ROZDZIAŁ TRZYNASTY Z KTÓREGO WYNIKA NIC PEWNEGO, Z WYJĄTKIEM TEGO, CZEGO PONIEKĄD MOŻNA BYŁO SIĘ SPODZIEWAĆ

Orfa powitała wracających zamiecią piaskowej burzy. W bazie byli wszyscy z wyjątkiem Lona i Mais, którzy wciąż jeszcze wydzierali tajemnice krystalicznym prętom w fonotece Starej Bazy. Elektronicy dwoili się, by tylko podołać coraz to nowym zachciankom lingwistów: budowali przeróżne dodatkowe urządzenia i „przystawki” do istniejących już elektromózgów, dostosowywali je do zmieniających się co chwila potrzeb tłumaczy. Zespół maszyn znajdujących się na planecie nie wystarczał, trzeba było włączyć do pracy znajdujący się na „Cyklopie” Główny Analizator, zwany pieszczotliwie,kretynkiem”. Maleństwo to zajmowało trzecią część statku. Na radiowe rozkazy z Orfy „kretynek” błyskawicznie analizował setki tysięcy możliwości i podawał kilka możliwych wersji tłumaczenia. Dalej już musieli trudzić się ludzie, odrzucając teksty w sposób oczywisty bzdurne, a spośród tych, które dawały się rozsądnie interpretować, wybierali to, co pasowało w jakiś sposób do całości.

Pierwszym sukcesem było zrozumienie tajemniczego „ludzkiego” języka. Na podstawie przełożonych fragmentów można było zorientować się, że nieznani przybysze liczyli się z możliwością dotarcia ziemskiej wyprawy na Orfę i Florę. Według coraz lepiej potwierdzającej się hipotezy człowiek znaleziony w Starej Bazie miał pochodzić rzeczywiście z Ziemi. Goszcząc na niej przed kilkoma tysiącami lat Kosmici, jak przyjęto ich umownie nazywać, badali dokładnie Ziemię, jej przyrodę i elementy powstającej cywilizacji. Trudno powiedzieć, jak długo trwała ta obserwacja — faktem jest jednak, że Kosmici w sposób zadziwiająco trafny ocenili możliwości dalszego rozwoju cywilizacji technicznej na Ziemi. Niewykluczone jest, że w pewnym stopniu wspomogli ten rozwój poprzez swego rodzaju „szkolenie” wybranych spośród ludzi jednostek. Jednym z takich szkolonych był prawdopodobnie ów brodaty, ciemnoskóry osobnik, którego zabrali ze sobą w dalszą drogę ku układowi Lalande 21185.

W jakim celu tak postąpili? Tu niestety nie było zgodności w poglądach. Jedni — do nich należeli Atros i Geon — skłonni byli przypuszczać, że człowiek ten miał w przyszłości odegrać rolę łącznika dwóch cywilizacji: ziemskiej i floryjskiej. Wyobrażano to sobie tak:

Floryci — którzy według założenia Kosmitów wcześniej czy później skorzystają z pozostawionych im środków technicznych i zastosują je między innymi dla badania Kosmosu — po dotarciu na Orfę znajdą tam dalszy odcinek wiedzy zawarty we wnętrzu Starej Bazy. Najbliższym zamieszkałym układem gwiezdnym jest układ Słońca — Kosmici wyraźnie wskazują to przyszłym floryjskim uczonym na stereo-mapie tego fragmentu Galaktyki. Chodzi oczywiście wykluczenie niepotrzebnego szukania najbliższych sąsiadów. Szukanie takie pochłania wiele cennego czasu, a przecież Kosmitom chodziło o przyspieszenie postępu na Florze.

Niewykluczone jest także, że — oprócz zanotowanych w języku Florytów instrukcji i opisów technicznych — w fonotece Starej Bazy znajdują się liczne informacje o Ziemi i jej mieszkańcach. Między innymi powinna tam znajdować się także instrukcja dotycząca „zakonserwowanego” człowieka, a przede wszystkim sposób „ożywienia” go. Człowiek ten — prawdopodobnie przeszkolony odpowiednio przez Kosmitów — miał dopomóc Florytom w wyprawie na Ziemię i nawiązaniu kontaktu z ludźmi. Może był to jakiś geniusz swoich czasów, który dobrowolnie podjął się tej misji?

Przeciwnicy powyższej koncepcji — wśród nich Lon Igen — poddawali ją ostrej krytyce.

„Jak to? — mówili oni. — Więc superinteligentni Kosmici, którzy umieli czytać przyszłość cywilizacji na podstawie jej teraźniejszości, nie zdołali dojść do prostego wniosku, że Ziemianie zawitają na Orfę wcześniej niż Floryci? A fragmenty zapisów w ludzkim języku? Dla kogo były przeznaczone, jeśli nie dla ludzi?”

Obrońcy pierwszej hipotezy i na to mieli odpowiedź:

„Kosmici byli na tyle mądrzy, że zdawali sobie sprawę, iż plany ich co do Flory mogą się opóźnić albo zgoła zawieść. Zabezpieczyli się na taką ewentualność. Po zbadaniu umysłowych możliwości Florytów ocenili, że z pomocą pozostawionych im środków zdołają oni podciągnąć się technicznie i w pewnej chwili dorównać aktualnemu poziomowi ludzi. Kiedy jednak nastąpiłby ten moment, tego nawet najmądrzejsza istota nie potrafi przewidzieć. Przy zakrojonym na tysiące lat planie rozwoju i pomocy technicznej dla Flory Kosmici nie byli w stanie z całą pewnością stwierdzić, kto pierwszy osiągnie zdolność do lotów międzygwiezdnych. Może zresztą nie docenili tempa rozwoju ludzkości… Gdyby nie szalony wprost skok techniki ziemskiej dokonany w dwudziestym wieku, gdyby nie geniusze nauk ścisłych — to kto wie, jaki byłby wynik tego wyścigu dwóch cywilizacji…”

„W takim razie usiłowania Kosmitów skończyły się sromotnym fiaskiem! — oświadczali adwersarze ze złośliwym uśmieszkiem. — Według ostatnich doniesień z Flory jej mieszkańcy nie palą się do techniki. Nie mogą się palić, nie znając ognia!”

