ROZDZIAŁ DWUNASTY W KTÓRYM SYTUACJA STAJE SIĘ KRYTYCZNA, A FLORYCI ZACZYNAJĄ DZIAŁAĆ

Ledwie Max zdążył usiąść nad dziennikiem pokładowym, zabrzmiał głośny dzwonek. W pierwszej chwili spojrzał odruchowo na ekrany podczerwienne, myśląc, że to czujnik sygnalizuje czyjąś obecność w pobliżu „Suma”. Zaraz jednak zorientował się, że to nie to: dzwonek był zbyt wysoki jak na czujnik. To alarm utraty automatycznej łączności z wirolotem!

Od czasu pechowej wyprawy Teda na Orfie wprowadzono ścisłą zasadę ciągłej kontroli łączności radiowej z pojazdami oddalającymi się choćby na niewielką odległość w teren. Kosztowało to nieco więcej energii, ale względy bezpieczeństwa miały zasadnicze znaczenie.

Max podbiegł do rozdzielni i przełączył odbiornik na kanał alarmowy. Wywołał kilka razy, lecz odpowiedzi nie było.

,O zakłóceniach nie może być mowy — ocenił w myślach. — Odległość jest niewielka”.

Spróbował raz jeszcze wywołania, potem jeszcze raz — na fali ogólnego wezwania. I teraz nie było żadnej odpowiedzi. Wybiegł z kabiny, chwytając po drodze kombinezon, maskę i aparat lotny. Na korytarzu wcisnął sygnalizator i po chwili Adam, zbudzony z głębokiego snu, dogonił go przy wyjściu.

— Wirolot nie odpowiada — rzucił Max przez ramię. — Bierz ekwipunek i lecimy.

— Może wyłączyli nadajnik?

— Niemożliwe. Automat jest połączony na stałe, musieliby zdjąć deskę rozdzielczą albo zablokować zasilanie. Nie traćmy czasu.

Wybiegli na polanę. Max przyłożył do oczu lornetę i przez chwilę szukał świateł pozycyjnych wirolotu. Noc była ciemna i bezgwiezdna, w powietrzu wisiała dość gęsta mgiełka.

— Nic nie widać. W normalnych warunkach z tej odległości powinienem dostrzec światła reflektorów.

— Może wylądowali za jakąś skałą — podsunął Adam, zapinając pasy aparatu lotnego.

— Może… Co za pech! — Max zaklął przez zęby. — Dwa dni łazili piechotą i nic im się nie stało. A teraz, na kilka godzin przed startem, znikają razem z wirolotem, na znanym terenie, dwadzieścia kilometrów od rakiety!

Adam chciał zapytać, dlaczego to Max uważa rejony bliskie miejsca lądowania za bezpieczniejsze od dalszych, ale nic nie powiedział. Włączyli silniki i kierując się tylko busolą, poszybowali nisko nad wierzchołkami lasu.

— Strzelę, może zauważą! — powiedział Adam, sięgając do pasa. Uniósł rakietnicę i wystrzelił dwie białe race, a po kilku sekundach czerwoną. Miało to znaczyć: „Nie mamy o was informacji”.

Lecieli przez chwilę w milczeniu, obserwując horyzont. Odpowiedzi nie było. Max powtórzył sygnał: dwie białe — przerwa — czerwona.

— Jest! — krzyknął Adam. — Biała flara!

Spoza skał wystrzeliła biała iskra magnezji i rozpryskując się w powietrzu, wyrwała na chwilę z ciemności strzępiasty zarys skalnego grzbietu.

— Jedna biała? — zdziwił się Adam. — Przecież to nic nie oznacza…

Po chwili następna biała flara poszybowała w ślad za pierwszą.

— Nie mają innych kolorów! — stwierdził Max. — To są ładunki oświetlające.

— Powinni przecież mieć przynajmniej jedną alarmową rakietnicę z kompletem ładunków… — mruknął Adam. — Chyba że… nie są razem…

Lecieli teraz ukośnie nad coraz stromiej pnącym się zboczem. Dwie następne flary pozwoliły im dokładniej ustalić kierunek. Musieli zwolnić, bo smugi trzymanych w dłoniach reflektorów natrafiały co chwila na sterczące zręby skał, które należało ostrożnie omijać.

