Sześć dni przed akcją

Emeryt w powszechnej opinii nie uchodzi za człowieka interesującego. Stanowi swoistą formę bytu – niebytu. Niby jest, ale go nie ma. Można uznać go za element pośredni między obojętnym na wszystko słupem trakcyjnym, który nie istnieje w naszej świadomości, dopóki się na niego nie wpadnie, oraz sługą w dobrym angielskim domu, przy którym można mówić wszystko, robić wszystko, a on i tak nie zareaguje… W krajach słabiej rozwiniętych emeryci renciści przynajmniej wiedzą, że żyją – stojąc w kolejkach, przepychając się w mlecznych barach, czy hodując króliki. W państwach zasobnego Zachodu pozostaje im już jedynie jałowa konsumpcja, podróżowanie dookoła świata i oczekiwanie na nieuchronność.

Oczywiście nie dotyczy to wszystkich. Zwłaszcza tych, którzy zawodowo nadczynni, po przejściu w stan spoczynku nie pogodzili się ze statusem scenografii w teatrze życia. Do takich należeli przyjaciele Marcela Bonnarda.

W ciągu zaledwie paru dni ekskomisarz odnowił stare kontakty zadzierzgnięte przez wiele lat pracy w policji, w tym również w Interpolu dokąd był oddelegowany jakiś czas, i rychło dysponował prawdziwą siatką starszych panów, wystarczająco mocną, by łowić z nią nawet rekiny typu profesora Levecque'a.

Wśród współpracowników znalazł się i beznogi włoski prokurator. Kończynę stracił podczas bombowego ataku Czerwonych Brygad na sali sądu w Mantui; schorowany as Scotland Vardu, inspektor Welman nazywany przez półświatek Dobrym Chudym Człowiekiem Bez Litości. Zgłosił swą pomoc Szwed, Ingemar Guting zwany Nerwusem, poznaliśmy go już podczas czynności inwigilacyjnych w Sztokholmie i pewien kryminolog z Hamburga. A przede wszystkim Austriak Steiner – tuz sekcji narkotyków, wyeliminowany przedwcześnie ze służby przez postrzał i towarzyszący mu ciężki zawał, które niestety pozostawiły trwałe ślady w postaci niedowładu prawej strony ciała.


Marcel, zbliżający się również do wieku emerytalnego pielęgnował te kontakty bardziej z myślą o wspólnym wypoczynku niż prywatnej batalii, choć zdarzało się i wcześniej, że świadczyli sobie pewne usługi i wymieniali opinie.

Rozgrywka z Levecquem rozpoczęła się zresztą znacznie wcześniej. Wydarzenia z Placu Centralnego zmieniły jedynie “zimną wojnę" w “gorącą". Długoletni pracownik sekcji kryminalnych, mimo przeniesienia wyżej, nadal żywił instynktowną niechęć do służb politycznych – brzydził się machinacjami i gardził prowokacją. A konflikt z ekspertem miał parę epizodów. Mniej więcej przed rokiem Marcel prowadził śledztwo w sprawie bestialsko zamordowanej prostytutki. W rzecz wplątany był ktoś z MSZ-tu, toteż Levecque kazał sprawę zatuszować. Później wynikła afera z narkotykami. Dzięki Steinerowi udało się ująć “Serbskiego łącznika". I znów doszło do starcia konkurencyjnych służb. “Serbski łącznik" odgrywał zbyt ważną rolę w Komórce do spraw Bałkańskich, by postawić go przed sądem. A Steiner miał potem dziwny wypadek!

Nie dość tego. Przy każdym spotkaniu profesorek zrażał komisarza swym sposobem bycia. Absolwent ekskluzywnej uczelni, maminsynek z ustosunkowanej rodziny, mierził Marcela, syna górnika z Lilie, na każdym kroku. Levecque zawsze wiedział lepiej, Levecque traktował prostaczków z wyższością podszytą protekcjonalnym tonem. Oni byli od brudnej roboty, on nadzorował z wyżyn wielkiej polityki. Ale gdy w grę wchodziła zdrada?

