2 Rhuidean

Rand al’Thor patrzył z wysoka na Rhuidean, z okna, z którego już dawno temu wypadły wszystkie szyby. Ostre kontury cieni na ulicach kładły się ku wschodowi. W izbie za jego plecami grała cicho harfa barda. Pot parował z jego twarzy nieomal równie szybko, jak na nią występował; rozpiął czerwony jedwabny kaftan, mokry na karku, a tasiemki koszuli rozwiązał aż po samą pierś, a mimo to powietrze wcale go nie chłodziło. Noc w Pustkowiu Aiel przyniesie ze sobą mroźny chłód, jednak za dnia nawet wiatr dyszał żarem.

Kiedy uniósł ręce, by wesprzeć je na gładkim kamieniu framugi okna, rękawy kaftana opadły, ukazując przednie części sylwetek owiniętych wokół przedramion — wężopodobnych istot o złotych grzywach i oczach niczym słońca, pyszniących się szkarłatnozłotą łuską; każdą z łap kończyło pięć złotych szponów. Stanowiły część jego skóry, nie zaś zwykłe tatuaże; lśniły jak drogocenny metal i oszlifowany kamień, w promieniach wieczornego słońca niemalże ożywały.

Te znamiona każdemu po tej stronie łańcucha górskiego, nazywanego rozmaicie — albo Murem Smoka, albo Grzbietem Świata — kazały widzieć w nim Tego Który Przychodzi Ze Świtem. Podobnie jak czaple wypalone na wnętrzach jego dłoni, w myśl Proroctw, naznaczały go w oczach tych, którzy żyli po tamtej stronie Muru Smoka na Smoka Odrodzonego. W obu przypadkach przypisany mu los miał być identyczny — zjednoczyć, uratować... i zniszczyć.

Były to imiona, których niegdyś unikat, ale tamten czas dawno już przeminął, jakby nigdy nie istniał, a on nie myślał już o nim. Przy rzadkich jednak okazjach, gdy mu się to zdarzało, zawsze czuł lekkie ukłucie wstydu niczym mężczyzna wspominający swe chłopięce marzenia. Jakby nie był w istocie tak bliski swego chłopięctwa, by pamiętać zeń każdą minutę. Starał się myśleć tylko o tym, co musi zrobić. Los i obowiązek kierowały nim, prowadząc po wąskiej ścieżce jak wodze jeźdźca, jednak doprawdy uparty był z niego rumak. Trzeba dotrzeć do celu drogi, lecz jeśli można dotrzeć doń innym sposobem, prawdopodobnie nie musi być on ostatecznym celem. Małe szanse. Żadnych szans, tylko pewność. Proroctwa łaknęły jego krwi.

Rhuidean rozciągało się pod jego stopami, palone słońcem wciąż bezlitosnym, choć już chowało się za poszarpanym łańcuchem gór, zupełnie czarnych, pozbawionych niemalże śladu życia. Ta dzika, popękana kraina, gdzie ludzie zabijali lub umierali dla kałuży wody, którą z łatwością mogli przekroczyć, była ostatnim miejscem na całej ziemi, gdzie ktokolwiek spodziewałby się znaleźć tak wielkie miasto. Jego starożytni budowniczowie nigdy nie ukończyli swej pracy. Nieprawdopodobnie wysokie budowle rozrzucone były po całym mieście — wznoszące się ku niebu pałace o ścianach z kamiennych płyt, niekiedy wysokie na osiem, nawet dziesięć pięter, kończyły się nie dachem, lecz poszarpaną ścianą kolejnego piętra zbudowanego jedynie do połowy. Wieże wspinały się jeszcze wyżej, ale co najmniej w połowie przypadków urywały się, nie zwieńczone ani kopułą, ani iglicą. W obecnych czasach ponad jedna czwarta budowli, wraz z ich masywnymi kolumnami i szerokimi oknami, leżała w gruzach na szerokich ulicach, oddzielonych pasami gołej ziemi, ziemi, która nigdy nie wydała z siebie zasadzonych drzew. Wspaniałe fontanny były suche niczym pieprz od wielu stuleci. Cała ta bezużyteczna praca... budowniczowie ostatecznie pomarli, nie widząc końca swego dzieła. Czasami Rand jednak miał wrażenie, jakby miasto dopiero rozpoczęto budować po to, by on mógł je znaleźć.

„Zbyt dumni — pomyślał. — Człowiek tak dumny musi być w połowie przynajmniej szalony”.

Nie potrafił powstrzymać suchego chichotu. Wśród mężczyzn i kobiet, którzy przybyli na to miejsce tak dawno temu, musiały być Aes Sedai, a one znały Cykl Karaethon, Proroctwa Smoka. Albo wręcz one właśnie napisały Proroctwa.

„Po dziesięciokroć nazbyt dumne”.

Dokładnie pod nim rozciągał się szeroki plac, na poły pokryty już przez wydłużające się cienie, jeden wielki śmietnik stworzony przez posągi i kryształowe siedziska, jakieś dziwne przedmioty z metalu, szkła i kamienia, przedmioty, których nawet nie potrafiłby nazwać, zwalone niedbale na sterty, jakby cisnęła je na ten plac burza. Cień dawał jedynie względny chłód. Odziani w robocze ubiory ludzie — nie Aielowie — pocili się przy ładowaniu na wozy przedmiotów wskazanych przez niską szczupłą kobietę w nieskazitelnie czystej sukni z błękitnego jedwabiu, która z wyprostowanymi plecami krążyła od miejsca do miejsca z taką swobodą, jakby upał nie doskwierał jej nawet w połowie tak mocno, jak pozostałym. Na skroniach miała jednak zawiązaną wilgotną szarfę; po prostu nie pozwalała sobie na okazanie skutków działania upału. Rand założyłby się, że nawet się nie spociła.

Robotnikami kierował ciemnowłosy, krępy mężczyzna o nazwisku Hadnan Kadere; kremowe jedwabie spowijające rzekomego kupca od stóp do głów, togo dnia przesycone były bez reszty potem. Bezustannie ocierał twarz wielką chustką i obrzucał wyzwiskami pracujących ludzi — swoich woźniców i strażników — ale ruszał się równie szybko jak tamci na najlżejsze skinienie szczupłej kobiety i pomagał ładować to, co wskazała. Aes Sedai łatwo narzucała swą wolę mimo niepokaźnej sylwetki, a Rand podejrzewał, że Moiraine radziłaby sobie równie dobrze, nawet gdyby nigdy w życiu nie zbliżyła się do Białej Wieży.

Dwaj mężczyźni próbowali poruszyć coś, co przypominało futrynę drzwi, dziwnie wykoślawioną i wykonaną z czerwonego kamienia, o rogach łączących się pod tak niespotykanymi kątami, iż wzrok nie mógł ogarnąć całości. Stała pionowo, łatwo dawała się obrócić, ale nie było sposobu na położenie jej na płask. W pewnej chwili jeden z mężczyzn poślizgnął się i po pas zanurzył w kamiennej futrynie. Rand zesztywniał. Przez chwilę tamtego jakby w ogóle nie było od pasa w górę; tylko nogi wierzgały w panice Dopiero Lan, wysoki mężczyzna odziany w wypłowiałe brązy i zielenie, podszedł szybko i wyciągnął go, chwytając za pas. Lan był Strażnikiem Moiraine, związanym z nią w jakiś sposób, którego Rand nie pojmował, twardym człowiekiem, poruszającym się pewnie ze zwinnością polującego wilka niczym Aiel; miecz u jego boku nie tylko zdawał się jego częścią, on nią był po prostu. Strażnik upuścił robotnika na bruk, ten klapnął ciężko i tak już pozostał nieruchomy; jego przerażone krzyki docierały do uszu Randa osłabione odległością, jego towarzysz zaś wyraźnie był gotów rzucić się lada chwila do ucieczki. Kilku ludzi Kadere, którzy stali w pobliżu, popatrywali po sobie, jakby oceniali własne szanse.

Moiraine pojawiła się wśród nich tak szybko, jakby użyła do tego celu Mocy, lekko przeszła od jednego do drugiego. Rand słyszał niemalże wydawane przez nią chłodnym głosem władcze polecenia, pełne tak niezachwianej pewności, że trudno było ich nie usłuchać, oznaczałoby to bowiem kompletną głupotę. W ciągu krótkiej chwili zdławiła wszelki opór, odparła wszelkie obiekcje i zagnała wszystkich z powrotem do pracy. Dwóch mężczyzn zajmujących się futryną drzwi już po chwili ciągnęło ją i pchało z równym zapałem jak poprzednio, choć często popatrywali w stronę Moiraine, kiedy sądzili, że nic nie widzi. Na swój własny sposób była jeszcze twardsza od Lana.

