ROZDZIAŁ ÓSMY O PRAWIE ARCHIMEDESA, OBYCZAJACH FLORYTÓW O TYM, CO BŁYSZCZAŁO Z DALA

Wystartowali planowo. Na propozycję Maxa, by poprowadzić „Suma” zwiększonym ciągiem, wszyscy przystali z ochotą. Skracało to podróż o połowę, wymagało jednak pewnych środków zabezpieczenia przed przeciążeniami. Ludzie i przedmioty miały ważyć w czasie podróży prawie trzykrotnie więcej niż na Ziemi. Dlatego też zastosowano bardzo wygodną metodę, którą Max nazywał „metodą solonego śledzia”, a polegającą na zanurzeniu pasażerów w „akwariach” wypełnionych wodą osoloną do tego stopnia, że ciało pozostawało w równowadze, zawieszone w środku cieczy.

Tedowi zabawny wydał się fakt, że wynalazcą tej metody był poczciwy staruszek Archimedes, żyjący w epoce, gdy o lotach kosmicznych nikt jeszcze nie marzył. Prawo Archimedesa okazało się bardzo użyteczne: każde ciało traci na ciężarze tyle, ile waży ciecz przez nie wyparta; jeśli, więc ciało straci cały swój ciężar, to oczywiście nawet przy największych przyspieszeniach nie waży pozornie n i c!

Lot kontrolowali na zmianę Max, Adam i Har, oczywiście nie wychodząc ze swych pojemników. Pozostali mogli teraz do woli odsypiać trudy gorączkowych przygotowań przedstartowych.

Przed wejściem na orbitę dokoła Flory wyredukowano przyspieszenie do normalnej wartości i wtedy Har poinformował dokładnie załogę o planach i metodzie badań.

Pierwszym zadaniem było oczywiście wykonanie możliwie dokładnych zdjęć powierzchni planety.

Ekrany jaśniały z minuty na minutę. Szare strzępy chmur rzedły w miarę zbliżania się do powierzchni planety, ustępując miejsca zarysom kontynentów. Fantastyczna barwna mapa, rozpostarta na wypukłej powierzchni kuli, w pełni usprawiedliwiała nazwę, nadaną planecie: Flora wyglądała naprawdę kwitnąco.

Na obszarze objętym teleobiektywami kamer dominowała soczysta zieleń rozłożona ogromnymi plamami, gdzieniegdzie przesłoniętymi jeszcze subtelną woalką niskich obłoków czy oparów. Zieleń cięły gęsto wstążki rzek i strumieni, lśniące odblaskiem rtęciowej bieli i splatające się w węzły jezior i rozlewisk.

Okrążali planetę w płaszczyźnie równika. Obiektywy penetrowały jej powierzchnię na północ i na południe, aż po daleki horyzont. Automat fotogrametryczny rejestrował skrupulatnie szczegóły terenu, wyrzucając ze swego wnętrza coraz to nowe fragmenty kolorowej mapy.

Niezależnie jednak od tego wszystkie oczy utkwione były w ekran. Har co chwila powiększał zbliżenie. Obraz na ekranie zbliżał się gwałtownie, jakby rakieta opadała nagle o kilkaset kilometrów niżej, potem na powrót odpływał w głąb ekranu, obejmując większy obszar terenu.

— Wygląda to jak pierwotna dżungla — powiedział Har, odrywając na chwilę zmęczone wypatrywaniem oczy od ekranu. — Żadnych śladów osiedli ani jakiejkolwiek gospodarki.

— Dużo wilgoci, bogata szata roślinna, zawartość tlenu około dwudziestu procent-meldował Adam, pochylony nad pulpitem telemetrycznym. — Idealne warunki dla rozwoju złożonych form życia opartego na białku!

— Nie sądzę, aby stąd wywodzili się twórcy Starej Bazy — stwierdził z przekonaniem Max z głębi fotela pilota. — Przy tak wysokim poziomie technicznym musieliby w znacznym stopniu przekształcić swą planetę. A tu — ani śladu szlaków komunikacyjnych, miast i ośrodków życia.

— Nie zgadzam się! — zaprotestował Ted, nie chcąc tak od razu pogodzić się z faktami. — To, że przyroda planety przedstawia nam się w naturalnym stanie, świadczyć może, iż mieszkańcy planety umyślnie nie zakłócają tego stanu! Przecież w historii cywilizacji ziemskiej znane są fakty bezmyślnego niszczenia naturalnego środowiska biologicznego, co mściło się później na gospodarce i zdrowiu ludności. Zatruwano rzeki chemikaliami, wycinano lasy, powodując zmianę klimatu na znacznych obszarach lądu… Podobnie z miastami i ośrodkami przemysłowymi; w pierwszej fazie uprzemysłowienia powstały miasta-kolosy, w których nie było czym oddychać…

— Widzę, że przydała ci się lektura zadana przez Hara — mruknął Max, udając powagę. — Oczywiście, daleko posunięta deglomeracja może spowodować tak równomierne uprzemysłowienie, że na każde sto kilometrów kwadratowych planety przypadać będzie pojedynczy chałupnik, w niczym nie zakłócający swoją działalnością naturalnego środowiska biologicznego… Na tej planecie widać osiągnięto już ten idealny stan.

