ROZDZIAŁ CZWARTY W KTÓRYM POWSTAJE PYTANIE, CZY BOLOTY ŻYWIĄ SIĘ AUTOMATAMI

Trzy dni upłynęły jednostajnie i bez rewelacyjnych Wydarzeń.

Zespół Geona wystartował „Sumem”. Tylko tak duża rakieta mogła podźwignąć spory batyskaf. Wylądowali na wysepce w środku oceanu i jeszcze tego samego dnia weszli w zanurzenie. Od tej chwili nie można było porozumiewać się z nimi normalnymi kanałami łączności. Dopiero następnego dnia w południe sejsmografy zarejestrowały cztery kolejne wstrząsy, co oznaczało, że załoga batyskafu nie napotyka na żadne poważne trudności. Odtąd codziennie dochodziły od nich jedynie regularne sygnały sejsmiczne.

Grupa Igena penetrowała południowo-wschodnie rejony pustyni, na zachodzie szeroką ławą przeczesywały ją samopasy. Na tablicy kontrolnej w bazie można było w każdej chwili sprawdzić prawidłowość funkcjonowania automatów. Codzienne komunikaty z pustyni nie przynosiły nic prócz danych geologicznych i fizycznych.

Grupa łącznościowa miała nieustający kłopot: za wszelką cenę usiłowała zwrócić na siebie uwagę przypuszczalnych mieszkańców Flory. Sygnały wysyłane na wszystkich częstotliwościach pozostawały jednak bez odpowiedzi.

Lon Rahme, który był psychologiem („specjalistą od psychologii istot pozaziemskich”, jak go złośliwie nazywali współtowarzysze) i wchodził w skład grupy łącznościowej, nazywał to ciągłe nadawanie sygnałów „wywoływaniem duchów”. Jedyną osobą, wobec której nie upierał się przy swojej niewierze w istnienie floryjskiej cywilizacji, była Mais Proat (socjolog, zwana także „specjalistką od społeczeństw galaktycznych”, a ponadto językoznawca, ma się rozumieć także w skali kosmicznej, czego nieomieszkiwali podkreślać koledzy w chwilach dobrego humoru). Wobec Mais jednak nie tylko Lon tracił pewność siebie. Dziewczyna była po prostu niezwykle ładna.

Worek sensacji rozpruł się czwartego dnia.

Pollo zgłosił się o zwykłej porze. Przez kilka minut przekazywał dane — mnóstwo cyfr i symboli, które kierowano od razu do pamięci analizatorów. Najciekawszą wiadomość zachował „na deser”.

— Dziś w nocy czujniki zarejestrowały ruchy na pustyni w pobliżu pełzaków. Tai, który miał właśnie dyżur, obudził mnie i Igena. Poszliśmy zobaczyć, co to jest. Okazało się, że żywe obiekty. Nie wiem, czy wolno mi je nazwać zwierzętami, nie chcę się narażać biologom i wchodzić w ich kompetencje. Igen mówi, że to mu przypomina trylobity powiększone do rozmiarów hipopotama. Ja nie znam się na tym i raczej porównałbym je do czaszy rozpiętego parasola. Ocenicie zresztą sami, zrobiłem zdjęcia. Żywych okazów nie podejmujemy się dostarczyć — ważą pewnie po kilkaset kilogramów. Pamiętasz, Atros, naszego starego przyjaciela Bolota, tego z centrali namiarowej na Deimosie? On ważył chyba niewiele mniej… To znaczy, na Ziemi ważyłby, bo na Deimosie nie ważył prawie nic. Otóż właśnie ten przemiły grubas mi się przypomniał, gdy zobaczyłem te ociężałe stwory. Zaproponowałem, by na jego cześć nazwać je bolotam i. Dobra nazwa?

— Doskonała! — zaśmiał się Atros. — Należy się Bolotowi upamiętnienie na wieczne czasy… Postarajcie się zebrać jak najwięcej danych o tych… bolotach. To będzie miało duże znaczenie.

