53 Zamierające słowa

Pogrążony w odmętach kurczącej się Pustki, Rand zobaczył Moiraine, która wypadła jakby z nicości, by stanąć do walki wręcz z Lanfear. Atak skierowany przeciwko niemu ustał, kiedy kobiety skoczyły głowami naprzód do wnętrza ter’angreala, otoczone nie zamierającym błyskiem białego światła; wypełniło ono lekko wykrzywioną framugę z czerwonego kamienia, jakby usiłowało przelać się przez nią i uderzyć w jakąś niewidzialną barierę. Wokół ter’angreala rodziły się coraz gwałtowniejsze łuki srebrnych i niebieskich błyskawic; powietrze zaskwierczało chropawym zgrzytem.

Rand wyprostował się chwiejnie. Ból nie ustał do końca, ale czuł ucisk, który stanowił obietnicę jego kresu. Wzrok nie chciał się oderwać od ter’angreala.

„Moiraine”.

Jej imię zawisło we wnętrzu głowy, sunęło przez Pustkę.

Obok niego słaniał się Lan, wczepiony w ścianę wozu, pochylając się, jakby jedynie ruch do przodu mógł go uchronić przed upadkiem.

W danej chwili Rand nie potrafił zrobić nic więcej, tylko stać. Przeniósł, pochwycił Strażnika w strumienie Powietrza.

— Nic... nic nie zrobisz, Lan. Nie możesz iść za nią.

— Wiem — odparł bezradnie Lan. Pochwycony w pół kroku, nie wyrywał się, tylko wpatrywał w ter’angreala, który pochłonął Moiraine. — Oby Światłość zesłała mi pokój, wiem.

Wóz zajął się ogniem. Rand usiłował zdusić płomienie, ale ledwie odsączył żar od jednego skupiska ognia, błyskawice wnet rozpalały następne. Sama framuga, mimo iż zbudowana z kamienia, zaczynała już dymić białym gryzącym dymem, który gromadził się gęstymi kłębami pod szarą kopułą. Lekki podmuch wystarczył, by poparzyć mu nozdrza i wywołać kaszel; skóra szczypała i piekła tam, gdzie otarł się o nią ogień. Pospiesznie rozwiązał sploty kopuły, rozegnał ją, zamiast czekać aż sama się rozwieje i utkał wokół wozu wysoki komin z Powietrza, lśniący niczym szkło, by jak najwyżej odprowadzić wyziewy. Dopiero wtedy puścił Lana. Nie wykluczał możliwości, że Strażnik i tak pójdzie śladem Moiraine, jeśli uda mu się dotrzeć do wozu. Wszystko już płonęło, łącznie z framugą z czerwonego kamienia, topniejącą niczym wosk, ale dla Strażnika mogło to nie mieć znaczenia.

— Ona zginęła. Nie czuję jej obecności. — Te słowa brzmiały tak, jakby ktoś je wydzierał z piersi Lana. Odwrócił się i zaczął iść wzdłuż szeregu wozów, nie oglądając się za siebie.

Kiedy odprowadzał Strażnika wzrokiem, zauważył Aviendhę; klęczała, tuląc do siebie Egwene. Wypuściwszy saidina, puścił się biegiem w dół nabrzeża. Fizyczny ból, dotąd odległy, runął na niego z całą swoją mocą, ale mimo to biegł dalej niezdarnymi susami. Był tam również Asmodean, rozglądał się dookoła, jakby się spodziewał, że Lanfear zaraz wyskoczy zza jakiegoś wozu albo przewróconej fury z ziarnem. A także Mat, który przykucnął z włócznią wspartą o ramię, wachlował Egwene kapeluszem.

Rand zatrzymał się z poślizgiem.

— Czy ona...?

— Nie wiem — odparł ponuro Mat.

— Jeszcze oddycha. — Głos Aviendhy wskazywał, że nie jest pewna, jak długo to potrwa, ale Egwene otworzyła gwałtownie oczy, kiedy Amys z Bair przepchnęły się brutalnie obok Randa, razem z nimi Melaine i Sorilea. Mądre przyklękły ciasną gromadką wokół młodszych kobiet i mrucząc coś pod nosem i wzajem do siebie, zabrały się za badanie Egwene.

