Wielki bilard

Życia w żadnym wypadku nie można przyrównać do mechanizmu, w którym wszystkie tryby, łożyska, dźwignie i przekładnie działają precyzyjnie zsynchronizowane ze sobą. Znacznie trafniejszą metaforą byłby tu stół bilardowy, i to nie w trakcie partyjki gry, lecz podczas jakiejś olbrzymiej wielobilowej piramidki. Kontrolujemy dokładnie pierwsze uderzenie i ruch dwóch, trzech bil, ale przecież niechcący, lub przypadkowo, uruchamiamy również pozostałe, tworzy się bałagan, gipsowe kulki z głuchym łomotem wpadają do otworów, a do końca nikt nie wie, jaki będzie rezultat uderzenia.

Wynalazek Virena, szlachetne wizje Denninghama, ambicje Levecque'a, Gardinera i Gronera, wreszcie nieustępliwe śledztwo emerytów z paczki Bonnarda, stanowiło tylko część elementów karambolu. Dodajmy do tego szamotaninę spanikowanego Janka Pawłowskiego, zawodność ludzkich koncepcji, wpływ czynników niezależnych, a otrzymamy galimatias, którego efektów nikt nie był w stanie przewidzieć. A już najmniej parumiliardowa ziemska populacja, o której losy toczyła się gra.

Plan Denninghama już poznaliśmy w zarysie. Opierał się on na opanowaniu promu California i zlikwidowaniu w ciągu paru godzin całej ziemskiej jądrowej infrastruktury. Jednocześnie Ziegler i bojowcy Ziu Donga wraz z Barbarą mieli przechwycić uwięzioną w lagunie Raronga Mątwę 16. Przejęcie przez zmobilizowanych ekologów kluczowych punktów na Ziemi i doprowadzenie do historycznej zmiany, miało być już właściwie dopełnieniem formalności.

Zamysły Gardinera zakładały, że gdy Denningham wykona swój plan, zostanie usunięty, a jedyny rezerwuar broni nuklearnej przechwyci Groner. Koncepcja Levecque'a różniła się tu jedynie w kwestiach dalekosiężnych. Profesor widział bowiem w przyszłym świecie dla siebie zgoła inne miejsce, niż chcieli mu wyznaczyć pozostali triumvirowie.

Na razie jednak współpracowali solidarnie i szło im wyjątkowo dobrze. Nafaszerowanie Barbary izotopem podanym w kawie podczas sfingowanego przesłuchania w Kinszasie było pomysłem profesorka.

Zrealizował go Gardiner przy pomocy swoich ludzi. Zauważmy, że częste zmiany przesłuchujących podyktowane były niezwykłym humanitaryzmem Reda. Nie chciał, aby ktokolwiek z jego współpracowników przebywał dłużej niż to konieczne w zasięgu promieniotwórczej substancji.

Pomysł – zaiste szatański -nie był tylko sposobem egzekucji o opóźnionym zapłonie – pragnąc dotrzeć do kryjówki Denninghama należało naznaczyć dziewczynę. Nadajnik radiowy zostałby z pewnością wykryty, Lenni Wilde należał do profesjonalistów, natomiast komu przyszłoby do głowy badać pannę Gray licznikiem Geigera? Chociaż gdyby do spotkania z ojcem doszło nie w hotelu a na opuszczonej farmie, gdyby Barbara poprosiła o zademonstrowanie jej emitora kappa, śmiercionośny ładunek uległby neutralizacji przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. A tak, obserwowana z parusetmetrowego dystansu przez odpowiedni czujnik, Barbara doprowadziła postępujących za nią obserwatorów – Gronera i Maggi – nie tylko do Burta, ale dużo dalej. Red nie miał pojęcia, że tak łatwo jego ludzie znajdą się w samym sercu wielkiej operacji…

A czego chciał, czego pragnął w wigilię akcji ekskomisarz Bonnard? Przyłapania Levecque'a na gorącym uczynku, zdemaskowania go przed mocodawcami, tak by prawo zatriumfowało, a śmierć Pauliny została pomszczona.

W swych poczynaniach miał rychło otrzymać osobliwe wsparcie.

Późnym wieczorem Człowiek-Cytryna został ściągnięty do wiejskiej rezydencji Admirała. Tryb wezwania dowodził znacznego pośpiechu, starszy pan przestrzegał bowiem ścisłej separacji życia prywatnego i służbowego. Kamerdyner wprowadził majora do oranżerii, w której szef igrał ze stadkiem ulubionych dalmatyńczyków. Charakterystyczne było, że nie poprosił majora, aby ten spoczął, tylko od razu przystąpił do rzeczy.