Ostatnie dni dostarczyły sporo materiału wzmagającego dotychczasowe podejrzenia. Levecque grał na różnych frontach. Guting nadesłał obfite informacje ze Sztokholmu, potwierdzając kontakty eksperta z poszukiwanym terrorystą – Gronerem. Kurt z Hamburga poinformował o obecności Levecque'a w noc tragedii w Travemiinde, Welman i spędzający urlop w Szwajcarii Steiner donosili o niepokojącej ruchliwości prominentów Ruchu Ekologicznego.

Materiału zebrało się sporo i komisarz zastanawiał się, czy już nie powinien przekazać posiadanych danych Admirałowi. Ale do Admirała trafiało się via major Cytryna, a ten wyraźnie chronił Levecque'a. Może profesor był “jego" człowiekiem, a może odwrotnie?

Paulina lubiła frezje. Bonnard położył wiązankę kwiatów na świeżej mogile i wrócił do samochodu. O piątej był umówiony z Loulou, czeka też na telefony z Europy… Możliwe, że osobiście zjawi się Steiner z jakimiś rewelacjami. Już wczoraj miał wyjechać z Genewy. Rada Steinera zadecyduje. Albo pójdą do Admirała lub samego premiera, albo jeszcze poczekają…

Komandor Bowling rozsunął sznurkową kotarę i patrzył bez większego zainteresowania na pląsające Polinezyjki. Taniec hula, wieńce kwiatów, atrakcyjne dla przybyszów z cywilizacji wielkoprzemysłowej, stawały się nudne po trzech tygodniach przymusowego pobytu. Ileż razy można oglądać rutyniarskie popisy, popijać obrzydliwe mleko kokosowe, spacerować po krótkiej promenadzie wśród ubranych w kwiaciaste koszule staruchów. Nie, stanowczo atol Raronga nie był najlepszym miejscem postojowym dla człowieka czynu. Kobiety? Na Raronga było bardzo mało młodzieży, większość wyjeżdżała w poszukiwaniu pracy na Samoa, Hawaje, lub choćby do Papetee. Jedyny burdel cieszył się złą sławą ze względu na paskudnego pasożyta, który, absolutnie nieszkodliwy dla krajowców, czynił spustoszenie w organizmach osobników rasy białej. Co się tyczy turystek, przeważały rówieśniczki Mae West lub Kleopatry, obrzydliwe stare pudła – jak je oceniał Bowling – które, gdyby należały do floty Pacyfiku, już przed ćwierć wiekiem zostałyby przeznaczone na żyletki.

Można mówić o pechu. Pomysł ściągnięcia tu Maud odpadł ze względu na jej pracę. Zresztą Maud przyzwyczaiła się do statusu żony marynarza i zapewne świetnie już zagospodarowała swoje życie uczuciowe. A Eva? Owszem, przyleciałaby jak na skrzydłach, ale na jego stanowisku należało unikać ostentacji…

– Ale mi się trafiło – zaklął cicho, opuścił zasłonę i machnął do barmana – to samo!

Fakt, nie szło dobrze. Uszkodzenie Mątwy 16 podczas prototypowego rejsu nie zapowiadało jeszcze większych komplikacji. Bowling dokonał awaryjnego wynurzenia i po porozumieniu się z centralą zawinął do Raronga. Wewnątrz atolu znajdowała się stara baza postojowa, używana sporadycznie właśnie w takich okolicznościach. Technicy przybyli następnego dnia i wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie wstrząs idący od rowu Tonga, gwałtowne przemieszczenie morskiego dna i wywołane tym tsunami, które, jak doniosła prasa, pochłonęło jedenaście tysięcy ludzkich istnień w rejonie centralnego Pacyfiku.

