3 Blade cienie

Pochwycił saidina, przeniósł, splótł strumienie Powietrza, które poderwały Nataela z jego poduszek; pozłacana harfa potoczyła się po ciemnoczerwonych płytach, kiedy mężczyzna został przyparty do ściany, unieruchomiony od karku po kostki, ze stopami zawieszonymi na wysokości połowy kroku nad posadzką.

— Ostrzegałem cię! Nigdy nie przenoś, kiedy ktoś jest w pobliżu. Nigdy!

Natael przekrzywił głowę zgodnie ze swym osobliwym zwyczajem, jakby próbował spojrzeć na Randa z boku albo niezauważalnie go obserwować.

— Gdyby zobaczyła, pomyślałaby, że to ty. — W jego głosie nie było śladu przeprosin, żadnej skruchy, ale nie było też i wyzwania; zdawał się sądzić, że jego wyjaśnienia są całkowicie rozsądne. — Poza tym wyglądałeś na spragnionego. Dworski bard powinien dbać o zaspokajanie potrzeb swego pana.

Była to jedna z drobnych gierek, którymi się osłaniał przed światem — jeśli Rand był Lordem Smokiem, wtedy on sam musiał być nadwornym bardem, nie zaś prostym zwykłym bardem dla ludu.

Czując w tej samej mierze niesmak do siebie, co i gniew na tego człowieka, Rand rozluźnił splot i pozwolił się mu osunąć na posadzkę. Znęcanie się nad nim było niczym walka z dziesięcioletnim chłopcem. Nie potrafił zobaczyć tarczy, która ograniczała dostęp tamtego do saidina — była bowiem dziełem kobiety — ale wiedział, że wciąż tam jest. Przeniesienie pucharu stanowiło niemal kres obecnych możliwości Nataela. Na szczęście tarcza nastała również skryta przed kobiecym spojrzeniem. Natael nazywał tę operację „odwróceniem”, ale wyraźnie nie potrafił wyjaśnić, na czym ona polega.

— A gdyby zobaczyła mają twarz i nabrała podejrzeń? Byłem tak zaskoczony, jakby ten puchar sann, z własnej woli, poleciał w moją stronę!

Wsadził fajkę w zęby i wypuścił z ust wściekły kłąb dymu.

— Nie powinna nic podejrzewać. — Natael powrócił na swe poduszki, ponownie wziął do ręki harfę i wygrał na niej jakiś fałszywy akord. — Na jakiej podstawie ktoś miałby coś podejrzewać?

Jeżeli w jego głosie była choć odrobina goryczy, Rand nie potrafił się jej doszukać.

Nie był całkiem pewien, czy on sam jest w stanie uwierzy, choć napracował się nad tym wystarczająco ciężka, Człowiek siedzący przed nim, Jasin Natael, naprawdę nazywał się inaczej. Asmodean.

Wydobywający z harfy nieuważne, przypadkowe dźwięki, Asmodean w niczym nie przypominał jednego z budzących trwogę Przeklętych. Był nawet dosyć przystojny; Rand przypuszczał, że wielu kobietom mógł wydać się atrakcyjny. Często przychodziła mu na myśl, że to dziwne, iż zło nie odcisnęło na tym człowieku widocznego piętna. Był jednym z Przeklętych i nie miał najmniejszego zamiaru zabić go na miejscu. Rand skrywał jego tożsamość przed Moiraine i oczywiście przed innymi. Potrzebował nauczyciela.

Jeżeli mężczyzn dotyczyło również to, co Aes Sedai twierdziły o kobietach zwanych przez nie dzikuskami, to w takim razie miał tylko jedną szansę na cztery, że przeżyje samodzielne uczenie się posługiwania Mocą. Jeśli nie brać pod uwagę szaleństwa. Jego nauczyciel musiał być mężczyzną; Moiraine i inne Aes Sedai wystarczająco często powtarzały. że ptak nie nauczy ryby fruwać, tak jak ryba nie nauczy ptaka pływać. I jego nauczycielem musiał być ktoś doświadczany, ktoś, kto wiedział już wszystko, czego musiał się nauczyć. A ponieważ Aes Sedai poskramiały wszystkich mężczyzn zdolnych da przenoszenia, jakich tylko znalazły — a z każdym rokiem było ich coraz mniej — nie miał wielkiego wyboru. Mężczyzna, który by właśnie odkrył, że potrafi przenosić, nie wiedziałby więcej od niego. Fałszywy Smok potrafiący przenosić — jeśli Rand zdołałby znaleźć kogoś, kogo jeszcze nie schwytano i nie poskromiono — zapewne nie zechciałby porzucić swych własnych snów o chwale dla innego mężczyzny mieniącego się Smokiem Odrodzonym. Pozostawał więc tylko pomysł, który Rand zrealizował — jeden z Przeklętych.

Asmodean wydobywał ze swej harfy przypadkowe akordy, Rand podszedł bliżej i usiadł przed nim na poduszkach. Nie wolno było zapominać, że ten człowiek nie zmienił się w najmniejszym stopniu, przynajmniej wewnątrz, od dnia, kiedy zaprzedał duszę Cieniowi. To, co czynił teraz, czynił pod przymusem; nigdy nie powrócił do Światłości.

— Czy kiedykolwiek myślałeś o zawróceniu z drogi, Nataelu? — Zawsze uważał, jak się do tamtego zwraca, jedno zająknięcie się o Asmodeanie i Moiraine będzie już pewna, że przeszedł na stronę Cienia. Moiraine i być może inni również. Ani on, ani Asmodean zapewne by tego nie przeżyli.

Dłonie tamtego jakby przymarzły do strun, twarz utraciła wszelki wyraz.

— Zawrócić? Demandred, Rahvin, oni wszyscy zabiliby mnie na miejsca. Gdybym miał szczęście. Wyjąwszy być może Lanfear, ale sam doskonale rozumiesz, dlaczego nie mam ochoty sprawdzać tego w praktyce. Semirhage potrafi kamień zmusić do błagania o łaskę i dziękowania jej za śmierć. A jeśli chodzi o Wielkiego Władcę...

— Czarnego — wtrącił Rand, wydmuchując kłąb dymu. Sprzymierzeńcy Ciemności oraz Przeklęci nazywali Czarnego Wielkim Władcą Ciemności.

Asmodean skinął lekko głową, jakby się zgadzał.

— Kiedy Czarny się uwolni... — Jeżeli przedtem jego twarz pozbawiona była wyrazu, to teraz zagościła na niej całkowita pustka. — Wystarczy, że powiem, iż znajdę wówczas Semirhage i oddam się w jej ręce, zanim dosięgnie mnie... kara Czarnego za zdradę.