– Słuchaj. Nie podoba mi się to wszystko – zaczai krótko, a po skórze oficera przebiegł dreszcz. Nigdy dotąd wytworny szef Sekretnej Służby nie zwracał się do niego w ten sposób. – Nadal wierzysz Levecque'owi…?

– Jak dotąd nas nie zawiódł.

– Są sygnały, że szykuje się jakiś gruby numer organizowany przez ekologistów.

– Wiem, Dzień Protestu…

– Nie mów mi o takich duperelach! Jakaś wielka prowokacja, sabotaż! Przecieki nie precyzują dokładnie. Ale ma to się zdarzyć już w tych dniach. Musimy wiedzieć co planują? I jeszcze jedno. U Zielonych aż się gotuje, a nasz kochany Levecque niczego nam nie sygnalizował. Przeciwnie, usypiał naszą czujność. Kto wie, czy nie wprowadzał w błąd?

– Mam go wycofać?

– Najpierw z nim porozmawiaj. Obecnie jest w drodze do Miami. Akurat ściągnęła tam cała czołówka ekologistów. Są Denningham, Gardiner…

– Nadzwyczajne posiedzenie Prezydium Konwentu, wiedzieliśmy o nim od tygodni…

– Mamy sygnały, że będzie absolutnie nadzwyczajne! Aha, jeszcze jedno. Czy wiesz, że do Miami udał się również nasz poczciwy Bonnard?

– Może na wypoczynek, ma ostatnio dużo czasu?

– Tracisz węch, stary – w głosie Admirała zabrzmiało co najmniej trzy czwarte dymisji. – Bonnard zdaje się nie przyjął do wiadomości swojego zwolnienia. Wiem, że z archiwum brał dossier ekologistycznej wierchuszki, że utrzymuje rozległe kontakty z emerytowanymi policjantami innych krajów. Mam podstawy mniemać, że lada chwila otrzymamy od niego stosowny raport.

– O czym?

– O Levecque'u.

– No, cóż, profesor to stała obsesja Marcela, oskarża go o śmierć córki, a przecież wiemy, że zginęła wskutek zbiegu okoliczności. Zresztą po co gówniara pchała się do organizacji Arkadyjczyków! Niemniej zgadzam się z pańskimi spostrzeżeniami, ostatnio nie mam z profesorem takiego kontaktu psychicznego jak dawniej.

Twarz szefa pozostała chmurna, mimo że ulubiony dalmatyńczyk z upodobaniem lizał jego ręce.

– Sprawdzisz to, nawiążesz współpracę z Bonnardem. I obaj, obaj, będziecie ze mną w kontakcie. Aha, dostaniesz samolot, tak byś znalazł się na miejscu przed świtem. Mamy teraz dwudziestą drugą trzydzieści, w Miami jest wpół do szóstej wieczorem. Maszynę przygotują ci za dwie godziny… Wszystko jasne?

W drodze na wojskowe lotnisko major skręcił jeszcze do jednego ze swych mieszkań, gdzie stale czekał na niego kompletny ekwipunek. Kiedy zatrzymał się pod bramą, jakiś facet wyszedł z cienia i poprosił go o papierosa, a potem gestem głowy wskazał limuzynę zaparkowaną opodal. Człowiek-Cytryna spodziewał się tego spotkania. Teraz brała go w obroty druga strona. Czyżby sprawy stały aż tak źle?

– Z kim grasz? – zapytał mężczyzna głosem, w którym brzmiał wyraźnie cudzoziemski akcent…

– Pan radca? Osobiście… – nie potrafił ukryć zdumienia.

– Lecisz do Miami?

– Tak. Już wiecie?

– A dokąd miałbyś lecieć o tej porze. Słuchaj. Twój przyjaciel Levecque zaczął najwyraźniej grać na własny rachunek. Od paru tygodni otrzymujemy od niego mylne informacje.

– Nie wy jedni – major w krótkich słowach streścił rozmowę z Admirałem. Dyplomata wydał się nie być zaskoczony. – Tylko że ja myślałem, że to wszystko Al robi dla was.

– Nie robi.

– Ma zostać zlikwidowany? – spytał Człowiek-Cytryna.

– Nie teraz. Ma zostać napomniany! My zaś musimy wiedzieć, co knują ekologiści i w odpowiednim momencie włączyć się do akcji.