Najgorsze dla Mątwy 16 okazały się jednak ruchy wypiętrzające morskiego dna. Laguna Raronga została oddzielona od morza kilkumetrowym przeszło szelfem, pokrytym zaledwie kilkunastocentymetrową warstwą wody podczas przypływu. Łódź podwodna znalazła się w potrzasku. Istniało oczywiście parę możliwości, choćby przebicie kanału, ale to wymagało sporych środków i zwrócenia uwagi opinii publicznej… Pachniało też skandalem międzynarodowym; Raronga należała do terytoriów bezatomowych i stacjonowanie na niej jednostek tego typu oznaczało złamanie prawa. Również demontaż uzbrojenia nie wchodził w grę. Na atolu działało małe lotnisko turystyczne z krótkim pasem, wykluczającym lądowanie większych jednostek. Pozostawało oczywiście czekanie. Któryś z huraganów nawiedzających ów rejon w okresie równonocy wiosennej, w połączeniu z silnym przypływem podczas pełni, powinien stworzyć warunki umożliwiające przepłynięcie ponad szelfem. Synoptycy przewidywali taką możliwość w okresie Wielkanocy. Bowling, który był katolikiem, mógł więc żywić nadzieję na spożycie świątecznego jajeczka na pełnym morzu.

Na razie dusił się bezczynnością. Część załogi zwolnił na urlop, zamiast niej pojawiła się mała jednostka ochrony specjalnej, złożona z nietowarzyskich służbistów. Było zresztą czego pilnować. Mątwa 16 wyposażona była, bagatela, w czternaście międzykontynentalnych rakiet wielogłowicowych pieszczotliwie zwanych Mad Max, co wystarczyło na gruntowną likwidację ważniejszych ośrodków ziemskiej cywilizacji.

Komandor wypił duszkiem porcję whisky i dopiero wtedy zauważył w kącie sali samotnego mężczyznę w okularach popijającego cocacolę, w której pływała ćwiartka cytryny.

Naukowiec, albo urzędnik finansowy na urlopie – ocenił go Bowling. Opalona cera i szczupłe dłonie przemawiały za naukowcem, mały wąsik i nieskazitelnie biały garnitur sugerowały urzędnika. Obserwowany wyglądał na osobę smutną i równie potrzebującą towarzystwa jak dowódca Mątwy 16. Niewiele myśląc, Bowling posłał mu drinka. Mężczyzna odmówił.

– Jednak urzędnik – pomyślał komandor. I znów się pomylił. Nieznajomy zbliżył się do baru i niesłychanie grzecznie podziękował za poczęstunek.

– Swoje już dawno wypiłem, obecnie, niestety, zastrajkowała mi wątroba.

Bowling nie popierał łamistrajków, uznał jednak, że można porozmawiać nawet z niepijącym. Od dawna miał już dosyć jałowych rozmów ze swymi podkomendnymi. Zresztą major Henderson dostał urlop i poleciał do Kalifornii, a kapitan Vogt, ryzykując zarażenie pierwotniakiem nie opuszczał bungalowu pewnej tubylki. Reszta załogi trzymała się raczej statku lub baraków starej bazy.

Mimo braku wspólnego mianownika w płynie, rozmowa nawiązała się nad wyraz prędko. Przybysz okazał się naukowcem z czteroosobowej grupy zoologów badających faunę przybrzeżną, ze szczególnym uwzględnieniem rzadkiego podrzędu skorupiaków. Mimo pięciu lat spędzonych głównie pod powierzchnią, Bowling z krewetkami i tym podobnym paskudztwem stykał się jedynie we włoskich knajpach. Żywił jednak pełną tolerancję dla maniaków zawierających z nimi znajomość w ich środowisku naturalnym.