Zgodnie z tym, co Rand wiedział, wszystkie zgromadzone na placu przedmioty były angrealami, sa’angrealami lub ter’angrealami, które wytworzono przed Pęknięciem Świata w celu spotęgowania siły Jedynej Mocy, tudzież wykorzystywania jej na rozmaite sposoby. Bez wątpienia do ich wykonania również użyto Mocy, choć w dzisiejszych czasach nawet Aes Sedai nie wiedziały już, jak się je robi. Podejrzewał, a raczej był pewien, do czego służy wykoślawiona futryna drzwi — stanowiła przejście do innego świata — natomiast nie wiedział nic o przeznaczeniu reszty. Nikt zresztą go nie znał. Dlatego właśnie Moiraine pracowała z takim wytężeniem, by przewieźć jak najwięcej tych przedmiotów do Wieży, gdzie zostaną poddane badaniom. Prawdopodobnie nawet w Wieży nie zgromadzono tylu wytworów Mocy, ile walało się tutaj, po tym placu, mimo powszechnego przekonania, że znajduje się w niej największyzbiór na świecie. I nawet tam, w Wieży, nie znano przeznacezenia wszystkich zgromadzonych w niej przedmiotów.

To, co znajdowało się na wozach, oraz rzeczy leżące na bruku nieszczególnie Randa interesowały; zabrał już stąd to, czego potrzebował. W pewnym stopniu zabrał nawet więcej, niż chciał.

Na środku placu, nieopodal zwęglonych szczątków wielkiego drzewa, wysokich na sto stóp, rósł niewielki las szklanych kolumn; wszystkie dorównywały wysokością drzewu, tak wysmukłe, iż zdawało się, że pierwsza lepsza burza winna je przemienić w kryształowy gruz. Mimo że ich podstawy tonęły już w cieniu, to nadal chwytały i rozpraszały światło słońca, lśniąc i iskrząc się. Od niezliczonych lat mężczyźni Aielów wchodzili do tego lasu kolumn i wracali z niego naznaczeni podobnie jak Rand, ale tylko pojedynczym smokiem, co czyniło ich wodzami klanów. Kobiety Aielów również wchodziły do miasta; był to ich pierwszy krok na drodze, na której końcu zostawały Mądrymi. Nikt inny nigdy tu nie wszedł, a w każdym razie nikt, kto by to przeżył.

„Mężczyzna raz może pójść do Rhuidean, kobieta dwukrotnie; więcej razy oznacza śmierć”.

Tak właśnie powiedziały mu Mądre i wtedy była to prawda. Teraz każdy mógł wejść do Rhuidean.

Setki Aielów spacerowały po ulicach miasta, jeszcze więcej przebywało w budynkach; każdego dnia na pasach ziemi między ulicami wyrastało coraz więcej fasoli, dyni i zemai, żmudnie podlewanych wodą, którą w glinianych dzbanach przynoszono z wielkiego jeziora, niedawno powstałego w południowym krańcu doliny; stanowiło ono zresztą jedyny zbiornik wodny takiej wielkości w całym Pustkowiu. Tysiące Aielów mieszkało w obozach rozbitych na zboczach gór otaczających miasto, nawet na samej Chaendaer, dokąd wcześniej udawali się tylko dla odbycia ceremonii, towarzyszących wyprawom pojedynczych mężczyzn czy kobiet do Rhuidean.

Gdziekolwiek pojawiał się Rand, szły za nim zniszczenie i zmiany. Tym razem jednak miał nadzieję, że wbrew wszelkim rozumnym przesłankom przyniósł zmianę na lepsze. Mogło tak być. Ale zwęglone drzewo szydziło z niego. Avendesora, legendarne Drzewo Życia; opowieści nigdy nie wymieniały miejsca, w którym rosło, więc sporym zaskoczeniem było znalezienie go włamie tutaj. Moiraine powiedziała, że ono wciąż jeszcze żyje i że znowu wypuści pędy, ale na razie widział tylko sczerniały pień i nagie gałęzie.

Z westchnieniem odwrócił się od okna i wycofał w głąb wielkiego pomieszczenia, bynajmniej nie największego w Rhuidean; wysokie sklepienie zwieńczone kopułą pokrywały wyszukane mozaiki, przedstawiające skrzydlatych ludzi i zwierzęta. Większość umeblowania, jaką pozostawili w mieście jego budowniczowie, dawno już zbutwiała, mimo tak suchego klimatu, prawie całą resztę stoczyły robaki i insekty. Pod przeciwległą ścianą izby stało krzesło z wysokim oparciem, całe, z nietkniętymi złoceniami, jednak nie pasowało zupełnie do stołu o szerokim blacie z nogami i brzegami wyrzeźbionymi w skomplikowany kwietny ornament. Ktoś wypolerował drewno pszczelim woskiem, dzięki czemu błyszczało mimo swego wieku. To Aielowie znaleźli dla niego i krzesło, i stół, chociaż widząc je, kręcili głowami; w całym Pustkowiu dałoby się znaleźć niewiele drzew, zdolnych dostarczyć drewna na tyle prostego i długiego, by dało się zeń wykonać krzesło, o drewnie na stół w ogóle nie mogło być mowy.

To było całe umeblowanie, jakiego potrzebował. Znakomity illiański jedwabny dywan, barwiony na srebrno i niebiesko, zdobyty w jakiejś dawno zapomnianej bitwie rozpościerał się pośrodku posadzki z czerwonych płytek. Na nim rozrzucono poduszki zdobione chwostami. Będąc równie wygodne jak wyściełane fotele, zastępowały Aielom krzesła, kiedy ci nie siadali zwyczajnie w kucki.

Na poduszkach półleżało teraz sześciu mężczyzn. Sześciu wodzów klanów, przedstawiciele tych, którzy opowiedzieli się po stronie Randa. Lub raczej zdecydowali się pójść za Tym Który Przychodzi Ze Świtem. Zresztą nie zawsze ze szczególną ochotą. Przypuszczał, że jedynie Rhuarc, barczysty mężczyzna o błękitnych oczach z rudymi włosami gęsto poprzecinanymi pasmami siwizny, żywi dla niego być może odrobinę prawdziwej przyjaźni, z pewnością nie pozostali. A i tak było ich tylko sześciu, nie zaś dwunastu.

Ignorując krzesło, Rand usiadł ze skrzyżowanymi nogami i spojrzał na Aielów. Wyjąwszy Rhuidean, jedyne krzesła w całym Pustkowiu Aiel były to krzesła wodzów, używane tylko przez nich i tylko w trzech sytuacjach: kiedy wybierano ich wodzami klanów, kiedy przyjmowali hołd wroga oraz gdy sprawowali sądy. Gdyby w ich obecności zajął swoje krzesło, oznaczałoby to, że obecna sytuacja jest jedną z trzech powyżej opisanych.

Ubrani byli w cadin’sor, kaftany i spodnie w odcieniach brązów oraz szarości, które łatwo stapiały się z tłem Pustkowia Aiel, na nogach mieli miękkie buty wiązane do kolan. Nawet tutaj, na spotkaniu z człowiekiem, którego proklamowali Car’a’carnem, wodzem wodzów, każdy z nich miał przy pasie długi nóż oraz shoufę udrapowaną niczym szarfę wokół szyi; częścią shoufy była czarna zasłona, którą Aiel zakrywał twarz na znak, iż jest gotów zabijać. Nawet teraz taka możliwość była całkiem prawdopodobna. Ci mężczyźni bez przerwy walczyli ze sobą, w nie kończących się cyklach napaści, bitew i waśni. Obserwowali go, czekali na niego, ale u Aielów za oczekiwaniem zawsze skrywała się gotowość do działań nagłych i gwałtownych.

Bael, najwyższy człowiek, jakiego Rand kiedykolwiek widział w życiu, oraz Jheran, szczupły i szybki jak bicz, leżeli możliwie jak najdalej od siebie, nie opuszczając jednocześnie dywanu. Między Goshien Baela i Shaarad Jherana istniała waśń krwi, stłumiona w związku z objawieniem się Tego Który Przychodzi Ze Świtem, ale bynajmniej nie puszczona w niepamięć. Być może zresztą wciąż obowiązywał Pokój Rhuidean, mimo ostatnich wydarzeń. Na tle wyczuwalnej wrogości między Baelem i Jheranem, dziwnie brzmiały ciche, uspokajające dźwięki harfy. Sześć par oczu patrzyło na Randa ze śniadych twarzy, błękitne, zielone i szare, przy nich nawet sokoły wyglądałyby na oswojone zwierzęta.

— Co mam zrobić, żeby Reyn poszli za mną? — zapytał. — Byłeś pewien, że przyjdą, Rhuarc.

Wódz Taardad spojrzał na niego z kamiennym spokojem.