Ted przysłuchiwał się tej rozmowie z drugiego końca kabiny łącznościowej, od pulpitu kontroli samopasów. Nie wiedział, jak wygląda parasol, a trylobita też nie widział. Nie potrafił sobie zatem wyobrazić bolota. Postanowił zapytać kogoś, co to jest parasol…

— Wydaje się nam — ciągnął Pollo — że boloty są roślinożerne. Stado, które napotkaliśmy, liczyło kilka sztuk. Nie próbowały nas atakować, nawet się nami nie zainteresowały. Z inteligencją u nich, zdaje się, nietęgo. Chciałem upolować jednego i zrobić sekcję, ale Igen się sprzeciwił; powiedział, że będzie na to czas później. Tai natomiast odgraża się, że potrafi zrobić pyszny befsztyk z bolota. Ofertę, ma się rozumieć, odrzuciliśmy…

Ledwie zamilkł głos Poiła, zabrzęczał wywoławczy sygnał grupy oceanicznej. Zgłaszał się Max.

— Wyszliśmy z zanurzenia o sto kilometrów od wysepki, gdzie pozostawiliśmy „Suma”. Za godzinę, gdy zbiorniki wypełnią się ciekłym tlenem, zanurzamy się z powrotem. Przekazuję dane oceaniczne.

Tu nastąpiła seria sygnałów kodu, tak szybka, że najwprawniejsze ucho nie potrafiłoby ich rozróżnić. Maszyna przyjęła je jednak bez mrugnięcia „magicznym okiem”, którego światło oznaczało: „Wszystko zrozumiano”.

— A teraz niespodzianka — podjął Max tak tajemniczo, że Atros, Ted i Anna spojrzeli po sobie z lekkim niepokojem. — Na głębokości dwóch tysięcy metrów, w mule dennym, znaleźliśmy przedmiot, który może być szczątkiem sondy głębinowej, a z całą pewnością nie jest dziełem przyrody. Badamy to obecnie dokładnie. Przeszukaliśmy jeszcze raz dno w okolicy.

Atros zamyślił się. Max już dawno skończył, a dowódca trwał w upartym milczeniu. Potem, jakby zbudzony nagle, spojrzał na Annę i rzucił z uśmiechem:

— No, teraz tylko brakuje, żeby łącznościowcy wystąpili z jakąś niespodzianką!

- Żałuję, ale nie możemy służyć rewelacjami — powiedziała, rozkładając ręce. — Od jutra zaczniemy nadawanie i nasłuch na krótszych pasmach. Może to da jakieś rezultaty…

— Nie martw się! — pocieszył Annę dowódca. — Na dziś mamy i tak dość rewelacji. Ted, co słychać u samopasów?

Ted, który siedział tyłem do pulpitu sterującego automatami terenowymi, odwrócił się i sięgnął do klucza sygnałowego.

Ręka zamarła mu w pół drogi. W szeregu światełek kontroli zwrotnej brakowało jednego.

— Czwórka nie odpowiada! — krzyknął. — Przed minutą było jeszcze wszystko w porządku.

Atros rzucił okiem na tablicę, a potem sięgnął po mikrofon.

— Edi Satt, do kabiny radiowej! — zawołał.

Edi przybiegł natychmiast. Kilkoma dotknięciami miernika sprawdził stan tablicy kontrolnej.

— Tu wszystko w porządku. Awaria musiała nastąpić w samym automacie.

— Nadajnik?

— Niemożliwe. Wszystkie obwody są dublowane, zasilanie również…

— Więc? — dopytywał się Atros niecierpliwie. Edi wyprostował się i spojrzał na dowódcę.

— Wygląda na to — powiedział powoli — że automat został zniszczony, wyłączony lub…

Edi zamilkł, wpatrując się nieruchomo w tablicę. Bez słowa wyciągnął dłoń w jej kierunku.

— To już zupełnie wyklucza możliwość przypadku… — powiedział cicho.