— Czuję... — zaczęła słabym głosem Egwene i urwała, by przełknąć ślinę. Jej twarz przybrała barwę bezkrwistej bieli. — Boli... mnie. — Z jednego oka pociekła łza.

— I nie dziwota, że boli! — rzekła żwawym głosem Sorilea. — Tak to się właśnie kończy, gdy dajesz się wciągnąć w knowania jakiegoś mężczyzny.

— Ona nie może iść z tobą, Randzie al’Thor. — Słonecznowłosa, piękna Melaine była jawnie rozzłoszczona, ale nie patrzyła na niego; mógł to być gniew na niego albo gniew na to, co się stało.

— Będę... będę zdrowa jak źródlana woda... niech tylko trochę odpocznę — wyszeptała Egwene.

Bair zwilżyła szmatkę wodą z worka i ułożyła ją na czole Egwene.

— Wyzdrowiejesz, jednakże musisz długo odpoczywać. Obawiam się, że tej nocy nie spotkasz się z Nynaeve i Elayne. Przez kilka dni nie wolno ci wchodzić do Tel’aran’rhiod, dopóki nie nabierzesz sił. Nie rób takiej zaciętej miny, dziewczyno. W razie konieczności, będziemy pilnowały twoich snów, ale oddamy cię pod opiekę Sorilei, jeśli tylko pomyślisz o okazaniu nieposłuszeństwa.

— Nie okażesz mi nieposłuszeństwa więcej niż raz, czy jesteś Aes Sedai czy nie — dodała Sorilea, ale z odrobiną sympatii w głosie, która kontrastowała z ponurym wyrazem zmarszczonego oblicza. Na twarzy Egwene odmalowała się wyraźna frustracja.

— Ja przynajmniej czuję się na tyle dobrze, by zrobić to, co trzeba — oznajmiła Aviendha. Prawdę powiedziawszy, wyglądała wcale nie mniej mizernie niż Egwene, ale zdobyła się na to, by butnie spojrzeć na Randa, najwyraźniej spodziewając się kłótni. Jej buta przyblakła nieco, kiedy zorientowała się, że cztery Mądre na nią patrzą. — Nic mi nie jest — mruknęła.

— Ma się rozumieć — odparł głucho Rand.

— Nic mi nie jest — powtórzyła uparcie. Na jego użytek starannie unikała wzroku Mądrych. — Lanfear trzymała mnie chwilę krócej niż Egwene. To wystarczyło, by teraz każda z nas znajdowała się w innym stanie. Mam toh wobec ciebie, Randzie al’Thor. Gdyby to potrwało kilka chwil dłużej, to już byśmy, moim zdaniem, nie żyły. Ona była bardzo silna. — Wzrok Aviendhy pomknął w stronę płonącego wozu. Gwałtowne płomienie sprowadziły go do bezkształtnego stosu zwęglonego drewna we wnętrzu szklanego komina; ter’angreala z czerwonego kamienia w ogóle już nie było widać. — Nie widziałam wszystkiego, co zaszło.

— One są... — Rand kaszlnął. — One obie zniknęły. Lanfear nie żyje. Podobnie Moiraine. Egwene wybuchnęła płaczem, wstrząsana spazmami w objęciach Aviendhy. Aviendha położyła głowę na ramieniu przyjaciółki, jakby i ona również miała się zaraz rozpłakać.

— Jesteś głupcem, Randzie al’Thor — powiedziała Amys, wstając. Zadziwiająco młodzieńcza twarz pod szarfą opasującą skroń, okolona siwymi włosami, była twarda jak kamień. — Odnośnie do tej i wielu innych rzeczy jesteś głupcem.

Odwrócił się, by nie patrzeć na oskarżenie w jej oczach. Moiraine nie żyła. Nie żyła, bo on nie umiał się zmusić do zabicia Przeklętej. Nie wiedział, czy pragnie zapłakać, czy raczej śmiać się jak szalony; gdyby zaczął obojętnie co, to chyba, jak mu się zdawało, nie mógłby przestać.


