ROZDZIAŁ DZIESIĄTY O DZIWNYCH POMYSŁACH KOSMICZNYCH GOŚCI O KONSEKWENCJACH ROZPIESZCZANIA ISTOTY ROZUMNEJ

Przy śniadaniu mówiono wyłącznie o nocnym gościu. Próbowano odtworzyć jego przypuszczalny wygląd i wymiary, ale okazało się, że każdy widział go inaczej. Najlepiej oczywiście mógł go widzieć Har, ale i on nie był skory do jakichś stanowczych stwierdzeń. Oczy człowieka wyrwanego ze snu, oślepione jaskrawymi błyskami rac, niewiele mogły uchwycić. Temat więc wyczerpał się wkrótce.

Poszli znaną już trasą przez grań. Był wczesny ranek i góry wyglądały zupełnie inaczej niż ubiegłego dnia po południu. Skały były wilgotne i lśniły metalicznie, po dolinach wstawały mgliste opary, niknąc szybko w promieniach ostrego słońca.

— Wspaniały klimat! — zachwycał się Har. — Aż chętka bierze, by się wykąpać w tamtym jeziorku!

U podnóża gór, trochę na zachód od miejsca, gdzie wczoraj wyszli z lasu, widać było rzeczywiście granatową taflę wody.

— Może spróbujemy? Chyba woda tu taka sama, jak na Ziemi? — zaproponowała żartem Ewa.

— W kombinezonie i masce — powiedział Ted. — Inaczej tutejsze bakterie pożarłyby cię w mgnieniu oka.

— Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie możemy zdjąć ubiorów ochronnych — dodał Har. — My, zaatakowani przez tutejsze bakterie, mielibyśmy jeszcze jakąś szansę stworzenia środków zapobiegawczych. Natomiast życie na tej planecie uległoby całkowitemu zakłóceniu, jeśli nie zagładzie: bakterie zawarte w ludzkich organizmach mogłyby zakazić przyrodę floryjską! Dla nas są one nieszkodliwe, bo organizmy nasze rozwijały się w ich obecności i wytworzyły naturalne środki obrony. Podobnie żywi mieszkańcy Flory — są uodpornieni na „własne” drobnoustroje, lecz byliby bezradni wobec zupełnie obcych bakterii. Dlatego nie tylko nasze ubiory i sprzęt, lecz nawet pancerz rakiety został dokładnie odkażony.

— Przygotowanie lądowania na obcej planecie jest problemem znacznie trudniejszym, niż się wydaje — zauważył Ted z uznaniem. — Trzeba pamiętać nie tylko o sobie!

— Korzystamy z historycznych doświadczeń — powiedział Har gorzko. — Zdarzało się, że gdy średniowieczni żeglarze odkrywali nieznane lądy, przywleczona na nowy kontynent czy wyspę choroba dziesiątkowała nieodpornych na nią tubylców. Nie tylko zresztą pod tym względem musimy korzystać z wiedzy o przeszłości Ziemi. Przybyliśmy tu nie po to, by skolonizować tutejsze planety. Dość mamy miejsca i surowców w naszym układzie, nie ma więc mowy o jakimś wyciąganiu materialnych korzyści z wypraw międzygwiezdnych. Mają one ogromne znaczenie pod względem naukowym, rozszerzają naszą wiedzę o Kosmosie i zaspokajają odwieczną ciekawość ludzką. Jeśli na nowej planecie zastajemy najmniejsze choćby oznaki cywilizacji, postępowanie nasze musi być przede wszystkim ostrożne i rozważne. Cokolwiek byśmy zrobili na tej planecie, będziemy to robić z myślą jej mieszkańcach. Gdy są na takim poziomie rozwojowym, że mogą przejąć od nas pewne umiejętności i wskazówki — mamy prawo i obowiązek udzielić ich. Musimy jednak wciąż pamiętać, że rola nasza nie może w żadnym wypadku sprowadzać się do uszczęśliwiania ich siłą. Jeśli oni żyją inaczej niż my, jeśli ich droga rozwojowa nie jest podobna do naszej — nie wolno nam bezkrytycznie naginać ich wtłaczać w ramy naszych pojęć i wzorów. Bowiem inaczej — nie znaczy gorzej! Każdy, nawet bolot na Orfie, ma prawo do własnego trybu i sposobu istnienia…

— Chyba jednak — wtrącił Ted — technika stanowi wartość godną przejęcia od istot, które w wyższym stopniu ją opanowały?