— Czekać. Tylko to. Dhearic przyprowadzi ich. W końcu. Siwowłosy Han, leżący obok Rhuarka, wykrzywił usta, jakby chciał splunąć. Na jego pomarszczonej twarzy jak zwykle gościł wyraz niesmaku.

— Dhearic widział zbyt wielu mężczyzn i zbyt wiele Panien, którzy po całych dniach siedzieli bez ruchu wpatrzeni w pustkę, a potem porzucali włócznie. Porzucali włócznie!

— I uciekali — dodał cicho Bael. — Sam ich widziałem, wśród Goshien, nawet z mojego własnego szczepu. Uciekali. A ty, Han, widziałeś też takich u Tomanelle. Wszyscy widzieliśmy. Nie sądzę, żeby mieli jakieś pojęcie, dokąd uciekają, wiedzieli tylko przed czym.

— Tchórzliwe węże — warknął Jheran. Siwizna przyprószyła już jego jasnokasztanowe włosy, wśród wodzów klanów nie było młodych ludzi. — Śmierdzące żmije, drżące na widok własnego cienia.

Lekki błysk oczu w stronę przeciwległego krańca dywanu oznaczał jasno, że mówi o Goshien, a nie tylko o tych, którzy porzucili włócznie.

Bael wykonał taki ruch, jakby miał zamiar wstać, jego twarz stwardniała jeszcze bardziej, ale jego sąsiad uspokajającym gestem położył mu dłoń na ramieniu. Bruan z Nakai był dość potężny i silny, by starczyć za dwóch kowali, ale usposobienie miał pogodne, co było niezwykle dziwną cechą w przypadku Aiela.

— Każdy z nas widział uciekających mężczyzn i Panny. — W jego głosie słychać było rozleniwienie, podobne wrażenie sprawiał wyraz szarych oczu, jednak Rand nigdy nie dałby się zwieść tym po-norom; nawet Rhuarc uważał tamtego za śmiertelnie niebezpiecznego wojownika, stosującego w walce chytrą taktykę. Mimo to Bruan przyszedł do Rhuidean, by przyłączyć się do Tego Który Przychodzi Ze Świtem; Randa al’Thora nie znał.

— I ty również, Jheran. Sam wiesz dobrze, jak trudno stawić czoło temu, czego się dowiedzieli. Skoro nie nazwiesz tchórzami tych, którzy umarli, bo nie potrafili znieść tej wiedzy, to jak możesz zarzucać bojaźliwość tym, którzy uciekli z tego samego powodu?

— Nigdy nie powinni się dowiedzieć — wymruczał Han, zaciskając w palcach róg błękitnej poduszki ze złotym chwostem, jakby to było gardło wroga. — To było przeznaczone tylko dla tych, którzy mogli wejść do Rhuidean i przeżyć.

Mówił te słowa, nie kierując ich do nikogo w szczególności, ale w istocie przeznaczone były dla uszu Randa. To właśnie Rand zdradził wszystkim to, czego tylko niektórzy mężczyźni dowiadywali się w lesie szklanych kolumn na placu, zdradził tyle, że wodzowie i Mądre nie mogli się już wycofać, gdyby zażądano od nich reszty. Jeżeli był w obecnej chwili w Pustkowiu choć jeden Aiel, który nie znał prawdy, to chyba musiał z nikim nie rozmawiać od miesiąca.

Prawda była zupełnie inna od chwalebnego dziedzictwa bitew, w które wierzyła większość — Aielowie okazali się bezbronnymi uciekinierami przed Pęknięciem Świata. Gorzej, podążali pierwotnie Drogą Liścia, która zakazywała przemocy nawet w obronie własnego życia. W Dawnej Mowie słowo „Aiel” oznaczało „oddanego”, oddanego właśnie pokojowi. Obecni Aielowie byli spadkobiercami ludzi, którzy niezliczoną ilość pokoleń temu złamali przysięgę. Zachowały się jedynie resztki dawnych przekonań — Aiel raczej umrze, niźli weźmie miecz do ręki. Zawsze jednak uważali to za powód do dumy, za wyniesienie ponad tych, którzy żyli poza Pustkowiem.

Słyszał czasami, jak niektórzy Aielowie mówili, że ich przodkowie popełnili jakiś grzech, za który wygnano ich do zniszczonych ziem Pustkowia. Teraz już wszyscy wiedzieli, na czym ten grzech polegał. Mężczyźni i kobiety, którzy zbudowali Rhuidean i umarli w nim — nazywani Jenn Aiel przy tych rzadkich okazjach, gdy w ogóle wymieniano to miano, czyli „klanem, którego nie ma” — jako jedyni dochowali dawnej przysięgi złożonej Aes Sedai przed Pęknięciem Świata. Niełatwo było stawić czoło prawdzie, w myśl której wszystko, w co dotąd wierzyli, okazało się najzwyklejszym kłamstwem

— Trzeba było im powiedzieć — odparł Rand.

„Mieli prawo wiedzieć. Człowiek nie powinien żyć w kłamstwie. Ich własne proroctwo głosi, że ich zniszczę. Nie mogłem zresztą postąpić inaczej”. — Przeszłość była przeszłością; co się stało, już się nie odstanie; powinien martwić się raczej tym, co przyniesie przyszłość. — „Niektórzy z nich mnie nie cierpią, a niektórzy nienawidzą za to, że nie urodziłem się jako jeden z nich, ale mimo to pójdą za mną. Potrzebuję ich wszystkich”.

— Co z Miagoma?

Erim, zajmujący miejsce między Rhuarkiem a Hanem, potrząsnął głową. Jego jaskrawo rude niegdyś włosy były już prawie zupełnie siwe, ale zielone oczy patrzyły twardo, jakby należały do zupełnie młodego mężczyzny. Wielkie dłonie, szerokie i potężne, sugerowały, że pod cadin’sor kryją się identyczne ramiona.

— Timolan nie pozwala nawet, by jego noga wiedziała, w którą stronę on skoczy, zanim nie znajdzie się w powietrzu.

— Kiedy Timolan był jeszcze młodym wodzem — powiedział Jheran — próbował zjednoczyć klany i poniósł oczywiście porażkę. Nie spodoba mu się, że ktoś odniósł sukces tam, gdzie jemu nie wyszło.

— Przyjdzie — powiedział Rhuarc. — Timolan nigdy nie wierzył, że sam jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem. A Janwin przyprowadzi Shiande. Ale nie od razu. Najpierw muszą się uporać z myślą o tym, co się stało.

— Muszą uporać się z myślą, że mieszkaniec mokradeł jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem — warknął Han. — Nie miałem zamiaru cię obrazić, Car’a’carn.

W jego głosie nie było żadnej służalczości, wódz to nie król, wódz wodzów oczywiście również nie. W najlepszym przypadku jest pierwszym pośród równych.

— Moim zdaniem, Daryne i Codarra też w końcu przyjdą — spokojnie dodał Eruan. I dostatecznie szybko, by długotrwała cisza nie stała się przypadkiem powodem do tańca włóczni. W najlepszym przypadku pierwszy wśród równych. — Oni utracili więcej ludzi przez apatię niż inne klany.

Tak Aielowie nazywali długi okres wpatrywania się w przestrzeń, zanim ktoś decydował się porzucić los Aiela.

— W tej chwili Mandelain i Indirian muszą przede wszystkim zatroszczyć się o utrzymanie jedności swoich klanów, i zarówno jedni, jak i drudzy na własne oczy będą chcieli zobaczyć smoki na twoich rękach, ale przyjdą w końcu.

Pozostał więc jeszcze tylko jeden klan do omówienia, ten, o którym wspomnieć nie chciał żaden z wodzów.

— A jakie są wieści o Couladinie i Shaido? — zapytał wreszcie Rand.

Odpowiedziało mu milczenie, przerywane jedynie cichymi, pogodnymi tonami harfy w głębi komnaty. Każdy czekał, aż inni zabiorą głos, wszyscy odczuwali coś, co u Aielów było uczuciem najbliższym skrępowaniu. Jheran, marszcząc brwi, wpatrywał się w paznokieć swego kciuka, a Bruan zabawiał się srebrnym chwostem przy poduszce. Nawet Rhuarc wbił wzrok w dywan.

Ciszę przerwali ubrani w biel mężczyźni i kobiety. Napełnione puchary z winem stanęły przy każdym wodzu, obok nich srebrne tace z oliwkami, które na Pustkowiu stanowiły rzadki przysmak, z białym kozim serem oraz białymi, pomarszczonymi orzechami, nazywanymi przez Aielów pecara. Wyzierające spod białych kapturów twarze Aielów miały spuszczone oczy i wyrażały niespotykaną tutaj potulność.