Nabrzeże, które opustoszało, kiedy stworzył kopułę, na nowo wypełnili ludzie, aczkolwiek mało kto podchodził blisko mglistego, szarego muru. Mądre zajęły się opatrywaniem poparzonych, udzielaniem pociechy umierającym, w asyście odzianych na biało gai’shain i mężczyzn w cadin’sor. Pojękiwania i krzyki dosięgały go niczym ciosy noża. Nie był dostatecznie szybki. Moiraine nie żyła; żadnego Uzdrawiania nawet dla najciężej rannych. Bo on...

„Ja nie mogłem. Światłości, dopomóż mi, nie mogłem!”

Coraz więcej Aielów go obserwowało, niektórzy teraz dopiero odsłaniali twarze; nadal nie widział ani jednej Panny. Byli tam nie tylko Aielowie. Dobraine z gołą głową na czarnym wałachu, nie odrywający wzroku od Randa, i niewiele dalej Talmanes. Nalesean i Daerid, którzy siedzieli-na koniach i obserwowali Mata niemal równie bacznie jak Randa. Na szczytach murów miasta stali ludzie, obrysowani i spowici przez cień rzucany przez słońce, jeszcze ich więcej stało pod ścianami z zasłon. Dwie z tych ocienionych sylwetek odwróciły się, kiedy zadarł głowę, spostrzegły się wzajem z tej odległości zaledwie dwudziestu kroków i jakby odrzuciło je ze wstrętem. Gotów był iść o zakład, że to Meilan i Maringil.

Lan wrócił z końmi, czekał przy ostatnim wozie w szeregu, gładząc biały pysk Aldieb, klaczy Moiraine.

Rand podszedł do niego.

— Przykro mi, Lan. Gdybym był szybszy, gdybym... — Ciężko wypuścił powietrze z płuc.

„Nie mogłem zabić jednej, więc zabiłem inną. Światłości, odbierz mi wzrok!”

Gdyby Światłość to uczyniła, właśnie w tym momencie, naprawdę by się nie przejął.

— Koło się obraca. — Lan podszedł do Mandarba, aby sprawdzić popręg czarnego ogiera. — Była żołnierzem, wojowała na własny, odrębny sposób, podobnie jak ja. Przez te ostatnie dwadzieścia lat mogło już do tego dojść ze dwieście razy. Ona o tym wiedziała i ja też. To był dobry dzień, żeby umrzeć. — Mówił głosem twardym jak zawsze, jednak wokół chłodnych niebieskich oczu wykwitły czerwone obwódki.

— A mimo to jest mi przykro. Powinienem był... — Tego człowieka nie pocieszą żadne „powinienem” i dlatego właśnie wgryzały się one tak mocno w duszę Randa. — Mam nadzieję, że wciąż pozostaniesz moim przyjacielem, Lan, mimo... cenię sobie twoje rady i twoje lekcje miecza... będę potrzebował i jednego, i drugiego w najbliższych dniach.

— Jestem twoim przyjacielem, Rand, ale zostać nie mogę. — Lan wskoczył na siodło. — Moiraine zrobiła ze mną coś, czego nie robiono od setek lat, czego nie robiono od czasów, gdy Aes Sedai wciąż jeszcze łączyły więzią zobowiązania Strażnika niezależnie od tego, czy on tego chciał, czy nie. Ona zmieniła moje zobowiązanie w taki sposób, że wraz z jej śmiercią przeszło na inną. Teraz muszę tę inną odnaleźć, zostać jednym z jej Strażników. Już nim jestem. Czuję ją słabo, gdzieś daleko na zachodzie i ona czuje mnie. Muszę jechać, Rand. To część tego, co zrobiła Moiraine. Powiedziała, że nie da mi czasu na to, bym umarł, mszcząc ją.

Ścisnął wodze, jakby powstrzymywał Mandarba, jakby hamował samego siebie przed spięciem go ostrogami.

— Jeśli jeszcze kiedyś zobaczysz Nynaeve, powiedz jej... — Na krótką chwilę kamienna twarz wykrzywiła się w udręce; na chwilę, po czym na powrót zmieniła się w granit. Mruknął coś pod nosem, ale Rand i tak usłyszał. — Czysta rana goi się najszybciej i boli najkrócej.