W rzędzie światełek kontrolnych brakowało d w ó c h…

— Więc… coś albo ktoś… świadomie lub nie, poluje na nasze automaty? — powiedział Atros, chwytając mikrofon. — Nie możemy dopuścić do zniszczenia następnych. Uwaga! Ogłaszam pogotowie pierwszego stopnia. Wszyscy do mnie.

W ciągu kilku minut kabina radiowa zapełniła się. Dowódca krótko wyjaśnił przyczynę alarmu.

— Jeśli nie pośpieszymy tam natychmiast, możemy stracić resztę samopasów.

— Sądzisz, że to jakieś żywe istoty dobrały się do nich? — zagadnął Lon ostrożnie.

— Nic nie sądzę i nie zamierzam bawić się w zgadywanie. — Atros był nieco podenerwowany. — Przygotować pełzaki, za kwadrans wyruszamy śladem automatów. Ewa i Ted zostaną w bazie, tu najbezpieczniej. Nie wiadomo, jak długo potrwa ta wyprawa. Zaopatrzenie należy zabrać na trzy dni.

Gdy Ted usłyszał, że dowódca nakazał uzbroić pojazdy w miotacze, zupełnie stracił humor. Takie polowanie ma się odbyć bez niego! W bazie musiały pozostać co najmniej dwie osoby, to jasne. — Ale dlaczego właśnie on?

— Ekspedycja karna? — zagadnął Edi dowódcę domyślnie.

— Nie pleć głupstw! — zgromił go Atros. — O żadnych działaniach zaczepnych nie ma mowy. Nie przyjechaliśmy tu na podboje planet! Mamy tylko zabezpieczyć nasze automaty i zbadać przyczynę uszkodzeń.

Teraz do was — Atros zwrócił się do Teda. — Na czas naszej nieobecności dowodzisz bazą. W razie wątpliwości szukaj informacji w pamięci Centinu. W ostateczności alarmuj pełną mocą nadajnika, będziemy na ciągłym nasłuchu. Nie chciałbym jednak, byśmy musieli się z wami łączyć w czasie drogi, to wymaga rozwijania radiostacji. Myślę, że poradzicie sobie sami.

Nominacja pocieszyła trochę Teda.

— W porządku, dowódco! — powiedział przybierając tak poważną minę, że Ewa musiała się odwrócić, żeby nie parsknąć.


Kolumna pojazdów ruszyła na zachód, a Ted pogrążył się w lekturze instrukcji bezpieczeństwa. Tak się wczuł w swą rolę komendanta bazy, że mimo woli snuł już marzenia o swych bohaterskich czynach. Niebezpieczeństwa wprawdzie na razie nie było widać, ale niewytłumaczone zamilknięcie samopasów dawało pole do domysłów i przypuszczeń.

Rozmyślania przerwała mu Ewa przypomnieniem o kolacji. Kolacja była zresztą umowna, bo wypadała akurat w połowie krótkiego orfijskiego dnia. Względy zdrowotne nakazywały zachowanie dwudziestoczterogodzinnego cyklu dobowego, choć na Orfie doba trwała czternaście godzin.

Kolację jedli w milczeniu. Ted z oczami utkwionymi w talerzu przeżywał dalej swe wspaniałe przygody.

Gdy w pewnej chwili podniósł wzrok znad nakrycia, dostrzegł obok talerza Ewy jakiś mały, włochaty kłębuszek.

— Co to jest? — spytał, wyciągając rękę, lecz Ewa ukryła w dłoni kosmatą kulkę.

— Maskotka… — powiedziała niechętnie, opuszczając oczy i przytulając do twarzy owo puchate „coś”.

— Pokaż! — nalegał Ted. — Przecież ci nie zabiorę!

Z wahaniem rozchyliła palce. To był maleńki, kudłaty pluszowy miś!

— Przedstaw się, misiu — powiedziała.