Niezależnie ad tego, czy zostali pojmani w bitwie czy podczas napaści, gai’shain przysięgali swym zwycięzcom posłusznie służyć przez jeden rok i jeden dzień, nie dotykać broni, nie uczestniczyć w aktach przemocy, kiedy zaś kończył się przewidziany okres, wracali do swych klanów i szczepów, jakby nic się nie stało. Osobliwe, odległe echo Drogi Liścia. Wymagało tego ji’e’toh - honor i obowiązek — którego złamanie stanowiło niemalże najgorszą rzecz, jakiej mógł się dopuścić Aiel. Może nawet najgorszą. Niektórzy z tych mężczyzn i kobiet mogli teraz usługiwać wodzom własnych klanów, a jednak żaden z nich nawet drgnieniem powieki nie dałby po sobie poznać, że kogoś rozpoznaje, choćby własnego syna czy córkę.

Randa uderzyło nagle, że to jest właśnie prawdziwy powód wstrząsu, jaki wywołało u Aielów wyjawienie prawdy. Niektórym musiało się chyba wydawać, że ich przodkowie przysięgli służyć jako gai’shain nie tylko w swoim imieniu, ale również wszystkich przyszłych pokoleń. A ich dzieci — a potem dzieci ich dzieci, i tak aż po dziś dzień — łamały ji’e’toh, biorąc włócznię do ręki. Czy siedzący przed nim mężczyźni kiedykolwiek pomyśleli o wszystkim w ten sposób? Ji’e’toh było dla Aielów sprawą śmiertelnie poważną.

Gai’shain wymknęli się cicho z pomieszczenia, ich podbite miękką materią pantofle ledwie wydawały szmer na kamieniach posadzki. Żaden z wodzów nie dotknął ani wina, ani jedzenia.

— Czy jest jakaś szansa, że Couladin zechce się ze mną spotkać? — Rand wiedział, że nie; przestał wysyłać prośby o spotkanie, kiedy dowiedział się, iż Couladin obdziera posłańców żywcem ze skóry. Ale był to jakiś sposób zagajenia rozmowy.

Han parsknął.

— Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że on zamierza obłupić cię ze skóry, gdy się znowu spotkacie. Czy to brzmi jak zgoda na rozmowy?

— Czy udałoby mi się oderwać Shaido od niego?

— Pójdą za nim — powiedział Rhuarc. — Nie jest prawdziwym wodzem, a jednak oni wierzą, że jest inaczej.

Couladin w ogóle nie wszedł między te szklane kolumny; być może nawet do teraz wierzył w to, co twierdził; że wszystko, co Rand powiedział, jest kłamstwem.

— Powiada, że sam jest Car’a’carnem i oni w to również wierzą. Panny Shaido, które tutaj przyszły, poszły za przykładem swoich społeczności, ale tylko dlatego, że Far Dareis Mai dzierżą twój honor. Poza nimi nikt inny tego nie zrobi.

— Wysłaliśmy zwiadowców, by go obserwowali — powiedział Bruan — i Shaido zabijają ich, gdy tylko mogą... Couladin buduje w ten sposób fundamenty kolejnych waśni... ale jak dotąd nie ma żadnych oznak, by chciał nas tutaj zaatakować. Dowiedziałem się, że twierdzi, jakobyśmy splugawili Rhuidean, i że zaatakowanie nas tutaj pogłębiłoby tylko profanację.

Erim chrząknął i poprawił się na poduszce.

— Inaczej mówiąc, mamy tyle włóczni, że moglibyśmy dwukrotnie zabić każdego Shaido i jeszcze by nam zostało. -Włożył kawałek białego sera do ust i skrzywił się, przeżuwając go. — Shaido zawsze byli tchórzami i złodziejami.

— To psy pozbawione honoru — oznajmili równocześnie Bael i Jheran, wpadając sobie w słowo, po czym każdy popatrzył na drugiego, jakby tamten próbował nabrać go na jakąś sztuczkę.

— Pozbawione honoru czy nie — spokojnie powiedział Bruan — liczba zwolenników Couladina rośnie. — Potem równie spokojnie pociągnął łyk wina z pucharu i dopiero wówczas ciągnął dalej: — Wszyscy wiecie, o czym mówię. Niektórzy z tych, co uciekli, po okresie apatii, nie odrzucili włóczni. Zamiast tego połączyli się ze swymi społecznościami w ramach Shaido.

— Żaden Tomanelle nie porzucił swego klanu — warknął Han.

Bruan spojrzał na wodza klanu Tomanelle i stanowczym tonem powiedział:

— To się zdarzyło w każdym klanie. — Nie czekając, aż jego słowa znowu zostaną podważone, rozparł się na poduszce. — Tego nie można nazwać porzuceniem klanu. Oni po prostu przyłączyli się do swoich społeczności. Jak Panny Shaido, które przyszły pod swój Dach w Rhuidean.

Rozległy się pomruki, ale tym razem nikt nie chciał się z nim kłócić. Reguły rządzące społecznościami wojowników Aiel były skomplikowane, poza tym ich członkowie czuli się równie mocno związani z nimi jak z klanem. Na przykład członkowie tej samej społeczności nie walczyli ze sobą, nawet jeśli między ich klanami panowała waśń krwi. Niektórzy mężczyźni nie pojmowali za żonę kobiety zbyt ściśle związanej ze społecznością, do której sami należeli, jakby przez to stawała się ich bliską krewną. O zwyczajach panujących wśród Far Dareis Mai, Panien Włóczni, Randowi nawet nie chciało się myśleć.

— Muszę wiedzieć, co zamierza Couladin — poinformował ich. Couladin był niczym byk, któremu pszczoła wpadła do ucha, mógł poszarżować w dowolną stronę. Zawahał się. — Czy byłoby to naruszeniem honoru, gdybyśmy zlecili ludziom przyłączenie się do ich społeczności wśród Shaido?

Nie musiał dokładniej określać, o co mu chodzi. Wszyscy jak jeden mąż zesztywnieli na swych miejscach; nawet Rhuarc, a w jego oczach zagościł chłód, który mógłby niemalże wygnać wszelki upał panujący w komnacie.

— Szpiegować w ten sposób — usta Erima wykrzywiły się, gdy to mówił, jakby słowo „szpiegować” miało paskudny smak — to jakby szpiegować przeciwko własnemu szczepowi. Żaden człowiek honoru nie zdobędzie się na coś takiego.

Rand powstrzymał się przed zapytaniem, czy nie potrafiliby znaleźć kogoś, kto byłby odrobinę mniej drażliwy na punkcie honoru. Poczucie humoru Aielów było co najmniej dziwne, często okrutne, ale w pewnych kwestiach brakowało im go w ogóle.

Chcąc zmienić temat, zapytał:

— Czy są jakieś wieści zza Muru Smoka? — Znał odpowiedź; takie informacje rozchodziły się szybko, nawet biorąc pod uwagę liczbę Aielów zgromadzonych w Rhuidean.

— Nic wartego wzmianki — odrzekł Rhuarc. — Zważywszy na kłopoty, jakie mają zabójcy drzew, niewielu ostatnio kupców przybywa do Ziemi Trzech Sfer.

Takim mianem Aielowie określali Pustkowie, mając na myśli jakby jego potrójny wymiar — karę za ich grzechy, ziemię, która podda próbie ich odwagę, wreszcie kowadło, na którym zostaną ukształtowani. Zabójcami drzew nazywali Cairhienian.

— Sztandar Smoka wciąż powiewa nad Kamieniem Łzy. Zgodnie z twym rozkazem Tairenianie ruszyli od północy na Cairhien, aby rozdzielać żywność wśród zabójców drzew. Nic więcej.

— Powinieneś pozwolić, by zabójcy drzew głodowali — wymamrotał Bael, a Jheran w tej samej chwili zamknął usta tak gwałtownie, że aż mu trzasnęły szczęki. Rand podejrzewał, że miał właśnie zamiar powiedzieć to samo.

— Zabójcy drzew nie nadają się do niczego, można ich tylko zabijać albo sprzedawać niczym zwierzęta w Skarze — ponuro oznajmił Erim.

Taki los czekał tych, którzy pojawiali się w Pustkowiu Aiel nieproszeni; jedynie bardowie, handlarze oraz Druciarze mieli wolny wstęp, chociaż Aielowie unikali Druciarzy, jakby tamci roznosili gorączkę. Shara zaś była nazwą ziem położonych za Pustkowiem, o których nawet sami Aielowie niewiele wiedzieli.

Kątem oka Rand spostrzegł dwie kobiety, które spoglądały na niego wyczekująco w wejściu do komnaty. Ktoś zastąpił brakujące drzwi zasłoną z czerwonych i niebieskich paciorków, nawleczonych na sznurki. Jedną z kobiet była Moiraine. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kazać im czekać; Moiraine miała w oczach to irytująco rozkazujące spojrzenie, najwyraźniej oczekiwała, że dla niej przerwie od razu wszelkie swe zajęcia. Tylko że tak naprawdę nie zostało już nic do omówienia, a ze spojrzeń zgromadzonych mężczyzn mógł łatwo wywnioskować, iż nie mają ochoty na dalszą konwersację. Przynajmniej nie teraz, kiedy w ich obecności wspomniano o apatii oraz Shaido.