– Boję się, że Bonnard może nam zdrowo namieszać. Podejrzewa Levecque'a o współpracę z wami.

– Rozumiemy, że rozwiążesz ten problem… Jeszcze jedno. Nie przejmuj się niczym, po tej akcji zostaniesz wycofany.

Ostatnia obietnica zabrzmiała jak triumfalna pieśń. Major szybko opuścił wóz i rozglądając się czujnie wbiegł do bramy. Chyba nikt go nie obserwował.


Dochodziła jedenasta w nocy, gdy czarterowy liliput wpasował się w świetliste linie pasa startowego Raronga Airport, wybiegającego groblą daleko w głąb płytkiej laguny. Całą drogę Maggi spędziła u boku Wanga. Mówiła mało, o szczegółach akcji nie wiedziała przecież nic, ale robiła niesłychanie mądre miny.

– Wiesz, co robimy po wylądowaniu? – zapytał w pewnym momencie komandos, którego mikry wygląd nieraz wprowadzał w błąd handlarzy opium i ludzi triad.

– Naturalnie – odpowiedziała – ale chciałabym abyśmy powtórzyli wszystko punkt po punkcie, aby nie wkradły się żadne niejasności.

– Udajemy się na kwatery, robimy mały rekonesans i przygotowujemy się do akcji. W tym czasie ty znajdziesz Zieglera. Profesor przekaże ci swoje obserwacje i uwagi do generalnego planu operacji. Potem spotkamy się w trójkę…

– Wiem, wiem – Maggi oddycha z ulgą, ponieważ dzięki zapobiegliwości swych mocodawców nauczyła się wszystkich ważniejszych twarzy na pamięć i jest pewna, że rozpozna Roya. Z tego co wie, Ziegler widział pannę Gray tylko raz i to z daleka, w czasie burzy piaskowej. Powinno się udać.

Po drodze ku schodkom, w korytarzyku maszyny, dłoń agentki styka się z ręką pastora. Kilka znaczących uścisków i wszystko jest jasne. Działaj, Maggi!


Komandor Bowling był już bardzo pijany. Sportowiec za dnia, nie przegapił żadnej okazji, aby popić sobie w nocy. Zresztą jego organizm znosił te wyczyny z podziwu godną tolerancją. Teraz wilk podmorski zmętniałym wzrokiem wpatrywał się w szczupłą sylwetkę specjalisty od skorupiaków, nie zaprzestając opowiadać jakiejś nieprawdopodobnej historii, która rozegrała się na Oceanie Arktycznym przed dziesięciu laty. Bowling, wówczas drugi oficer atomowej łodzi podwodnej, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Generalna awaria układu zasilania sprawiła, że łódź ugrzęzła. Oczywiście mogłaby się wynurzyć, gdyby nie parumetrowej grubości kra zalegająca ściśle ten rejon Oceanu Lodowatego.

– Prawdziwe tchnienie śmierci… – stwierdza komandor i strzyknięciem palców zamawia jeszcze jedną lampkę. A może jednak się napijesz? Za sukces! Pojutrze przypływ osiągnie swe maksimum i wyrwiemy się wreszcie z tego cholernego grajdoła.

– Nie, dziękuję – Ziegler leniwie sączy coca-colę, wściekły z powodu ssania w dołku. Jest niespokojny. Od czasu swej kuracji nawet w rozrywkowych salonach Marindafontein ani razu nie przyszła mu chętka na picie. Jakiekolwiek myśli na ten temat przeganiała od razu fala obrzydzenia i dobrze ustawiona psychologiczna blokada. Teraz jednak… stres, oczekiwanie. Idiotyzm. Oczywisty idiotyzm! Pociągnął mocniej coca-coli. Roy zbyt dobrze znał swój organizm. Wypicie małego kieliszeczka przerwałoby całą kunsztownie wzniesioną zaporę… Nie, w życiu!

– No i jak z tego wyszedłeś? – pyta komandora.

– A skąd wiesz, że wyszedłem? – dziwi się Bowling – mówiłem ci już o tym?

– Widzę cię żywego, całego i nie odmrożonego!

– To było nieprawdopodobne. Zdecydowałem się wypłynąć przez luk awaryjny na zewnątrz łodzi. Udało mi się przewiercić talię lodową i wygramolić się na powierzchnię. A tam masz pojęcie, minus czterdzieści stopni… Na szczęście byłem w grubym elektrycznie ocieplanym kombinezonie. Od tego czasu wolę morze południowe. Dzięki Bogu już po dwóch kwadransach na nasz sygnał przyleciała ekipa ratownicza… Ale tym razem damy sobie radę bez ratowników. Znów Mątwa 16 wypłynie na szerokie wody… Za dwa dni!