— Owszem, ale dopiero wtedy, gdy ów słabiej rozwinięty partner kosmicznego spotkania sam uzna potrzebę rozszerzenia swej wiedzy. Szkolony i modelowany siłą może więcej stracić niż zyskać: może stracić własne oblicze, stanowiące dla niego samego wartość największą. Prymitywne — nie nadążające na pozór za duchem czasu — kultury potrafiły niekiedy opierać się narzucanym z zewnątrz stylom ł tendencjom, by przeżyć je i udokumentować po wiekach swą prawdziwą i trwałą wartość. Społeczeństwo to nie tylko kultura materialna, choć ona właśnie, jej rozwój, wyznacza etapy historii. Wynika to jednak z większej trwałości materii… Myśl łatwiej ginie w zalewie zdarzeń i katostrof. Z najlepiej zachowanej czaszki jaskiniowca, nie jesteśmy w stanie wyskrobać ani jednej jego myśli… i sądzimy go tylko po zewnętrznych pozorach, po tym, że posługiwał się maczugą i niekiedy malował na ścianach jaskiń.

Har przerwał i przez chwilę szli w milczeniu.

— Zdaje się, że odbiegłem nieco od tematu. Rozgadałem się jak na wykładzie… Wybaczcie, to stare przyzwyczajenie wykładowcy. Chciałem po prostu powiedzieć, że nie powinniśmy być zbyt pewni doskonałości naszego modelu cywilizacyjnego, szczególnie gdy chodzi o przekazywanie go komuś żyjącemu w zupełnie odmiennych warunkach.

Stożek był uniesiony, jak pozostawili go odchodząc. Tym razem Ewa pozostała na górze, a Har poprowadził Teda krętymi schodkami. W miarę posuwania się w dół rozjaśniały się kolejne odcinki pionowego szybu. Ściany świeciły tu identycznie, jak w Starej Bazie: równym, białym światłem luminescencyjnym. Środkiem szybu przebiegał gładki słup-wspornik, na którym unosił się stożek. Wokół słupa wiły się schodki — kręte, o wysokich, nie dla ludzkich nóg przeznaczonych, stopniach. Na głębokości trzydziestu paru metrów szyb rozszerzał się w rozległą, kolistą niszę. Gdy Har postawił stopę na ostatnim schodku, sklepienie rozjarzyło się, oświetlając wnętrze sporej sali. Wokół ścian ustawione były prostopadłościenne postumenty, a na nich spoczywały jakieś niezbyt skomplikowane narzędzia i maszyny.

— To chyba jakieś… muzeum! — powiedział Ted stłumionym głosem, spoglądając to na Hara, to na wnętrze sali.

— Doskonale! — roześmiał się Har. — Na to właśnie czekałem. Wyobraź sobie, że wczoraj oboje z Ewa stwierdziliśmy to samo. Rzecz tym dziwniejsza, że ani ty, ani Ewa nie widzieliście nigdy muzeum i znacie je tylko z opisu. To chyba rzeczywiście jest coś w rodzaju muzeum czy raczej wystawy techniki…

— Techniki twórców Starej Bazy i stożka? — zdziwił się Ted. — Chyba nie zamierzali rozpoczynać ekspozycji od najprostszych urządzeń! Jeśli chcieli dać komuś pojęcie o swojej technice, to powinni… Przecież to, co tu stoi, to zwykła prasa hydrauliczna, a tam… najprostsza luneta optyczna.

— W istocie. To jest prasa hydrauliczna. Po floryjsku… — tu Har wydobył z siebie dziwny jakiś dźwięk — tak się to nazywa czy też podobnie. Nie opanowałem jeszcze w dostatecznym stopniu tego języka!