Westchnął, podniósł się, a wodzowie klanów poszli za jego przykładem. Wszyscy prócz Hana byli równie wysocy jak on lub wyżsi. W okolicach, gdzie Rand się wychował, Han byłby uważany za człowieka co najmniej przeciętnego wzrostu, wśród Aielów natomiast nazywano go niskim.

— Wiecie, co trzeba robić. Sprowadzić kolejne klany i nie spuszczać oka z Shaido. — Na moment zawiesił głos, potem dodał: — Wszystko będzie dobrze. Postaram się o to, dla Aielów.

— Proroctwo powiada, że nas zniszczysz — kwaśno odparł Han — i już zrobiłeś dobry początek. Ale pójdziemy za tobą. Póki nie zniknie cień, póki nie wyschnie woda, póki tchu w piersiach starczy, z obnażonymi zębami pójdziemy do Cienia, urągając mu, by splunąć Ostatniego Dnia w oko Temu Który Odbiera Wzrok.

Ten Który Odbiera Wzrok było jednym z imion, jakim Aielowie nazywali Czarnego.

Randowi nie pozostało nic innego, jak odpowiedzieć równie formalnie. Kiedyś nie umiałby tego zrobić.

— Na honor mój i na Światłość, me życie będzie sztyletem dla serca Tego Który Odbiera Wzrok.

— Aż po Ostatni Dzień — skończył Aiel — do samego Shayol Ghul.

Harfa wciąż łagodnie grała w tle.

Wodzowie przeszli obok dwóch kobiet, z szacunkiem spoglądając na Moiraine. Z szacunkiem, lecz bez śladu lęku. Rand żałował, że sam nie jest tak pewien siebie. Moiraine miała w stosunku do niego zbyt wiele planów, zbyt wiele znała sposobów pociągania za sznurki, o których nawet nie wiedział, że je doń uwiązała.

Po wyjściu wodzów obie kobiety natychmiast weszły do izby. Moiraine była chłodna i elegancka jak zawsze. Zrezygnowała już z wilgotnej materii, którą wcześniej chłodziła swe skronie. Zamiast niej czoło zdobił mały błękitny kamień, zawieszony na złotym łańcuszku wplecionym we włosy. Oczywiście, gdyby nawet dalej miała skronie przepasane zwykłą chusteczką i tak niczego by to nie zmieniło — nic nie mogło ująć jej królewskiej postawy. Zazwyczaj wydawała się co najmniej o stopę wyższa niż w rzeczywistości, a w jej oczach lśniła niewzruszona pewność i władczość.

Druga kobieta była wyższa, chociaż jemu sięgała tylko do ramienia, a jej twarz była zwyczajnie młoda, nie zaś pozbawiona śladów upływu czasu. Egwene, z którą wychowywał się razem w jednej wiosce. Teraz, gdyby nie ciemne oczy, mogłaby łatwo uchodzić za kobietę Aielów i to nie tylko ze względu na opaleniznę na twarzy i dłoniach. Miała na sobie charakterystyczny ubiór Aielów — suknię z brązowej wełny oraz białą bluzkę z włókien rośliny zwanej algode. Algode była delikatniejsza niźli najcieńsza wełna; gdyby udało mu się kiedykolwiek przekonać Aielów, znakomicie nadawałaby się na przedmiot handlu. Ramiona Egwene otaczał szary szal, a zawiązana szarfa w tym samym kolorze upinała luźno czarne włosy spływające na ramiona. W przeciwieństwie do większości kobiet Aiel, nosiła tylko rzeźbioną bransoletę z kości słoniowej oraz pojedynczy naszyjnik ze złota i paciorków, również z kości słoniowej. I jeszcze jedną rzecz. Pierścień z Wielkim Wężem na palcu lewej dłoni.

Egwene studiowała coś pod kierunkiem kilku Mądrych — co dokładnie, lego Rand nie wiedział, chociaż miał podstawy, by podejrzewać, że ma to coś wspólnego ze snami; Egwene oraz kobiety Aielów nie rozmawiały na ten temat z nikim — ale oprócz tego, uczyła się również w Białej Wieży. Była jedną z Przyjętych, czyli kobiet, które miały zostać Aes Sedai. I uchodziła już, przynajmniej w Łzie oraz tutaj, za pełną Aes Sedai. Czasami drażnił się z nią, wytykając to przekłamanie, jednak ona najwyraźniej nie traktowała tego jako zwykłych żartów.

— Wozy będą wkrótce ruszać do Tar Valon — zaczęła Moiraine. Jej głos był czysty i dźwięczny niczym muzyka.

— Daj im silną straż — oznajmił Rand — Kadere może nie poprowadzić ich tam, gdzie ty chcesz.

Ponownie odwrócił się do okna, jakby chciał znowu wyjrzeć na zewnątrz; pomyślał o Kadere.

— Wcześniej nie potrzebowałaś ani moich rad, ani mego pozwolenia.

Nagle poczuł, jakby gruby kij z drzewa orzechowego smagnął go przez ramiona; jedynie dalekie uczucie przypominające dreszcz gęsiej skórki powiedziało mu, że jedna z kobiet przeniosła Moc.

Odwrócił się, stając do nich twarzą, sięgnął po saidina i pozwolił, by wypełniła go Jedyna Moc. Moc była niczym powódź w jego wnętrzu, jakby stawał się dziesięciokrotnie, stukrotnie bardziej żywy; ale wraz z Mocą przyszła skaza Czarnego — śmierć i rozkład jak robaki rojące się w ustach. Strumień płynął przez niego, grożąc w każdej chwili, że go porwie, szalejąca powódź, którą musiał poskramiać w każdej chwili. Teraz niemalże już nawykł do tego uczucia, a jednocześnie miał wrażenie, że nigdy tak naprawdę się nie przyzwyczai. Pragnął na zawsze nosić w sobie słodycz saidina, choć równocześnie czuł wzbierające mdłości. Przez cały czas potop próbował wypłukać go aż do nagich kości. a kości spalić na popiół.

W końcu skaza sprawi, że postrada zmysły, jeśli oczywiście Moc nie zabije go pierwej; było to niczym wyścig między nimi. Od czasu Pęknięcia Świata nieuniknionym przeznaczeniem każdego mężczyzny, który przenosił, było szaleństwo, a zaczęła się wszystko w dniu, kiedy Lews Therin Telamon, Smok, oraz Stu Towarzyszy zapieczętowało więzienie Czarnego w Shayol Ghul. Ostatni cios zza pieczęci skaził męską połowę Prawdziwego Źródła i mężczyźni, którzy potrafili przenosić, szaleńcy, którzy potrafili przenosić, rozszarpali świat na strzępy.

Wypełniła go Moc... Ale nie. potrafił powiedzieć, która z kobiet mu to zrobiła. Obie spoglądały na niego z takim wyrazem twarzy, że masło, które wzięłyby do ust, z pewnością by się nie roztopiło. Przez cały czas każda z nich lub nawet obie naraz mogły pozostawać w kontakcie z kobiecą połową Źródła, a on nie miał sposobu, by się o tym przekonać.

Oczywiście uderzenie kijem przez plecy nie pasowało do stylu Moiraine; ona potrafiła karać go inaczej, bardziej subtelnie i ostatecznie o wiele boleśniej. Nie miał wątpliwości, że jest to sprawka Egwene, a mimo to nic nie zrobił.

„Dowód”. — Myśl ślizgała się po zewnętrznej stronie Pustki; pływał zanurzony w niej, w próżni, myśli, emocje, nawet jego gniew zdawały się takie odległe. — „Nie zrobię nic bez dowodu. Tym razem nie dam się sprowokować”.

To nie była już ta Egwene, z którą się wychowywał; od czasu jak Moiraine wysłała ją do Wieży, stała się jej częścią. Znowu Moiraine. Zawsze Moiraine. Czasami żałował, że nie pozbył się jej na dobre.

„Tylko czasami?”

Skupił na niej swoją uwagę.

— Czego ode mnie chcesz? — W jego uszach własny głos zabrzmiał lodowato i głucho. Szalała w nim Moc. Egwene powiedziała mu, że jeśli chodzi o kobiety, to dotknięcie saidara, kobiecej połowy Źródła, przypomina uścisk, objęcie; dla mężczyzny zawsze była to bezlitosna walka. — I nie wspominaj znowu o wozach, mała siostrzyczko. Ja zazwyczaj dowiaduję się o twoich zamierzeniach długo po ich realizacji.