— Równie dobrze możesz mnie więc teraz uczyć.

Pełna żałości muzyka zaczęła spływać ze strun harfy, mówiła o zatracie i łzach.

— Marsz Śmierci — powiedział Asmodean, nie przerywając gry — ostatnia część Wielkiego Cyklu Namiętności skomponowanego jakieś trzysta lat przed Wojną o Moc przez...

Rand przerwał mu w pół słowa:

— Nie uczysz mnie najlepiej.

— I tak lepiej niżby można się spodziewać, biorąc pod uwagę okoliczności. Potrafisz już pochwycić ,saidina za każdym razem, kiedy próbujesz, i odróżniasz jedne strumienie od innych. Potrafisz się osłonić, a Moc robi, co jej każesz. — Przerwał grę i zmarszczył czoło, nie patrząc na Randa. — Czy sądzisz, że Lanfear naprawdę chciała, bym nauczył cię wszystkiego? Gdyby tak było, wymyśliłaby jakiś sposób, by zostać w pobliżu, aby móc nas połączyć. Ona chce, żebyś żył Lewsie Therinie, ale jednocześnie nie ma zamiaru pozwolić, byś stał się od niej silniejszy.

— Nie nazywaj mnie tym imieniem! — warknął Rand, ale Asmodean zdawał się nie słyszeć.

— A jeśli wy to między sobą zaplanowaliście... pochwycenie mnie... — Rand poczuł przypływ Mocy u Asmodeana, jakby Przeklęty sprawdzał tarczę, którą Lanfear uplotła wokół niego; kobiety, które potrafiły przenosić, widziały poświatę otaczającą drugą kobietę, obejmującą saidara i wyraźnie czuły strumień przenoszonej Mocy, on jednak nigdy nic wokół Asmodeana nie widział i odczuwał też stosunkowo niewiele. — Jeżeli sprokurowaliście całą sytuację wspólnie, to w takim razie dałeś jej się oszukać na wiele sposobów. Powiadam ci, że nie jestem najlepszym nauczycielem, szczególnie bez więzi. Zaplanowaliście. to razem, nieprawdaż?

Tym razem spojrzał na Randa z ukosa, ale natężając uwagę.

— Ile pamiętasz? Mam na myśli żywot Lewsa Therina. Ona mówiła, że nic, ale ona przecież zdolna byłaby okłamać nawet Wiel... samego Czarnego.

— Tym razem powiedziała prawdę. — Rozpierając się wygodnie na jednej z poduszek, Rand przeniósł jeden z nietkniętych przez wodzów srebrnych pucharów. Nawet takie przelotne dotknięcie saidina było cudowne, a jednocześnie paskudne. Trudno było go uwolnić. Nie miał ochoty mówić o Lewsie Therinie, był już zmęczony tym, iż niektórzy uważają go za Lewsa. Fajka rozgrzała się nadmiernie, chwycił ją za cybuch i pomachał nią kilka razy. — Skoro połączenie między nami ułatwiłoby naukę, to dlaczego tego nie zrobimy?

Asmodean popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby chciał go zapytać, dlaczego nie jada kamieni, potem potrząsnął głową.

— Ciągle zapominam, ilu ty rzeczy nie wiesz. Ty i ja nie możemy się połączyć. Nie bez kobiety, która by tego dokonała. Możesz poprosić Moiraine, jak mniemam, albo tę dziewczynę, Egwene. Jedna z nich zapewne znalazłaby na to sposób. Jeżeli ci nie przeszkodzi, że się dowiedzą, kim jestem.

— Nie okłamuj mnie, Natael — jęknął Rand. Na długo przed spotkaniem Nataela sam doszedł do wniosku, że przenoszenie u mężczyzn i u kobiet różni się w takim samym stopniu, jak mężczyźni i kobiety między sobą, ale niewiele z tego, co tamten mówił, brał na wiarę. — Słyszałem, jak Egwene i inne mówią o Aes Sedai łączących swe siły. Dlaczego one to potrafią, a my nie?

— Bo nie. — W głosie Asmodeana zabrzmiała irytacja. — Zapytaj filozofów, jeśli chcesz wiedzieć dlaczego. Dlaczego psy nie potrafią latać? Być może w wielkim schemacie Wzoru został jakoś zrównoważony fakt, że mężczyźni są silniejsi. Nie możemy się bez nich połączyć, ale one bez nas mogą. Naraz może się ich połączyć trzynaście, niewielka pociecha; potem potrzebują już mężczyzn, by powiększyć krąg.

Rand pewien był, że tym razem przyłapał tamtego na kłamstwie. Moiraine powiedziała mu, że w Wieku Legend kobiety i mężczyźni władali Mocą z jednaką siłą, a ona przecież nie mogła kłamać. Tyle też oznajmił Asmodeanowi, dodając:

— Wszystkich Pięć Mocy jest równych sobie.

— Ziemia, Ogień, Powietrze, Woda i Duch. — Natael podkreślał każdą nazwę akordem. — Są równe, prawda, ale prawdą jest też, że to, co mężczyzna potrafi zrobić z każdą z nich, potraci również kobieta. Przynajmniej do pewnego stopnia. Ale to nie ma nic wspólnego z tym, że mężczyźni są silniejsi. To, co Moiraine uważa za prawdę, mówi jako prawdę, niezależnie od tego, czy jest tak czy nie; jedna z tysiąca słabości tych durnych Trzech Przysiąg. — Zagrał fragment jakiejś melodii, która rzeczywiście zdawała się głupawa. — Niektóre kobiety mają silniejsze ramiona od niektórych mężczyzn, ale zazwyczaj jest odwrotnie. To samo dotyczy siły władania Mocą i w takich samych proporcjach.

Rand pokiwał powoli głową. To miało jakiś sens. Elayne i Egwene były uważane za dwie najsilniejsze kobiety, które pobierały nauki w Wieży od tysiąca lat lub więcej, ale pewnego razu sprawdził na nich swoją siłę i potem Elayne wyznała mu, że czuła się niczym kocię pochwycone przez wielkiego psa.

Asmodean jednak jeszcze nie skończył.

— Jeżeli dwie kobiety się połączą, ich siła nie podwaja się... połączenie nie jest tak proste jak dodawanie do siebie ich mocy... ale jeśli są dostatecznie silne, mogą pokonać mężczyznę. A kiedy stworzą krąg trzynastu, wówczas musisz się strzec. Trzynaście kobiet, nawet ledwie potrafiących przenosić, może po połączeniu zwyciężyć prawie każdego mężczyznę. Trzynaście najsłabszych kobiet z Wieży może wziąć górę nad tobą czy nad jakimkolwiek mężczyzną, i ledwie się przy tym zadyszeć. W Arad Doman posłyszałem kiedyś takie przysłowie: „Im więcej kobiet dookoła, tym ciszej stąpa ostrożny mężczyzna”. Lepiej to zapamiętać.