— Ojejej! — zaśmiał się Ted. — A ja myślałem, że już z tego wyrosłaś… Nie wiedziałem, że jeszcze masz zabawki.

— To moja jedyna prawdziwa zabawka. Innych nigdy nie miałam. Tego misia dostałam od mamy, kiedy byłam jeszcze zupełnie mała.

— Niewiele od tego czasu wydoroślałaś — zakpił Ted. — No, no! Zostawiono mnie w bazie z dziecięcą załogą!

— Powiedziałam ci, że to maskotka! — powiedziała Ewa urażona.

— Ale… do czego ona służy?

— Jak to: „do czego”? Po prostu: jest. A ponadto przynosi szczęście.

— Ty w to wierzysz?

— Maskotki przynoszą szczęście tylko tym, którzy w to wierzą. Zapytaj Maxa. On ma świnkę przy kluczu do uruchamiania silników „Suma”. O nim chyba nie powiesz, że jest dziecinny? A jednak ma świnkę, na szczęście… Nie tylko zresztą on. Tu każdy coś ma, coś z Ziemi. Dla ciebie to zaraz wszystko musi być „do czegoś”! Lon na przykład ma takiego maleńkiego, białego słonia. Poproś, to ci pokaże. On mówi, że mu to przypomina Indie.

— Dziwactwa… — mruknął Ted, wzruszając ramionami. — Jakiś tam kawałek szmatki…

— Coo? — oburzyła się Ewa. — Mój misio, to jest misio, a nie kawałek szmatki. On jest też z Ziemi i nie wolno go obrażać. Zobacz, pogniewał się na ciebie! — dodała, odwracając misia tyłem od Teda.

— Strasznie się z tego powodu martwię! — zakpił Ted.

— To się dopiero okaże! Nie można bezkarnie obrażać mojego misia — powiedziała żałośnie Ewa. — Chodź, misiu, nie przejmuj się tym niedobrym chłopakiem. — To mówiąc, schowała misia do kieszeni kombinezonu.

Tedowi zrobiło się trochę głupio. Nie patrząc na dziewczynę, powoli podszedł do pulpitu programowego i zaczął rozwiązywać jakiś wymyślony problem.

To, że powierzono mu dowodzenie bazą, przestało go już zupełnie cieszyć.

„Jeśli tak dalej pójdzie — myślał — to cały pobyt na Orfie przesiedzę w bazie!”

Zdawał sobie sprawę, że ktoś musi tu zostać, gdy inni zajęci są w terenie. A któż był najmniej potrzebny przy pracach na zewnątrz, jeśli nie oni właśnie, Ewa i Ted?

Spojrzał na Ewę. Siedziała nad jakimś atlasem zoologicznym. Wyglądało na to, że się zupełnie nie przejmuje pozostaniem w bazie. Zezłościło to Teda. Chciałby mieć w niej sprzymierzeńca, a tu masz! Ona wcale się nie pali do odkrywczych wypraw.

— No i zostawili nas… — powiedział niby do siebie, ale tak, by usłyszała.

Podniosła głowę i spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.

— Gryzie cię to? — spytała po chwili, wracając do książki. — Nie ma wyboru. Decyzja dowódcy… Najlepiej zrobisz, jeśli się czymś zajmiesz. Na przykład nauką.

— Mało było tego przez dziesięć lat? — spytał drwiąco. — I po co? Oni i tak nie uznają, że wiem wystarczająco dużo, by razem ze wszystkimi prowadzić samodzielną pracę naukową!

— Widocznie doszli do wniosku, że nie nadajemy się jeszcze do tych prac. Musimy oswoić się z nowym otoczeniem, z pobytem na planecie…

— Siedząc w bazie?! — zaperzył się Ted. — Powinni nas zabierać na wszystkie wyprawy, powierzać trudne zadania…

— Nie pomyślałeś, że może… boją się o nas. Nasi rodzice… — powiedziała Ewa, wpatrując się w twarz chłopca.