A potem głośno dodał:

— Powiedz jej, że znalazłem inną. Zielone siostry bywają tak bliskie swym Strażnikom, jak inne kobiety są bliskie swym mężom. Pod każdym względem. Przekaż jej, że zniknąłem, by stać się kochankiem i mieczem jakiejś Zielonej siostry. Takie rzeczy się zdarzają. Dużo czasu minęło, odkąd widziałem ją po raz ostatni.

— Powiem jej, co zechcesz, Lan, ale nie wiem, czy mi uwierzy.

Lan wychylił się z siodła, by ścisnąć silnie ramię Randa. Rand pamiętał, że tego człowieka nazywano na poły oswojonym wilkiem, ale w porównaniu z tymi oczyma, ślepia wilka równie dobrze mogłyby należeć do salonowego pieska.

— Na wiele sposobów jesteśmy do siebie podobni, ty i ja. Jest w nas czerń. Czerń, ból, śmierć. One z nas promieniują. Jeżeli kiedykolwiek pokochasz jakąś kobietę, Rand, porzuć ją i daj jej poszukać kogoś innego. Lepszego podarunku jej nie ofiarujesz. — Wyprostowawszy się, uniósł jedną rękę. — Oby pokój był przychylny twemu mieczowi. Tai’shar Manetheren. — Starożytny salut. Prawdziwa krew Manetheren.

Rand podniósł rękę.

— Tai’shar Malkier.

Lan uderzył piętami boki Mandarba i ogier skoczył naprzód, przepędzając Aielów i innych ze swej drogi, jakby zamierzał galopować do samego końca, do tego miejsca, gdzie kierował się ostatni z Malkier.

— Oby ostatni uścisk matki powitał cię w domu, Lan — mruknął Rand i zadrżał. Tak brzmiała formuła ceremonii pogrzebowej w Shienarze i na całych Ziemiach Granicznych.

Aielowie, ludzie na murach nadal go obserwowali. Wieża pozna przebieg wydarzeń tegoż dnia albo jakąś jego wersję tak szybko, jak dotrze do niej gołąb. Jeżeli Rahvin miał również jakiś sposób na prowadzenie obserwacji — wystarczył jeden kruk w mieście, jeden szczur tu, nad rzeką — to z pewnością nie będzie się tego dnia niczego spodziewał. Elaida pomyśli, że jest osłabiony, być może bardziej podatny na wpływy. Rahvin natomiast...

Dotarło do niego, co robi, i skrzywił się.

„Przestań! Przynajmniej na jedną minutę, przestań i opłakuj!”

Nie pragnął tych wszystkich utkwionych w nim spojrzeń. Aielowie cofali się przed nim równie skwapliwie jak przedtem przed Mandarbem.

Biuro komendanta portu składało się z pojedynczej kamiennej izby, obwieszonej w krąg półkami pełnymi ksiąg, pergaminów i dokumentów; jej wnętrze oświetlały dwie lampy ustawione na prostym stole, na którym leżały pieczęcie podatkowe i plomby celne. Rand zatrzasnął za sobą drzwi, żeby odgrodzić się od tych oczu.

Moiraine nie żyła, Egwene była ranna, a Lan odjechał. Wysoka cena, którą mu przyszło zapłacić za śmierć Lanfear.

— Opłakuj, a żebyś sczezł! — warknął. — Zasłużyła na tyle! Czy nie zostało w tobie już żadnych uczuć? — Przede wszystkim jednak czuł się odrętwiały. Czuł w ciele ból, ale pod bólem była martwota.

Zgarbiwszy ramiona, wepchnął ręce do kieszeni i wymacał listy Moiraine. Wyciągnął je powoli. Jakieś sprawy, które powinien przemyśleć, powiedziała. Wepchnąwszy list do Thoma z powrotem, przełamał pieczęć na drugim. Stronice były gęsto zapisane eleganckim pismem Moiraine.

Te słowa zblakną w kilka chwil po tym, kiedy ten list opuści twoje dłonie — zabezpieczenie przywiązane do ciebie — więc postępuj z nim ostrożnie. Czytasz to, a zatem wydarzenia w porcie rozegrały się tak, jak się spodziewałam...

Przerwał na chwilę, wytrzeszczając oczy, i szybko powrócił do lektury.