Aes Sedai spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi, nie było to wcale takie dziwne. Z pewnością bowiem nie przywykła do takiego traktowania, i to ze strony mężczyzny, choćby nawet był Smokiem Odrodzonym. Sam nie miał pojęcia, skąd mu przyszła do głowy ta „mała siostrzyczka”. Ostatnimi czasy pojawiały się w niej, jakby znikąd, najdziwniejsze słowa. Może to pierwsze oznaki szaleństwa. Zdarzały się noce, gdy leżał bezsennie jeszcze długo po północy, zamartwiając się tym wszystkim. Kiedy trwał zawieszony wewnątrz Pustki, zmartwienia te wydawały się odległe niczym cudze problemy.

— Musimy porozmawiać na osobności. — Rzuciła zimne spojrzenie w stronę harfiarza.

Jasiu Natael, tak kazał się nazywać, leżał rozparty na poduszkach pod jedną z pozbawionych okien ścian, delikatnie trącając struny wspartej o kolano harfy, której górne ramię miało pozłacane rzeźbienia w kształcie istot, zdobiących przedramiona Randa. Smoki, mówili na nie Aielowie. Rand miał tylko niejasne podejrzenia co do tego, skąd Natael zdobył instrument. Sam bard był człowiekiem w średnim wieku, ciemnowłosym; uważano by go za wysokiego we wszystkich krainach świata, z wyjątkiem Pustkowia Aiel. Jego zapięty pomimo gorąca kaftan i spodnie uszyto z ciemnoniebieskiego jedwabiu stosownego do królewskiego dworu. Ów znakomity ubiór kłócił się z płaszczem barda rozciągniętym na ziemi u jego stóp. Płaszcz był zresztą również dobrze uszyty, z tym że pokrywały go setki łatek we wszystkich niemalże kolorach, umocowanych w ten sposób, iż powiewały przy najlżejszym podmuchu wiatru. Takie płaszcze wkładali prowincjonalni dostarczyciele rozrywki, kuglarze i żonglerzy, muzykanci i opowiadacze historii, którzy wędrowali od wsi do wsi. Z pewnością taki człowiek nie ubierałby się w jedwabie. Jasim miał o sobie bardzo wysokie mniemanie. Teraz zdawał się całkowicie zatopiony w swej muzyce.

— Możesz w obecności Nataela powiedzieć, co tylko zechcesz — oznajmił Rand. — Jest w końcu bardem Smoka Odrodzonego.

Gdyby utrzymanie całej sprawy w tajemnicy było istotnie bardzo ważne, z pewnością naciskałaby go dalej, on zaś odesłałby wówczas Nataela, chociaż nie lubił spuszczać tamtego z oka.

Egwene parsknęła głośno i poprawiła szal na ramionach.

— Twoja głowa jest zgniła niczym przejrzały melon, Randzie al’Thor. — Powiedziała to tonem tak bezbarwnym, jakby stwierdzała jakiś banalny fakt.

Gniew dosięgnął go aż spoza granic Pustki. Gniew wcale nie wywołany tym, co powiedziała; nawet gdy byli dziećmi, zwykła mu dokuczać, zupełnie nie przejmując się, czy zasłużył sobie na takie traktowanie. Ale ostatnio odnosił wrażenie. że działa ręka w rękę z Aes Sedai, starając się go wytrącić z równowagi, aby tamtej łatwiej było nim pokierować. Kiedy byli młodsi, zanim wyszło na jaw, kim jest, on i Egwene sądzili, że pewnego dnia się pobiorą. A teraz stawała po stronie Moiraine przeciwko niemu.

Przemówił znacznie bardziej szorstko, niż zamierzał, czując, jak sztywnieje mu twarz.

— Powiedz mi, czego właściwie chcesz, Moiraine. Powiedz mi tu i teraz, albo poczekaj z tym, aż znajdę dla ciebie czas. Jestem bardzo zajęty.

To było jawne kłamstwo. Większość czasu spędzał, ćwicząc z Lanem władanie mieczem albo umiejętność walki włócznią z Rhuarkiem, uczył się także walki wręcz pod okiem ich obu. Ale jeśli zapowiadało się, że ktoś tu będzie kogoś zastraszał, to on jest gotów. Natael może wszystko słyszeć. Prawie wszystko. Dopóki Rand wiedział zawsze, gdzie tamten przebywa.

Moiraine i Egwene zmarszczyły brwi, ale prawdziwa Aes Sedai tym razem chyba zrozumiała, że on nie ustąpi nawet na krok. Zerknęła na Nataela — zdawał się całkowicie zatopiony w swej muzyce — a potem wyjęła gruby rulon szarego jedwabiu ze swej sakwy.

Rozwinęła go i położyła zawartość na blacie stołu, dysk wielkości męskiej dłoni, w połowie z najgłębszej czerni, w połowie z najczystszej bieli, oba kolory łączyła falista linia, tworząc kształt dwu przylegających do siebie łez. Starożytny symbol Aes Sedai, jeszcze sprzed Pęknięcia Świata, ale ten krąg oprócz tego był czymś więcej. Wykonano ich tylko siedem, stanowiły pieczęcie nałożone na więzienie Czarnego. Czy też raczej każdy z nich stanowił soczewkę jednej pieczęci. Moiraine wydobyła zza paska nóż z rękojeścią owiniętą srebrnym drutem i delikatnie poskrobała krawędź. Odpadł drobny okruch jednolitej czerni.

Nawet otoczony Pustką, Rand nie potrafił powstrzymać zdumionego westchnienia. Sama Pustka zadrżała i przez chwilę bał się, że Moc go pochłonie.

— Czy to jakaś kopia? Podróbka?

— Znalazłam to na placu — odpowiedziała Moiraine. -Jest prawdziwy. Identyczny jak ten, który przywiozłam z Łzy.

Równie dobrze mogłaby oznajmić, że życzy sobie zupy grochowej na obiad. Egwene jednak owinęła się ściślej szalem, jakby nagle owiał ją chłodny wiatr.

Rand sam czuł ukąszenia strachu, pełznące po powierzchni Pustki. Wiele wysiłku kosztowało go porzucenie saidina, ale zmusił się ze wszystkich sił. Jeżeli teraz straci koncentrację, Moc może go zniszczyć, w jednej chwili, a on chciał całą swą uwagę poświęcić omawianej tu sprawie. Mimo to, nawet mimo skazy, poczuł dojmujący ból straty.

Płatek, który odpadł od dysku, był czymś niemożliwym. Te kręgi wykonano z cuendillara, prakamienia, a żadnej rzeczy zrobionej z cuendillara nie można było zniszczyć nawet przy użyciu Jedynej Mocy. Jakiejkolwiek używano przeciwko niemu siły, stawał się jeszcze mocniejszy. Tajemnica wytwarzania prakamienia została utracona podczas Pęknięcia Świata, ale cokolwiek z niego zrobiono podczas Wieku Legend, trwało do dzisiaj, nawet najbardziej kruchy dzban, nawet jeśli podczas Pęknięcia zatonął na samym dnie morza czy pogrzebany został pod nasypem górskim. Oczywiście, trzy z siedmiu dysków zostały już zniszczone, ale trzeba było do tego czegoś więcej niż zwykłego noża.

Nie miał zresztą pojęcia, w jaki sposób zniszczono tamte trzy. Jeżeli żadna siła, mniej potężna od mocy Stwórcy, nie jest w stanie zniszczyć prakamienia, wobec tego należy podejrzewać, że w grę wchodzi właśnie ona.

— Jak? — zapytał, zaskoczony, że jego głos jest wciąż tak samo mocny, jak wówczas, gdy otulała go Pustka.

— Nie mam pojęcia — odpowiedziała Moiraine równie spokojnie. — Ale teraz chyba wiesz, na czym polega problem? Upadek ze stołu może go roztrzaskać na kawałki. Jeżeli pozostałe, gdziekolwiek się znajdują, są w takim stanie jak ten, to czterech ludzi z młotkami może w jednej chwili wybić szczelinę w więzieniu Czarnego. Któż może w ogóle powiedzieć, mając na względzie jego stan, jaka jest jego skuteczność?

Rand rozumiał.

„Jeszcze nie jestem gotów”.

Nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie gotów, ale z pewnością jeszcze nie teraz. Egwene miała taką minę, jakby zaglądała do własnego grobu.

Moiraine owinęła na powrót dysk i włożyła go do sakwy.

— Być może uda mi się coś wymyślić, zanim zawiozę go do Tar Valon. Może coś da się z tym zrobić, jeśli się dowiemy, dlaczego tak się dzieje.

Przed oczyma stanął mu obraz Czarnego, znowu wyciągającego rękę z Shayol Ghul, a może nawet wydostającego się całkowicie na wolność; wyobraził sobie ziemię pokrytą płomieniami i ciemnością, ogień, który tylko trawi i nie daje odrobiny światła, litą czerń, podobną do gigantycznego głazu dławiącego powietrze. Przez te potworności, które wypełniły mu głowę, dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedziała Moiraine.