Rand zadrżał, wspominając czas, gdy otaczało go więcej Aes Sedai, a nie tylko trzynaście. Oczywiście, większość nie miała pojęcia, kim on jest. Gdyby wiedziały...

„Jeżeli Moiraine i Egwene połączą się...” — Nie chciał wierzyć, żeby Egwene mogła tak dalece utożsamić się z Wieżą, by zapomnieć o łączącej ich, niegdyś przynajmniej, przyjaźni. — „Ona wkłada serce we wszystko, co robi, a teraz się jeszcze zmienia w Aes Sedai. Elayne jest podobna”.

Mimo że wychylił swój puchar do połowy, myśl nie chciała opuścić jego głowy.

— A cóż jeszcze możesz mi powiedzieć o Przeklętych? — To było pytanie, które zadał już chyba ze sto razy, ale zawsze miał nadzieję, że może jeszcze zdobyć jakiś strzępek wiedzy. To lepsze niż wyobrażać sobie Moiraine i Egwene połączone, by...

— Powiedziałem ci już wszystko. co wiem. — Asmodean westchnął ciężko. — Raczej trudno nas nazwać przyjaciółmi, mówiąc najłagodniej. Uważasz, iż coś przed tobą taję? Nie wiem nawet, gdzie przebywają pozostali, jeśli o to ci chodzi. Z wyjątkiem Sammaela, ale ty wiedziałeś już, że wziął Illian za swoje królestwo, ,jeszcze zanim ci o tym powiedziałem. Graendel była przez czas jakiś w Arad Doman, ale podejrzewam, że już je opuściła; za bardzo lubi wygody. Sądzę, że Moghedien jest albo była gdzieś na zachodzie, lecz nikt nie znajdzie Pajęczycy, jeśli ona sama tego nie zechce. Rahvin przyjął do grona swych pieszczoszek jakąś królową, możemy obaj tylko zgadywać, którym krajem ona rządzi dla niego. Tylko tak mogę pomóc w ich znalezieniu.

Rand słyszał to wszystko już wcześniej; wyglądało na to, że słyszał już co najmniej pięćdziesiąt razy wszystko, co Asmodean miał do powiedzenia o Przeklętych. Tak często, że chwilami miał nawet wrażenie, że od zawsze już wiedział to, co tamten mu opowiada. Czasami żałował, iż się w ogóle o pewnych rzeczach dowiedział — na przykład co tym, co Semirhage uważała za zabawne — a czasami niektóre nie miały dlań sensu. Demandred przeszedł na stronę Cienia, ponieważ zazdrościł Lewsowi Therinowi Telamonowi? Rand nie potrafił sobie wyobrazić, jak można zazdrościć komuś aż tak, by zrobić coś takiego. Asmodean twierdził, że jego uwiodła myśl o nieśmiertelności, o wiecznej muzyce Wieków; utrzymywał, iż przedtem był znanym kompozytorem. Nie miało to sensu. Jednak w tej masie mrożącej często krew w żyłach wiedzy może spoczywać klucz do przetrwania Tarmon Gai’don. Niezależnie od tego, co powiedział Moiraine, zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie im musiał stawić czoło. Opróżnił puchar i postawił go na posadzce. W winie nie utopi się faktów.

Kurtyna z paciorków zagrzechotała; spojrzał przez ramię na wchodzących właśnie gai’shain, milczących, w bieli. Niektórzy zaczęli zbierać jedzenie i puchary. które wcześniej przyniesiono dla niego i wodzów, jeden mężczyzna podszedł z wielką srebrną tacą do stołu. Stały na niej przykryte naczynia, srebrny pucharek oraz dwa wielkie fajansowe dzbany w zielone paski. W jednym zapewne znajdowało się wino, w drugim zaś woda. Kobieta gai’shain przyniosła pozłacaną lampę, już zapaloną, i ustawiła ją obok tacy. Na niebo za oknami z wolna wypełzały czerwonozłote barwy zachodu; na krótki czas między żarem a niemalże mrozem powietrze stanie się łagodne i miłe.

Rand powstał, kiedy ostatni gai’shain opuścił pomieszczenie, ale nie poszedł za nimi.

— Co myślisz o moich szansach podczas Ostatniej Bitwy, Nataelu?

Asmodean, który właśnie wyciągał wełniany koc w czerwono-niebieskie paski spod swych poduszek, zawahał się i spojrzał na niego, z przekrzywioną w charakterystycznej dla siebie manierze głową.

— Znalazłeś... coś... na placu, gdyśmy się tam spotkali.

— Zapomnij o tym — ochryple powiedział Rand. Nie jedno, lecz dwa. — Zniszczyłem to zresztą.

Wydawało mu się, że ramiona Asmodeana odrobinę zadrgały.

— A więc... Czarny... pożre cię żywcem. Jeżeli zaś chodzi o mnie, mam zamiar otworzyć sobie żyły tej samej chwili, gdy dowiem się, że wydostał się na wolność. Jeżeli będę miał szansę. Szybka śmierć to najlepszy los, jaki może mnie czekać. — Odrzucił na bok koce i siadł, ponuro wpatrując się w przestrzeń. — To w każdym razie lepsze niż szaleństwo. Teraz grozi mi to w takim samym stopniu, jak tobie. Zerwałeś więzi, które mnie uprzednio chroniły. — W jego głosie nie było goryczy, tylko bezradność.

— A co, jeśli istnieje jakiś inny sposób, by ochronić się przed działaniem skazy? — dopytywał się Rand. — Być może da się ją jakoś usunąć? Czy wówczas dalej miałbyś ochotę się zabić?

Szczekliwy śmiech Asmodeana przepełniony był bezmierną goryczą.

— Niech mnie Cień porwie, ty chyba naprawdę zaczynasz myśleć, że jesteś jakimś przeklętym Stwórcą! Jesteśmy martwi. Obaj. Martwi! Czy jesteś zbyt zaślepiony pychą, aby tego nie dostrzec? Albo nazbyt głupi, ty beznadziejny pasterzu?

Rand nie dał się wciągnąć w sprzeczkę.

— A więc dlaczego nie zrobić tego od razu? – zapytał napiętym głosem.

„Nie byłem na tyle ślepy, by nie dostrzec tego, co zamierzaliście wraz z Lanfear. Nie byłem aż tak głupi, by nie oszukać jej i nie pojmać ciebie”.

— Skoro nie ma nadziei, żadnej szansy, nawet najmniejszej... to dlaczego jeszcze żyjesz?

