żyć tym, co mamy, niż tym, co zostało daleko…

Anna spojrzała na syna z powagą.

— Ja też najbardziej ze wszystkiego kocham Ziemię — powiedziała dobitnie. — Atros, Geon, twój ojciec, który się na niej nie urodził — oni wszyscy także ją kochają, każdy na swój sposób. To dobrze, że Ewa interesuje się Ziemią. Dla was jest ona planetą tak samo nieznaną, jak Orfa i Flora. Powinniście ją poznawać i kochać.

— Może, gdy wrócimy… — zaczął Ted niepewnie.

— Nie! — przerwała Anna. — Teraz musisz ją pokochać, a przynajmniej zrozumieć jedno: że my wszyscy jesteśmy tu nie dlatego, że znienawidziliśmy Ziemię i uciekliśmy z niej, lecz dlatego właśnie, że ją kochamy. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale to nie paradoks. Ziemia to nie tylko glob krążący wokół Słońca. Ziemia — to również i przede wszystkim ludzie, ich życie, historia, kultura… Tak trzeba rozumieć słowo: Ziemia.

Ted patrzył w talerz, ważąc w myślach słowa matki. Miała rację: nie rozumiał wielu rzeczy…

Загрузка...