— Starczy paliwa? — zaniepokoił się Adam.

— W jedną stronę na pewno! — pocieszył go Max złośliwie. — Nie martw się, na powrót uzupełnimy zapas ze zbiorników wirolotu.

— A jeśli go rozbili? — mruknął Adam.

Max nie odpowiedział, lawirując między głazami, które co chwila wynurzały się z ciemności. Lecieli już siedemnaście minut. Szczyt ze stożkiem musiał znajdować się niedaleko.

— Spróbuję wezwać Hara przez nadajnik osobisty. Mamy ich chyba w zasięgu… — powiedział Max, włączając miniaturowy aparat zawieszony na piersi. — Har, czy mnie słyszysz, odpowiedz!

W słuchawce dał się słyszeć trzask, a potem głos Hara, nadspodziewanie silny:

— Tu Har, słucham na kanale lokalnym.

— Gdzie jesteście? Przy stożku?

— Jestem dwa lub trzy kilometry od stożka, na południowym stoku, powtarzam, na południowym stoku. Strzelam ostatnią flara, uważajcie! Przybywajcie natychmiast!

— Jest niedaleko! — powiedział Max do Adama, który nie słyszał rozmowy i dopiero teraz dostroił swój odbiornik. — Zaczekaj, Har. Co się stało? Co z wami?

— Awaria wirolotu. Zderzenie w powietrzu. Przymusowe ostre lądowanie na zboczu. Szukam Ewy i Teda!

— Jak to! Co z nimi?

— Kabina pękła przy uderzeniu o skałę. Wyrzuciło nas. Ciemno, nie wiem, gdzie oni są, nie odpowiadają…

Har wyrzucał słowa urywanym, zdyszanym głosem, jakby tłumiąc ból zaciskający mu szczęki.

— Jesteś ranny? — krzyknął Adam. — Nie ruszaj się, przestań szukać, bo spadniesz i nie znajdziemy cię. Strzelaj flarę!

Biała smuga wyskoczyła nieco z prawej. Skierowali lot w tamtą stronę.

— Jest na przeciwstoku — powiedział Max, przyspieszając.

Pod nimi ciągnęła się teraz stosunkowo gładka płaszczyzna grzbietu. Max wystrzelił rakietę, a Har skorygował przez radio ich kurs. Po chwili, obniżając się nad przeciwległym zboczem, dostrzegli wirolot. Leżał na boku, dziobem w dół stoku. Har podbiegł ku nim, potykając się o kamienie.

— Musieli się zsunąć w dolinę! — wskazywał lewą dłonią kierunek. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała. — Lećcie tam natychmiast, ja tu zaczekam…

— Co ci jest?

— Nic, nic… Nie zajmujcie się mną, rękę skręciłem… Trzymałem ster… Rzuciło prawym bokiem o skałę. Część pokrywy odskoczyła, a potem przechyliło nas w prawo i wylecieliśmy na stok. Maszynę na szczęście poderwało w górę, jeden silnik jeszcze pracował i dlatego upadła dalej…

Har osłabł wyraźnie, bo pobladł i usiadł bezwładnie na stoku, podtrzymując lewą dłonią prawy łokieć.

Max i Adam powoli poszybowali w dół stoku, przyświecając reflektorami. Zbocze było niezbyt strome i należało się spodziewać, że zaginieni, nawet jeśli stracili przytomność, nie mogli stoczyć się daleko. O kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca katastrofy Adam natrafił na leżącą wśród drobnych kamieni osypiska torbę z rakietnicą i kamerą stereofotograficzną. Niżej stok przechodził w płaskie prawie dno dość szerokiej kotlinki, w środku której biło nikłe źródełko. Było stąd tylko jedno zejście w dół: wąski żlebik wymyty przez wody strumienia.