Wciąż nie patrząc na niego, Asmodean potarł bok nosa.

— Widziałem kiedyś mężczyznę zwisającego z krawędzi zbocza — powiedział wolno. — Krawędź kruszyła się pod jego palcami, i jedyną rzeczą, jakiej mógł się uchwycić, była kępka trawy, kilka długich źdźbeł, korzeniami ledwie trzymających się skały. Tylko dzięki niej mógł wspiąć się z powrotem na zbocze. A więc chwycił ją. — W jego niespodziewanym chichocie nie było śladu wesołości. — Musiał wiedzieć, że go nie utrzyma.

— Uratowałeś go? — zapytał Rand, ale Asmodean nie odpowiedział.

Kiedy Rand ruszył w stronę drzwi, za jego plecami na powrót rozległy się ciche dźwięki Marsza Śmierci.

Sznurki z paciorkami zagrzechotały za nim, Panny, które czekały w szerokim pustym korytarzu, zwinnie powstały z miejsc. Cała piątka, prócz jednej, była wysoka, choć nie jak na kobiety Aiel. Ich przywódczyni, Adelin, brakowało mniej niż dłoni, by mogła spoglądać mu prosto w oczy. Jedynym wyjątkiem była dziewczyna o płomiennorudych włosach, zwana Enaila, która nie była wyższa od Egwene, i strasznie drażliwa na tym punkcie. Podobnie jak u wodzów klanów, ich oczy były błękitne, szare lub zielone, a włosy — jasnobrązowe, słomiane lub rude — przycięte krótko, wyjąwszy kitkę na sklepieniu karku. Przy pasach miały pełne kołczany, po przeciwnej stronie długie noże, nosiły też na plecach futerały na łuki z rogu. Każda miała przy sobie dwie lub trzy włócznie oraz okrągłą tarczę z byczej skóry. Kobiety Aielów, które nie pragnęły domowego ogniska i dzieci, posiadały swą własną społeczność wojowniczek, Far Dareis Mai, Panny Włóczni.

Powitał je krótkim ukłonem, który wywołał uśmiechy na ich twarzach; nie był obyczaj Aielów, a przynajmniej nie wykonywał go zgodnie z ich zasadami.

— Widzę cię, Adelin — powiedział. — Gdzie jest Joinde? Myślałem, że była z tobą wcześniej. Czy zachorowała?

— Widzę cię, Randzie al’Thor — odparła. Jej bladosłomiane włosy okalały pociemniałą od słońca twarz, policzek przecinała długa biała blizna. — Cóż, można tak powiedzieć. Przez cały dzień mówiła do siebie, a nie dalej jak godzinę temu poszła złożyć ślubny wianek u stóp tarana z Jhirad Goshien.

Niektóre z pozostałych potrząsnęły głowami; małżeństwo oznaczało konieczność porzucenia włóczni.

— Jutro po raz ostatni będzie jej służył jako gai’shain. Joinde jest z Shaarad Czarnych Skał — dodała znacząco. Faktycznie, było to dziwne. Często zawierano małżeństwa z mężczyznami i kobietami, których pojmano jako gai’shaina, ale bardzo rzadko między klanami, które dzieliła waśń krwi, nawet waśń krwi zawieszona na jakiś czas.

— To szerzy się niczym jakaś choroba — powiedziała zapalczywie Enaila. Jej głos był równie płomienny jak kolor włosów, — Każdego dnia, od kiedy przyszłyśmy do Rhuidean, jedna lub dwie Panny plotą swe ślubne wianki.

Band skinął głową w geście, który, miał taką nadzieję, mógł uchodzić za współczucie. To była jego wina. Ale któż to wie, ile by przy nim zostało, gdyby im powiedział. Być może wszystkie, zatrzymałby je honor, a poza tym nie bały się bardziej niż wodzowie klanów. Jak dotąd przynajmniej były to tylko małżeństwa; nawet Panny mogły uważać małżeństwo za coś lepszego niźli to, czego doświadczyli niektórzy. Może nawet tak myślały.

— Za moment będę gotów pójść z wami — powiedział.

— Będziemy cierpliwie czekać — odparła Adelin. Nieszczególnie przypominało to cierpliwość, sprawiały raczej wrażenie gotowych w każdej chwili do skoku.

Rzeczywiście, tylko chwilę zabrało mu wykonanie tego, co zamierzał, zwinięcie strumieni Ducha i Ognia w klatkę wokół pomieszczenia oraz zaplecenie ich tak, by trzymały się własną mocą. Każdy mógł wejść do środka lub wyjść na zewnątrz — wyjąwszy człowieka, który potrafił przenosić. Dla niego — lub dla Asmodeana — przejście przez te drzwi równało się pokonywaniu ściany zgęstniałych płomieni. On sam przypadkowo odkrył ten splot — oraz fakt, że zablokowany Asmodean był za słaby, aby się przezeń przedostać. Nikt zapewne nie będzie kwestionował poczynań barda, ale na wypadek, gdyby ktoś tak uczynił, Jasim Natael miał w Rhuidean spać jak najdalej od Aielów. Była to decyzja, z którą przynajmniej woźnice i strażnicy Hadnana Kadere mogli sympatyzować. Band dzięki temu dokładnie wiedział, gdzie się tamten znajduje przez całą noc. Panny zaś nie zadawały żadnych pytań.

Odwrócił się. Panny poszły za nim w rozciągniętym szyku, czujne, jakby się spodziewały w każdej chwili ataku. Asmodean wciąż wygrywał swój lament.

Z ramionami wyciągniętymi na boki, Mat Cauthon spacerował po szerokim murze otaczającym wyschłą fontannę; śpiewał głośno, nie zważając na ludzi, którzy przyglądali się mu w zapadającym zmroku.

Będziemy pić wino, aż w kubku ukaże się dno,

i całować dziewczęta, by nie płakały w głos,

rzucimy kości i wybiegniemy w ciemną noc,

żeby zatańczyć z Widmowym Jakiem.

Powietrze zdawało się chłodne po upałach dnia; pomyślał przelotnie o zapięciu swego szykownego zielonego kaftana ze złotym haftem, ale w głowie huczały mu gigantyczne muchy od napitku, który Aielowie nazywali oosquai, a myśl ulatywała. Na postumencie w zakurzonym basenie stały białe, kamienne posągi trzech kobiet — wysokie na dwadzieścia stóp i całkowicie nagie. Każdą z nich wyrzeźbiono z dłonią uniesioną ku górze; drugą podtrzymywała ustawiony na ramieniu wielki kamienny dzban, z którego w zamierzeniu budowniczych miała się wylewać woda. Jednej brakowało głowy, dzban innej był roztrzaskany.