— Może oni zamieszkują w podziemnych miastach? — nie dawał za wygraną Ted.

— A dlaczegóż by mieli pozbawiać się pięknych widoków i świeżego powietrza? — zaprotestowała tym razem Ewa. — Nie, Ted. Jeśli w siedemnastym okrążeniu planety na niskiej orbicie nie jesteśmy w stanie dostrzec choćby śladów działalności rozumnych istot, to nie ma ich tu, i już.

— Skład atmosfery bardzo przypomina skład powietrza w Starej Bazie — zauważył Adam, — Niczego to jednak nie dowodzi. Zauważcie ponadto, jak wyraźnie widać poszczególne strefy roślinności: pas równikowy zieleni się najobficiej. Dalej zieleń jaśnieje, przechodząc w zabarwienie złotawo-żółte; roślinność zanika w miarę zbliżania się ku biegunom. Wiąże się to z faktem, iż oś planety jest prostopadła do płaszczyzny orbity i pory roku nie występują. Każda strefa ma ustabilizowane warunki klimatyczne, a wegetacja roślinności musi odbywać się w sposób ciągły, bez cyklicznych zmian rocznych.

W polu widzenia kamer zalśnił niewysoki grzbiet górski. U jego podnóża, spod zielonego obszaru lasów, przezierały jaśniejsze plamy, jakby nasłonecznione obficie polany. Wysokość zmniejszyła się na tyle, że pancerz rakiety darł już gęstniejące warstwy atmosfery, a wskaźniki temperatury powłoki rozedrgały się, balansując wokół połowy skali. Grzbiet górski rozpościerał się już teraz prawie pod statkiem. Oglądane w dużym zbliżeniu stożki skał rzucały krótkie cienie.

— Tam! — krzyknął nagle Har, wskazując jakiś punkt ekranu.

Spojrzenia wszystkich skupiły się na maleńkiej iskierce światła połyskującej na jednym ze szczytów. Wyglądało to jak odblask słońca na kawałku stłuczonego szkła, rzuconego między kamienie. Biorąc jednak pod uwagę odległość, musiała to być spora powierzchnia odbijająca. Adam rzucił się w kierunku spektrografu.

— Ee, do licha — mruknął po chwili z nutą zawodu w głosie. — Tu jest pełne odbicie światła słonecznego!

— A ty myślałeś, że laser? — uśmiechnął się Har. — Dobre i to!

— Czy sądzisz, że to heliograf, jakaś sygnalizacja świetlna? — zagadnął Ted.

— Nie wiem. Może ktoś po prostu puszcza „zajączki” lusterkiem? — odrzekł Har wymijająco. — W każdym razie to już jest coś, od czego można zacząć… Max, czy możesz wylądować tak, abyśmy mieli jak najbliżej do tego punktu?

— W górach nie podejmuję się siadać, ale na którejś z tych polan — czemuż by nie? Poczekaj, zaraz przeliczę trajektorię lądowania.

Palce pilota przebiegały wprawnie po klawiaturze, ekran kalkulatora oplotły na chwilę zwęźlone krzywe równania różniczkowego.

— Optymalne warunki lądowania będziemy mieli po dwóch jeszcze okrążeniach — powiedział po chwili Max. — Zróbcie dokładny namiar położenia tego świecidełka, a potem wszyscy na fotele. Będą spore przeciążenia przy wytracaniu prędkości.


„Sum” wylądował na środku dużej polany, wśród brunatnego koliska wypalonej ziemi.

Polana była pokryta wielobarwnym dywanem niskiej, lecz gęstej roślinności. Brzegi jej okalała zwarta ściana zarośli, spoza której przezierały miejscami ciemnobrunatne pnie wysokich drzew. Przez chwilę penetrowali polanę i skraj puszczy za pomocą kamer i lornet.

— Nikt nas jakoś nie wita… — powiedział Ted. — Nieładnie ze strony gospodarzy…

— Jeszcze w epoce przedkosmicznej wywiódł ktoś uczenie — zauważył Max — iż napotkanie mądrzejszych od nas istot na planecie, do której zdołamy dotrzeć, jest niemożliwością. Gdyby bowiem osiągnęły przed nami odpowiedni poziom rozwoju, przybyłyby do nas pierwsze.

— Pogląd słuszny, ale jedynie wtedy, gdy się założy, że podróże kosmiczne są koniecznością życiową wysoko rozwiniętych istot. Jeśli jednak ktoś mądrzejszy od nas doszedł do innego wniosku i inaczej ukierunkował wysiłki techniczne? — zauważyła Wera.

— Ci jednak, którzy budowali Starą Bazę, przybyli skądś na Orfę! Odbywali zatem podróże kosmiczne, a trudno nie uznać ich za mądrzejszych od nas w dziedzinie techniki — wtrącił Adam.

— No, a ten… zakonserwowany osobnik? — przypomniała Ewa.