Ted cofnął się o krok i zrobił taką minę, że Har wybuchnął szczerym śmiechem.

— Nie bój się, jestem najzupełniej zdrów na umyśle! Nie wierzysz? Posłuchaj!

Wyciągnął dłoń w kierunku maszyny i dotknął powierzchni metalowego cylindra. W tej samej chwili rozległ się dobiegający gdzieś od strony pułapu piskliwy dźwięk, a na białej ścianie nad postumentem z maszyną pojawił się barwny, ruchomy obraz, przedstawiający tę samą prasę rozgniatającą nieznany jakiś przedmiot — coś na kształt orzecha sporych rozmiarów, bo ze zmiażdżonej skorupy wypadło kuliste jądro. Obraz zgasł. Ted spojrzał na Hara, który z obojętną miną stał obok niego.

— Ależ to… instrukcja obsługi! — wykrzyknął Ted.

— Odkrywcze stwierdzenie… — powiedział Har złośliwie.

— Wynika stąd, że nieznani przybysze pozostawili to wszystko dla mieszkańców Flory. Wydaje mi się jednak, że jak na początek, to nieco za trudna dla nich lekcja.

— Nie zapominaj, w jaki sposób otworzyliśmy stożek. Przybysze zakładali, iż zanim Floryci się tu dostaną, znać będą nieco matematyki, a to wymaga zdolności myślenia abstrakcyjnego.

Ted obchodził salę dokoła, dotykając różnych prostych maszyn i urządzeń, których przeznaczenia nietrudno było się domyślić, nawet nie patrząc na obrazy ukazujące się na ścianie.

— Przyjmijmy więc, że zostawiono to Florytom dla skrócenia ich cyklu rozwojowego. Dlaczego jednak nie skorzystali dotąd z takich skarbów?

— Nie dorośli widać do tego — powiedział Har. — Albo rozwój ich poszedł w innym kierunku, omijając ten etap…

— A jakiż może być inny kierunek? Narzędzie jest przecież pierwszą potrzebą tworzącej się cywilizacji! — zdziwił się Ted.

Har wzruszył ramionami. On także nie umiał sobie wyobrazić ani obecnego stanu, ani drogi rozwojowej cywilizacji floryjskiej. Ten maleńki wycinek ich życia, który zdołali dotąd zaobserwować, nie mógł przecież w najmniejszym stopniu przesądzać o całości.

„Kiedyż to ludzie odkryli liczby pierwsze? — zastanawiał się Har, mimowolnie szukając porównań w historii nauki ziemskiej. — Matematyka sięga swymi korzeniami głębokiej starożytności. Egipcjanie, Arabowie, Grecy, Chińczycy posługiwali się matematyką i wieloma wynalazkami technicznymi. Tymczasem jednak inne ludy żyły w warunkach nieporównanie prymitywniejszych… Ba, jeszcze w dwudziestym wieku odkrywano w dżungli szczepy niewiele różniące się poziomem życia od człowieka pierwotnego. Nie, rozwój rozumnej rasy nie musi odbywać się harmonijnie i równocześnie na całym obszarze planety. Z drugiej jednak strony trudno przypuścić, iż gdyby na Florze żyła jakaś rasa wyżej rozwinięta od mieszkańców dżungli, nie pozostawiłaby żadnych śladów swej działalności na całym obszarze planety. Co więcej, na pewno usiłowałaby dotrzeć do widocznego z dużej odległości i budzącego zaciekawienie stożka. Tymczasem dżungla porastająca większość obszaru planety wydaje się być nietknięta…”

Har skończył fotografowanie wszystkich szczegółów wnętrza sali i rozejrzał się za Tedem, który myszkował po przeciwnej jej stronie.

— Ted, po co człowiek doskonali wciąż swoje narzędzia i maszyny? — zapytał znienacka tonem egzaminatora.

— Po to, by przeciwstawić się trudnym warunkom bytu, siłom przyrody. No i aby pracę swoją uczynić lżejszą i łatwiejszą — wyrecytował Ted, prostując się znad jakiejś maszyny.