Przetańczymy całą noc w księżyca łkaniach,

będziemy huśtać dziewczęta na kolanach,

a potem ty odjedziesz ze mną nad ranem,

żeby zatańczyć z Widmowym Jakiem.

— Wesoła pieśń, jeśli weźmie się pod uwagę, że opiewa śmierć! — wykrzyknął jeden z woźniców z ciężkim lugardzkim akcentem. Ludzie Kadere trzymali się razem, z dala od skupionych wokół fontanny Aielów; twardzi mężczyźni o brutalnych twarzach, a przecież każdy z nich uważał, że Aiel może mu poderżnąć gardło za jedno niewłaściwe spojrzenie. Niewiele się zresztą mylili. — Słyszałem, co moja babka opowiadała kiedyś o Widmowym Jaku — ciągnął dalej Lugardczyk o wielkich, odstających uszach. — To nie w porządku śpiewać w ten sposób o śmierci.

Mat mgliście zastanowił się, jaką to właściwie śpiewa piosenkę i skrzywił się. Nikt nie słyszał Zatańczyć z Widmowym Jakiem od czasu, gdy padło Adelshar; w jego głowie natomiast wciąż rozbrzmiewały żywe dźwięki buntowniczej pieśni, intonowanej wzdłuż szeregów, kiedy to Złote Lwy podejmowały swoją ostatnią nieudaną szarżę przeciwko otaczającej ich armii Artura Hawkwinga. Przynajmniej nie śpiewał w Dawnej Mowie. Nawet w połowie nie był tak pijany, na jakiego wyglądał, jednak tych czarek oosquai było rzeczywiście za dużo. To świństwo wyglądało i smakowało niczym brązowa woda, ale uderzało do głowy jak kopnięcie muła.

„Moiraine może mnie jeszcze zapakować na wóz i odesłać do Wieży, jeśli nie będę bardziej ostrożny. Choć tym sposobem mógłbym się znaleźć dalej od Randa”.

Być może jednak był bardziej pijany, niż mu się wydawało, skoro uznał to za uczciwy układ. Zmienił repertuar na Druciarza w kuchni.

Druciarz w kuchni roboty miał nie lada.

Pani na górze błękity swe wkłada.

Frunie w dół po schodach, biodrem kołysze dzielnie,

Druciarzu, ach Druciarzu, napraw mi patelnię.

Niektórzy ludzie Kadere przyłączyli się do pieśni, kiedy tanecznym krokiem wracał na poprzednie miejsce. Aielowie. milczeli; mężczyźni śpiewali tylko wówczas, gdy ruszali w bój albo lamentowali po poległych w walce, natomiast Panny śpiewały tylko w swoim towarzystwie.

Na murze przycupnęli dwaj Aielowie; gdyby nie odrobinę zaszklone oczy, nie zdradzaliby żadnych oznak działania oosquai. Chętnie by wrócił tam, gdzie jasny kolor oczu stanowi rzadkość; dorastał, nie widząc innych oczu niźli piwne lub czarne, wyłączając oczywiście Randa.

Na szerokich kamieniach bruku leżało kilka kawałków drewna — stoczone przez robaki nogi i poręcze krzesła — tam nie było gapiów. Obok balustrady fontanny walał się pusty garniec emaliowany na czerwono, nieco dalej stał jeszcze jeden, w tym jednak było jeszcze trochę oosquai, obok spoczywał srebrny kubek. Gra polegała na tym, że najpierw wychylało się kubek, a potem trafiało nożem do podrzuconego w powietrze celu. Żaden z ludzi Kadere i niewielu tylko Aielów odważyłoby się zagrać z nim w kości — wygrywał zdecydowanie za często — a w karty nikt tu grać nie potrafił. Rzucanie nożem miało niby wprowadzić jakąś odmianę, zwłaszcza jeśli piło się przy tym oosquai. Nie wygrywał równie często jak w kości, ale w basenie spoczywało już z pół tuzina zdobnych złotych kubków, dwa dzbany, bransolety i naszyjniki wysadzane rubinami, kamieniami księżycowymi i szafirami, a oprócz nich garść monet. Jego kapelusz z płaskim denkiem oraz dziwna włócznia o czarnym drzewcu leżały obok wygranych. Niektóre wygrał od Aielów. Chętniej płacili łupami niźli dźwięczącą monetą.

Kiedy nagle przestał śpiewać, Corman, jeden z Aielów siedzących na balustradzie, spojrzał w jego stronę. Biała blizna przecinali mu nos.

— Rzucasz nożem niemal tak dobrze jak kośćmi, Matrimie Cauthon. Czy na tym skończymy? Zaczyna już brakować światła.

— Światła jest jeszcze dużo. — Mat zerknął na niebo; blade cienie pokrywały już prawie całą dolinę Rhuidean, ale niebo było jeszcze na tyle jasne, że wszystko odcinało się wyraźnie na jego tle. — W takich warunkach mogłaby rzucać nawet moja babka. Ja potrafiłbym z zamkniętymi oczyma.

Jenric, drogi z Aielów, potoczył wzrokiem po obserwatorach.

— Czy są tu jakieś kobity? — Był zbudowany niczym niedźwiedź i uważał się za niezwykle bystrego. — Mężczyzna mówi tak tylko wtedy, gdy w pobliżu są kobiety, na których chce wywrzeć wrażenie.

Rozproszone wśród tłumu Panny śmiały się równie głośno jak pozostali, być może nawet głośniej.

— Myślisz, że nie potrafię? — wymruczał Mat, zrywając z szyi czarną szarfę, którą nosił od czasu, gdy został powieszony. — Krzyknij tylko “już”, kiedy rzucisz, Corman.

Pośpiesznie zawiązał szarfę wokół głowy tak, że zasłoniła mu oczy, i wyciągnął z rękawa jeden ze swoich noży. W ciszy, która go nagle otoczyła, najgłośniejszym dźwiękiem były oddechy widzów.

„Trzeźwy? Jestem tak trzeźwy, jak smyczek od skrzypiec”.

I nagle poczuł swoje szczęście, poczuł jego napływ tak samo, jak wtedy, gdy wiedział dokładnie, jakie oczka pokażą kości, mimo iż jeszcze nie przestały się toczyć. Miał nawet wrażenie, że dzięki niemu rozjaśniło mu się trochę w głowie.

— Rzucaj — mruknął spokojnie.

— Już — zawołał Corman i ramię Mata odskoczyło najpierw w tył, a potem do przodu.

W absolutnej ciszy głuchy odgłos stali uderzającej w drewno zabrzmiał równie głośno, jak następujący wkrótce po nim stukot przedmiotu, który upadł na bruk.