Od pierwszego dnia, kiedy dotarłam do Rhuidean, wiedziałam — nie musisz zachodzić w głowę, skąd miałam tę informację; niektóre tajemnice należą do innych i ja ich nie zdradzę — że któregoś dnia do Cairhien dotrą wieści o Morgase. Nie wiedziałam, co to będzie — czy to, co do nas dotrze, jest prawdą, oby Światłość zlitowała się nad jej duszą; samowolna i uparta, niekiedy zdradzała usposobienie lwicy, ale nade wszystko była dobrą i łaskawą królową — jednakże za każdym razem te wieści wiodły nas następnego dnia do portu. Od portu wiodły trzy odgałęzienia, ale skoro ty to czytasz, to znaczy, że nie ma mnie już i Lanfear podobnie...

Rand zacisnął list w dłoniach. Ona wiedziała. Wiedziała, a mimo to sprowadziła go tutaj. Pospiesznie wygładził zmięty papier.

Pozostałe dwie ścieżki były znacznie gorsze. Na końcu jednej Lanfear zabijała ciebie. Na końcu drugiej uprowadzała ciebie, a kiedy znowu mięliśmy cię zobaczyć, nazywałeś się Lews Therin Telamon i byłeś jej wiernym kochankiem. Mam nadzieję, że Egwene i Aviendha wyszły z tego cało. Widzisz, ja nie wiem, co się stanie w świecie potem, z wyjątkiem być może jednej drobnostki, która ciebie nie zainteresuje.

Nie mogłam ci powiedzieć z tego samego powodu, z jakiego nie mogłam powiedzieć Lanowi. Nawet gdybyś wiedział, co masz do wyboru, nie mogłam być pewna, na co się zdecydujesz. Mężczyźni z Dwu Rzek, jak się zdaje, przechowują w sobie Manetheren, wątki, które dzielą z mężczyznami z Ziem Granicznych. Powiadają, że mieszkaniec Ziem Granicznych przyjmie cios sztyletu, by uchronić kobietę przed krzywdą i uzna to za szlachetny postępek. Wolałam nie ryzykować, że postawisz moje życie ponad swoim, pewna, że w jakiś sposób mógłbyś ominąć swe przeznaczenie. Nie ryzyko, obawiam się, ale głupia pewność, czego z pewnością dowiódł ten dzień...

— Mój wybór, Moiraine — mruknął. — To był mój wybór.

Kilka ostatnich uwag.

Jeśli Lan jeszcze nie odjechał, to przekaz mu, że to, co mu zrobiłam, zrobiłam w imię wyższego dobra. Zrozumie to któregoś dnia i, mam nadzieję. będzie mnie za to błogosławił.

Nie ufaj bezgranicznie żadnej kobiecie, która jest Aes Sedai. Nie mówię tu wyłącznie o Czarnych Ajah, aczkolwiek tych zawsze winieneś się strzec. Bądź równie podejrzliwy względem Verin, jak jesteś względem Alviarin. Od trzech tysięcy lat świat tańczy tak, jak my mu śpiewamy. Trudno zerwać z tym nałogiem, o czym sama się przekonałam, tańcząc do twojej pieśni. Ty musisz być wolny w tańcu, a nawet te moje siostry, którym przyświecają jak najlepsze intencje, mogą próbować kierować twoimi krokami tak, jak ja to kiedyś czyniłam.

Proszę, postaraj się dostarczyć mój list Thomowi Merrilinowi, kiedy go znowu zobaczysz. Jest taka jedna sprawa, o której kiedyś mu opowiedziałam i teraz muszę mu ją wyjaśnić, żeby odzyskał spokój umysłu.

Na koniec, strzeż się pana Jasina Nataela. Nie mogę w pełni aprobować, ale rozumiem. Być może był to jedyny sposób. Mimo to uważaj na niego. On jest obecnie takim samym człowiekiem, jakim był zawsze. A ty zawsze o tym pamiętaj.

Oby Światłość cię opromieniała i chroniła. Poradzisz sobie.

List był podpisany po prostu „Moiraine”. Prawie nigdy nie używała nazwy swego Domu.