— Nie, moi drodzy. Nie będziemy tyle gadać — zgromił ich Har. — Wiem, że każdy ma swoje ukryte przypuszczenia i teorie, ale pozwólcie, że skorzystam z prawa dowódcy grupy i poproszę o przyjęcie do wiadomości roboczej hipotezy, z którą zapoznałem was w drodze na Florę. Przyznaję, że hipoteza nie wydaje się teraz zbyt uzasadniona, ale trzymamy się jej w braku wiedzy o stanie faktycznym.

— Uff! — sapnął Ted. — Mamy więc wierzyć w człekokształtnych Florytów, którzy bywali na Orfie…

— Tak. To rozkaz! — powiedział Har, tłumiąc śmiech. — Dla dobra sprawy, by nie tracić czasu na jałowe dociekania.

— A tak prywatnie — mruknął Adam, przysuwając się do Adlera — to co ty myślisz o mieszkańcach tej planety?

— Do licha! — warknął Har. — Nic sobie nie robią z moich rozkazów! A poza tym ci przyrodnicy są nieznośni! „Co myślisz?”, „co sądzisz?”, i tak w kółko. Czy ja muszę wiecznie myśleć? Nie wolno mi przez chwilę nie myśleć o niczym?

A potem — wyglądając przez iluminator — powiedział:

— Myślę… że tu jest naprawdę bardzo ładnie!

Nie mogli nie przyznać mu racji. Wokoło było naprawdę pięknie.

Nie od razu jednak można było opuścić rakietę. Drobiazgowe badanie warunków fizykochemicznych i biologicznych zajęło przeszło pół godziny. Ku ogólnemu zadowoleniu okazało się, iż nie będzie konieczne używanie ciężkich i niezbyt wygodnych ubiorów kompensacyjnych. Należało jednak zachować pełną izolację organizmów od atmosfery floryjskiej. Zdecydowano się więc na lekkie ubiory z cienkiej, lecz mocnej folii, połączone z przejrzystą maską, osłaniającą twarz.

Maska była skonstruowana w ten sposób, że przez jej ścianki wykonane z półprzepuszczalnej błony silikonowej można było swobodnie oddychać tlenem zawartym w dostatecznej ilości w atmosferze. Tym sposobem uwolniono się od konieczności obładowywania się zapasami ciekłego tlenu.

W skład osobistego ekwipunku wchodziły poza tym plecaki z wbudowanym odrzutowym aparatem lotnym i zapasem materiału napędowego oraz ogrzewane śpiwory i koncentraty odżywcze.

Wyprawa — na razie tylko w promieniu trzydziestu kilometrów wokół miejsca lądowania — miała posiadać charakter „turystyczny”. Była to część planu zaprojektowanego przez Hara, który dowodził, iż badać planetę, a szczególnie jej ewentualnych mieszkańców, można z powodzeniem tylko wtedy, gdy nie zakłóca się w znaczniejszej mierze jej naturalnych warunków.

Pomysł budził początkowo poważne obawy, lecz po zanalizowaniu szczegółów okazał się mniej niebezpieczny, niż się zrazu wydawało.

— Moglibyśmy co prawda zawitać tu z całym naszym wyposażeniem technicznym, ze sforą pojazdów i automatów, słowem: z paradą i hałasem — tłumaczył Har, gdy Ewa i Ted dopasowywali kombinezony — ale skutek byłby taki, że mieszkańcy planety albo przeraziliby się nas na samym wstępie, albo, co gorsza, mogliby nasze wkroczenie poczytać za próbę inwazji. Gdyby okazało się przy tym, iż mamy rzeczywiście do czynienia z twórcami Starej Bazy, nasza technika i środki obrony mogłyby się na nic nie przydać wobec ich możliwości…

Przejrzyste maski nie zniekształcały normalnego, ludzkiego wyglądu twarzy i dopiero z bliska można było je dostrzec.

— Wiesz, Har — powiedziała Ewa — wyglądasz nawet dość podobnie do tego brodacza ze Starej Bazy. Jeśli Floryci wyglądają tak, jak on, to nie wzbudzisz wśród nich najmniejszego zdziwienia!

— Prawdę mówiąc — uśmiechnął się Har — właśnie to podobieństwo nasunęło mi pomysł „prywatnego” kontaktu z Florytami. Teraz jednak wydaje mi się, że nie na wiele się to przyda.

— Sądzisz, że ten ze Starej Bazy nie pochodził z Flory? — spytał Ted w nadziei, że wydobędzie z Hara jego skrywane poglądy.

— Dlaczego właściwie — mruknął Har z lekką irytacją — wszyscy tak bojaźliwie omijają słowo „człowiek”, gdy chodzi o określenie tego osobnika! Wszystkie badania wskazują na identyczność jego organizmu z ludzkim!

Ted spojrzał porozumiewawczo na Ewę. A więc to tak! Więc Har, mimo że historyk i znawca przeszłości Ziemi, w głębi ducha zdaje się wierzyć w jakąś zaginioną cywilizację ziemską, której przedstawiciele dotarli aż tutaj!