— Przecież… — powiedział Ted — przecież byli na to przygotowani. Lecieli na spotkanie nowego i nieznanego. Musieli zdawać sobie sprawę, że i my będziemy mieli w tym swój udział!

— Na pewno o tym myśleli, ale to wcale nie wyklucza niepokoju… Jesteśmy przecież ich dziećmi!

— Ale i członkami załogi! — upierał się Ted. — Poza tym nie wydaje mi się, by czyhały tu na nas jakieś groźne niebezpieczeństwa!

— A znikanie samopasów?

— To nie ma nic wspólnego z niebezpieczeństwem dla ludzi — powiedział Ted z przekonaniem — samopasy były zupełnie bezbronne…

— Ale ktoś musiał je uszkodzić lub… porwać.

— Dlaczego nie „coś”?

— Atros kazał uzbroić pełzaki…

— Na pewno z myślą o zwierzętach. Przeciwko rozumnym istotom nie użyłby broni. — Ted zapalał się coraz bardziej. — Pomyśl sama: jakie niebezpieczeństwo może nam grozić ze strony istot rozumnych, których zresztą, moim zdaniem, nie ma na tej planecie? Jeśli przyjmiemy, że są one prymitywne, na niższym szczeblu rozwoju, to poradzimy sobie z nimi bez trudu, nie używając broni; jeśli natomiast są wyżej od nas rozwinięte, to nie użyją siły przeciw nam…

- Żelazna logika! — uśmiechnęła się Ewa.

— No widzisz!

— Powiedziałam: żelazna. A żelazo, jak wiadomo, metal sztywny i… kruchy! Ty każde zagadnienie sprowadzasz do sztywnych regułek. Gdyby można było wszystko z góry przewidzieć, nasza wyprawa nie miałaby sensu ani celu. Urodziłbyś się na Ziemi i może miałbyś zupełnie inne zainteresowania…

— Nieprawda! — zaprotestował ostro. — Na pewno interesowałyby mnie nauki ścisłe.

— Niekoniecznie. Mógłbyś na przykład grać na trąbce albo na gitarze, latać za dziewczynami…

— Za dziewczynami? — Ted szczerze się zdziwił. — Po co?

Zrobił przy tym taką minę, że Ewa parsknęła śmiechem.

— Nie wiem, po co — powiedziała — ale wiem, że na Ziemi chłopcy w twoim wieku interesują się… dziewczętami.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

— Prowokacja? — spytał złośliwie, a ona zaczerwieniła się i schowała nos w książkę.

— Jeśli chodzi o rodziców i dowództwo — ciągnął Ted po chwili — to widzę tylko jeden sposób przekonania ich o naszych możliwościach: trzeba się czymś wykazać. Może wtedy zrozumieją, że jesteśmy już dostatecznie przygotowani do samodzielności…

Ewa nic nie odpowiedziała, może nawet nie słuchała, pogrążona w czytaniu. Ted pokręcił się bez celu po radiokabinie, sprawdził aparaturę odbiorczą, a potem zasiadł przy lornecie. Urządzenie peryskopowe, umieszczone na szczycie kopuły dachowej, umożliwiało obserwację okolic bazy, aż po kraniec widnokręgu. Ted pobieżnie przepatrzył horyzont, ale wokół rozciągała się tylko monotonna pustynia. Żeby choć jakaś burza piaskowa, jakieś ciekawe zjawisko meteorologiczne, nic, nawet wiatru nie ma. Pisaki barografu i termografów ciągną na taśmie prościutkie linie, nic nie zapowiada zmian pogody. Ted ziewnął. „Oto, jak można się nudzić na obcej, pełnej tajemnic planecie — pomyślał. — We wszystkich książkach pisze się o nudzie kosmicznej. Ja wynalazłem nudę planetarną, ale to za mało, by zostać sławnym. — Zaśmiał się w duchu. — Żeby tak wyrwać się na wyprawę, wszystko jedno dokąd. Byle nie siedzieć na tej pustyni!”