Przeciwnicy mieli w zanadrzu własną teorię. Według niej człowiek ze Starej Bazy był z góry i wyłącznie przeznaczony jako łącznik, ale nie z Florytami, tylko po prostu… między ludźmi a samymi Kosmitami, którzy uważali, że będą mogli coś o sobie opowiedzieć Ziemianom dopiero wtedy, gdy ci będą tego godni i odpowiednio przygotowani. Dowodem tego przygotowania miała być umiejętność dotarcia na Orfę. Instrukcja ożywienia „śpiącej królewny z brodą”, jak najpoważniej w świecie nazwał człowieka ze Starej Bazy doktor Tuo Tai, musiała znajdować się oczywiście w fonotece, ale nie w języku Florytów, lecz w ludzkim. Jej to właśnie szukał uporczywie Lon na poparcie swych twierdzeń. Kosmici — według Lona — pouczyli owego człowieka o tym i owym na swój temat, nie mogli przecież wiedzieć, co nas, ludzi, będzie interesowało. On zaś, jako ich w pewnym stopniu współpracownik i uczeń, przekaże nam wiadomości. Trudno byłoby przecież zapisywać wszystko w fonotece. Uznali widocznie, że taka „konserwa” ludzka nie jest wcale gorszym sposobem utrwalania wiedzy niż na przykład krystaliczny pręt. A jaka oszczędność miejsca! Gdyby chcieli całą wiedzę jednego mózgu zapisać na kryształach, trzeba by chyba specjalnie zbudować dodatkowe pomieszczenia.

Może zresztą taki sposób przedłużania życia i przekazywania wiedzy jest u Kosmitów czymś najzupełniej naturalnym i codziennym? Co się zaś tyczy przyspieszenia ewolucji umysłowej Florytów, mógł to być po prostu eksperyment. Kosmici przybyli na Florę, zastali jej mieszkańców w stanie niezbyt zaawansowanego rozwoju i pozostawili im stożek. Wyniki tego eksperymentu mieliśmy odczytać my… Może Kosmici znali z góry ten wynik, a tylko chcieli w ten sposób przekonać nas dobitnie o niemożliwości sterowania postępem i rozwojem cywilizacji poprzez ingerencję z zewnątrz. Negatywny wynik doświadczenia miał być dla nas przestrogą, byśmy nie starali się sami „pomagać” Florytom w sposób, który nam się wyda właściwy. Najlepszą rzeczą, jaką możemy uczynić, jest pozostawienie ich w takim stanie, w jakim ich zastaliśmy, i niezakłócanie ich naturalnego środowiska.

W końcu dyskutanci tak się zagmatwali w gąszczu dociekań, że każdy miał inne zdanie i tyle było teorii, ile dyskutantów. Dla dobra pracy naukowej Atros zamknął sprawę do czasu startu ku Ziemi. Polecił tylko zebrać wszelkie dostępne materiały i przekopiować wszystkie — zarówno odczytane, jak i nie odczytane dotychczas — zapisy z fonoteki. Postanowiono nie zabierać niczego ze Starej Bazy z wyjątkiem owego „śpiącego” człowieka, który — według słów dowódcy — „pochodząc z Ziemi, miał prawo na nią powrócić”.

Spodziewano się, że tak czy inaczej uda się wreszcie znaleźć sposób na przywrócenie mu świadomości i czynnego życia.

— Nie chcę uprzedzać decyzji Ziemi w sprawie dalszego postępowania wobec mieszkańców Flory — zabrał głos Atros Lund, kończąc zebranie podsumowujące wyniki badań. — Myślę, że przeważy najstosowniejsza moim zdaniem zasada nieingerowania w sprawy obcej cywilizacji. Zdaję sobie sprawę, że w większości z was, drodzy koledzy, takie postawienie sprawy budzi znaczne opory i wewnętrzny sprzeciw. „Jak to? — myślicie. — Po co w takim razie tak usilnie staraliśmy się o ten wymarzony kontakt z istotami inteligentnymi spoza Ziemi?” Nie chciałbym, abyście opuszczali układ Lalande 21185 pełni takich wątpliwości, przepojeni uczuciem goryczy i niedosytu. Postarajcie się spojrzeć na problem raz jeszcze, rozsądnie i bezstronnie, bez uczuciowego zaangażowania, nie jak odkrywcy, lecz jak przedstawiciele naszej ziemskiej cywilizacji, znający jej złe i dobre strony.

O Florytach wiemy wciąż zbyt mało, by ogarnąć całokształt ich życia społecznego, ich kultury materialnej i sposobu myślenia. Gdy widzimy, jak daleki od naszego jest ich poziom wiedzy i techniki, budzi się w nas nieodparta chęć niesienia im pomocy w tej dziedzinie. Wydaje się nam, że życie ich musi być wielce prymitywne i że udostępnienie im naszych odkryć i wynalazków sprawi, iż będą szczęśliwsi. Czy jednak tak byłoby naprawdę?