— Słusznie. A czy zdajesz sobie sprawę, co wynika z tego dążenia do doskonałości?

Chyba… rozumiem: wynika stąd ciągły postęp, którego tempo regulowane jest wzrostem potrzeb…

„Powtarza moje myśli” — stwierdził Har, ale zaraz uprzytomnił sobie, że to on sam przecież wykładał Tedowi historię.

— W porządku — przerwał chłopcu. — · Gdyby zaś warunki były niezmiernie łagodne, wprost cieplarniane…

— Wtedy postęp uległby zahamowaniu! — podpowiedział Ted.

— To właśnie może być jedną z możliwych odpowiedzi na pytanie, dlaczego Floryci nie skorzystali dotąd z pozostawionych im wzorów.

— Uważasz, że żyją w takim raju? — podchwycił Ted. — Owszem, można przyjąć takie wyjaśnienie: ktoś, znając przed tysiącami lat aktualny stan ich umysłowości, mógł spodziewać się, że w najbliższym czasie dokonają oni pewnego postępu. Aby postęp ten ułatwić w jego następnej fazie, nieznany dobroczyńca pozostawił modele i wzory narzędzi. Tylko że będąc istotą wysoce inteligentną, powinien był brać pod uwagę właśnie owe cieplarniane warunki rozwoju, hamujące postęp… W takiej sytuacji nie dość było pozostawić wzory. Należało przede wszystkim stworzyć bodźce do szybszego rozwoju…

— Jak? — zaśmiał się Har. — Jak można było to uczynić? Paląc puszczę? Osuszając rzeki? Oziębiając klimat? Sam powiedziałeś, że motorem postępu technicznego są rzeczywiste potrzeby. Takie sztuczne stworzenie potrzeb nie jest chyba najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji!

— Mogli przynajmniej dać Florytom do dyspozycji jakieś najprostsze urządzenia, nauczyć ich obchodzenia się z nimi! — oponował Ted.

— Skąd wiesz, że nie dali? To, że nie przekształcają przyrody swej planety, nie musi wynikać stąd, iż nie potrafią. Mogą po prostu nie odczuwać potrzeby takiego działania.

— Niechby tak nawet było… — zgodził się Ted niechętnie. — Mimo wszystko jednak trudno mi się zgodzić z takim tłumaczeniem. Przecież inteligencja nie bierze się znikąd, jest wytworem właśnie walki o przetrwanie, jest produktem wielowiekowego rozwoju. Gdyby warunki na Florze były rzeczywiście tak łaskawe dla jej mieszkańców, nigdy by nie powstała tu żadna myśląca rasa! Podczas gdy ci, z którymi zetknęliśmy się na planecie, nie sprawiają mimo wszystko wrażenia dzikusów, którzy dopiero co przestali chodzić na czworakach! Ich dyplomatyczne postępowanie względem nas, ich poczucie uczciwości czy może ostrożności zdają się świadczyć o dość wysokim poziomie umysłowym. Prawdziwi „dzicy” powinni byli — według wszelkiego prawdopodobieństwa — zaatakować nas stadem jako niepożądanych intruzów…

— Obalasz moje przypuszczenia z takim zapałem, jakbym ja twardo upierał się przy ich trafności — uśmiechnął się Har. — Powiedziałem przecież, że to tylko jedno z możliwych tłumaczeń. Zgadzam się, że w warunkach zbyt sprzyjających nie mogła rozwinąć się rasa myśląca. Skąd jednak możemy wiedzieć, czy warunki takie panowały tu zawsze? Może uległy jakiejś zasadniczej zmianie? Może w chwili, gdy budowano stożek, wszystko wskazywało na normalne, to znaczy stosowne do potrzeb, tempo rozwoju Florytów, a potem nastąpił gwałtowny kataklizm całkowicie zmieniający warunki bytu, i to zmieniający na znacznie lżejsze?

— To jest myśl! — ucieszył się Ted. — Rozleniwieni, rozpieszczeni przez przyrodę Floryci nie spełnili nadziei tych, którzy chcieli wspomóc ich postęp techniczny! Pozostali na takim poziomie, na jakim zastała ich owa zmiana warunków… A może nawet stopniowo… głupieją?