— Zamierzasz również jechać?

Po chwili obecnej sądził, że postanowiła trzymać się go uparcie niczym mech kamienia.

„Czy nie tego właśnie pragniesz?”

— Ostatecznie — cicho odpowiedziała Moiraine. -Ostatecznie i tak będę musiała cię mimo wszystko zostawić. Zdarzy się to, co się musi zdarzyć.

Randowi zdało się, że zadrżała, ale jeśli nawet, to tak nieznacznie, iż wszystko mogło być dziełem jego wyobraźni, w następnym momencie znowu stanowiła wzór opanowania i samokontroli.

— Musisz być gotów. — Jakby odpowiedziała na jego sekretne wątpliwości. Zrobiło mu się nieprzyjemnie. — Powinniśmy omówić twoje plany. Nie możesz dłużej tu siedzieć. Nawet jeśli Przeklęci nie planują zaatakować cię tutaj, to przecież nie śpią, rosną w siłę. Zebrania z Aielami nie przydadzą ci się na wiele, jeśli się okaże, że wszystko oprócz Grzbietu Świata jest już w ich rękach.

Rand zaśmiał się i oparł o krawędź stołu. A więc to kolejny podstęp; jeżeli obawia się jej odjazdu, to może będzie jej chętniej słuchał, może będzie bardziej skłonny do akceptowania jej rad. Nie mogła oczywiście kłamać, nie w bezpośredni sposób. Zadbała o to jedna z osławionych Trzech Przysiąg — nie mówić żadnego słowa, które nie jest prawdą. Nauczył się jednak, że ta Przysięga zostawia tyle miejsca na dodatkowe manewry, że zmieściłaby się w nim stodoła. Ona zostawi go kiedyś w spokoju. Najpewniej po jego śmierci.

— Chciałabyś porozmawiać o moich planach — powiedział sucho. Wyciągnął z kieszeni fajkę o krótkim cybuchu i kapciuch z tytoniem, nabił czaszę i leciutko musnął saidina, by przenieść niewielki płomień, który zatańczył po powierzchni tytoniu. — Dlaczego? To są w końcu moje plany.

Pykał wolno i czekał, całkowicie ignorując wściekłe spojrzenia Egwene.

Wyraz twarzy Aes Sedai nie zmienił się ani na moment, jednak jej wielkie ciemne oczy wydawały się płonąć.

— A cóżeś takiego zrobił od czasu, gdy zrezygnowałeś z moich rad? — Jej głos był równie chłodny, jak wyraz twarzy, lecz słowa padały z jej ust niczym smagnięcia biczem. — Gdziekolwiek się udałeś, szły za tobą śmierć, zniszczenie i wojna.

— Nie w Łzie — odrzekł, trochę nazbyt szybko. Nazbyt defensywnie. Nie może jej pozwolić na wyprowadzenie go z równowagi. Z determinacją zaczął jeszcze wolniej, jakby z namysłem, pykać fajkę.

— Owszem — zgodziła się — w Łzie nie. Raz miałeś za sobą cały naród, ludzi i co z tym zrobiłeś? Próba zaprowadzenia sprawiedliwości w Łzie była bardzo chwalebna. Zaprowadzenie porządku w Cairhien, nakarmienie głodnych jest ze wszech miar godne podziwu. Innym razem wychwalałabym cię za to pod niebiosa. — Moiraine była Cairhienianką. — Ale nie pomoże ci to w niczym, gdy nadejdzie świt, który zwiastować będzie Tarmon Gai’don.

Kobieta opętana jedną myślą, zimna w wypadku innych spraw, nawet jej rodzinnej krainy. Ale czy on sam nie powinien brać z niej przykładu?

— Co mam, twoim zdaniem, robić? Ścigać kolejno wszystkich Przeklętych? — Ponownie zmusił się, aby zwolnić tempo palenia, kosztowało go to sporo wysiłku. — Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie oni się znajdują? No tak, Sammael jest w Illian... oboje o tym wiemy... ale pozostali? Co się stanie, jeśli zgodnie z twoim życzeniem ruszę na Sammaela, a napotkam ich dwoje lub troje? Albo wszystkich dziewięcioro?

— Mógłbyś stawić czoło dwóm lub trzem, a być może nawet całej dziewiątce i przeżyć to starcie — odparowała lodowatym tonem — gdybyś nie zostawił Callandora w Łzie. Prawda jest taka, że ty uciekasz. W rzeczywistości nie masz żadnego planu, żadnego planu przygotowań do Ostatniej Bitwy. Uciekasz z miejsca na miejsce, mając nadzieję, że w ten sposób wszystko się jakoś samo ułoży. Ale jest to tylko nadzieja, ponieważ nie masz najmniejszego pojęcia, co dalej robić. Gdybyś posłuchał mojej rady, przynajmniej mógłbyś...

Przerwał jej zdecydowanym gestem dłoni, w której trzymał fajkę, nie dbając już więcej o spojrzenia, jakimi obrzucały go obie.

— Mam plan. — Jeżeli chciały wiedzieć, proszę bardzo, powie im, ale żeby sczezł, nic w nim nie zmieni. — Najpierw zamierzam położyć kres wojnom i zabijaniu, niezależnie od tego, czy to ja je rozpocząłem czy ktoś inny. Jeżeli ludzie muszą zabijać, niech zabijają trolloki, nie zaś siebie wzajemnie. Podczas Wojny o Aiel cztery klany przekroczyły Mur Smoka i przez dwa lata nikt nie potrafił ich powstrzymać. Złupili i spalili Cairhien, pokonali wszystkie armie, które przeciwko nim wysłano. Zdobyliby nawet Tar Valon, gdyby chcieli. Wieża nie mogłaby ich powstrzymać z powodu waszych Trzech Przysiąg.

Nie używać Mocy jako broni, z wyjątkiem sytuacji, gdy kieruje się ją przeciwko Pomiotowi Cienia lub Sprzymierzeńcom Ciemności albo w obronie własnej, tak brzmiał tekst kolejnej Przysięgi, a zresztą Aielowie nie zagrozili samej Wieży. Teraz już prawie nie panował nad własnym gniewem. Ucieka i liczy nie wiadomo na co? Doprawdy?

— I było to działo tylko czterech klanów. Co się stanie, jeżeli przeprowadzę jedenaście przez Grzbiet Świata? — Powinno ich być jedenaście; niewielką miał nadzieję, że Shaido jednak pójdą za nim. — Zanim narody choćby pomyślą o zjednoczeniu, będzie ,już za późno. Albo zaakceptują mój pokój, albo niech zostanę pogrzebany w Cara Breat.

W dźwięki harfy wdarł się dysonans, Natael pochylił się nad instrumentem, potrząsając głową. Po chwili łagodne dźwięki popłynęły na powrót.

— Melon nie może być tak zgniły, żeby dorównać twojej głowie — wymamrotała Egwene, zaplatając ramiona na piersi. — A kamień nie jest bardziej niż ty uparty! Moiraine stara się tylko ci pomóc. Czy nie. możesz tego zrozumieć?

Aes Sedai wygładziła swe jedwabne suknie, chociaż nie było takiej potrzeby.

— Poprowadzenie Aielów przez Mur Smoka może okazać się najgorszą z rzeczy, jakie możesz zrobić. — W jej głosie pobrzmiewały nuty gniewu i frustracji. Wreszcie udało mu się wzbudzić w niej przynajmniej podejrzenia, że może się jednak nie uda zrobić z niego marionetki. — Zanim tego dokonasz, Zasiadająca na Tronie Amyrlin dotrze do wszystkich władców tych krain, które jeszcze takowych posiadają, przedkładając im dowody, iż jesteś Smokiem Odrodzonym. Oni znają Proroctwa; wiedzą, po co zostałeś zrodzony. Kiedy tylko przekonają się, kim i czym jesteś, zaakceptują cię, ponieważ nie będą mieli innego wyjścia. Zbliża się Ostatnia Bitwa, a ty jesteś ich jedyną nadzieją, jedyną nadzieją całej ludzkości.

Rand zaśmiał się w głos. Był to gorzki śmiech. Wsunął fajkę w zęby i uniósł się na rękach tak, że teraz siedział ze skrzyżowanymi nogami na blacie stołu, po czym spojrzał im w oczy.

— A więc tobie i Siuan Sanche wydaje się, że wiecie wszystko, co tylko można wiedzieć. — Światłości dzięki, że. jednak nie dowiedziały się o nim wszystkiego i że nigdy się nie dowiedzą. — Obie jesteście głupie.