Jeszcze w dwudziestym wieku, gdy zainteresowano się bliżej kulturą plemion uważanych za „dzikie” i „prymitywne”, okazało się, iż wbrew pozorom, pomimo bardzo niskiego poziomu wiedzy i wykorzystania możliwości, jakie ona daje, ludy te wytworzyły nadspodziewanie bogatą kulturę i sztukę: poezję, muzykę, taniec, rzeźbę… Dawniej, gdy „wyżej rozwinięte” narody wyzyskiwały tych biedaków na wszystkie możliwe sposoby z niewolnictwem włącznie, nikomu do głowy nie przyszło interesować się ich życiem wewnętrznym. Później zaczęto im pomagać w dościganiu innych, dalej w rozwoju naukowo-technicznym posuniętych narodów. W ziemskich warunkach takie wyrównanie szans było konieczne: wymagał tego przede wszystkim interes otoczonych nowoczesną cywilizacją, wchłanianych przez rozwijający się burzliwie świat… Tu, na Florze, jednak prawowitymi i jedynymi gospodarzami są jej dotychczasowi mieszkańcy. Nic i nikt nie zagraża ich swobodnemu rozwojowi w takim tempie, jakie dyktują łagodne i sprzyjające tutejsze warunki. Nie możemy im mieć za złe tego, że przyroda tutejsza jest dla nich łaskawsza niż dla nas — ziemska. Nie powinniśmy chyba odgrywać roli kolonizatorów, którzy nie zamierzają wprawdzie podporządkować sobie tubylców w sensie gospodarczym, lecz zamierzają narzucić im własny model cywilizacji. Nazywałoby się to oczywiście „podciąganiem w rozwoju”, ale czy to jest naprawdę celowe? Czy oznaczać by to miało stworzenie im potrzeb, które będą musieli w trudzie zaspokajać? Bo tylko taki jest jedyny motor postępu techniki! Kto wie jednak, jaką drogą potoczy się ich rozwój, gdy zechcemy siłą wtłaczać ich w ramy naszego modelu cywilizacyjnego.

Daleki jestem od pochwały prymitywizmu jako najlepszego stanu współżycia społecznego; chcę jednakowoż podkreślić, że pojęcia takie, jak „prymityw” i „wysoki poziom cywilizacji”, są wielce względne i na przestrzeni naszej Galaktyki nie mają znaczenia w sposób ścisły określonego. Czyż nie jesteśmy skończenie prymitywni wobec Kosmitów, którzy osiągnęli przed tysiącleciami poziom, o jakim dziś jeszcze my nie możemy marzyć?

Moglibyśmy zaszczepić Florytom ciekawość świata, pasję odkrywczą. Jeśli jednak ich własna, odmiennie od naszej ukształtowana osobowość nie podtrzyma w nich tej ciekawości, wygaśnie ona, zanim zdąży się rozpalić. Cóż z tego, że użyczymy im pewnej ilości posiadanej przez nas wiedzy? Studnia wiedzy nie ma dna. Wszechświat poznawać można dowolnie długo i dowolnie głęboko, mając zawsze przed sobą nieskończony ogrom nieznanego. Cóż więc znaczyłoby dla Florytów odwrócenie przy naszej pomocy tycb kilku kart w księdze wiedzy? I tak pozostałoby ich przed nimi wciąż nieskończenie wiele. Czy dałoby im to szczęście, gdyby karmieni przygotowanym przez nas „kleikiem wiedzy” posunęli się o włos naprzód? Twierdzę, że nie! Radość odkrywania, zadowolenie z poznawania tkwi bowiem nie w osiąganych rezultatach, ale w stawianych sobie celach i w samym procesie poznawania, w walce z błędem i własną niewiedzą.

Czy ktokolwiek z was, zamiast przybyć tu z wyprawą międzygwiezdną, wolałby otrzymać na Ziemi gotowe tomy sprawozdań i zwoje filmów z tej wyprawy? Na pewno nie. Sprawozdanie powędruje do archiwów ludzkiej wiedzy, a człowiek zacznie zapuszczać się jeszcze głębiej w nieogarniętą otchłań czasoprzestrzeni po nowe wciąż zdobycze.

Przykładając do Florytów — tym razem chyba słusznie — naszą, ludzką miarę, sądzę, iż nie powinniśmy pozbawić ich tej radości zawdzięczania tylko sobie samym wszystkiego, co kiedyś w takim czy innym tempie osiągną. Tym bardziej, że w chwili obecnej nie zagraża ich cywilizacji ani przyroda planety, ani żadne czynniki zewnętrzne, a ich byt nie wymaga innych środków technicznych do walki ze środowiskiem ponad te, które sami sobie wytworzyli. Myślę, że nasze sąsiedztwo w razie potrzeby zabezpieczy ich przed klęskami, których w tej chwili nie umiemy przewidzieć. Pomoc jednak z naszej strony — w jakiejkolwiek formie — uważam obecnie za niewskazaną.

Możemy chyba polegać na doświadczeniach Kosmitów, którzy zapewne znali co najmniej kilka różnych cywilizacji planetarnych. To, co pozostawili Florytom — choć nie bardzo jeszcze rozumiemy, z jakim przeznaczeniem i w myśl jakich planów — pozostawili na pewno w oparciu o swe najlepsze doświadczenia. My, przedstawiciele stosunkowo młodej cywilizacji, nie moglibyśmy dać im niczego lepszego przy ich obecnym stanie rozwoju.

Ted i Ewa poszeptali przez chwilę z Harem, poczym Har poprosił o głos.

— Słuchając sprawozdań i referatów — powiedział — żałowaliśmy wielce, że nasza nieobecność uniemożliwiła nam wzięcie udziału w dyskusji. Wydaje nam się, że mielibyśmy do zakomunikowania kilka spostrzeżeń, które rzuciłyby nowe światło na sprawę Kosmitów. Gdyby dowódca zechciał uczynić mały wyjątek i uchylił dla nas swe rozporządzenie, moglibyśmy zaproponować pewien nowy punkt widzenia…

— Zgoda — powiedział Atros po krótkim namyśle — pod warunkiem, że informacja będzie zwięzła i nie da początku nowej kłótni.

Przedstawiciele „walczących” obozów — tym razem zgodnie i z dużym zaciekawieniem — zaaprobowali decyzję dowódcy. Chodziło przecież wreszcie nie o to, kto ma rację, lecz o to, jaka ta racja jest.