Jeszcze raz przeczytał uważnie przedostatni fragment. W jakiś sposób dowiedziała się, kim jest Asmodean. Musiało tak być. Wiedziała, że stoi przed nią jeden z Przeklętych, a nawet nie mrugnęła. Znała też przyczynę, o ile odczytał jej słowa prawidłowo. Mógłby pomyśleć, że w liście, który miał wyblaknąć, kiedy go odłoży, powinna była zdobyć się na szczerość i jasno sformułować, co miała na myśli. Nie tylko w związku z Asmodeanem. O tym, jak się tego wszystkiego dowiedziała w Rhuidean — czegoś, co miało coś wspólnego z Mądrymi albo on źle zgadywał, a szans, że wyciągnie coś z nich, miał tyle samo co w liście — na temat Aes Sedai, czy istniał powód, dla którego wymieniła Verin? I dlaczego Alviarin zamiast Elaidy? — nawet na temat Thoma i Lana. Z jakiegoś powodu nie wierzył, by zostawiła list dla Lana; Strażnik nie był jedynym, który wierzył w czyste rany. Niewiele brakowało, a byłby wyjął i otworzył list do Thoma, ale mogła go otoczyć takimi samymi zabezpieczeniami, jakimi otoczyła jego list. Aes Sedai i Cairhienianka otaczała się tajemnicą i manipulowała do samego końca. Do samego końca.

Tego właśnie próbował uniknąć mimo całej jej paplaniny o tym, że dochowuje tajemnic. Wiedziała, co się stanie, a mimo to poszła, odważna jak Aiel. Poszła na śmierć, wiedząc, co ją czeka. Umarła, bo on nie mógł się zmusić do zabicia Lanfear. Nie umiał zabić jednej kobiety, więc zginęła inna. Jego wzrok padł na ostatnie zdanie.

...Poradzisz sobie”.

Cięło niczym zimna brzytwa.

— Dlaczego płaczesz tu samotnie, Randzie al’Thor? Słyszałam, że niektórzy mieszkańcy mokradeł uważają, że to wstyd, jak ktoś zauważy, że płaczą.

Spojrzał spode łba na stojącą na progu Sulin. Była w pełnym uzbrojeniu, z łukiem na plecach, kołczanem u pasa, okrągłą skórzaną tarczą i trzema włóczniami w ręku.

— Ja wcale nie... — Miał wilgotne policzki. Otarł je. — Gorąco tutaj. Pocę się jak... Czego chcesz? Myślałem, że wszystkie postanowiłyście opuścić mnie i wrócić do Ziemi Trzech Sfer.

— To nie my cię porzuciłyśmy, Randzie al’Thor. — Zamknąwszy za sobą drzwi, usiadła na podłodze, układając obok tarczę i włócznie. — To ty porzuciłeś nas. — Przydepnęła stopą ostatnią włócznię, którą jeszcze trzymała w dłoniach, przycisnęła ją i krótkie drzewce pękło na pół.

— Co ty wyprawiasz? — Odrzuciła szczątki na bok i podniosła drugą włócznię. — Co ty wyprawiasz, pytam? — Na widok twarzy siwowłosej Panny nawet Lan byłby się zawahał, ale Rand pochylił się i wyrwał włócznie z jej rąk; obuta w miękki kamasz stopa spoczęła na jego dłoni. Nie lekko.

— Ubierzesz nas w spódnice, zmusisz do zamążpójścia i doglądania paleniska? Czy raczej mamy leżeć obok twojego ognia i lizać cię po ręce, kiedy nam rzucisz ochłap mięsa? — Napięła się i włócznia pękła, kalecząc mu drzazgami wnętrze dłoni.

Cofnął gwałtownie uwolnioną dłoń, z przekleństwem strząsając kropelki krwi.

— Niczego takiego nie zamierzam. Myślałem, że zrozumiecie. — Wzięła ostatnią włócznię, przydepnęła ją, a wtedy przeniósł, tkając Powietrze w unieruchamiający ją splot. Wpatrywała się weń bez słowa. — A żebym sczezł, nic nie mówiłyście! Dlatego odsunąłem Panny od bitwy z Couladinem. Nie wszyscy walczyli tamtego dnia. A wy ani razu nie powiedziałyście ani jednego słowa.