Po chwili nadeszli Wera i Adam, również z plecakami i całym ekwipunkiem.

Max został w rakiecie, a reszta wyszła przez śluzę na zewnątrz.

Wystarczyło przekroczyć granicę kręgu wypalonego płomieniem „Suma”, by stopy utonęły w miękkim, wielobarwnym kobiercu, który oglądany z bliska rozpadał się na dziesiątki przeróżnych odmiennych form roślinnych. Zarówno Ewa, jak i Ted brnęli na wyścigi przez polanę, oszołomieni niespotykaną mnogością barw i kształtów. Co krok widać było jakiś zaskakujący okaz roślinności — nic więc dziwnego, że Adama poniosło również i po chwili, prawie leżąc, myszkował wśród niskich łodyg. Nawet poważny historyk Har odczuł nieprzepartą chęć wytarzania się w tej zielonej kąpieli i tylko fakt sprawowania funkcji dowódcy grupy powstrzymał go od urzeczywistnienia tej chętki. Pobłażliwie pozwolił jednak pozostałym ochłonąć i dopiero po kilku minutach zwołał ich do siebie.

Wypróbowawszy sprawność radiostacji obu grup badawczych, Wera i Adam skierowali się na zachód, w stronę odległej o kilkanaście kilometrów doliny najbliższego potoku. Po chwili zniknęli za pierwszymi krzewami na skraju dżungli.

Grupa Hara udała się w kierunku gór. Oglądany ze środka polany szczyt z tajemniczym obiektem widać było dość wyraźnie. W szkłach silnej lornety można było dostrzec wystające ponad skalnym rumowiskiem wąskiej grani coś na kształt lśniącej, spiczastej nadbudówki. Gdy dotarli do zarośli, stracili z oczu górski krajobraz i kierowali się tylko żyrokompasem. Ściana lasu rozpadła się na pojedyncze, dość rzadko rosnące grube pnie, między którymi można było swobodnie poruszać się pieszo. Na wysokości dwóch metrów nad ziemią pnie rozwidlały się, dając początek grubym, bezlistnym konarom o gładkiej powierzchni. Te z kolei rozwidlały się wyżej w sieć cieńszych, tworząc na pewnej wysokości gęstą plątaninę różnej grubości gałęzi, splatających się z sąsiednimi drzewami. Dopiero gdzieś u samej góry z ostatniej kondygnacji konarów wyrastały wielkie, koliste płachty liści o skórzastej, lśniącej powierzchni, tworzące nieprzejrzysty dach.

No dole panował półmrok, chłód i wilgoć. Ziemia była czarna, pokryta gęsto plamami białej pleśni porastającej opadłe liście.

Ted kroczył pierwszy, za nim Ewa. Har zamykał pochód, sprawdzając co pewien czas kierunek marszu. Decyzja, by pierwsze rozpoznawcze wycieczki odbywać pieszo, wynikała nie tylko z planu Hara, lecz także stąd, że każdy z badaczy mógł zabrać jedynie ograniczoną ilość paliwa do aparatu lotnego. Aparaty miały służyć do forsowania trudnych przejść w terenie górskim i do celów… obronnych; w razie zaskoczenia lub ataku ze strony jakiejś nieprzyjaźnie nastawionej żywej istoty można było przy pomocy takiego aparatu dokonać kilkudziesięciometrowego skoku w górę.

W pewnej chwili — może po godzinie wędrówki — zabielało coś pośród pni. Zbliżyli się. Bielały końce poobłamywanych gałęzi: wśród drzew wyraźnie znaczył się szlak, jakby przeszło tędy jakieś ogromne cielsko.

— To musiało być coś bardzo wielkiego — stwierdził Ted. — Gałęzie są poobłamywane aż do wysokości trzech metrów!

Wzdłuż wydartego w gąszczu korytarza grunt był stratowany i zryty tak, że nie sposób było dopatrzyć się jakichś pojedynczych tropów. Ted wyobraził sobie zaraz stado ogromnych stworów wielkości słonia i pomyślał, że spotkanie z nimi mogłoby przysporzyć wiele kłopotu. Czy miotacz stanowiłby dostateczną obronę? Bo o użyciu aparatów lotnych nie było mowy: próba przebicia się przez „dach” z gałęzi skończyłaby się najpewniej w sposób opłakany dla ich głów.

Har jednak nie podzielał widać tych obaw — może pewien był skuteczności broni, a może uspokajała go panująca dokoła cisza i bezruch. Przez chwilę zastanawiał się jakby, czy nie podążyć śladem owego stada kolosów, ale nie zmienił kierunku marszu.

Pasy plecaków zaczynały już dobrze ugniatać ich ramiona, gdy dotarli wreszcie do niewielkiej polanki. Było tu jasno i ciepło, grunt był suchy, porośnięty tylko niskimi kępkami drobnych roślin. Har zarządził krótki odpoczynek. Nie zdejmując plecaków, przysiedli, opierając się na nich. Ewa oglądała z bliska podobne do mchów roślinki, Ted przez cały czas postoju rozglądał się bacznie po okalających polanę zaroślach. Har wyciągnął się wygodnie ł wydawało się, że nic go nie obchodzi całe otoczenie.