— Mam pewną propozycję — rzucił Atros. — W ciągu dnia jutrzejszego zakończymy przygotowania do opuszczenia planety. Start w kierunku „Cyklopa” przewidziany jest na pojutrze rano. Zapraszam więc wszystkich jutro wieczorem na uroczysty bankiet w dawnej siedzibie Kosmitów, Starej Bazie! Co wy na to?


W Starej Bazie, którą w czasie nieobecności grupy floryjskiej zbadano dokładnie, ludzie czuli się jak u siebie: nieznaczne wzbogacenie w azot zawartego w niej powietrza pozwoliło na swobodne oddychanie, cała budowla okazała się idealnie hermetyczna, a wnętrze jeszcze przez budowniczych dokładnie wysterylizowane. Każda osoba i przedmiot przedostające się przez śluzę do jej wnętrza podlegały skrupulatnej „kąpieli” w strumieniu fal elektromagnetycznych i ultradźwięków, pochodzących z ukrytych w ścianach radiatorów. Zapobiegało to zakażeniu wnętrza drobnoustrojami przywleczonymi z zewnątrz.

Powszechny podziw budziła sprawność wszystkich tych urządzeń… Gdy się pomyślało, że budowano je i uruchomiono tysiące lat temu, nie chciało się wprost wierzyć, iż mogą one pracować bez konserwacji i kontroli aż do tej pory. Pracowały jednak, jakby dopiero co je zbudowano…

Sercem i mózgiem Starej Bazy były: centralny węzeł sterujący i główny zasobnik energii. Pierwszy budził zdumienie wśród cybernetyków, drugi — wśród energetyków. Ani jedni, ani drudzy nie potrafili sobie wyjaśnić, w jaki sposób w niewielkiej objętości pancernych pudłach Kosmici zdołali pomieścić tak niezmiernie skomplikowane urządzenia sterujące i tak ogromny, wystarczający na tysiąclecia, zasób energii dla ich zasilania. Edi zakonkludował wreszcie, że jedynym wytłumaczeniem tego fenomenu mogłaby być obecność ukrytego we wnętrzu rozdzielni Kosmity, który — zakonserwowany podobnie jak ów człowiek w przejrzystej skrzyni — budzi się na powitanie przybyszów i kieruje całym systemem Bazy. Był to oczywiście żart i na tym się skończyły próby wyjaśnienia tej technicznej zagadki, postanowiono bowiem dokładne jej zbadanie pozostawić następnej wyprawie z Ziemi.


Lądowali na dnie wąwozu w niewielkiej odległości od wejścia do Starej Bazy. Dalej poszli pieszo. Przed Bazą powitali ich Mais i Lon, dziwnie jakoś uroczyści i poważni.

Przyczyna tego wyszła na jaw, gdy tylko zasiedli przy zaimprowizowanym z jakichś płyt stole. Otóż po prostu Mais i Lon ogłosili oficjalnie swe zaręczyny.

Prawdę powiedziawszy, nie było to dla nikogo zaskoczeniem ani niespodzianką. Wszyscy oczekiwali tego od dawna, mówiono nawet po cichu, że dzielnemu astronaucie brak tylko odwagi na zdecydowane oświadczyny.

Wiadomość przyjęto oklaskami, nastąpiły gratulacje i życzenia.

— Niektórzy oszczercy — powiedział Max wstając — twierdzili, że Lonowi brak odwagi… Nieprawda! On po prostu jak przystało na zdobywcę Kosmosu chciał, aby oświadczyny wypadły jak najoryginalniej i na miarę kosmiczną: powstrzymał się z wyrażeniem swych uczuć do chwili, gdy oboje poznali jako tako język Florytów i… oświadczył się po floryjsku… (Tu Max wydał kilka dźwięków, do złudzenia przypominających język mieszkańców Flory).

W atmosferze ogólnego rozbawienia Tuo Tai wydobył skądś chowaną na tę wielką okazję butelkę prawdziwego białego wina, którą konspiracyjnie przemycił z Ziemi. Nawet piloci wypili po lampce, zastrzegając się jednak, że pierwsza to i ostatnia w tej podróży, i prosząc dowódcę, aby na ten moment przymknął jedno oko.

— Czas chyba, żebym wam zakomunikował wyniki naszych prac nad językiem Florytów — powiedział uroczyście Lon, chcąc usunąć z centrum zainteresowania sprawę swych zaręczyn.

Odezwały się głosy protestu.

— Dzisiaj miał mówić tylko Har, nie zaczynajcie całej kłótni od nowa.

— Ale my mamy rewelacyjne wyniki — bronił się Lon. — Za pomocą przywiezionych z Flory nagrań współczesnego języka Florytów, w zestawieniu z sytuacjami, w jakich zarejestrowano poszczególne fragmenty, udało nam się posunąć naprzód sprawę przekładu. Chcemy wam właśnie o tym powiedzieć.

— To miał być przecież bankiet, a nie dyskusja naukowa!

— Niech mówią, może mają naprawdę coś ciekawego!

— Będzie na to czas w trakcie powrotu!

Ponad ogólny harmider wybił się głos Atrosa:

— Będziecie żałowali, jak nie posłuchacie. Lon i Mais mówili mi już, co im się udało zrobić. To jest naprawdę pasjonujące. Mów dalej, Lon,

— Otóż z tym językiem Florytów sprawa nie jest tak prosta, jak wydawało się nam na początku — zaczął Lon z lekka obrażonym tonem. — Zasada jego opiera się na modulacji częstotliwości i składu harmonicznych dźwięków, a więc jest to w pewnym sensie „muzyka” czy też „śpiew”, a nie mowa w naszym rozumieniu. Nasuwa to uzasadnione przypuszczenia, że Floryci z natury swej posiadają to, co my nazywamy „absolutnym słuchem”, a więc zdolność bezwzględnego określania wysokości dźwięków. Nie o to jednak w tej chwili chodzi. Mamy dla was małą niespodziankę: dwa krótkie fragmenty tłumaczenia!