– Badamy reakcje gruczołów krabów Cilita na zanieczyszczenia na terenach peryferyjnych w stosunku do stref większych zagrożeń – wyjaśnił zoolog. – Jest to ciekawa akcja pod patronatem Komisji Morskiej Światowego Konwentu Ekologicznego. Otóż wspomniany krab wykazuje niezwykłą wrażliwość na jakiekolwiek zmiany składu wody morskiej, przy niewielkim nawet zanieczyszczeniu rozpoczyna produkcję enzymu nazwanego cilityną, który tworzy naturalną ochronę wewnątrz systemu pokarmowego, odcedzając zanieczyszczenia i uniemożliwiając przedostanie się ich do układów wewnętrznych. Gdybyśmy poznali system tworzenia się cilityny, kto wie czy nie rozwiązalibyśmy problemu biologicznego oczyszczania wód?

Bowling słuchał ze średnim zainteresowaniem. Jego Mątwa 16 pływała równie dobrze w wodzie czystej jak brudnej.

– Gra pan może w tenisa, profesorze? – zapytał zmieniając temat.

– Od czasu do czasu… Aktualnie oczekujemy na nowy sprzęt do nurkowania w Papetee, więc mam trochę wolnego.

– Może więc jutro po południu?

– Z ochotą, panie…

– Proszę mówić mi Gary.

– A mnie Roy. Roy Galstorpe.

Naukowiec mówił prawdę, ale tylko w połowie. Znacznie bardziej od skorupiaków interesowały go morskie mięczaki, a zwłaszcza mątwy. Oczywiście na imię miał Roy. Natomiast na nazwisko: Ziegler.


Inauguracyjne spotkanie Gardinera z Levecquem odbyło się w pewnym wynajętym mieszkaniu w Chelsea. Tak przynajmniej poinformował Bonnarda jego angielski przyjaciel Welman, który z pieskiem spędził trzy godziny spacerując opodal ceglastej, wiktoriańskiej kamienicy. Eksperta przyprowadził naturalnie Groner i przedstawił jako własną wtykę w Interpolu. Oczywiście ani słowa nie pisnął o prawdziwej funkcji profesora. Ten, deklarując się jako ukryty zwolennik Zielonych, zaofiarował swe usługi i pomoc we wszystkim, czego Red sobie życzyłby. Sytuacja wyglądała już nie tak beznadziejnie. Czwórka przywódców Zielonych – Tardi, pastor, Maria i Red – z mniejszymi lub większymi oporami zdecydowała się na współdziałanie. Chodziło oczywiście o “kontrolowanie" poczynań Denninghama, przy czym każdy ze spiskowców nadawał temu słowu odmienne znaczenie. Niektórzy zdawali sobie nawet sprawę, że jest to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Jedno było jasne – do rozpoczęcia akcji nie należało Burtowi przeszkadzać. Inna sprawa, że obecnie nikt z zainteresowanych nie miał pojęcia, gdzie Amerykanin się znajduje.

Patrząc na rosłego Murzyna i białego kurdupla Lion odnosił wrażenie, że nie jest to dobrana para. Dotychczasowa współpraca dała jednak duże efekty. Bez sumy danych ich działania nie postąpiłyby naprzód o krok. Gardiner, dzięki pamiętnikom a później i zeznaniom Pawłowskiego, o którego pojmaniu doniósł stary współpracownik, kapitan Bongote, mógł sprezentować Levecque'owi dossier akcji w RPA, ten z kolei wyeliminował paru ludzi Amerykanina, a zarazem skierował uwagę służb politycznych na fałszywe tropy zapewniając luksus spokoju Zielonym.

– Możemy z grubsza przewidzieć, jak odbędzie się “operacja kappa" – mówi Gardiner. – Zainteresowania ludzi Ziu-Donga zbyt jednoznacznie skoncentrowały się wokół przylądka Canaveral i ośrodka w Houston. Wszystko wskazuje, że emitor zostanie wysłany w którymś z próbników kosmicznych, a następnie na sygnały z Ziemi uderzać będzie w wyznaczane cele. W każdym razie ja bym tak postąpił.