Oczy Sulin rozszerzyły się z niedowierzaniem.

— Ty nas trzymałeś z dala od tańca włóczni? To my cię trzymałyśmy z dala od tańca. Byłeś jak dziewczyna świeżo poślubiona włóczni, żądny pognać i zabić Couladina, w ogóle nie myśląc, że jakaś włócznia może cię trafić od tyłu. Jesteś Car’a’carnem. Nie masz prawa niepotrzebnie ryzykować własne życiem. — Głos jej zobojętniał. — Teraz wyprawiasz się do walki z Przeklętymi. Ta tajemnica jest dobrze strzeżona, ale ja słyszałam dość od tych, którzy dowodzą innymi społecznościami.

— I od tej walki też chcecie mnie odsunąć? — spytał cicho.

— Nie bądź głupcem, Randzie al’Thor. Z Couladinem każdy mógłby tańczyć włócznie; rozumowałeś jak dziecko, ważąc się na takie ryzyko. Jednak z Poświęconym Cieniowi nikt nie może się zmierzyć, nikt prócz ciebie.

— No to dlaczego...? — Urwał, bo już znał odpowiedź. Po całym tym krwawym dniu bitwy przeciwko Couladinowi wmówił sobie, że one nie będą mu miały tego za złe. Chciał wierzyć, że tak będzie.

— Wybrano już tych, którzy pójdą z tobą. — Słowa te padały z jej ust niczym kamienie ciskane z wielką siłą. — Mężczyźni ze wszystkich społeczności. Mężczyźni. Nie ma żadnych Panien, Randzie al’Thor. W rękach Far Dareis Mai spoczywa twój honor, a ty nam odbierasz nasz.

Zrobił głęboki wdech, gorączkowo szukając słów.

— Ja... ja nie mogę patrzeć na umierającą kobietę. Nie cierpię tego widoku, Sulin. Cały się w środku skręcam. Nie mógłbym zabić kobiety, choćby od tego zależało moje życie. — W ręku zaszeleściły mu stronice listu Moiraine. Martwej, bo nie umiał zabić Lanfear. Nie zawsze tylko jego życie. — Sulin, wolałbym sam ruszyć na Rahvina, niż patrzeć, jak jedna z was umiera.

— To głupota. Każdy potrzebuje kogoś, kto będzie strzegł jego pleców. A więc tu idzie o Rahvina. Nawet Roidan z Wędrowców Burzy i Turol z Kamiennych Psów zachowali to w tajemnicy. — Zerknęła na swoją uniesioną stopę, przywarłą do włóczni za sprawą tych samych splotów, które unieruchomiły jej ręce. — Uwolnij mnie, to porozmawiamy.

Po chwili wahania odwiązał splot. Był w razie potrzeby gotów znowu ją unieruchomić, ale ona tylko skrzyżowała nogi i nadal siedziała, podrzucając włócznię w dłoniach. — Czasami zapominam, że zostałeś zrodzony z naszej krwi, Randzie al’Thor. Posłuchaj mnie. Ja jestem, czym jestem. A oto, czym jestem. — Uniosła włócznię.

— Sulin...

— Posłuchaj, Randzie al’Thor. Ja jestem włócznią. Kiedy kochanek wkracza między mnie a włócznię, wybieram włócznię. Niektóre wybierają inną drogę. Stwierdzają, że już dostatecznie długo biegały z włóczniami, chcą mieć męża, dziecko. Ja nigdy nie chciałam niczego innego. Żaden wódz nie wahałby się posłać mnie tam, gdzie taniec jest najzagorzalszy. Gdybym tutaj umarła, moje pierwsze-siostry opłakiwałyby mnie, ale nawet na paznokieć bardziej, niż kiedy poległ mój pierwszy-brat. Zabójca drzew, który wbiłby mi podczas snu nóż w serce, uczyniłby mi większy honor niż ty. Rozumiesz teraz?

— Rozumiem, ale... — Naprawdę rozumiał. Ona nie chciała, żeby robił z niej kogoś, kim w rzeczywistości nie była. Wystarczy, jeśli zechce patrzeć, jak ona umiera. — Co się stanie, gdy złamiesz ostatnią włócznię?