Sprawa nie była prosta z jednego jeszcze powodu: język, którego użyli Kosmici, był oczywiście archaicznym językiem Florytów. Język, którym posługują się oni obecnie, różni się nieco od tego, jakim porozumiewali się w czasie wizyty Kosmitów. Całe szczęście, że zmiany ich cywilizacji, jakie nastąpiły na przestrzeni ostatnich tysiącleci, nie były zbyt wielkie, a co za tym idzie, język dawny nie uległ znaczniejszemu wzbogaceniu. Mieliśmy do dyspozycji nagrania współczesne i przy ich pomocy rozszyfrowaliśmy pewne fragmenty z fonoteki Starej Bazy. Zakładając, że opracowany fragment dotyczy naszej Ziemi, wyzyskaliśmy pewne pojęcia wspólne wszystkim planetom i oto rezultat.

Mais wydobyła z, teczki arkusz papieru i zwracając się do słuchaczy, wyjaśniła:

— Fragment, który usłyszycie, stanowi prawdopodobnie urywek z czegoś w rodzaju dziennika pokładowego Kosmitów. Odnosimy wrażenie, że pozostawili go Florytom jako źródło wiedzy o Ziemi i ludziach. Nie mając widać czasu na dobór i opracowanie materiału, przetłumaczyli i nagrali kronikę swej wyprawy. Uprzedzam jednak — szczególnie biologów — że to, co usłyszycie, stanowić będzie nie lada zaskoczenie.

Oto tekst:

Trzecia Żółtego Słońca… w sześćdziesiątym siódmym obrocie po lądowaniu na największej wyspie południowej półkuli… zbiegło kilka sztuk naszych zwierząt doświadczalnych. Poszukiwań zaniechano. Istnieje możliwość aklimatyzacji i rozmnażania… Dalej kronikarz, nie pozbawiony widać poczucia humoru, notuje: …w wypadku rozmnożenia się ich, przyszli badacze będą mieli kłopoty.

Nastąpiła chwila konsternacji. Adam niepewnie poskrobał się w głowę.

— A cóż to znowu ma oznaczać? — zapytał, spoglądając na pozostałych.

— Aha, wzięło cię! — wykrzyknął Lon, kryjąc uśmiech satysfakcji, — Przecież to jasne, że chodzi o kolczatkę i dziobaka, przedstawicieli australijskiej fauny, które nie posiadają kopalnych przodków i stanowią wybryk ziemskiej ewolucji. Tymczasem okazuje się, że to produkty zupełnie innego łańcucha ewolucyjnego, zwierzęta z innej planety! Ale na tym nie koniec niespodzianki. Odnaleźliśmy także instrukcję ożywienia naszej „śpiącej królewny”! Moja hipoteza górą! Instrukcja była zapisana w języku ziemskim! Tak więc osobnik ów znalazł się tu dla nas, a nie dla Florytów.

Lon przeczekał pomruk zaciekawienia i bez dalszych wyjaśnień odczytał:

— … zbudzenie — człowiek — działanie — ciało — sto… To wszystko, mam nadzieję, że zrozumieliście? Czy są pytania? — zaśmiał się, spoglądając na osłupiałych słuchaczy.

— Do licha! — mruknął Adler. — To mi przypomina pewien przepis kulinarny: wziąć kurę, skręcić przez maszynkę…

— Niezbyt to jasne, ale można pomyśleć… — powiedział zarozumiale Ted. — Trzeba tylko odgadnąć, czym na co należy działać.

— Właśnie: „tylko”!

— Ciało — to chyba ten człowiek. Albo…

— Nie, ja uważam, że tu chodzi o ciało chemiczne.

— Albo fizyczne!

Dyskusja rozgorzała natychmiast. Po kilkunastu minutach dopiero ktoś wpadł na prosty pomysł, że cały tekst, jeśli ma być zrozumiały przez ludzi, musi się prosto wykładać, a jego pozornie logogryficzna forma spowodowana jest brakiem nazw pewnych pojęć w dawnym języku ziemskim, którym operowali autorzy.

— Jakie działanie może wchodzić w grę w stosunku do tego przeźroczystego pudła? Chyba nie młotek ani kwas fluorowodorowy. To rzecz precyzyjna… Może jakieś promieniowanie? — zastanawiał się Geon.

— Rentgenowskie nie, próbowaliśmy to już prześwietlać.

— Może jądrowe?

— Bardzo możliwe! — zgodził się Igen. — Tylko jakiego rodzaju?

— Zaraz! — wykrzyknął nagle Edi. — Przecież podanie liczby protonów w jądrze określa jednoznacznie… Tak! „Ciało sto” — to przecież pierwiastek, ciało proste o liczbie atomowej sto!

— Sztuczny pierwiastek promieniotwórczy, ferm! — dopowiedział Ted, który tablicę układu okresowego wykuł był na pamięć.

— Macie chyba rację — rzekł Atros, wstając. — Przypominam jednak, że fermu nie posiadamy tutaj w zapasie i ze sprawdzeniem tego przypuszczenia trzeba się wstrzymać do powrotu na Ziemię. Nie należy zresztą i tak budzić tego pana, nie potrzebuję nowego członka załogi. Pewnie objadłby nas ze szczętem, nie odżywiał się przecież przez ostatnie parę tysięcy lat. Niech sobie śpi spokojnie. A wam przypominam — dodał ze złośliwym uśmieszkiem — że to ma być bankiet, a nie seminarium naukowe.

— Jeszcze tylko ja… — powiedział Har prosząco jak uczniak, aż wszyscy się roześmiali.