Byłby znowu ziewnął, lecz zabrzęczał właśnie sygnał radiostacji. Ted zamknął wizjer lornety, zeskoczył z wysokiego, obrotowego stołka i podszedł do mikrofonu.

— Tu baza, na odbiorze! — powiedział, wciskając w ucho miniaturową słuchawkę. Słuchał uważnie przez chwilę, kilka razy przytaknął, potem wyłuskał z ucha słuchawkę i wrócił do lornety.

— Co tam nowego? — zagadnęła Ewa.

— Niedobrze — mruknął. — Tych dwóch automatów po prostu nie ma! Zniknęły!

Przelotnie spojrzał w wizjer lornety i natychmiast przywarł oczami do szkieł. Poprawił ostrość, zwiększył zbliżenie. Uwagę jego zwróciły jakieś ciemniejsze od piasku plamki daleko, prawie na krańcu pola widzenia. Przyglądał się im uważnie.

— To chyba boloty! — powiedział głośno.

— Gdzie, pokaż! — zainteresowała się Ewa.

Ustąpił jej miejsca przy wizjerze.

— Tak, to na pewno one — powiedziała po chwili. — Szkoda, że nie możemy ich z bliska obejrzeć…

Teda nagle olśniło. Zaczął gorączkowo:

— Posłuchaj: tamte automaty zaginęły w pustyni. Jedynymi mieszkańcami pustyni są boloty. Jeśli to nie one porywają automaty, to może… Matka mówiła, że natrafili na ślady bolotów w okolicy, gdzie zaginęły samopasy… Gdybym tak pojechał pełzakiem i… sprowokował tych… porywaczy? Może boloty to takie ich bydło hodowlane? A nasze automaty traktują jak napastników?

— Głupstwa opowiadasz! Przecież wiesz, jak zachowują się samopasy wobec nieznanych ruchomych obiektów. Widzę, że zaczynasz wierzyć w tajemniczych Orfitów!

— Jeśli nie istnieją, to nic mi nie grozi, a jeśli to oni, wyjaśnię zagadkę.

— Nie chcę, żebyś jechał! Nie mogę tu zostać sama.

— Boisz się?

— Nie o siebie.

— Nic mi się nie stanie. Pełzak ma miotacze. Ewa umilkła. Ted zakręcił się niepewnie po kabinie.

— Będziesz mnie miała w polu widzenia. Nie oddalą się zbytnio. Będę ci meldował przez radio o wszystkim. O co ci jeszcze chodzi?

Nie odpowiedziała, więc wyszedł i wrócił po chwili w skafandrze i hełmie.

— Wychodzę — powiedział.

Lampka na tablicy zasygnalizowała otwarcie śluzy. Ewa podeszła do iluminatora. Ted poprowadził szybko pełzak w kierunku, gdzie na horyzoncie znaczyły się nieliczne kępy suchej roślinności.

— Tu P-4, czy mnie słyszysz? — odezwał się głośnik.

— Słyszę cię dobrze, tu baza. Uważaj! — odpowiedziała szybko.

— Mam nadzieję, że mnie nie zjedzą! No, nie złość się już, Ewka!

Próbowała wrócić do rozłożonej na stole książki, lecz nie mogła się skupić. Podeszła do lornety. Na ciemniejącym horyzoncie nie było już widać bolotów — widocznie przeszły nieco dalej.

„Za kilkanaście minut będzie ciemno — pomyślała — i stracę go z oczu”. Przypomniała sobie jednak o radarze i to ją uspokoiło.