— Dalej nie mogli się stoczyć. Muszą być w pobliżu — powiedział Max. — Korytem potoku nie zsunęli się na pewno, bo schodzi w prawo w stosunku do kierunku ich spadania. Przeszukajmy dokładnie dno kotliny, za chwilę będziemy ich mieli…

Oddaleni od siebie o kilka kroków przeczesali kamieniste dno, zaglądając za każdy głaz, w każde zagłębienie. Adam zapuścił się nawet na kilkadziesiąt metrów w dół łożyskiem potoku.

— Nie ma… — mruknął Max.

Popatrzyli na siebie bezradnie.

— Może… sami stąd odeszli? — poddał Adam. — Mogli być przytomni po upadku. Har nie stracił przytomności…

— Tak, ale on utrzymał się na stoku, a oni potoczyli się w dół… Gdyby nawet… Nie, znam Teda i wiem, że nie odszedłby, nie wiedząc, co stało się z Harem.

— Może jednak?… Weź pod uwagę szok spowodowany wypadkiem. Zamroczenie, brak orientacji, ciemność…

— Spróbujmy radiem… — powiedział Max, przełączając nadajnik na ogólne wywołanie i wzywając na wszystkich pasmach lokalnych równocześnie. Odpowiedzi nie było.

— Muszą mieć uszkodzone aparaty. Po takim upadku to zupełnie prawdopodobne…

— Więc jednak sądzisz, że próbowali sami się stąd wydostać? Mogli zejść nad potokiem. Chociaż… musieliby być naprawdę oboje porządnie zamroczeni, by decydować się na pieszy powrót na ślepo… Przecież schodząc tędy, nakłada się drogi. Ponadto trzeba by przebyć las i trafić w ciemności na polanę… nie, to zupełnie beznadziejne. Nie sądzę, by podjęli taką decyzję — rozważał Max, obchodząc raz jeszcze polanę. — Szczególnie bez radia… Bo gdyby mieli choć jeden działający aparat, w pierwszym rzędzie próbowaliby wywołać Hara. On był przez cały czas przytomny i odbiornik miał w porządku!

— Zaraz, a skąd wiesz, że był przytomny? Halo, Har? — Adam przełączył się na falę Adlera. — Czy jesteś pewien, że przez cały czas nie straciłeś przytomności? Pamiętasz wszystko?

Har pamiętał wszystko dokładnie. W pierwszej chwili nie mógł, co prawda, podnieść się z ziemi, gdyż padając potłukł się dotkliwie. Później jednak, choć bez ręcznego reflektora, który pozostał w kabinie wirolotu, dotarł do pojazdu i sprawdziwszy, że nikt w nim nie pozostał, zszedł w dół stoku na poszukiwania. Nie zdołał jednak dojść daleko, bo odnaleziony we wnętrzu pojazdu reflektor ledwie się palił, uszkodzony widać podczas katastrofy, a na koniec zgasł zupełnie. Wtedy Har wspiął się raz jeszcze w górę stoku i odszukał rakietnicę z ładunkami świetlnymi. Wtedy to na tle nieba nad grzbietem dostrzegł odblask rakiet wystrzelonych przez Adama…

Usłyszawszy te wyjaśnienia, spojrzeli raz jeszcze po sobie, jakby jeden od drugiego oczekiwał rady, i nic nie mówiąc skierowali się powoli w górę.

— Mieli tylko dwie drogi — powiedział Max. — W dół nad strumieniem albo w górę…

— Może poszli w górę i minęli Hara w ciemności? Ted zgubił torbę z rakietnicą…

Max rozłożył bezradnie ręce. Z wysokości kilkunastu metrów objęli raz jeszcze snopem światła kotlinkę, jakby spodziewając się wbrew wszystkiemu, że jednak przeoczyli jakieś zagłębienie czy wykrot. Nagle Adam ścisnął silnie ramię Maxa.

— Cicho. Nie ruszaj się i nie gaś reflektora! Patrz tam, u wylotu żlebu…

Na granicy jasnego pola oświetlonego lampą, w miejscu, gdzie potok spływał w gardziel jaru, majaczył jakiś ruchomy cień. Max odruchowo skierował smugę światła w ten punkt. Cień cofnął się gwałtownie za skałę, potrącając kilka kamień'7d.