— Gdyby nie maska, czułabym się tak, jak czują się chyba uczestnicy jakiejś wyprawy na Ziemi — powiedziała Ewa. — Czy nie moglibyśmy zdjąć masek? Przecież jest tu dość tlenu…

— Ale poza tym mnóstwo drobnoustrojów, o których niewiele wiemy — przypomniał Ted. — Pomijając jednak tę sprawę, można powiedzieć, że planeta jest zupełnie nieźle przygotowana dla potrzeb człowieka. Organizmy białkowe mają dość wąsko ograniczony zakres potrzeb. Dziwne po prostu, że tutaj spotykamy właśnie takie warunki…

— Na pewno więc spotkamy tu struktury białkowe, pytanie tylko, jak wysoko zorganizowane — powiedziała Ewa.

— Nie bójcie się — Har uśmiechnął się z lekką ironią. — Na pewno i c h spotkamy!

Wypowiedział to z takim przekonaniem, że Ted mimo woli rozejrzał się wokoło.

— Spójrzcie! — Har wskazał na niebo.

Na tle bardzo jasnego błękitu czerniał maleńki punkcik.

Ewa chwyciła lornetę, lecz nawet przy jej pomocy niewiele mogła dostrzec.

— Czyżby… ptak? — spytała, patrząc z ukosa na Adlera.

— Być może nawet skowronek! — powiedział z powagą. — Jeśli już wszystko tu takie „ziemskie”.

— Dziwi mnie ten spokój — powiedział Ted. — Na pozór nic się nie dzieje na tej planecie…

— A ty czego się spodziewałeś? — uśmiechnął się Har. — Myślałeś, że wpadniemy w sam środek kataklizmów, dzikich bestii i wrogich tubylców? Takie rzeczy powstają w fantazji tych, którzy o nich piszą. Rzeczywistość — obojętne, w jakim miejscu Kosmosu — jest zawsze znacznie mniej atrakcyjna. Trudno oczekiwać od planety, której życie płynie od prawieków ustalonym trybem, by na nasze przyjęcie demonstrowała wszystkie naraz swoje możliwości. Czas, jaki przeznaczamy na jej pobieżne i wycinkowe badanie, jest tak mały w porównaniu z czasem trwania procesów zachodzących w jej wnętrzu i na powierzchni, że właściwie możemy oglądać jedynie jakiś statyczny jej obraz, jakby jedną klatkę filmu…

Ruszyli w dalszą drogę wypoczęci i pełni nowych sił. Teren podnosił się teraz wyraźnie i fałdował, polanki zdarzały się częściej.

— Cicho! — syknął nagle Ted, zatrzymując się.

Znieruchomieli nasłuchując. Od strony bliskiej polany dobiegał dziwny, jednostajny dźwięk — jakieś mamrotliwe,uhu-uhu”, niczym niskie buczenie trzmiela, lecz urozmaicone falowaniem wysokości tonu.

Zbliżyli się cicho do skraju polany. Na jej środku leżał spory kamień. Sponad tego kamienia wystawało coś ciemnego, o zaokrąglonym konturze, poruszającego się miarowo w rytmie szurania i monotonnej przyśpiewki.

Ted, który przepuścił Ewę do przodu i teraz posuwał się tuż za nią, wyprostował się o ułamek sekundy za wcześnie i zawadził plecakiem o nisko zwisający konar. Słabe stuknięcie wystarczyło, by za kamieniem wszystko nagle ucichło. To,coś” zapadło za krawędź skałki.

Znieruchomieli. Nagle w stronę lasu runął jakiś brunatny, wydłużony kształt i nim ktokolwiek zdołał wycelować mikrokamerę umieszczoną na czołowej powierzchni kasku — zniknął wśród konarów.

— Co to było? Czy zdołaliście coś zauważyć? — zawołał Ted.

— Niewiele — mruknął Har.

— Przeklęta gałąź, spłoszyłem go!

— Nie martw się, i tak by uciekł.

— Tak, ale może zdołalibyśmy go sfotografować… Mam nadzieję, że to tylko jakieś zwierzę — pocieszał się Ted.

— Wydawało mi się, że biegł pochylony, lecz w pozycji dwunożnej — zauważyła Ewa.

— Widziałaś jego nogi? Skąd wiesz, że miał dwie?

— Nie łap mnie za słowa. Wiesz, o co mi chodzi.

Har podszedł do skałki i okrążył ją ostrożnie. Gdy ukazał się po przeciwnej stronie, w dłoni trzymał jakiś wydłużony przedmiot. Był to kawał odłamanej gałęzi. Har oglądał go z dużym zainteresowaniem. Gdy się zbliżyli, podał kij Ewie.

— To leżało tam, za kamieniem — wyjaśnił. — Obejrzyjcie to dokładnie.

— Co to takiego? — zastanawiał się Ted głośno.

— Jak wykazały wstępne badania — zaczął Har tonem naukowego komunikatu — jest to kij. Wskazuje na to między innymi fakt, iż posiada dwa końce.