— P-4 do bazy — zabrzmiało z głośnika. — Mam je o kilkaset metrów przed sobą. Jeśli nie uciekną, zaraz do nich dotrę. Nie, jakoś nie uciekają — relacjonował Ted. — Wyglądają zabawnie. Takie spłaszczone, niemrawe cielska. Po obu stronach tułowia mają jakby odnóża, chyba ze trzydzieści par. A z przodu — to chyba musi być ich przód — mają takie wydłużone ryjki, którymi chwytają łodygi roślin i pakują je sobie gdzieś pod szyję… a właściwie, to one nie posiadają szył…

Jestem już w środku stada. One nie zdradzają żadnych oznak zaniepokojenia. Może po prostu biorą pełzak za jednego ze swych współtowarzyszy? Są strasznie niemrawe i cały czas jedzą. O, teraz ruszyły się nieco żywiej. Zaraz, co one robią? Poczekaj, muszę zapalić reflektor…

Głos Teda zamarł nagle, szum w głośniku urwał się ostrym trzaskiem.

— P-4, tu baza, odpowiadaj! Co się stało? — Ewa nerwowo przełączała kanały odbiornika. Na wszystkich pasmach panowała głucha cisza. „Może ma uszkodzenie nadajnika? Może zaraz się odezwie?” Przypomniała sobie o lokalizatorze radarowym. Włączyła go, lecz musiała odczekać długie minuty, nim generatory ustabilizowały się i zielony sygnał obwieścił gotowość aparatury. „Gdybym włączyła go wcześniej, byłby już od dawna gotów! — pomyślała z rozpaczą. — To o tym chyba mówił Max: brak nam wyrobionych odruchów!”

Zielonkawa smuga promienia omiotła ekran, pozostawiając po sobie świetlisty kontur. Na kierunku, w którym oddalił się pełzak, zamajaczyło kilka ciemnych punktów. Stożek fal — emitowany z umieszczonej na wysokim maszcie anteny — sięgał nieco dalej niż pole widzenia lornety.

Wśród bolotów nie było widać metalowego pudła pojazdu — wszystkie punkty świeciły niepełnym odbiciem fal.

„Co robić? Zawiadomić dowódcę? A jeśli Ted wróci za chwilę?”

Gorączkowo wcisnęła klawisz informatora.

— Centin! Podać instrukcję na wypadek zaginięcia pojazdu załogowego!

— Centin gotów do przyjęcia danych — zgłosił się automat.

— Zanalizować drogę pojazdu P-4, zbadać możliwość zaginięcia, podać wnioski!

Przez wygaszoną płytę czołową elektromózgu przebiegł świetlisty dreszcz, wskaźniki i ekrany ożyły nagle, na bocznym ekranie zapłonęła obrysowana zieloną linią szkicowa mapa okolic bazy. Od wejścia do śluzy w kierunku wschodnim popełzł czerwony wężyk — to była droga pojazdu.

Wężyk urwał się nagle w jakimś punkcie, obok którego wyskoczyły dwie białe liczby. Były to współrzędne tego punktu. Równocześnie dał się słyszeć głos automatu:

— Koniec łączności radiowej.

— A radar?

— Pojazd nie był śledzony radarem. Brak danych. Radar nie wykazuje obecności pojazdu w zasięgu lokalizacji.

— Jakie wnioski? — spytała niecierpliwie.

— Wnioski: pojazd zniknął z zasięgu śledzenia. Alternatywa: albo został uniesiony ponad powierzchnię, albo został rozłożony na części mniejsze od progu lokalizacji.

— Pojazd był w ruchu w chwili zaniku łączności! — dorzuciła dodatkową informację, choć nie była tego pewna.

— Uzupełnienie: trzecia możliwość — szybkie oddalenie się poza pole obserwacji radaru — powiedział beznamiętnie automat.

Tak. To możliwe… Ale po co… Po co Ted miałby pognać pełną szybkością, i to z wyłączonym nadajnikiem? Gdyby uciekał przed czymś, kierowałby się w stronę bazy… Chyba więc… Chyba pogonił za czymś albo… za kimś…

— Informacja! — zawołała w mikrofon. — Podać schemat działania w bieżącej sytuacji: zaginął pojazd z człowiekiem. W bazie jeden człowiek, reszta w terenie. Co należy przedsięwziąć?