Adam syknął niecierpliwie i szarpnął dłoń Maxa, przenosząc światło na środek kotliny.

— Niepotrzebnie go spłoszyłeś! — powiedział z wyrzutem, — Myślałem, że to oni… — usprawiedliwiał się Max.

— To Floryta… Co on tu robi o tej porze? Dałbym głowę, że nikogo tam nie było… Musiał nadejść z dołu korytem potoku.

— Ich bezczelność jest zdumiewająca! Przecież słyszał, że tu jesteśmy i widział światło… Po co tu właził?

Ostrożnie zeszli na powrót w kotlinę. Max trzymał przed sobą miotacz, Adam penetrował światłem okoliczne skałki.

— Adam! — powiedział nagle Max. — Nie okłamujmy się! Oni tu byli przedtem… Porwali Teda i Ewę! A ten… ten wrócił po Hara!

Rzucił się biegiem w stronę, gdzie zniknął Floryta. Za skałką jednak ani też niżej, nad strumieniem, nie było nikogo.

— Wróć, Max! — powiedział Adam. — W ten sposób niczego nie osiągniemy. Jeśli Floryci porwali ich rzeczywiście, to i tak nie odnajdziemy w nocy żadnych śladów. Nie mamy nawet wirolotu i paliwa do aparatów lotnych. Trzeba natychmiast wracać do rakiety i wezwać „Cyklopa”. Będą musieli i tak po nas przylecieć, bo do południa nie zdołamy wystartować. Przylecą z pojazdami i wspólnymi siłami spróbujemy odszukać zaginionych…

— Jeśli nie zechcą ich oddać dobrowolnie, niewiele zdziałamy — zauważył Max ponuro, oglądając się ze złością, lecz poszedł za Adamem w stronę wirolotu.

Hara zastali przy wraku. Bez powodzenia usiłował uruchomić radio. Opowiedzieli mu o wyniku poszukiwań.

— Z radia nici — oświadczył Max, rzuciwszy okiem na aparaturę. — O uruchomieniu wirolotu nie ma co marzyć. Całe szczęście, że zbiornik paliwa ocalał. Przetankujemy paliwo do aparatów lotnych… Tylko jak my trzej wrócimy przy pomocy dwóch aparatów?

— Polecisz z Harem. Trzeba szybko coś zrobić z jego ręką, bo puchnie w oczach. Potern wrócisz z dwoma aparatami i zabierzesz mnie…

— Nie, ja tu zostanę. Lećcie wy dwaj i natychmiast wyślijcie meldunek do bazy — zadecydował Max. — Będę czekał koło wirolotu. Mam flary ł reflektor. Za dwadzieścia pięć minut zacznę sygnalizować, znajdziesz mnie bez trudu. Nie czekaj na połączenie z Orfą, niech się tym zajmie Wera. Napełnij zbiorniki aparatów i wracaj. A nie zapomnij, że drugi aparat trzeba zawiesić na piersi jak zapasowy spadochron. Inaczej będziesz koziołkował w powietrzu…

Mówił to szybko, by nie dopuszczać do siebie przykrego uczucia, które czaiło się jakby za kręgiem światła lampy. Świadomość, że pozostanie tu sam przez kilkadziesiąt minut, nie nastrajała zbyt wesoło…

Gdy odlecieli, zgasił reflektor. Wolał siedzieć w ciemności. Wydawało mu się, że światło wokół niego daje przewagę temu nieokreślonemu „czemuś”, co czaiło się w mroku.

Po omacku wcisnął się do na wpół zmiażdżonej kabiny wirolotu i położywszy miotacz na kolanach, a reflektor w zasięgu dłoni, przycupnął na brzegu pochyło leżącego fotela.