Nikt nie powiedział ani słowa, dopóki nie zsunął szarfy na szyję. Kawałek poręczy krzesła, nie większy niż jego dłoń, leżał w samym centrum wolnej przestrzeni, ostrze trafiło prosto w środek. Wyglądało na to, że Corman postarał się, by on miał jak najmniejsze szanse. Cóż, wcale nie określił, jaki ma być cel. Zdał sobie nagle sprawę, że nawet nie ustalił stawki.

Wreszcie jeden z ludzi Kadere wykrzyknął:

— Szczęście Czarnego, nie ma co!

— Szczęście to koń, którego można dosiąść jak każdego innego — powiedział do siebie Mat. Niezależnie od tego, skąd się brało. Co wcale nie znaczyło, że wiedział, skąd on bierze swoje szczęście; on tylko próbował je dosiadać najlepiej, jak potrafił.

Mimo iż powiedział to prawie szeptem, Jenric usłyszał i marszcząc brwi, zapytał:

— Powtórz, coś ty powiedział, Matrimie Cauthon?

Mat już otworzył usta, aby powtórzyć, i natychmiast zamknął je na powrót, przypomniawszy sobie wypowiedziane słowa. Sene sovya caba’donde ain dovienya. Dawna Mowa.

— Nic — wymamrotał. — Mówiłem tylko do siebie.

Gapie zaczynali się powoli rozchodzić.

— Światła jest już chyba za mało, by ciągnąć dalej tę zabawę.

Corman oparł stopę na kawałku drewna, wyswobodził ostrze i wręczył nóż Matowi.

— Może innym razem, Matrimie. Cauthon, innego dnia.

W taki sposób Aielowie mówili „nigdy”, kiedy nie chcieli powiedzieć tego wprost.

Mat pokiwał głową, wsuwając ostrze do jednej z pochew w rękawie; tak samo było tamtego dnia, gdy wyrzucił sześć szóstek dwadzieścia trzy razy z rzędu. Nie miał właściwie powodu, by ich obwiniać. Nie tylko o szczęście tu chodziło. Zauważył z delikatnym ukłuciem zazdrości, że żaden z Aielów nie zachwiał się nawet nieznacznie, gdy dołączali do odchodzących.

Mat przeczesał dłonią włosy i usiadł ciężko na balustradzie. Wspomnienia, kiedyś rozproszone w jego głowie niczym rodzynki w cieście, obecnie zlały się z jego własnymi. Częścią swego umysłu wiedział doskonale, że urodził się w Dwu Rzekach dwadzieścia lat temu, ale równocześnie pamiętał wyraźnie, jak prowadzi oskrzydlający atak, dzięki któremu odparto trolloki pod Maighande, tańczy na dworze Taramandewin i setki innych rzeczy, tysiące. Głównie bitwy. Pamiętał, jak umierał więcej razy, niźli wolałby pamiętać. Nie było już żadnych szwów czy przerw między żywotami; nie potrafił odróżnić własnych wspomnień, jeśli się dobrze nie zastanowił.

Nałożył kapelusz z szerokim rondem na głowę, dziwną włócznię położył na kolanach. Zamiast zwyczajnym ostrzem była zakończona czymś, co wyglądało jak dwustopowa klinga miecza, oznaczona parą kruków. Lan powiedział, że włócznię tę wykonano za pomocą Jedynej Mocy podczas Wojny z Cieniem, czyli Wojny o Moc; Strażnik twierdził, iż nigdy nie potrzebuje ostrzenia i że nigdy się nie złamie. Mat stwierdził, że nie uwierzy w te zapewnienia, chyba że go zmuszą. Mogła sobie przetrwać trzy tysiące lat, ale on i tak niewielkim zaufaniem obdarzał Moc. Wzdłuż czarnego drzewca biegł pochyły napis w Dawnej Mowie, z obu stron zamknięty sylwetką kruka, wypełniony jakimś metalem ciemniejszym od drewna. Oczywiście potrafił go bez trudu odczytać.

Tak brzmią słowa naszego traktatu; oto zawarliśmy umowę

Myśl jest strzałą czasu; pamięć nigdy nie ginie.

To, o co się prosi, jest dane. Zapłacono cenę.

Jedną z szerokich ulic można było dojść do skweru znajdującego się w odległości jakiejś pół raili, który w wielu miastach byłby uważany za ogromny. Handlarze Aielów na noc odeszli, ale zostawili swe stragany, wykonane z tej samej szarobrązowej wełny co ich namioty. Setki handlarzy ściągały do Rhuidean ze wszystkich stron Pustkowia na największe święto, jakie kiedykolwiek zdarzyło się w dziejach Aielów, i z każdym dniem przybywało ich coraz więcej. Handlarze należeli do pierwszych, którzy zamieszkali w mieście.

Mat obserwował skwer, bo nie chciał patrzeć w przeciwną stronę, w stronę wielkiego placu. Widział sylwetki wozów Kadere, czekających na jutrzejszy załadunek. Tego popołudnia na jeden z nich załadowano to coś, co wyglądało jak wykoślawiona futryna drzwi; Moiraine skrupulatnie przypilnowała, by ją mocno przywiązano.

Nie miał pojęcia, co ona właściwie o tych odrzwiach wiedziała — nie miał też zamiaru jej pytać; wolał by w ogóle zapomniała, że on żyje, chociaż na to akurat szanse były niewielkie — nie wątpił jednak, iż sam wie więcej. Przeszedł przez nie, głupiec poszukujący odpowiedzi na pytania. W zamian dostał głowę pełną cudzych wspomnień. Oraz śmierć. Zacisnął szarfę ściślej wokół szyi. I jeszcze dwie inne rzeczy. Srebrny medalion w kształcie lisiej głowy, który nosił pod koszulą, oraz trzymaną właśnie na kolanach broń. Niewielka rekompensata. Przesunął dłonią po napisie. „Pamięć nigdy nie ginie”. Poczucie humoru tych ludzi z drugiej strony odrzwi było odpowiednie raczej dla Aielów.

— Czy potrafiłbyś tak za każdym razem?

Gwałtownie podniósł głowę i zobaczył obok siebie jakąś Pannę. Wysoka, nawet jak na Aiela, być może wręcz wyższa do niego, miała włosy o barwie złota, a oczy koloru jasnego nieba o poranku. Starsza od niego, być może nawet i dziesięć lat, ale to nigdy go nie zrażało. Niemniej jednak była to Far Dareis Mai.

— Jestem Melindhra — ciągnęła dalej — ze szczepu Jumai. Czy potrafiłbyś tak za każdym razem?