Ewa roześmiała się, lecz Ted zachował powagę.

— Nie żartuj — powiedział. — Wyjaśnij lepiej, co cię tak zainteresowało w tym kawałku gałęzi.

— Zauważ, że ten kij jest obrobiony ostrym narzędziem, prawdopodobnie krawędzią kamienia.

Ted obejrzał dokładniej koniec kija i teraz dopiero spostrzegł, że odarta z zewnętrznej warstwy włókien powierzchnia zarysowana jest siecią misternych i regularnych nacięć tworzących prosty ornament.

— A więc on to rzeźbił! — ucieszyła się Ewa.

— Na to wygląda — zgodził się Har. — Wydaje mi się, że to już do pewnego stopnia wyjaśnia, z kim mamy do czynienia. Chodźmy jednak dalej.

Ruszyli przez przerzedzający się stopniowo gąszcz, rozprawiając na temat znaleziska i przypuszczalnego wyglądu tajemniczego osobnika. Wspólnymi siłami ustalono, że mógł on być nieco wyższy od człowieka. To było, niestety, wszystko, co udało się skonstatować. Ewie wydawało się wprawdzie jeszcze, że dostrzegła na nim coś w rodzaju odzieży, fakt ten jednak poddał w wątpliwość Ted, nie bez złośliwości dając do zrozumienia, iż jej spostrzeżenie jest wynikiem kobiecej namiętności do strojów.

Las rozpadł się na pojedyncze skupiska drzew rosnących luźno pomiędzy gęsto rozrzuconymi odłamami skał. Dostatek światła pozwalał tu liściom obrastać bujniej sploty gałęzi, tak że tworzyły nieprzejrzysty gąszcz wokół pni.

Zza kolejnej kępy drzew zajaśniała rozległa polana pokryta tylko niską, jasnozieloną sierścią porostów. Dalej wznosiła się dość stroma ściana osypująca się z jednej strony w rumowisko wielkich brył zwietrzałego wapienia. Wśród szczelin i pęknięć przecinających gęsto jasną ścianę czerniał wyraźnie otwór jaskini. Zauważyli go niemal równocześnie, nie porozumiewając się ani słowem, podążyli w jego kierunku. Dopiero po chwili, gdy Har przeprowadził błyskawiczną ankietę na temat:,o czym pomyślałeś ha widok jaskini”, okazało się, że wszyscy pomyśleli o tym samym: tubylcy, posługujący się prymitywnymi narzędziami w postaci kijów, powinni mieszkać w jaskiniach!

— Antropomorfizm jest w nas jednak zbyt mocno zakorzeniony, byśmy mogli obiektywnie spoglądać na obcą cywilizację! — podsumował Har.

W tej samej chwili z korony mijanego drzewa zleciał gruby kij i trąciwszy Teda w ramię, upadł na ziemię. Ted porwał za kolbę miotacza, lecz Har zatrzasnął mu dłonią bezpiecznik i ostro zakomenderował:

— Pod skałę, biegiem!

Pobiegli w stronę groty, a Har z głową zadartą ku górze (tym sposobem nakierowując czołową fotokamerę na miejsce, skąd przed chwilą upadł kij) wycofywał się powoli.

W gałęziach, gęsto splecionych u wierzchołka, panował jednak niczym nie zmącony spokój. Po chwili dopiero trzask gałęzi dał znać o obecności kogoś — czy też czegoś — na górze. Har, nie przestając patrzeć w górę, schylił się i po omacku podjął z ziemi kij. Przez chwilę ważył go w dłoni, jakby zastanawiał się, czy nie odrzucić go na powrót, lecz widocznie ta myśl nie przypadła mu do gustu, bo wycofał się tyłem w kierunku groty.

Ted badał wnętrze jaskini. Z miotaczem w dłoniach obszedł jej zakamarki i dopiero gdy przekonał się, że nie ma innych wyjść i bocznych odgałęzień, a przede wszystkim, że jest zupełnie pusta i sucha, zaprosił Ewę gestem do wnętrza. Har dołączył do nich po chwili.

— Nie chcę ich płoszyć — wyjaśnił krótko. — Zdążymy zapoznać się z nimi w bardziej sprzyjających okolicznościach. Niech im się zdaje, że mają nad nami przewagę. To ich ośmieli.

— Wszystko jest tu jakieś dziwne: zbyt łatwo nam idzie to odkrywanie nieznanej planety — zauważyła Ewa. — Nie spotkaliśmy dotąd żadnego groźnego niebezpieczeństwa. Cała tutejsza przyroda przedstawia się nam jakoś zbyt łagodnie i spokojnie…

— Ależ tak jest właśnie ciekawiej — zauważył Har. — Trzeba samemu wyciągać wnioski.

— Czy nie wydaje się wam zaskakujące, że pierwsze żywe stworzenia, jakie napotykamy, okazują się istota rozumną? — zapytał Ted.

— Może to oznaczać, że trafiliśmy w okolicę szczególnie gęsto zasiedloną — zauważyła Ewa.