– Ja bym nie ryzykował wysłania samej aparatury – sprzeciwia się Levecque – cybernetyka może zawieść, a przeprowadzanie akcji połowicznej, nie dokończonej, byłoby stokroć gorsze od nieprzeprowadzenia jej wcale.

– Ale wysłanie ekipy załogowej przekracza możliwości jakiejkolwiek pozamocarstwowej siły. A niemożliwe jest przecież porwanie promu kosmicznego…

– A właściwie dlaczego by nie? – rzuca spode łba Groner. – Fakt, że wszyscy uważają taką perspektywę za nierealną, przemawia raczej na jej korzyść. Poza tym prom California startuje w Niedzielę Wielkanocną, a dzień mobilizacji zapowiedziano na poniedziałek…

– Możliwe – zgadza się Gardiner – załóżmy, że będzie to California. Pozostaje drugi element. Z niedomówień Deninghama i naszych analiz wynika, że w akcji deradioaktywizacji Ziemi oszczędzony zostanie jeden obiekt, jedna baza, której przejęcie umożliwi dyktowanie światu naszych warunków. Pytanie jaki?

– Wszelkie analizy są tu mało przydatne – zauważa profesor – mamy na Ziemi ponad cztery setki baz, podziemnych wyrzutni, lotnisk, bombowców wyposażonych w broń termonuklearną. Do tego należy dorzucić drugie tyle łodzi podwodnych, a ponadto dochodzą magazyny, ruchome wyrzutnie, zakłady produkujące pociski…

– Sądzę, że do oszczędzenia wybrany zostanie punkt szczególny. Dość silny, możliwy jednak do zdobycia, a jednocześnie niełatwy do zniszczenia siłami konwencjonalnymi – wolno zastanawia się Gardiner – jakaś bardzo głęboko wkopana baza.

– Albo łódź podwodna – dorzuca Groner. Levecque uśmiecha się i pyta:

– Jak sobie jednak panowie wyobrażają opanowanie takiego obiektu? Nie, stanowczo zbyt wiele posiadamy niewiadomych. Znacznie prostsze byłoby znalezienie Denninghama i śledzenie jego kontaktów.

– Ale Burt przepadł. Nie reaguje na prośby pastora Lindorfa, który wszędzie pozostawiał dla niego wezwanie. Ostatnia dyspozycja sprzed tygodnia brzmiała – “Prowadzić przygotowania pełną parą i czekać na sygnał". Sądzę, że tragiczny wypadek, który zdarzył się jego kompanowi, Wyłko Georgijewowi – tu wymowne spojrzenie na profesora – jeszcze go uczuli. A właściwie dlaczego Georgijew musiał zginąć?

Levecque oblizuje spierzchnięte usta.

– Potrzebowaliśmy dowodu dla Komórki Antyterrorystycznej, że ślad ekologiczny w sprawie Marindafontein był błędny. Chodziło o rzucenie podejrzeń na Nową Frakcję, a poza tym o pozbawienie Denninghama jednego z najsprawniejszych fachowców. Moim zdaniem trzeba teraz uczynić coś takiego, co wyciągnie go z nory. Może istnieje ktoś, na kim zależy mu szczególnie. Kobieta, przyjaciel, dziecko?

Gardiner uśmiecha się nie tając zadowolenia. Jest zachwycony własną przezornością i przenikliwością.

– Zdaje się, że dysponuję czymś takim – mówi.

– No – ożywiają się mężczyźni. – Zna pan może jego kochankę?

– Nie, córkę.