— Wniosek nieco za pochopny — pokręcił głową Har. — Przypomnij sobie, co się działo w Grecji w czasach niewolnictwa! Łatwość i komfort życia, uwolnienie się klas właścicieli niewolników od pracy fizycznej spowodowało ogromny rozkwit sztuki i filozofii! Głupieje się tylko od zupełnej bezczynności. A istota w mniejszym lub większym stopniu rozumna nigdy nie pozostaje bezczynna, nawet wtedy, gdy nie musi zębami i pazurami wydzierać przyrodzie środków do życia. Po co zresztą daleko sięgać: nasz wiek — z całą techniką i automatyzacją jest najlepszym tego przykładem; czy mamy w naszych czasach zbyt mało zajęcia? Nie! Stwarzamy sobie sami problemy, by móc je rozwiązywać. Stawiamy sobie coraz to nowe zadania, choć na dobrą sprawę moglibyśmy dawno poprzestać na tym, co mamy. Zadaniem techniki nie jest wyeliminowanie wszystkich zajęć z życia człowieka. Zmienia się rodzaj i sposób wykonywania pracy, a nie jej ilość. Myślę, że nawet w warunkach doskonale zaspokajających potrzeby istota rozumna potrafi skierować swe zainteresowania ku jakimś zupełnie nie związanym z potrzebami materialnymi celom…

— Uważasz, że Floryci są szczęśliwi i zadowoleni z tego, co mają? Że nie próbują wydobyć z otoczenia niczego ponad to, co przyroda sama im daje? Słowem, sądzisz, że istota rozumna może być szczęśliwa i zadowolona w warunkach doskonałego zabezpieczenia potrzeb bytowych?

— Nie! — powiedział Har twardo. — Przeciwnie. Istota rozumna nie może nigdy czuć się zadowolona i szczęśliwa. Stan taki jest nie do osiągnięcia, gdyż potrzeby rodzą potrzeby. Jednak najistotniejsze jest to, co osiąga się samemu. Podsuwanie gotowych rozwiązań nie daje zadowolenia. Dlatego uważam, że wszelkie wspomaganie cywilizacji jest bezcelowe, szczególnie, gdy nic jej nie zagraża i nie hamuje — choćby najwolniejszego — rozwoju. Technika nie jest celem, do którego trzeba dążyć za wszelką cenę. Jest tylko środkiem dla uwolnienia ludzkiej czy nieludzkiej myśli od spraw walki o byt i przetrwanie. I tylko tam, gdzie ta walka jest ciężka i trudna, rozwój techniki jest konieczny…

Har zamilkł nagle, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie, że nie stoi przed gronem kolegów-naukowców, że ma przed sobą chłopaka, który nie widział nigdy Ziemi.

— Chodźmy stąd. Zarejestrowałem wszystko na taśmach filmowych i dźwiękowych, nie mamy co tu dłużej robić. Nie chcę niczego zmieniać ani niszczyć. Poczekamy na decyzję Rady Naukowej. Sądzę, że będą ze mną zgodni i zostawią wszystko w pierwotnym stanie.

Ted niechętnie oderwał się od eksponatów i powoli szedł za Harem po schodkach w górę szybu. Ewa siedziała na skraju urwiska i lornetowała okolicę.

— Tam, nad tym jeziorem, porusza się coś — powiedziała, gdy stanęli za jej plecami. — Zbyt jednak daleko, by można było rozpoznać kształty. Może tam jest jakieś osiedle Florytów?

Popatrzyli kolejno przez lornetę. Har rozejrzał się po okolicy, by ustalić dogodną drogę zejścia.