— Albo też, że zamieszkują tu tylko istoty rozumne, różnych gatunków i na różnym poziomie rozwoju…

— No, no! — wtrącił Har. — Nie galopujmy. To, że powitały nas te, jak przypuszczamy, inteligentne istoty, może być czystym przypadkiem.

— Inaczej wyobrażałem sobie pierwsze z nimi spotkanie — skrzywił się Ted, rozcierając ramię. — Będę miał siniaka. Oryginalny sposób witania gości z odległego systemu planetarnego!

Rozpięli we wnętrzu pieczary, u samego wylotu, spory namiot pneumatyczny. Jego ścianki skutecznie izolowały od otaczającej atmosfery, zapewniając równocześnie stały dopływ tlenu, którego na zewnątrz było pod dostatkiem. Przez przejrzyste ściany można było obserwować polanę przed grotą.

Zdjęli z twarzy maski oddechowe i zabrali się do przygotowania posiłku składającego się z koncentratów i konserw. Woda na herbatę zawrzała błyskawicznie w specjalnym zbiorniczku. Zasiedli na rozpostartej folii i jedli w milczeniu. Adler od czasu do czasu rzucał bystre spojrzenia na polanę. Przed wejściem, oparty o kamienie, sterczał miotacz Hara. Małe pudełeczko zdalnego sterowania położył Har tuż koło siebie.

Ted przychwycił te przelotne spojrzenia Adlera. Do tej pory było mu głupio, że w tak nieopanowany sposób zareagował na atak nieznanego napastnika. Miotacz przeciw istocie uzbrojonej w kij — to rzeczywiście jakoś nie tak…

— Myślisz, że oni mogą tu przyjść? — spytał, wskazując głową w stronę wylotu groty.

— Może… — mruknął Har między dwoma łykami herbaty.

— I dlatego… tamto?

Har uśmiechnął się ironicznie.

— Wydaje ci się, że mnie przyłapałeś na niekonsekwencji? Nie ciesz się. Nie będę do nich strzelał. Teraz jednak, gdy wiem, do kogo strzelać nie należy, mogę sobie pozwolić — w razie potrzeby — na strzelanie do innych napastników. Z rozumną istotą można się bez tego dogadać.

— Nie bardzo jakoś chce mi się wierzyć w ten ich rozum… — powiedział Ted niechętnie. — No, niby te nacięcia na kiju… To może świadczyć, iż nieobce są im pewne uczucia estetyczne. Poza tym jednak zachowanie ich niezbyt jest logiczne: tamten uciekł za pierwszym szelestem. Ten znowu zaatakował podstępnie.

— Pierwszy nas nie widział, drugi zaś obserwował zapewne od dłuższej chwili, gdy szliśmy przez polanę — przypomniała Ewa.

— Trzeba zatem ustalić jedną bardzo istotną rzecz: czy oni boją się nas, czy nie — zaproponował Ted.

Ewa spojrzała na niego spod opuszczonych na wpół powiek i powiedziała przekornie:

— Ty, mój drogi, chciałbyś wszystko klasyfikować według sztywnych zasad: tak albo tak. Czy nie wydaje ci się, że mogą być wśród nich tchórzliwi i odważni, spokojni i zaczepni? Wśród istot inteligentnych występuje coś takiego, jak indywidualność, charakter… Z tego też względu proponowane zagadnienie nie rokuje jednoznacznego i ogólnego rozwiązania.

— Brawo! — zawołał Har. — Cenna myśl! Można wprawdzie z dużą dozą pewności twierdzić, że zające boją się człowieka, a tygrysy nie. W wypadku istot inteligentnych tak ścisłej klasyfikacji nie da się przeprowadzić.

Po godzinnym odpoczynku zwinęli sprzęt i ruszyli w dalszą drogę, w kierunku połyskującej różowo linii szczytów. Celu wędrówki — szczytu z tajemniczym błyszczącym obiektem nie było stąd widać. Kryły go bliższe wierzchołki.

Zbocze pięło się coraz stronnej, miejscami zaczynały przezierać pod stopami płyty nagiej skały. Wszelka roślinność — nawet ta niska, przyziemna — znikała na tej wysokości. Gdy dalsza wspinaczka stała się uciążliwa, przygotowali aparaty lotne.

— Będziemy się kierować na najbliższy grzbiet — powiedział Har, wskazując kierunek. — Powinniśmy pokonać tę odległość w dwóch skokach. Przypominam, że mamy niewiele materiałów napędowych.

Ostatnie słowa wypowiedział, patrząc wyraźnie w kierunku Teda, aby zaś nie było wątpliwości, dodał:

— Z tego też względu niewskazane są akrobacje w powietrzu.