— Jeśli nie będę miała honoru w tym życiu, to może będę go miała w następnym. — Powiedziała to takim tonem, jakby to było tylko kolejne wyjaśnienie. Potrzebował chwili, żeby to pojąć. Wystarczy tylko... jeśli zechce patrzeć, jak ona umiera.

— Nie pozostawiasz mi żadnego wyboru, prawda? — Nie więcej niż Moiraine.

— Zawsze jest jakiś wybór, Randzie al’Thor. Ty masz jakiś wybór i ja też mam jakiś. Ji’e’toh nie pozwala na nic innego.

Miał ochotę warknąć na nią, przekląć ji’e’toh i każdego, kto go wyznawał.

— Wybierz swoje Panny, Sulin. Nie wiem, ile ich mogę zabrać, ale Far Dareis Mai będzie tyle samo co przedstawicieli innych społeczności.

Przemaszerował obok niej; na jej twarzy nagle rozbłysł uśmiech. Nie uśmiech ulgi, ale zadowolenia. Zadowolenia, że będzie miała szansę umrzeć. Powinien ją był zostawić opakowaną w saidina, zostawić tak i zająć się nią dopiero po powrocie z Caemlyn. Otworzywszy z trzaskiem drzwi, wyszedł na nabrzeże — i stanął jak wryty.

Enaila stała na czele szeregu Panien, wszystkich bez wyjątku z trzema włóczniami w ręku, szeregu, który wiódł od drzwi i znikał w najbliższej z bram miasta. Niektórzy z Aielów zgromadzonych na nabrzeżu mierzyli je zaciekawionym wzrokiem, ale była to sprawa między Far Dareis Mai a Car’a’carnem, w którą żadna inna społeczność nie miała prawa wtykać nosa. Amys i trzy albo cztery inne Mądre, które kiedyś były Pannami, obserwowały je znacznie uważniej. Większość nie Aielów odeszła, z wyjątkiem kilku mężczyzn nerwowo stawiających przewrócone fury z ziarnem i usiłujących patrzeć w inną stronę. Enaila zrobiła krok w kierunku Randa, po czym zatrzymała się i uśmiechnęła, kiedy zobaczyła wychodzącą Sulin. Nie z ulgą. Z zadowoleniem. Uśmiechy zadowolenia przebiegły po całym szeregu Panien. Uśmiechy wykwitły także na twarzach Mądrych, Amys zaś ostro skinęła głową, jakby on wreszcie położył kres jakiemuś idiotycznemu zachowaniu.

— Już myślałam, że będą tam wchodzić jedna po drugiej i całować, żeby ci ująć frasunku — powiedział Mat.

Rand spojrzał na niego spod zmarszczonego czoła; stał sobie tam, wsparty a włócznię, szczerze uśmiechnięty, w kapeluszu z szerokim rondem zsuniętym na tył głowy.

— Jak możesz się tak cieszyć?

W powietrzu nadal unosiła się woń spalonego ciała, wciąż było słychać jęki poparzonych mężczyzn i kobiet, opatrywanych przez Mądre.

— Bo żyję — warknął Mat. — A co mam twoim zdaniem robić? Płakać? — Zawstydzony wzruszył ramionami. — Amys twierdzi, że Egwene naprawdę wydobrzeje za kilka dni. — I wtedy się wreszcie rozejrzał, ale sprawiał wrażenie, jakby nie chciał widzieć tego, na co patrzył. — Niech sczeznę, jeśli mamy to zrobić, to zróbmy to. Dovie’andi se tovya sagain.

— Co?

— Powiedziałem, że czas rzucić kości. Czy Sulin zatkała ci uszy?

— Czas rzucić kości — zgodził się Rand. Płomienie w szklanym kominie z Powietrza zgasły, ale biały dym jeszcze się kłębił, jakby nadal trawiły ter’angreala.

„Moiraine”.

Powinien był... Co się stało, już się nie odstanie. Panny gromadziły się tłumnie wokół Sulin, tyle, ile ich mogło się zmieścić na nabrzeżu. Co się stało, to się nie odstanie, i on będzie z tym musiał żyć. Od tego, z czym musiał żyć, uwolni go dopiero śmierć.

— Zróbmy to.

Загрузка...