— Jestem co prawda historykiem — zastrzegł się swoim zwyczajem Har — lecz ośmielę się zabrać głos w nieco ogólniejszej materii. Otóż na podstawie bezpośrednich wrażeń z pobytu na Florze, jak też z obserwacji poczynionych tu i we wnętrzu stożka, wysnuliśmy następującą teoryjkę, nie wiemy, czy słuszną, lecz w pewnej mierze uzasadnioną. Kosmici, będąc na Ziemi, poznawali nas nie tylko od strony naszych umiejętności i możliwości. Mając na pewno obszerny materiał do porównań, Kosmici mogli w mniejszym lub większym zakresie przewidzieć nasze dalsze postępowanie. Badając jednak te niezbyt piękne cechy natury ludzkiej, których nie będę wymieniał, a które dały znać o sobie już w zamierzchłych czasach naszej historii, Kosmici mogli sobie wyobrazić wszystkie bezeceństwa, których dopuścić się może człowiek — posiadający władzę i odpowiednie środki — w stosunku do innego człowieka. Cóż jednak mieli robić? Przyjęli już wcześniej zasadę nieingerencji w sprawy odwiedzanych planet. Odlecieli więc, pędzeni tą samą żądzą wiedzy o przestrzeni, która i nas przygnała tutaj.

Po przybyciu na Florę odkryli jej mieszkańców.

Nie przesądzam, czy stało się to przed czy po hipotetycznym „kataklizmie” — tak czy inaczej znaleźli ich na dość niskim szczeblu rozwojowym. Wtedy to poraziła Kosmitów straszna myśl. Co będzie, jeśli dnia pewnego w świat Florytów wkroczy nagle ów nieopanowany, szarpany przeróżnymi sprzecznościami ludek z trzeciej planety Żółtego Słońca? Kosmici zdawali sobie przecież sprawę z ogromnej różnicy szans między nami i Florytami.

To, co zastaliśmy tu, na obu planetach, to ślady rozpaczliwego wysiłku, ogromnego aktu miłosierdzia ze strony Kosmitów w stosunku do tych biedaków narażonych na sąsiedztwo gwałtownie rozwijającej się rasy ludzkiej. Istniało pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dotrą tu żądni zdobyczy kolonizatorzy, chcący podporządkować sobie lub wytępić prawowitych gospodarzy…

Kosmici pomylili się. Podjęta przez nich próba ratowania pięknej cywilizacji floryjskiej nie powiodła się… Na szczęście Kosmici pomylili się także w drugim przypadku: co do nas, ludzi… To uratowało Florę i jej mieszkańców. Te dwie pomyłki nie umniejszają w niczym znaczenia pięknego gestu nieznanych istot. Oni odlecieli w głębie Galaktyki. To, co zostawili, świadczy, iż byli oni „ludzcy” w najlepszym znaczeniu tego słowa. A to, jak wyglądali — czy byli niscy i grubi, jak zdawałyby się świadczyć niskie i kwadratowe drzwi ich pomieszczeń, czy też poruszali się w pozycji poziomej, jak wynikałoby z długości komór śluz w Starej Bazie — to chyba nie jest najważniejsze.

Har przerwał na chwilę, jakby w obawie, że znużył słuchaczy, lecz oni siedzieli poważni i zasłuchani. Ciągnął więc dalej:

— Pozostał jeszcze ten uśpiony człowiek. Muszę i jego zmieścić w ramach moich przypuszczeń. Według mnie zabrano go z Ziemi na jego życzenie. Pozostawiono go na Orfie na wypadek, gdyby wszelkie usiłowania spełzły na niczym i gdyby nie udało się spowodować szybszego rozwoju Florytów. Miał powstrzymać ludzi przed czynieniem zła… To był rozpaczliwy odruch ratowania dobrego imienia ludzi przez jednego człowieka. Nikła to była szansa, ale i to mogło coś dać… Gdyby zaś Floryci zdążyli tu przed nami, wtedy on mógłby być pośrednikiem, parlamentariuszem…

Dlaczego Kosmici zniszczyli urządzenia startowe swego kosmoportu? Sądzę, że chodziło im o to, by nikt nie korzystał z ich wynalazków. Nie chcieli oddawać ich w niewiadome, a przez to niepewne ręce. Nie chcieli też, aby Floryci zbyt wcześnie próbowali do nas dotrzeć. Nie mieli do nas zaufania, może słusznie… Walka dobra ze złem nie musi zawsze być rozstrzygana na rzecz dobra.

Osobiście jednak przekonany jestem, że statystyczne prawdopodobieństwo zwycięstwa dobra jest znacznie większe, bliskie jedności… Jeśli źle się wyraziłem, niech mi to matematycy wybaczą — jestem tylko historykiem.

— Widzę — zakończył Har — że wprawiłem was w nastrój zadumy. Dziś jednak nie należy się poddawać takim nastrojom. Mamy wiele powodów do radości: wracamy przecież na Ziemię, wszyscy cali i zdrowi. Jeśli uważacie, że to za mało, dodam jeszcze jedną przyczynę: cieszmy się, że jesteśmy tacy właśnie, jacy jesteśmy, nie zaś tacy, jakimi w swych przewidywaniach widzieli nas Kosmici. Nie miejmy im jednak za złe, że chcieli kogoś chronić przed nami!

To, co powiedziałem, jest tylko domysłem opartym na skąpych wiadomościach, które udało się nam zebrać. Możecie potraktować to jako bajkę czy przypowieść, ale możecie również pomyśleć na ten temat… Nie dziś jednak, bardzo was proszę. Dzień dzisiejszy jest ważny i uroczysty — ostatni dzień na tej planecie. Jutro rozpoczniemy powrót. Ruszymy w stronę naszej starej Ojczyzny, Ziemi, by zanieść ludziom wiadomość: nie jesteśmy sami, są blisko nas istoty myślące. Jedne z nich są zaledwie na początku drogi swego rozwoju, inne — osiągają szczyty doskonałości technicznej. Żadne jednak z nich nie są ani lepsze, ani gorsze od nas przez to, że są inne.