Rzucił okiem na świecącą tarczę zegarka. Dopiero pięć minut upłynęło od startu tamtych, a Maxa już bolały oczy od uporczywego i mimowolnego wypatrywania w ciemności. Przymknął powieki, poczuł ulgę, choć ciemność była ta sama…

…Spojrzał na zegarek i przestraszył się: musiał chyba zasnąć! Dokoła panowała jednak nadal ta sama cisza i ciemność. Sięgnął po lampę. Lampy nie było! Gorączkowo szukał przez chwilę wokół siebie. Jest! Zsunęła się nieco dalej. Chciał ją zapalić, lecz znieruchomiał nagle.

Tuż obok niego rozległ się słaby, lecz wyraźny dźwięk — jakby lekkie uderzenie w metalowy korpus pojazdu. Całą siłą woli powstrzymywał się od zapalenia lampy. Wytężony słuch nie ułowił nic więcej. Cienka błona maski tłumiła nieco zewnętrzne odgłosy, lecz nie na tyle, by jakiś bliski dźwięk mógł w tej ciszy umknąć jego uwagi.

„To na pewno kamyk, zsuwając się z góry, otarł się o pancerz — pomyślał. — Za cztery minuty trzeba zacząć strzelać”.

Wydobył zza pasa rakietnicę, szczęknął głośno bezpiecznikiem, załadował. Zdawał sobie sprawę, iż robi zbyt wiele hałasu, ale w tej ciszy spragniony był jakiegokolwiek mocniejszego dźwięku. Z przyjemnością myślał o huku pękającej flary, o furkocie nadlatującego aparatu Adama…

Wygramolił się z wirolotu i zrobił dwa kroki w górę stoku. Nagle zamarł przeszyty zimnym dreszczem. Tuż za jego plecami rozległ się ten sam dźwięk, tym razem jednak głośniejszy, brzmiący jak skrobnięcie po metalu. Nagłym ruchem odwrócił się, kierując miotacz w stronę, skąd dobiegał dźwięk.

— Kto tam? — krzyknął nie swoim, schrypniętym głosem. Czekał, zupełnie w tej chwili nie zdając sobie sprawy, że jego okrzyk nie ma najmniejszego sensu. Odpowiedzią była cisza.

„Znowu kamień” — pomyślał. Podświadomie jednak nie wierzył w to wyjaśnienie. Zdecydowanym ruchem wyszarpnął zza pasa latarnię i wcisnął wyłącznik.

Struga światła odbiła się od lśniącego pudła pojazdu, oślepiając na moment przywykłe do ciemności oczy. Równocześnie od głazu, pod którym spoczywał wirolot, oderwało się kilka — pięć, a może sześć — podłużnych cieni i szurnęło z niebywałą szybkością w labirynt głazów na zboczu. Max rzucił się za nimi, lecz zniknęły bez śladu.

Nie spuszczając z oczu miejsca, w którym mignęły mu po raz ostatni, Max strzelił białą flarę. Wisiała przez chwilę jak lampion, oświetlając teren na przestrzeni dobrych kilku tysięcy metrów kwadratowych. Gdy zgasła, Max wystrzelił drugą. Idący z wysoka blask tworzył wokoło kamieni i większych głazów cienie, układające się promieniście i tym dłuższe, im dalsze od miejsca, gdzie stał. Max bacznie śledził oświetlone kolisko zbocza. Nagle — w chwili gdy flara rozbłysła najjaśniej — cały ten regularny nieomal układ cieni zadrgał gwałtownie. Max spojrzał w górę i w ostatnim rozbłysku światła dostrzegł ogromny, szary kłąb z szeroko rozpiętymi błoniastymi skrzydłami, przez które przeświecał płomień gasnącej magnezji.

Pospiesznie wycelował jeszcze raz, lecz rakietnica nie wypaliła. Przeładował nerwowo i strzelił po raz trzeci.

Flara zapłonęła i opadała powoli, oświetlając kawał pustego nieba i krąg kamienistego zbocza, na którym nie zadrgał żaden ruchomy cień…


Po odlocie Adama i Maxa Wera ubrała się pospiesznie i przygotowała zestaw pierwszej pomocy. Potem usiadła przed milczącą radiostacją, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Przełączyła aparaturę na lokalne pasmo nadajników osobistych. Głosy oddalających się cichły coraz bardziej, aż umilkły zupełnie. Mogła wprawdzie wywołać ich silną stacją rakiety, lecz odpowiedź i tak nie dotarłaby do niej. Włączyła alarmową aparaturę czujników, by w porę spostrzec ich powrót i wyjść naprzeciw.