— Chyba należałoby zamknąć ten stożek — zastanawiał się Ted. — Nie wiem tylko, czy uda się to zrobić. Spróbuję za pomocą tego samego sposobu, w jaki dał się otworzyć…

Z ociąganiem, jakby żal mu było stąd odejść, pokręcił się jeszcze wokół zamkniętego stożka, a potem wrócił do towarzyszy i niezdecydowanie zaczął:

— Te dźwięki, które mają oznaczać w języku Florytów nazwy maszyn i narzędzi… Przecież to nie mogły być nazwy…

— Oczywiście, że nazwy te nie istniały i nie istnieją dotąd w języku Florytów! — powiedział Har. — Dopóki nie ma przedmiotów, nie ma i nazw. Sądzę, że zostały urobione według zasad języka Florytów przez twórców stożka.

— Nie bardzo rozumiem po co? — wtrąciła Ewa. — Czyżby sądzili, że tubylcy nie potrafią tych rzeczy ponazywać po swojemu? Zrobiliby to najzgodniej z własnym poczuciem językowym!

— Wiem dokładnie tyle, co wy! — mruknął Har, wciąż patrząc przez lornetę. — Wszystko to tylko domysły. Nagraliśmy te dźwięki. Może ułatwią rozszyfrowanie języka Florytów… A poza tym stanowczo za dużo dyskutujemy, zamiast zbierać fakty. Od tej chwili koniec rozmów — dodał groźnie. — Podsumowanie zrobimy po powrocie do rakiety, razem z Werą, Adamem i Maxem. Oni też będą mieli dużo do powiedzenia. Może wniosą jakiś nowy element do naszych hipotez.

Tafla jeziora to pojawiała się, to niknęła im z oczu, gdy schodzili ku niej falistym zboczem. Har szedł pierwszy, milcząc zawzięcie. Ewa i Ted początkowo również starali się nie rozmawiać, ale po kilkunastu minutach nie mogli już opanować się i wyłączywszy nadajniki osobiste, aby Har ich nie słyszał, pozostali nieco w tyle, by co chwila wymieniać jakieś krótkie spostrzeżenia.

Brzeg jeziora porastały z jednej strony obfite zarośla. Dno było doskonale widoczne poprzez czystą wodę. Cała okolica nie sprawiała wrażenia odwiedzanej przez kogokolwiek. W pewnej chwili Har, który wszedł po kolana w wodę, pochylił się i wydobył z dna jakiś spory przedmiot.

Było to coś w rodzaju naczynia wykonanego ze skorupy owocu podobnego do tych, które widzieli na ruchomych obrazach w podziemiach stożka. Brzegi były gładko oszlifowane, a zewnętrzną i wewnętrzną powierzchnię pokrywała sieć misternych nacięć.

— Jeszcze jeden przejaw ich skłonności do ozdabiania wszystkiego, czego używają — powiedział Har. — Tylko ich samych ani śladu. Roztapiają się w tej dżungli, znikają…

— Zamiast przystosowywać przyrodę do swych potrzeb, sami się do niej przystosowali — zauważyła Ewa.

— Jeśli chodzi o ślady… to można by poszukać! — zaproponował Ted, krążąc nad brzegiem wody. — O, tu na przykład, widzę jakby ścieżkę, wydeptaną wśród porostów.

Ścieżka znaczyła się słabiutko i wiodła do pierwszych drzew. Dalej nie było już żadnego śladu, jakby chodzące nią istoty odrywały się od ziemi. Najprawdopodobniej łatwiej im było posuwać się pośród splecionych gałęzi niż przez gąszcz dolnych pięter roślinności.

— Nie wytropimy ich w ten sposób. Są czujni i nie dadzą się podejść. Nie będziemy przecież urządzać polowania z nagonką! — powiedział Har.

Obeszli jezioro i posuwali się dalej zboczem łańcucha wzgórz, rzadziej zarośniętym i przez to umożliwiającym swobodny marsz. Po godzinie podchodzenia łagodnym zboczem weszli między strome ściany głęboko wciętej doliny. Skały były miejscami silnie rozkruszone i tworzyły niebezpieczne osypiska, idąc więc, rozglądali się bacznie, by uniknąć spadających z góry kamieni.

— Jaskinia! — powiedział nagle Ted, wskazując na prawe zbocze. — Nawet niezbyt wysoko. Możemy tam zajrzeć.