— Okaż choć odrobinę szacunku! — jęknęła Egwene, ale Rand ciągnął dalej, wchodząc jej w słowo:

— Taireniańscy Wysocy Lordowie również znają Proroctwa, poznali także mnie, kiedy zobaczyli na własne oczy, jak wziąłem do ręki Miecz Którego Nie Można Dotknąć. Połowa z nich oczekiwała po mnie, że przyniosę im władzę i chwałę albo wręcz obie naraz; druga połowa zaś szukała tylko okazji, by wbić mi nóż w plecy i jak najszybciej zapomnieć, że Smok Odrodzony w ogóle przebywał w Łzie. Oto, jak ludy witają Smoka Odrodzonego. Chyba że zduszę ich od razu w taki sposób, jak poradziłem sobie z Tairenianami. Czy wiesz, dlaczego zostawiłem Callandor w Łzie? Aby im przypominał o mnie. Każdego dnia budzą się i wiedzą, iż on wciąż tam jest, wbity w posadzkę Serca Kamienia, i wiedzą, że wrócę po niego. Oto, co każe im przy mnie trwać.

Był to przynajmniej jeden z powodów, dla których zostawił tam Miecz Który Nie Jest Mieczem. O innych wolał nie myśleć.

— Bądź bardzo ostrożny — powiedziała po chwili Moiraine lodowatym głosem. Usłyszał w jej słowach niedwuznaczne ostrzeżenie. Kiedyś już słyszał, jak mówiła takim tonem, wówczas stwierdzała, że zadba o to, by raczej nie żył, niż miał wpaść w ręce Cienia. Bezwzględna kobieta.

Przez dłuższą chwilę mierzyła go wzrokiem; jej oczy przypominały ciemne stawy, w których można utonąć. Potem złożyła mu perfekcyjny ukłon.

— Pozwolisz, iż cię opuszczę, mój Lordzie Smoku, muszę dopilnować, by pan Kadere zapamiętał, gdzie będę go oczekiwać jutro.

Najbardziej uważny obserwator nie dostrzegłby ani nie usłyszał najlżejszego śladu szyderstwa w jej słowach czy działaniach, ale Rand nie miał wątpliwości. Ona spróbuje wszystkiego, czym można go wyprowadzić z równowagi, sprawić, że obudzi się w nim poczucie winy, wstyd lub niepewność. Śledził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za kurtyną z postukujących paciorków.

— Nie musisz się tak krzywić, Randzie al’Thor. — Głos Egwene był cichy, ale oczy jej płonęły, ściskała w dłoniach swój szal, jakby chciała go nim zadusić. — Lord Smok, doprawdy! Czymkolwiek jesteś, jesteś prostakiem, niewychowanym łajdakiem. Zasługujesz na jeszcze gorsze rzeczy niźli te, które cię dotąd spotkały. Ty nie potrafisz być bardziej uprzejmy, nawet gdyby cię zabić!

— A więc to byłaś ty — warknął, ale ku jego zaskoczeniu Egwene pokręciła przecząco głową, zanim się połapała, co robi. A więc mimo wszystko była to Moiraine. Jeżeli Aes Sedai potrafi posunąć się do czegoś takiego, to coś musi ją dręczyć zaiste nieznośnie. On, bez wątpienia. Być może powinien przeprosić.

„Przypuszczam, że okazanie odrobiny grzeczności nie byłoby zbyt trudne”.

Nie rozumiał jednak, dlaczego miałby być grzeczny względem Aes Sedai, skoro ona próbuje go wziąć na smycz.

Ale jeśli on rozważał choćby przez chwilę możliwość bycia grzecznym, Egwene nie przyszło to nawet do głowy. Gdyby żarzące się węgle miały kolor ciemnego brązu, dokładnie pasowałyby do jej oczu.

— Jesteś wełnianogłowym idiotą, Randzie al’Thor, i nigdy już nie powiem Elayne, że jesteś dla niej odpowiedni. Nie jesteś odpowiedni nawet dla łasicy. Przestań wreszcie zadzierać nosa. Pamiętam jeszcze, jak się pociłeś, gdy chciałeś się wyłgać z kłopotów, w które wpędził was Mat. Pamiętam, jak Nynaeve tak cię oćwiczyła rózgą, że aż wyłeś z bólu i potrzebowałeś poduszki, by w ogóle móc tego dnia usiąść. A przecież nie minęło wiele łat od tego czasu. Powinnam skłonić Elayne, by o tobie zapomniała, Gdyby wiedziała choćby w połowie, w co się zmieniłeś...

Gapił się na nią bez słowa, gdy tak ciągnęła swą tyradę, coraz bardziej wściekła z każdą chwilą, jaka minęła od momentu, gdy przekroczyła kurtynę z paciorków. Wreszcie zrozumiał. To nieznaczne zaprzeczenie ledwie widocznym ruchem głowy, kiedy zdradziła, że to Moiraine uderzyła go Mocą. Egwene bardzo się przykładała, by robić to wszystko, czego od niej wymagano, we właściwy sposób. Liczyła się u Mądrych, nosiła ubiór Aielów; z tego, co wiedział, być może nawet przyswajała sobie ich obyczaje. To do niej podobne. Ale przez cały czas starała się również być dobrą Aes Sedai, nawet jeśli była tylko jedną z Przyjętych. Aes Sedai zazwyczaj trzymały swe emocje na wodzy i nigdy nie zdradzały tego, co chciały zachować dla siebie.

„Ilyena nigdy nie pozwalała sobie na wybuchy emocji skierowane przeciwko mnie, kiedy była zła na samą siebie. Gdy czułem czasami ostrze jej języka, to tylko dlatego, że...”

Poczuł, jak w jednej chwili jego myśli zamieniają się w lód. Nigdy w życiu nie spotkał kobiety o imieniu Ilyena. Ale potrafił przywołać z pamięci twarz odpowiadającą imieniu, choć niejasno; piękną twarz, skóra niczym mleko, złote włosy tego samego odcienia co włosy Elayne. To chyba naprawdę szaleństwa. Pamiętać kobietę zrodzoną w wyobraźni. Zapewne któregoś dnia zacznie rozmawiać z ludźmi, których nie będzie w pobliżu.

Oracja Egwene urwała się, jak nożem uciął, w jej oczach pojawiło się zatroskanie.

— Dobrze się czujesz, Rand? — Gniew zniknął z jej głosu, jakby go nigdy nie było. — Czy coś się stało? Może powinnam z powrotem sprowadzić Moiraine, aby...

— Nie! — powiedział i równie szybko złagodził ton swego głosu. — Ona nie może uzdrowić...

Nawet Aes Sedai nie potrafiły uzdrawiać szaleństwa; żadna z nich nie potrafiłaby uzdrowić tego, co mu dolegało.

— Czy Elayne ma się dobrze?

— O tak, jak najbardziej.

Wbrew temu, co powiedziała wcześniej, w jej głosie pojawiła się nutka współczucia. To było wszystko, czego od niej oczekiwał. Wiedział, iż Elayne opuściła Łzę, ale reszta była sekretną sprawą Aes Sedai i miała go nic nie obchodzić; tak mówiła mu nieraz Egwene, a Moiraine wtórowała jej niczym echo. Trzy Mądre, które potrafiły spacerować po snach, te u których uczyła się Egwene, były jeszcze mniej chętne do współpracy, miały swoje własne powody do niezadowolenia.

— Ja również lepiej już pójdę — ciągnęła dalej Egwene, otulając szalem ramiona. — Jesteś na pewno zmęczony. — Marszcząc lekko brwi, zapytała jeszcze: — Rand, co oznacza być pogrzebanym w Can Breat?

Najpierw spytał, o czym ona, na Światłość, mówi. Potem przypomniał sobie, że sam użył tej frazy.

— To coś, co raz kiedyś usłyszałem — skłamał. Sam również nie miał pojęcia, co ona oznacza i skąd ją wziął.

— Odpocznij, Rand — powiedziała na koniec takim głosem, jakby była starsza od niego o dwadzieścia lat, nie zaś dwa lata młodsza. — Obiecaj mi, że odpoczniesz. Potrzebujesz tego.

Skinął głową. Przez moment uważnie wpatrywała się w jego twarz, szukając w niej prawdy, potem ruszyła w stronę wyjścia.

Srebrny puchar Randa podniósł się z dywanu i pofrunął w powietrzu ku jego dłoni. Pośpiesznie schwycił go w locie, zanim Egwene obejrzała się przez ramię.

— Być może nie powinnam ci tego mówić — powiedziała. — Elayne nie przekazała mi wiadomości dla ciebie, ale... Powiedziała, że cię kocha. Zapewne już o tym wiesz, lecz jeśli nie, to zastanów się nad tym.

Powiedziawszy to, odeszła.

Rand zeskoczył ze stołu i odrzucił puchar, wino rozlało się po całej posadzce, on zaś z furią natarł na Jasina Nataela.

Загрузка...