Minęła dłuższa chwila, zanim zrozumiał, że miała na myśli ten rzut nożem. Wymieniła swój szczep, ale nie klan. Aielowie nigdy tak nie postępowali. Chyba że... Musiała być jedną z tych Panien Shaido, które się przyłączyły do Randa. Nigdy nie zrozumiał do końca, o co chodzi z tymi społecznościami, ale aż za dobrze pamiętał, że Shaido również i w niego wymierzyli swe włócznie. Couladin nie cierpiał nikogo, kto związany był z Randem, a czego nienawidził Couladin, nienawidzili także Shaido. Z drugiej strony Melindhra przyszła tutaj, do Rhuidean. Panna. A jednak na jej ustach błąkał się nieznaczny uśmiech; spojrzenie zaś lśniło kusząco.

— Na ogół mi się udaje — oznajmił zgodnie z prawdą. Nawet kiedy go nie czuł, jego szczęście można było określić jako znaczne; kiedy natomiast czuł, było wielkie. Uśmiechnęła się szeroko, jakby myślała, że się przechwala. Kobiety zazwyczaj orzekały, czy kłamałeś, zupełnie nie zwracając uwagi na fakty. Jednakże jeśli cię lubiły, to albo o to nie dbały, albo stwierdzały, iż najbardziej bezczelne kłamstwo jest prawdą.

Panny potrafiły być niebezpieczne, niezależnie od tego, do jakiego należały klanu — wszystkie kobiety potrafiły być niebezpieczne, przekonał się o tym na własnej skórze — ale oczy Melindhry zdecydowanie nie spoglądały na niego obojętnie.

Poszperał w swoich wygranych i wyciągnął naszyjnik zrobiony ze złotych spiral; w każdej tkwił ciemnoniebieski szafir, największy był tak duży, jak staw jego kciuka. Pamiętał jeszcze — gdy sięgał do własnej pamięci — czasy, kiedy spociłby się na widok najmniejszego z tych kamieni.

— Będą pasowały do twoich oczu — powiedział, wkładając ciężki naszyjnik w jej dłonie. Nie zauważył dotąd, by Panny nosiły tego typu świecidełka, lecz z doświadczenia wiedział, że wszystkie kobiety lubią biżuterię. I, co dziwne, niemal równie mocno lubiły kwiaty. Tego nie potrafił zrozumieć, jednak gdyby go zapytać, przyznałby, że rozumie kobiety w jeszcze mniejszym stopniu niż swoje szczęście, albo to, co zdarzyło się po drugiej stronie tamtych krzywych odrzwi.

— Piękna robota — powiedziała, unosząc go do oczu. — Przyjmuję twoją propozycję.

Naszyjnik zniknął w sakwie, którą miała przymocowaną do pasa. Potem nachyliła się, zsuwając mu kapelusz na tył głowy.

— Masz piękne oczy. Przypominają wypolerowane kocie oczy. — Odwróciła się, usiadła na balustradzie, oplotła kolana ramionami i zaczęła mu się przyglądać. — Moja siostra włóczni opowiadała mi o fobie.

Mat nasunął kapelusz z powrotem na miejsce i przyjrzał jej się ostrożnie spod szerokiego ronda. Co ona jej naopowiadała? I o jaką „propozycję” chodzi? To tylko naszyjnik. Zaproszenie zniknęło z ,jej oczu, przypominała teraz kota wpatrzonego w mysz. Na tym polegał cały kłopot z Pannami Włóczni. Czasami trudno było orzec, czy chcą zatańczyć z tobą, pocałować cię czy zabić.

Ulica powoli pustoszała, cienie pogłębiały się — mimo to rozpoznał Randa, idącego ulicą, z fajką sterczącą z ust. Zapewne był jedynym człowiekiem w Rhuidean, który przechadzał się w towarzystwie oddziału Far Dareis Mai.

„Są przy nim zawsze — pomyślał Mat. — Strzegą go niczym stado wilczyc. Skacząc na każdy jego rozkaz”.

Niektórzy mężczyźni mogliby mu togo pozazdrościć. Ale nie Mat. W każdym razie nie zawsze. Gdyby to było stadka dziewcząt takich jak Isendre, wówczas...

— Przepraszam cię na moment — pośpiesznie zwrócił się do Melindhry. Oparł włócznię o wysoki mur otaczający fontannę i pobiegł. W głowie wciąż mu szumiało, lecz nie tak głośno jak poprzednio i nie zataczał się już. Nie troszczył się o swoje wygrane. Aielowie mieli ściśle określone poglądy na temat tego, co dozwolone — zdobycie łupów podczas napadu było jedną rzeczą, kradzież zupełnie czymś innym. Ludzie Kadere nauczyli się trzymać ręce przy sobie, od czasu jak jednego z nich przyłapano na kradzieży. Po chłoście, która krwawymi pręgami naznaczyła go od stóp do głów, został odesłany. Jeden worek z wodą, który pozwolono mu zabrać, z pewnością nie wystarczył na całą drogę do Muru Smoka, nawet gdyby wygnaniec miał na sobie jakiekolwiek odzienie chroniące przed upałem. Teraz ludzie Kadere nie podnieśliby nawet miedziaka leżącego na ulicy.

— Rand?

Tamten szedł dalej w otoczeniu swej eskorty.

— Rand?

Nie znajdował się nawet w odległości dziesięciu kroków, ale mimo to nie drgnął. Niektóre z Panien obejrzały się za siebie, Rand nie. Mat poczuł nagle chłód, który nie miał nic wspólnego z nadciągającym wieczorem. Zwilżył wargi i odezwał się dużo ciszej niż poprzednio.

— Lews Therin.

I Rand się odwrócił. Mat niemal pożałował, że tak się stało.

Przez czas jakiś stali tylko, patrząc na siebie w półmroku. Mat wahał się, czy podejść bliżej. Usiłował sobie wmówić, że to z powodu Panien. Była wśród nich Adelin, jedna z tych, które nauczyły go gry zwanej Pocałunkiem Panny, gry, której chyba nigdy nie zapomni i w którą nigdy więcej nie miałby już ochoty zagrać, gdyby miał w tej sprawie coś do powiedzenia. Czuł również spojrzenie Enaili niczym świder borujący mu czaszkę. Któż mógłby przypuszczać, że ta kobieta zachowa się jak oliwa dolana do ognia tylko dlatego, iż powiedział jej, że jest najśliczniejszym kwiatuszkiem, jaki zdarzyło mu się spotkać w życiu.