— Spróbujmy — powiedział Har bez przekonania. — Wydaje mi się jednak, że nasza metoda ostrożnej penetracji nie da spodziewanych wyników. Trzeba będzie zastosować radykalniejsze sposoby… Straciliśmy nieco czasu, ale… kto mógł przewidzieć, że oni będą się przed nami kryli i do tego stopnia utrudniali nam pracę!

— No, nie jest tak źle! — zaoponował Ted. — Odkryliśmy przecież niezmiernie ważną rzecz: stożek!

— Tak, ale to nie daje nam w najmniejszym stopniu pojęcia o stanie aktualnym społeczeństwa Florytów ani też o ich historii. Nie daje nam również żadnych nowych informacji o twórcach Starej Bazy… poza tą jedną, że chcieli Florytom dopomóc, że byli w stosunku db nich przychylnie nastawieni. Zajrzyjmy do tej jaskini, a potem szybkim marszem wracamy do rakiety. Może nawet użyjemy aparatów lotnych na trudniejszych odcinkach drogi, żeby prędzej się tam dostać. Od jutra zaczniemy mniej ostrożnie, ale za to, mam nadzieję, skuteczniej „polować” na Florytów. Zbyt mało czasu nam pozostało i obawiam się, że wrócimy na Ziemię, nie umiejąc o nich nic pewnego powiedzieć.

Grota była kręta i gęsto rozgałęziona. Przyświecając sobie latarkami posuwali się powoli, oglądając ściany. Były suche i dość gładkie, miejscami nosiły ślady jakichś przypadkowych pęknięć czy zarysowań.

W pewnej chwili, gdy mieli już zawrócić ku wyjściu, Ewa potknęła się o coś i odruchowo poświeciła pod nogi.

Na środku niewielkiej niszy, wysokiej na cztery metry i szerokiej w tym miejscu na tyleż, leżał niewielki odłam jakby szarego kamienia. Har schylił się i podniósł z ziemi ciężki dość przedmiot kształtem przypominający klin.

— To jest metal! — powiedział, oglądając powierzchnię znaleziska. — Metal, i do tego obrobiony cieplnie! Dłuto czy coś w tym rodzaju…

— Czyżby jednak… dano Florytom jakieś narzędzia poza tym, co ukryto w stożku? — odezwał się Ted. — A może to jest starsze? Może mieli oni w swojej przeszłości uczciwą epokę brązu, a potem dopiero tak się wyrodzili? To byłoby zgodne z twoją hipotezą, Har!

— Zaraz, powiedziałeś: dłuto! — podchwyciła Ewa i omiotła ściany jaskini snopem światła. — Może więc… Jest! Jest! — krzyknęła radośnie i podbiegła do jednej ze ścian.

Na powierzchni gładkiej i jakby wypolerowanej sztucznie płyty znaczył się wyraźnie barwny rysunek, złożony z wyżłobień, w które napuszczono jakichś barwników.

Otoczyli to miejsce i w milczeniu, oświetlając jaskrawym blaskiem rtęciówek wyraźny i doskonale zachowany rysunek, przyglądali mu się przez długą chwilę.

— Więc jednak… mieli swoją epokę jaskiniową! — powiedział cicho Ted.

Rysunek, choć niezbyt dokładnie, przedstawiał jakieś powalone, ogromne cielsko — może upolowane zwierzę? Obok niego leżały wydłużone żerdzie, zapewne broń. Trochę dalej zaznaczony kolorem czerwonożółtym rysował się wydłużony jęzor.

— To chyba ogień — powiedziała Ewa. — Musieli znać ogień.

— A więc mogli wytapiać metale! To dłuto jest na pewno ich wytworem!

— Niewątpliwie — zgodził się Har, badając powierzchnię skały pod rysunkiem za pomocą aparatury archeologicznej. — To dłuto i ten rysunek pochodzą na pewno sprzed dziesiątków co najmniej tysiącleci, a więc z okresu znacznie wcześniejszego niż czas pobytu hipotetycznych przybyszów z Kosmosu…

Загрузка...