Czy profesor Levecque odczuwał kiedykolwiek rozterki? Owszem, był zbyt inteligentny by ich nie przeżywać. Nigdy jednak nie przybrały one równej mocy, co obecnie. Taksówka zatrzymała się przy Piccadily. Konus wysiadł, rutynowo rozejrzał się dookoła. Od kilku dni łaskotał go lekki niepokój, lęk zwierzęcia, które czuje, że jest obserwowane. Któż jednak mógł zalecić jego obserwację? Admirał? Admirał nie czynił nic bez porozumienia z “Cytryną", a przecież major pracował ręka w rękę z nim. Owszem o ostatniej akcji nie został poinformowany, ule nie mógł mieć na razie nawet cienia podejrzeń co do lojalności profesora. A może ludzie Gardincra? Bzdura, Murzyn nie mógł mieć na usługach aż tak dobrych inwigilatorów. Złych zauważyłby już w pierwszej chwili. Denningham? Wykluczone, ten nie wiedział nawet o jego istnieniu. A tamci…

Dreszcz przeleciał po profesorskich plecach, gdy pomyślał o ambasadzie mocodawców. Tamci się nic patyczkowali. Ale zawsze mieli przecież z profesora niesłychane korzyści. Tyle że dotąd nie zatajał przed nimi niczego ważnego. Dopiero teraz…

Życie Levecque'a podporządkowane było jego niesłychanej ambicji. Piął się w górę z zaciętością właściwą wszelkim kurduplom znanym z historii, jak: Napoleon, Hitler czy Stalin… Levecque ze swym umysłem, błyskotliwością, rodzinnymi koneksjami, mógł mieć wszystko. Chciał więcej. Więcej niż profesura w wieku trzydziestu czterech lat, niż zameczek nad Loarą, rezydencja w Hiszpanii, czy domek myśliwski w Kenii.

Poza tym – lubił grać. W życiu, i w karty. To karciane długi i późniejszy szantaż wpędziły go w ręce tamtych. A potem poszło. W kraju awansował – został wykładowcą na wydziale cybernetyki społecznej, ekspertem rządowym, wreszcie asem komórki… Cały czas równocześnie służąc przeciwnikowi. Ba, w swej perfekcji posunął się do tego, że ujawnił przed Admirałem fakt kontaktów z wrogiem i dostarczał im spreparowanych danych.

Oczywiście nic od razu podjął decyzję emancypacji. Początkowo tylko, tak jak obiecał Groncrowi, zataił informacje o swych odkryciach. W miarę upływu dni coraz częściej przychodziło mu do głowy, że powodzenie planu Denninghama dałoby mu szansę wyzwoleniu. W nowym świecie, w którym nie byłoby ani Tych ani Tamtych, jego miejsce mogłoby być całkiem inne. Instynkt gracza nakazywał mu spróbować. W triumwiracie z Gardinerem i Gronerem widzialdla siebie rolę może nie Cezara, Cezar to Gardiner, zginie pierwszy podczas idów tyle że kwietniowych, lecz Oktawiana.

A jeśli się nie uda? Cóż, zawczasu podjął pewne zabezpieczenia. A dlaczego miałoby się nie udać? Przy Soho Square czekał samochód radcy ambasady, z szoferem, którego wystające kości policzkowe zdradzały dalekoazjatyckie pochodzenie. Znów trzeba będzie trochę nakłamać – pomyślał profesor – rozejrzał się, ale poza staruszkiem z pieskiem nie dojrzał w pobliżu nikogo, wsiadł więc do limuzyny.