Wspaniałości kulinarne przygotowane przez Tuo Tai szybko oderwały uwagę siedzących przy stole od naukowych dociekań. Myśli wszystkich rozbiegły się teraz zupełnie prywatnymi ścieżkami. Każdy przecież wracał do czegoś pozostawionego tam, na Ziemi.

Ted, siedząc w końcu zaimprowizowanego stołu, przyglądał się kolejno twarzom współtowarzyszy. Rozmawiali swobodnie, wesoło się śmiejąc i przypominając sobie nawzajem zdarzenia sprzed kilkunastu lat. Z jakąż łatwością powracali teraz do tych tak odległych w czasie, a jednak bliskich spraw! Wydawało się, że na chwilę tylko odłożyli je na margines pamięci, by sięgnąć po nie w odpowiednim czasie…

„Czym poza swą ukochaną pracą naukową zajmować się będą tam, na Ziemi? — myślał Ted. — Pomimo tylu spędzonych razem lat, tak mało znam tych ludzi”.

Rodzice Teda na pewno nie skorzystają z przysługującego im po powrocie wieloletniego „urlopu” i powrócą od razu do pracy w ośrodku badań kosmicznych. Z radością wybiorą się przy pierwszej okazji na swą ulubioną wspinaczkę wysokogórską…

Stary Tuo Tai będzie hodował róże, o których czasem wspominał… Ciemnoskóry Hindus Lon Rahme i piękna Mais zamieszkają gdzieś na południu… Atros Lund z pewnością będzie nadal uprawiał narciarstwo w swej rodzinnej Skandynawii. Mimo starszego wieku jest wciąż pełen energii i życia. Max Bodin? Podobno — tak mówi Ewa, ona skądś wie o tych rzeczach — na Maxa oczekuje na Ziemi jakaś dziewczyna. Miała poddać się anabiozie na czas jego nieobecności… Maskotka, którą Max ma przy kluczu do rozdzielni,Suma”, jest właśnie od niej.

A inni? O innych Ted zupełnie nic nie wie… Wrócą, wmieszają się w wielomiliardowy tłum Ziemian, nie będą się niczym różnić od innych. Tu, z dala od Ziemi, każdy był kimś niezmiernie ważnym, specjalistą we własnej dziedzinie. Tam będą tylko postaciami z tłumu. Wystarczy jednak hasło, wezwanie skierowane do nich, by znów w razie potrzeby wyodrębnili się z masy ludzkiej i stanęli gotowi do nowych trudów, do dalszych jeszcze wypraw — prawie nieśmiertelni, bo przeżywający współczesne sobie pokolenia, zwyciężający nawet nieubłagany upływ czasu…

A on, Ted? Do czego on wróci, co będzie robił tam, na Ziemi? On zawsze będzie się różnił od innych jej mieszkańców… Miejsce urodzenia? Próżnia! Data urodzenia? Aby ją ustalić, trzeba użyć wzoru z teorii względności… Słowem, życiorys wprost nieprzyzwoity!

Jak rozmawiać z tymi, którzy z Ziemią zrośnięci są od pierwszych chwil życia? Czy zrozumieją go?

Poszukał oczyma Ewy, jakby od niej wyglądając pomocy. Nie było jej przy stole. Wymknął się na korytarz.

Na korytarzu było pusto. Ted zajrzał do pomieszczenia, gdzie wszyscy pozostawili skafandry. Przeliczył leżące wzdłuż ściany kuliste hełmy. Brakowało jednego.

Szybko wciągnął kombinezon, założył hełm i poszedł w kierunku windy. Gdy wyszedł na powierzchnię, w pierwszej chwili nie widział nic, oślepiony jeszcze jaskrawą bielą wewnętrznych świateł. Po chwili dopiero mógł dostrzec, że niebo nie jest czarne. Jak przez rzednącą mgłę przezierały gwiazdy — początkowo tylko te jaśniejsze, potem coraz więcej drobnych, słabych punkcików. Jasne pasmo Drogi Mlecznej niknęło za bliskimi skałami ścian wąwozu.

Ted rozejrzał się, obszedł dokoła sześcienny blok i już włączył nadajnik osobisty, by zawołać Ewę, gdy odnalazł ją — ciemniejszą plamę na tle skały. Siedziała oparta plecami o kamień, dłońmi obejmując podkurczone kolana. Głowę miała przechyloną do tyłu, — jakby patrzyła w niebo. Dostrzegł jednak, że ma zamknięte oczy.

— Co tutaj robisz? — zapytał cicho.

— Czekam na ciebie — powiedziała, nie otwierając oczu.

— Jak to?

— Wiedziałam, że przyjdziesz. Usiądź.

Ted przysiadł obok niej, ramiona ich stykały się. Mimo woli uniósł głowę w ten sam, co ona, sposób i przez chwilę patrzył w roje gwiazd, odnajdując urojone kontury gwiazdozbiorów.

— Ile ich jest… — powiedział na wpół do siebie. — Tych, które widać bez przyrządów optycznych, jest chyba paręset tysięcy…

— Mylisz się — powiedziała Ewa niespodziewanie rzeczowym tonem. — Nieuzbrojonym okiem widać z Ziemi najwyżej trzy tysiące gwiazd. Tu jest nieco gęstsza optycznie atmosfera, więcej aerozoli i pyłu, widać więc jeszcze mniej. Spróbuj zresztą policzyć. Ty lubisz liczyć.

— Wierzę na słowo! — roześmiał się. — Jeśli chodzi o to, co widać z Ziemi, całkowicie polegam na twoich informacjach.

Milczeli długo, ona z przymkniętymi powiekami, on — szukając wciąż czegoś na niebie.

— Ono jest tam… Widzę je. Niedaleko tej jasnej, białej gwiazdy. Wygląda dość nikle wśród tych wszystkich karłów i olbrzymów nieba. To nasze Słońce.