Sygnał zadźwięczał po kwadransie. Niemożliwe, by zdążyli w tak krótkim czasie dolecieć na miejsce i wrócić! Może spotkali po drodze wracający wirolot i lecą razem? Uspokojona tą myślą włączyła zewnętrzny mikrofon. Na zewnątrz panowała jednak głucha cisza. Tylko sygnał zbliżenia dźwięczał uporczywie. Z głośnika nie dobiegał nawet odległy szmer nadlatującego wirolotu.

„Ktoś jest na polanie” — pomyślała z lękiem.

Chwyciła maskę, reflektor i wybiegła do śluzy. Gdy zewnętrzny zawór odsunął się, powiodła światłem wzdłuż linii czujników, otaczających kołem rakietę. Potem smuga reflektora powędrowała dalej, aż po skraj zarośli.

Na polanie nie było nikogo. Wera opuściła reflektor i w tej samej chwili ujrzała w dole, tuż koło wspornika rakiety, dwie leżące postacie. Rozpoznała w jasnym, ostrym świetle blade twarze Ewy i Teda.


Po wystrzeleniu szóstej flary Max mógł już rozmawiać przez radio ze zbliżającym się Adamem. Dlatego nim Adam wylądował, Max wiedział już o niezwykłym wydarzeniu na polanie. Radość z niespodziewanie szybkiego odnalezienia zaginionych wróciła mu równowagę mocno zachwianą przez niezbyt miłe przeżycia ostatnich minut. Na zapytanie Adama, jak spędził czas, odpowiedział niedbale, że bawił się w chowanego z Florytami, co Adam przyjął za dowcip. O tym, jak było naprawdę, Max nie wspomniał ani słowem, dopóki nie znaleźli się w rakiecie.

Har miał już nałożony opatrunek usztywniający, a Wera siedziała przy dwojgu pozostałych pacjentach w komorze aseptycznej, skąd podawała co kilka minut wiadomości przez wewnętrzny system łączności. Okazało się, że Ted miał podarty kombinezon, a Ewa — uszkodzoną maskę. Zachodziła więc obawa komplikacji wskutek długiego stosunkowo czasu stykania się ich organizmów z floryjskim powietrzem. Ponadto u obojga stwierdzono wiele stłuczeń i powierzchownych zadrapań. Ted miał pęknięte dwa żebra, Ewa dość skomplikowane złamanie przedramienia, ale wszystko to — jak stwierdziła Wera — było bagatelką wobec nieznanych floryjskich drobnoustrojów. Zaraz też zastosowała całkowitą dezynfekcję i blokadę antybiotyczną, pobierając równocześnie próbki do analizy. Po dwóch dopiero godzinach mogła przystąpić do operacji złamań, które bez trudu udało się zespawać, tak że nie wymagały nawet usztywnień. Pozostali członkowie wyprawy zebrali się w kabinie radiowej, z napięciem oczekując na wyniki analiz.

To, co stało się z zaginionymi, w zestawieniu z opowieścią Maxa o nocnych „strachach”, rozwiało wszelkie wątpliwości.

— Nie wzięliśmy pod uwagę pewnej zasadniczej sprawy: Flory ci doskonale widzą po ciemku, prawdopodobnie w podczerwieni — zakonkludował Har. — Możliwe, że życie ich koncentruje się nawet bardziej w porze nocnej niż za dnia. Dlatego tak trudno było nam napotkać ich w naszych wyprawach.