Groner ucieszył się słysząc, że akcja rusza. Miał dosyć bezczynności. Uważał, że zarówno Gardiner jak i Levecque, zbyt patyczkują się z Denninghamem. Był zdania, że należy załatwić Amerykanina jeszcze przed akcją, bo po niej może być różnie. Również konspiracji miał po dziurki w nosie. Zadekowany w Chelsea, odcięty od wieców, akcji czy nocnych popijaw z kumplami, czuł się skacowany bez używania alkoholu. Kobitki? Miał ich dosyć – nieletnia Diana, która oddawała mu się nie przestając żuć gumy lub oglądać komiksów, dawno przestała go rajcować i najchętniej odesłałby ją tam, skąd ją wyjął, to znaczy do college'u dla dobrze urodzonych w Ystad. Maggi? Perfekcyjna maszynka do kochania, dostarczona mu przez Levecque'a jeszcze w Niemczech, nie posiadała duszy. Owszem, lubiła się bawić, wykazywała dużo inwencji, ale czuło się w tym wszystkim techniczny profesjonalizm, nie pierwotną pasję, jedyne co Lion lubił naprawdę. Zresztą Maggi w ogóle emocjonalnie przypominała kawał ceraty. Łatwość, z jaką wydała obu swych kochanków, Wyłka i Carla w łapy trzeciego – Levecque'a, mogła dziwić nawet u osoby superegoistycznej, cwanej i tak pazernej na pieniądze jak ona. Groner zastanawiał się, czy choć przez chwilę odczuwała wyrzuty sumienia? Ale słowo sumienie zupełnie nie pasowało do tej inteligentnej laleczki.

Lion oczywiście sumienie miał. Jedynie troszkę elastyczne. Potrafił być czuły, a nawet czułostkowy, płakał, kiedy prowadzony przez niego wóz potrącił psa. Nie jadał mięsa. Ale w stosunku do ludzi nie odczuwał takich oporów. Lubił zabijać swych wrogów i wrogów sprawy. Bo, i to najciekawsze, wierzył w sprawę “Zieloni". Owszem, udzielał informacji policji, był prowokatorem, ale w głębi duszy, szkodząc często sprawie, uważał, że sprawa i tak zwycięży. Syndrom Gronera nie jest zresztą czymś nadzwyczajnym. Funkcjonariusze marionetkowego rządu subsydiowani przez obce mocarstwo, też właściwie wierzą, że jak najlepiej służą ojczyźnie.

Ach, ta Maggi, ach ta Diana! Żeby nareszcie zajęły się sobą. Obserwowanie lesbijek mogłoby go trochę rozbawić.

Dusza ciągnęła go do Niemiec. Jeszcze w Sztokholmie zdobył z dużą satysfakcją Erikę Studder. “Płomiennowłosa Walkiria Ruchu", jak określały ją niektóre popołudniówki, wzięła go swym temperamentem i ekstremizmem. W toalecie Gmachu Kongresowego połączył ich gwałtowny tajfun, dwa razy bardziej ostry niż wystąpienie Niemki na sali. Toteż Groner chętnie ponownie znalazłby się w takim oku cyklonu. A pokój w hotelu Lenz w Kolonii czekał…

– Dość mała – rzekł do Diany, mozolnie pracującej w południowej części łóżka. I ty też – zostaw moje ucho! – zwrócił się do Maggi.

– Będę musiał na parę dni wyjechać. Ale sądzę, że jakoś poradzicie sobie beze mnie.


W jaki sposób na zapuszczonej farmie posiadano podsłuch i podgląd Ośrodka Complex 50 jak i samego dowództwa NASA, pozostanie tajemnicą Silvestriego, który zresztą przed laty był jednym z twórców komputerowego systemu Space Centrum.

W każdym razie dzięki temu ze słuchawkami w uszach, przed monitorami dostarczającymi bezpośrednio obrazy z Bazy Przygotowań, Silvestri i Dass mogli spędzać kolejną dobę trenując ruchy, gesty i sposób ekspresji swych pierwowzorów. Problem imitowania głosu postanowiono rozwiązać dość prymitywnie, podczas startu miało dojść do defektu przekaźnika dźwiękowego w kabinie i przez pierwsze decydujące godziny łączność miała dokonywać się wyłącznie za pomocą obrazu i kosmotelexu.