Ewa otworzyła oczy.

— Ta jasna gwiazda obok to Fomalhaut — ciągnął Ted. — A tuż koło Słońca, prawie na przedłużeniu tego kierunku, powinna być ta maleńka, niedostrzegalna stąd Lacaile 9352. Har mówił, że była ona brana pod uwagę jako ewentualny cel wyprawy „Cyklopa”. Niewiele brakowało, a siedzielibyśmy teraz na jednej z jej planet i patrzyli na Słońce z przeciwnej strony!

— Te trzy gwiazdy leżą prawie na jednej prostej w przestrzeni — odezwała się Ewa. — Fomalhaut także niewiele od tej linii odbiega. Lecąc z Fomalhaut tutaj, nie sposób po prostu ominąć Lacaile 9352 i Słońca.

— Sądzisz, że Kosmici odbyli taki… rajd gwiazdowy?

— To nie mój pomysł. Atros mówił o tym kilka dni temu. Możliwe, że przybyli stamtąd albo z jeszcze dalszych głębi Galaktyki. Trudno ustalić, czy wracali tą samą drogą, czy zmienili kurs. Na przedłużeniu tej linii prostej nie leży żadna bliska gwiazda. Może zboczyli w stronę Sześćdziesiątej Pierwszej Łabędzia albo w zupełnie inną stronę. Istnieją przypuszczenia, że musieli co pewien czas uzupełniać zapas materii napędowej, lądując na planetach. Pokonanie w jednym etapie odległości przekraczającej dwadzieścia kilka lat światła nawet dla nich byłoby trudne.

— Musieli być bardzo długowieczni albo… posiadali statek o szybkości podświetlnej… Gdy wrócili do siebie, zastali na pewno zupełnie nowy świat!

— My także zastaniemy nowy… — powiedziała Ewa.

Ted pokiwał głową. Ona to przynajmniej wie, dokąd przybędzie. Ale on? Cóż z tego, że wbito mu do głowy pewną ilość wiedzy o Ziemi — to były tylko mgliste pojęcia. Ale jak żyć, jak wrosnąć w ten nowy i prawie obcy świat?

— Jesteśmy niemożliwi — powiedział nagle. — Jeśli tylko zaczniemy o czymś mówić, to zaraz zjeżdżamy na tematy kosmiczne. Nie chciałem o tym myśleć, wyszedłem za tobą, by się trochę od tego oderwać… Chciałem mówić o zupełnie innych rzeczach…

— O czym? — spytała, patrząc w bok.

— O nas, o Ziemi, o powrocie… Chciałem cię prosić o coś. Przecież ja czuję się teraz po prostu tak, jakbym miał lecieć odkrywać nową, trzecią z kolei planetę! Nie wiem, czy potrafię sobie z tym poradzić. Proszę, pomóż mi. Ty lepiej ją znasz…

Spojrzała na niego, potem poszukała jego dłoni ł uścisnęła ją mocno. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę, potem pobiegły równocześnie ku niebu.

— Dobrze — powiedziała Ewa. — Pod warunkiem, że na Ziemi pójdziemy razem na ryby i na wycieczkę w góry, z plecakami, ale bez aparatów lotnych, i do muzeów, i nad morze, na słoneczną plażę, i… i w ogóle wszędzie…

Potakiwał głową, zgadzając się na wszystkie warunki.

— A poza tym — dodała — nie będziesz sobie ze mnie kpił i nazywał mnie dzieckiem dlatego tylko, że staram się być bardziej ziemską niż kosmiczną dziewczyną…

— Obiecuję! — powiedział uroczyście unosząc prawą dłoń.

— I jeszcze jedno — ciągnęła, sięgając do kieszeni skafandra. — Ktoś tu dopomina się o satysfakcję.

W wyciągniętej dłoni trzymała maleńkiego, pluszowego misia.

— On jest mały, ale honorowy. Został bardzo nieuprzejmie potraktowany i musisz go przeprosić.

— Ależ on jest przeuroczy! — zawołał Ted. — Jakże mogłem źle się o nim wyrazić! Przepraszam cię, misiu — wyrecytował uroczyście i pogłaskał palcem kosmate futerko.

— Powiem ci w sekrecie, że jeśli chcesz, by cię polubił, musisz mu podarować duży plaster miodu. Jedynie to ma dla niego niezaprzeczalną wartość. W jego świecie obowiązuje inna skala wartości…

— Niestety… — zakłopotał się Ted. — Nasz genialny Tai nie hoduje pszczół. Ale po powrocie niedźwiadek dostanie swoje.

— Teraz to on mówi, że bardzo cię lubi. — Ewa posadziła misia na kamieniu obok siebie.

Znów w milczeniu spoglądali w stronę niepozornej gwiazdki, która była mimo odległości i c h gwiazdą, choć nie zawsze o tym pamiętali.

— Kiedy będziemy tam i usiądziemy jak teraz, by patrzeć w niebo — powiedział Ted — będzie ono wyglądało zupełnie identycznie. Odległość ośmiu lat światła nic prawie nie znaczy w bezmiarze Galaktyki. Tylko gdy spojrzymy w kierunku gwiazdozbioru Ryby Południowej, obok jasnej Fomalhaut nie będzie tej jednej małej gwiazdki…

Spojrzał na Ewę. Ona już od dłuższej chwili patrzyła na niego z uśmiechem. Objął ją mocno i chciał pocałować, ale tylko przejrzyste kule hełmów zderzyły się dźwięcznie.

— Tam nie będziemy musieli już nosić tych okropnych hełmów! — powiedział ze złością Ted.

— Bardzo mnie to cieszy! — powiedziała szczerze.

Pluszowy miś — jedyny świadek tej sceny — zamruczał z zadowoleniem i aprobatą, ale tak cicho, że nie mogli tego usłyszeć…

Загрузка...