Patrzyli, jak ruszył powoli, zawieszony na tle stromej, spękanej ściany. Gdyby nie drganie powietrza u wylotu dysz aparatu lotnego, mogłoby się wydawać, że niewidzialna lina holuje go w górę. Zatrzymał się przylegając nagle do — zdawałoby się — gładkiej w tym miejscu ściany. Ted podniósł do oczu lornetę i dopiero przy jej pomocy dostrzegł niewielką półkę, na której osiadł Har. Przez chwilę można było obserwować, jak szuka miejsca dla wbicia haka. Stłumione uderzenia młotka dobiegły najpierw za pośrednictwem radia, a potem, jak echo, bezpośrednio do uszu oczekujących na dole. Ewa i Ted spojrzeli na siebie równocześnie. Po raz pierwszy przekonali się, że głos biegnie wolniej od fal elektromagnetycznych…

— Opuszczam linę — zabrzmiało w słuchawkach i po chwili cienka, zakończona dwiema kluczkami linka zwisła tuż przed nimi.

Włączyli aparaty i ruszyli w górę. Har asekurował ich na wypadek, gdyby kierowany niezbyt wprawnymi rękami aparat lotny odmówił posłuszeństwa. Wybierał powoli linę, a Ewa i Ted — po raz pierwszy od wyruszenia z groty — mogli spokojnie rozejrzeć się dokoła. Ten sposób podróżowania był o wiele przyjemniejszy od mozolnego „skrobania się” pod górę. Byli teraz wysoko ponad wierzchołkami lasu. Po prawej stronie ciągnęło się kamieniste osypisko, po lewej ściana stawała się zupełnie pionowa, a nawet jakby nieco przewieszona. W dole, po lewej stronie grani, którą dotarli do stóp ściany, zieleniał zarośnięty żleb, wcinający się głębokim kanionem w masyw skalny. Środkiem wąwozu, między gęstym kożuchem krzewów, przebłyskiwało srebrzyste pasemko strumienia.

— Popatrz, woda! — Ewa trąciła Teda łokciem. — Pierwszy strumień, jaki spotykamy na tej planecie. Myślę, że dalej pójdziemy jego doliną… To znaczy, pójdziemy jutro, po powrocie z góry. W ten sposób najłatwiej trafić do jakichś osiedli tubylców…

— O ile oni potrzebują wody w tym stopniu, co my — mruknął Ted sceptycznie.

W podobny sposób przebyli następny odcinek ściany i znaleźli się na szczycie wąskiego grzebienia skalnego ciągnącego się aż po wierzchołek stanowiący cel ich wędrówki. Pozostawione w skale haki miały posłużyć w drodze powrotnej do opuszczania się w dół bez pomocy aparatów.

W szkłach lornety nieznany obiekt przedstawiał się teraz jako jasny równoboczny trójkąt czy piramida o ostro zarysowanych, prostych konturach, wykluczających możliwość przypadkowego ich uformowania przez przyrodę. Wiodła ku niemu w miarę gładka droga wzdłuż grani, przecięta tylko wąską rozpadliną stanowiącą przedłużenie kanionu widzianego podczas wjazdu na górę. Trzeba było raz jeszcze uruchomić aparaty lotne, by wykonać trzydziestometrowy skok na przeciwległą krawędź żlebu. Powiązani linką wszyscy troje oderwali się od zbocza. Ted, który śledził uważnie dno wąwozu, zawołał nagłe:

— Patrzcie, tam, między krzewami, nad strumieniem!

W dole, niknąc wśród zieleni i pojawiając się w miejscach, gdzie roślinność była rzadsza, przemykały szybko trzy maleńkie punkciki, kierując się wzdłuż strumienia w dół jaru. Har, który właśnie dotknął stopami skały po drugiej stronie rozpadliny, sięgnął po lornetkę i spojrzał w dół. Nim jednak Ted i Ewa znaleźli się obok niego, ruchome postacie zaszyły się w gąszczu.

— Widziałem niewiele — powiedział Har — ale wydało mi się, że biegły w pozycji wyprostowanej.

— Więc to oni! — zapalił się Ted. — Czy opuścimy się na dno jaru?

Har pokręcił przecząco głową i poprawił plecak.

— Nie, mój drogi. Mamy w tej chwili inne zadanie. Nie możemy biegać za każdym spotkanym tubylcem. W ten sposób niczego nie osiągniemy.

— Dlaczego mamy ich unikać.? — Ted nie potrafił opanować niecierpliwości. — Przecież nawiązanie kontaktu…

— Spadając prosto z nieba nie mielibyśmy zbyt wielu szans na nawiązanie kontaktu. Pewne jest natomiast, że napędzilibyśmy im strachu. Zanim spróbujemy zbliżyć się do nich, musimy o nich to i owo wiedzieć. A co wiemy?

Ted musiał w duchu przyznać, że niewiele, i bez dalszych protestów ruszył śladem Adlera, potykając się na kamieniach, bo głowę wciąż mimo woli zwracał to w lewo, to w prawo, wypatrując po dolinach tubylców czy choćby śladów ich obecności. Po obu jednak stronach grzbietu rozciągały się tylko dzikie, zarośnięte doliny, na dnie których połyskiwały cienkie strużki potoków. Jedynym śladem rozumnej działalności był ten trójkątny zarys przed nimi, kontrastujący z nierównymi, poszarpanymi grzebieniami skał, które co pewien czas przesłaniały jego widok.

Загрузка...