Laboratorium California stwarzało dla ekipy Denninghama dodatkowe szansę z jeszcze jednego powodu. Zgodnie z planami Obrony Strategicznej, planującej prom jako Wariantowe Centrum Dowodzenia, na jego pokładzie znajdowało się urządzenie wykrywające, analizujące i rejestrujące punkty wyposażone w broń nuklearną. Tak w wodzie, na ziemi, jak i w powietrzu. Wraz z przygotowanym planem rozmieszczenia elektrowni, reaktorów i magazynów, mogło dawać posiadaczom emitora pełną bieżącą informację o celach przeznaczonych dla wiązek promieni kappa. I to bez wyjątku.

– Całe ryzyko tej fazy operacji – stwierdził w którejś z rozmów Denningham – polega na możliwości przedwczesnego wykrycia. Prom okrąża co godzina kulę ziemską, a pole rażenia emitora przesuwa się pasem przypominającym szeroki bandaż. Biorąc pod uwagę przewidywaną trajektorię lotu, w ciągu czterech godzin praktycznie cały glob znajdzie się w zasięgu naszego ostrzału. W te cztery godziny nasze dzieło musi zostać zakończone.

– A jeżeli wcześniej ktoś zorientuje się, że sprawcą awarii jest California? Przecież nasze bombardowanie wyłączy wszystkie atomowe elektrownie, reaktory, silniki łodzi podwodnych i lodołamaczy? – pyta David.

– Po pierwsze – schemat bombardowania zostanie tak opracowany, że nieprędko da się zauważyć jakąkolwiek prawidłowość. W każdym razie ruch emitora w niczym nie będzie przypominał pracy odkurzacza. A przeciwnie, strzały będą uderzały najpierw w punkty peryferyjne dla obszaru aktualnie znajdującego się w jego zasięgu; po drugie – symultanicznie, w kilkunastu punktach, ruszą grupy dywersyjne Ziu-Donga atakując obiekty atomowe i wysadzając w powietrze linie przesyłowe. Po trzecie wreszcie wyłączenie już kilku elektrowni atomowych, a co mówić o wszystkich, spowoduje globalne spięcie. Świat zostanie sparaliżowany monstrualną awarią energetyczną. Powstanie nieprawdopodobny bałagan, co powinno wystarczyć na dokończenie dzieła…

– Wszystko wspaniale – kiwa głową Dass. – Ale jak mamy opanować prom kosmiczny nie wzbudzając niczyich podejrzeń i jak wprowadzić na jego pokład emitor?

– To drugie zostało już załatwione – uśmiecha się Burt. – Jak wiecie, od pewnego czasu NASA realizuje również prywatne zamówienia. Toteż kiedy pewna nieposzlakowanej opinii firma zamówiła wyekspediowanie w kosmos niewielkiego próbnika z aparaturą pomiarową – rozmowa ograniczyła się jedynie do ustalenia ceny.

– Ale przecież są kontrole! Nikt nie wpuści na prom aparatury bez dokładnego jej zbadania.

– Owszem – tym razem włącza się Silvestri – ale ludzi można przekupić, a maszyny oszukać, Did. Zdaje się, że podczas drogi na Falklandy i dalej byłeś w zbyt marnym stanie, aby zaprzyjaźnić się z mym asystentem Lee Graniem. To wspaniały chłopak. Dzięki rekomendacji paru moich przyjaciół od dwóch miesięcy pracuje już w ośrodku kontroli lotów. Nie muszę chyba dodawać, że jeśli chodzi o ujarzmianie obwodów umie wszystko to samo co ja, a przy okazji – jest dużo sprawniejszy fizycznie. Emitor wraz z pojemnikiem znajduje się już wewnątrz luku bagażowego Californii…

Brzmi to krzepiąco. Świeżo upieczony Irlandczyk może spokojnie trenować mimikę twarzy i, obserwując na wideo sceny rodzinne państwa O'Neal, zastanawiać się, jak przeprowadzi z kosmosu pierwszą łączność z piękną, zakochaną w mężu Irlandką.

Загрузка...