Jednak tak naprawdę chodziło o Randa. On i Rand dorastali razem. W Polu Emonda, on, Rand i jeszcze Perrin, czeladnik kowalski, polowali razem, razem łowili ryby, włóczyli się po Piaskowych Wzgórzach, docierając niekiedy aż do Gór Mgły, obozowali pod gwiazdami. Rand był wtedy jego przyjacielem. A teraz mógł rozłupać mu głowę, wcale nie mając takiego zamiaru. Perrin omal nie zginął przez Randa.

Zmusił się, by podejść do niego na odległość wyciągniętej ręki. Rand był wyższy od niego niemalże o głowę, a w półmroku wczesnego wieczoru zdawał się jeszcze większy. I zimniejszy niż kiedyś.

— Ostatnio dużo myślałem, Rand. — Wolałby, żeby jego głos tak bardzo nie chrypiał. Miał nadzieję, że Rand tym razem zareaguje na swoje właściwe imię. — Długo już przebywam poza domem.

— Obu nas to męczy — odrzekł cicho Rand. — Tyle czasu minęło.

Nagle zaśmiał się, niezbyt głośno, ale prawie tak samo, jak kiedyś.

— Zatęskniłeś za dojeniem krów swego ojca?

Mat podrapał się za uchem i też lekko uśmiechnął.

— Nie o to chodzi. Pomyślałem sobie, że mógłbym się zabrać z wozami Kadere.

Rand nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Kiedy ponownie się odezwał, po przelotnej wesołości nie pozostało ani śladu.

— Do samego Tar Valon?

Teraz z kolei Mat się zawahał.

„On nie wydałby mnie w ręce Moiraine. A może jednak tak?”

— Być może — odrzekł ostrożnie. — Jeszcze nie wiem. Tam właśnie chciałaby mnie widzieć Moiraine. A może skorzystam z okazji i wrócę do Dwu Rzek. Sprawdziłbym, czy w domu wszystko w porządku.

„Zobaczyłbym, czy Perrin żyje. Moje siostry, ojciec i matka”.

— Wszyscy robimy to, co musimy robić. Zazwyczaj wcale nie to, co chcemy. To, co musimy.

Dla Mata brzmiało to jak wymówka, jakby Rand prosił go o zrozumienie. Tylko, że on już kilka razy zrobił to, co musiał.

„Nie mogę winić go za Perrina. Nikt mnie, do cholery, nie zmuszał, bym szedł za nim jak tresowany pies!”

To też nie była cała prawda. Został zmuszony. Tylko nie przez Randa.

— Ty nie będziesz... powstrzymywał mnie przed odejściem?

— Nie będę ci radził, czy masz odejść, czy zostać, Mat — powiedział Rand zmęczonym głosem. — To Koło splata Wzór, nie ja, a Koło obraca się tak, jak chce.

Na cały świat, mówił jak przeklęto Aes Sedai! Na poły gotowy do odejścia, Rand dodał jeszcze:

— Nie ufaj Kadere, Mat. W pewnym sensie jest to najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego spotkałeś w życiu. Nie ufaj mu nawet na jotę, bo możesz się obudzić z poderżniętym gardłem, a ty i ja nie będziemy jedynymi, którzy tego pożałują.

Potem odszedł w dal ulicy pośród gęstniejącego mroku, tuż za nim szły Panny niczym wilki w trop.

Mat odprowadził go wzrokiem. Ufać kupcowi?

„Nie zaufałbym Kadere, nawet gdyby siedział w zawiązanym worku”.

A więc to nie Rand splata Wzór? Na pewno? Zanim się przekonali, że Proroctwa w jakikolwiek sposób dotyczą ich samych, dowiedzieli się. wcześniej, że Rand jest ta’veren, jedną z tych rzadkich jednostek, które, miast biernie dawać się wciągać we Wzór, zmuszają go, by kształtował się wokół nich. Mat rozumiał, na czym polega bycie ta’veren; sam był jednym z nich, chociaż nie tak silnym jak Rand. Czasami Rand wywierał przemożny wpływ na ludzkie żywoty, zmieniał ich bieg, po prostu tylko dlatego, że akurat przebywał w tym samym mieście. Perrin też jest ta’veren — albo może był. Moiraine uważała za znaczące, że trzej młodzieńcy, którzy wychowywali się w jednej wiosce, okazali się ta’veren. Miała zamiar wciągnąć ich do swych planów. niezależnie od tego. na czym polegały.

To miało być coś wspaniałego — do ta’veren, o których Mat dotąd słyszał, należeli tacy mężczyźni jak Artur Hawkwing albo takie kobiety jak ta Mabriam en Shereed, która podobno stworzyła Konwencję Dziesięciu Narodów po Pęknięciu Świata. Jednak żadna z opowieści nie mówiła, co się staniu, gdy jeden ta’veren przebywa w pobliżu innego, równie silnego jak Rand. To przypominało uczucie, że jest się liściem, który wpadł w wir wodny.

Podeszła do niego Melindra; podała mu jego włócznię oraz ciężki, kanciasty worek, głośno poszczękujący.

— Zebrałam twoje wygrane. — Naprawdę była wyższa od niego o dobre dwa calu. Spojrzała w ślad za Randem. — Słyszałam, że byłeś prawie-bratem Randa al’Thora.

— Można tak chyba powiedzieć — rzekł oschle.

— To nie jest ważne — odparła lekceważąco i skupiła na nim swój wzrok, wspierając pieści na biodrach. — Zwróciłeś na siebie moją uwagę, Macie Cauthon, ponieważ dałeś mi dar szacunku. Nie ma, oczywiście, mowy, bym porzuciła dla ciebie włócznię, ale już od wielu dni nie spuszczam cię z oka. Robisz miny jak chłopiec, który zamierza jakąś psotę. Podoba mi się to.

W zapadającym zmroku jej uśmiech zdawał się leniwy i szeroki. I pełen ciepła.

— Podobają mi się twoje oczy.

Mat wybił denko swego kapelusza, nie wiedząc, co począć z rękoma. Od ścigającego do ściganego, i to w mgnieniu oka. Z kobietą Aiel mogło się właśnie tak zdarzyć. W szczególności, gdy w grę wchodziła Panna.

— Czy imię Córka Dziewięciu Księżyców coś dla ciebie oznacza?

Było to pytanie, które czasem zadawał kobietom. Odpowiedź twierdząca zapewne sprawiłaby, że dzisiejszej nocy opuściłby Rhuidean, nawet gdyby miał podjąć próbę pokonania Pustkowia pieszo.

— Nic — odrzekła. — Ale są rzeczy, które miałabym ochotę robić przy księżycu.

Otoczyła ramieniem jego plecy, zdjęła mu kapelusz i zaczęła szeptać do ucha. Po krótkim czasie zaczął się uśmiechać jeszcze szerzej niż ona.

Загрузка...