— Wynika stąd — dodał Adam — że obserwowali waszą nocną eskapadę i widząc jej skutki, spontanicznie pospieszyli na pomoc. Wspinając się południowym stokiem, natknęli się na Ewę i Teda. Odniósłszy ich na polanę, powrócili, by sprawdzić, czy na miejscu wypadku nie pozostał jeszcze ktoś potrzebujący pomocy…

— Gdybym wiedział… — mruknął Max z żalem. — Udawałbym chętnie nieboszczyka i dałbym się zanieść… Może udałoby mi się ich zobaczyć…

Nikt jakoś nie podtrzymał żartu, tylko Adam rzucił z lekkim rozdrażnieniem:

— I tak było ciemno. Nie masz czego żałować.

Rozmowa urwała się. Spoglądali z ukosa na drzwi.

— Zdaje się — spróbował znowu Max — że oni zamierzali odnieść nam cały wirolot. Zebrała się ich spora grupka.

— Martwi mnie — powiedział Har, ruszając w niespokojną przechadzkę po kabinie — że za swoją poczciwość i uczynność mogą drogo zapłacić… Przez rozdarcia skafandrów stykali się bezpośrednio z organizmami ofiar wypadku. Ale cóż… Nie mamy żadnej rady! Nie zgłoszą się chyba dobrowolnie na kurację.

— Szczęście chociaż, że nie próbowali leczyć Ewy i Teda swoimi sposobami! — zauważył Adam ze zgrozą.

— Zawsze mówiłem, że nie doceniamy ich inteligencji! — powiedział Har z przekonaniem.

Znowu umilkli.

Na korytarzu zastukały kroki. W uchylonych drzwiach ukazała się blada twarz Wery.

— Już! — powiedziała cicho, przymknąwszy zmęczone oczy. — Wszystko w porządku…

Zachwiała się. Adam podbiegł i odprowadził ją do kabiny sypialnej.

— Zasnęła — powiedział, wracając. — Chorzy także śpią…

Radość z pomyślnego zakończenia niebezpiecznej przygody rozwiązała im od razu języki.

— Przyjęliśmy w naszych wnioskach, że Floryci mają tu życie bezpieczne i słodkie — zaczął Max. — Tymczasem ten nocny stwór z jaskini i to okropne „ptaszysko” zdają się świadczyć, że żyją tu wielkie jakieś zwierzęta, niezbyt chyba bezpieczne przy bliższym kontakcie.

— Mój drogi — powiedział Adam. — Ten latający stwór najwyraźniej zwabiony został światłem latarń pozycyjnych wirolotu i blaskiem rakiet. Ciebie przecież nie próbował atakować, choć niewątpliwie doskonale cię widział — podobnie jak Floryci. Przecież nie rozmiary decydują o tym, czy zwierzę jest niebezpieczne…

— Sądzicie, że tutejsze ogromne bestie nie są dla Florytów groźne?

— Czy boisz się wieloryba? — odpowiedział pytaniem Har.

— Nno… — zawahał się Max — po prostu nie wchodzę mu w drogę. On zwykł pływać po oceanie, a ja raczej nie…

— Oto i odpowiedź na twoje wątpliwości — powiedział Har głaszcząc brodę. — To, co nam wydaje się niebezpieczeństwem, dla Florytów może być zwykłą i codzienną rzeczą. Oni są tu u siebie, w warunkach, do których się przystosowali. Nawet w najgłębszej wodzie ryba nie utonie…

— To brzmi jak aforyzm! — zaśmiał się Adam.

— Zapiszcie więc jako złotą myśl Hara Adlera! — zgodził się Har dobrodusznie. — A teraz, zdaje się, czas zabrać się do przygotowania startu. Max, przekazuję ci dowodzenie.

— Przejmuję dowodzenie — powiedział Max, obracając się z fotelem w stronę radiostacji.

Sprawdził czas i włączywszy nadajnik, wysłał w przestrzeń krótki meldunek:

— Tu grupa Flora, do Bazy. Nasz czas czwarta dwadzieścia pięć. Wystartujemy zgodnie z rozkazem dziesiąta zero czasu miejscowego, dziewiętnasta siedemnaście umownego czasu uniwersalnego. Załoga w pełnym składzie gotowa do startu. Dowódca samodzielnego członu międzyplanetarnego — Max Bodin.

Загрузка...