Z lewej strony pulpitu zapłonęły dwa napisy:

Zadanie zrozumiane i Informacja niepełna, na środkowym ekranie pojawił się napis: Podać dane osobowe.

— Zaginiony: karta siedemnaście. W bazie: karta szesnaście.

Decyzja: zawiadomić dowódcę — odpowiedział ekran.

— To niepotrzebna strata czasu, ja muszę go szukać…

Nie wolno opuszczać bazy.

— Jeśli zawiadomię dowódcę, to będzie tu musiała przybyć przynajmniej część załogi, przerwą pracę, Ted będzie miał okropną awanturę… — wykrzyknęła Ewa.

Maszyna skwitowała to oczywiście krótko:

Argumentacja niejasna.

Miała niewątpliwie rację. Dla niej pojęcie „okropnej awantury” było zupełnie niezrozumiałe…

„Jeśli zaalarmuję Atrosa, a okaże się, że Tedowi nic nie grozi — myślała Ewa szybko — będzie miał za swoje… Może jestem przewrażliwiona? Może on po prostu odjechał nieco dalej i zaraz wróci?”

Wahała się przez chwilę. Nie. Musi mu pomóc sama! Zanim tamci ściągną tu, do bazy, upłyną długie godziny…

— Wychodzę! — rzuciła wyzywająco w kierunku Centinu.

Nie wolno opuszczać bazy — upierała się maszyna.

— Muszę go ratować! Ja… go… bardzo lubię! — wykrzyknęła rozpaczliwie.

Informacja nieistotna — odpowiedział napis.

— Jesteś bezmyślne, bezduszne i głupie pudło! — wykrzyknęła, zaciskając pięści, i wybiegła.

Gdyby w tej chwili spojrzała na ekrany, mogłaby na nich odczytać:

Informacja fałszywa: jestem maszyną informacyjno-sterującą typu Centin-300.

Ewa wróciła po chwili, już w skafandrze, lecz bez hełmu.

— Dlaczego śluza wyjściowa nie chce się otworzyć? — rzuciła z pretensją i zniecierpliwieniem.

Blokada zaworu — odpowiedziała informacja.

— Jak odblokować?

Podać hasło.

— Jakie?

Informacja zastrzeżona.

— Kto zna hasło?

Dowódca.

„Więc to tak? Nie dowierzają nam jednak… Chcieli w ten sposób uniemożliwić pozostawienie bazy bez dozoru”.

Myślała intensywnie: „Informacja — choćby ją rozebrać na sztuki, zastrzeżonego hasła nie ujawni… Trzeba alarmować dowódcę… Zaraz, a gdyby tak…”

— Informacja! Czy istnieje inny sposób otwarcia śluzy?

Tak.

— Jaki?

Informacja zastrzeżona.

Maszyna była nieubłaganie konsekwentna, lecz Ewa już wiedziała, jaki to sposób. Dla własnej tylko satysfakcji rzuciła pytanie:

— Czy wyłączenie głównej rozdzielni energetycznej pozwoli na otwarcie śluzy?

Informacja zawahała się jakby, lecz odpowiedziała zgodnie z prawdą:

Tak.

— Widzisz, głupia jesteś! — krzyknęła Ewa i pobiegła do głównego wyłącznika. Ściągnęła jednym ruchem czerwoną dźwignię. Gdzieś za ścianą huknął wyłącznik, pomieszczenia bazy pogrążyły się w ciemności.

Ewa zbiegła na dolny poziom. W pośpiechu nałożyła hełm i wyregulowała dopływ powietrza z butli. Teraz należało się uporać z zaworem. Odsunięcie ciężkich wierzei nie należało do rzeczy łatwych. Wyłączając główną rozdzielnię, odcinało się dopływ energii zarówno do układu blokady zamka, jak i do silnika poruszającego zasuwę. Ewa całym ciężarem naparła na masywny uchwyt zaworu.

Drzwi drgnęły, powietrze z sykiem wdarło się do wnętrza komory.

Загрузка...