– Obiecywałeś, że zanim to nastąpi, pokażesz mi statek – upominał się Roy.

– Czemu nie, nie przesadzamy z tą tajemnicą wojskową tak jak inni. Zobaczysz wszystko, co zechcesz. Tylko nie będziemy odpalali rakiet…

– Podobno nawet ty nie mógłbyś…

Lekki śmieszek.

– Oczywiście, istnieje elektroniczna blokada pozostająca w gestii Pentagonu, klucze, szyfry zabezpieczające, ale jako dowódca mam możliwość awaryjnego odbezpieczenia.

Tymczasem w zmętniałym polu widzenia komandora wyrasta całkiem nowa. apetycznie wyglądająca postać. Kelnerka?

– Dzień dobry – rozlega się miły, energiczny głosik. Roy odwraca głowę.

– Barbara, jednak! Komandor unosi się z siedzenia.

– Przedstaw mnie pani, przedstaw… – domaga się trochę bardziej natrętnie, niż wymagałaby tego elegancja oficerska wyniesiona z West Point.

– Panna Gray, nasza oceanografka – prezentuje po prawie niezauważalnej pauzie Ziegler i dorzuca, zwracając się do dziewczyny – nareszcie się zjawiasz. Nasze badania ruszą pełną parą! Nie masz pojęcia, jak ucieszyłem się wczoraj na wieść, że przybędziesz osobiście.

– Może ja nie będę państwu przeszkadzał – mówi domyślnie komandor – właśnie przypomniało mi się, że powinienem jeszcze wskoczyć na łajbę.

Nie zatrzymują go. Dziewczyna siada przy Zieglerze, smukła, w kusej sukience, z króciutko przystrzyżonymi włosami, fantastyczna!

– Napijesz się, Roy? – pada pytanie. Przeczące kiwnięcie głową.

– Zerwałem z nałogami.

– Ze wszystkimi?

– Prawie… Ale tak się cieszę, że żyjesz zdrowa i piękna!

Kuszący uśmiech. A zaraz potem tekst:

– Nie uważasz, że powinniśmy zmienić lokal. Mamy trochę spraw do ustalenia… – Maggi, idąc za wzrokiem profesora, obciąga lekko skąpe mini nie zasłaniające nawet połowy uda.

– Mój bungalow jest o dwieście metrów stąd, prawie przy plaży. Nie ma tam wielkiego komfortu, po tym tsunami wszystko tu trochę kuleje, ale za to pełny spokój.

– To znakomicie.

Dublerka nie ma nawet połowy talentów swego pierwowzoru, została jednak wystarczająco wyszkolona, aby postępować ściśle według planu. W ciągu dwóch godzin zapoznaje się z pełną dokumentacją; od spraw terenowych, po szczegóły dotyczące łodzi podwodnej. Przed córką szefa Roy nie bawi się w konspirację, bez oporów wyjawia techniczny plan operacji. Zresztą, prawdę powiedziawszy, druga ścieżka jego mózgu zajęta jest przez fascynację pięknym ciałem współpracowniczki.

Podobno nie jest trudna. Musi lubić te rzeczy. Wystarczy spojrzeć. Absolutnie po koleżeńsku… Tylko jeśli ją rozczaruję? – sprzeczne myśli targają naukowcem. – I jeszcze nie mogę nic wziąć na odwagę.

– No, zmęczyłam się! – mówi naraz Maggi podnosząc się z kanapki. Nalewa sobie drinka i po męsku wypija od razu całość. Czy prysznic u ciebie działa?

Ziegler kiwa głową. Dziewczyna nie krępuje się zupełnie, nie zaciąga nawet zasłony kąpielowej. Dorodne piersi wyskakują spod ściągniętej energicznym gestem koszulki, potem zsuwa się cieniutki obwarzanek majteczek. Mini odpięła już wcześniej. Pochyla się, aby starannie położyć garderobę na krzesełku. Złocisty Eden pojawia się na moment zaledwie dwa metry od twarzy profesora. Tajemnicza, ale bliska, realna. Szmer tuszu głuszy przyspieszony łomot serca Zieglera. Jego wzrok szybko omija niedopitego drinka i sięga po kolejną butelkę coli. Wypija ją duszkiem. Napój ma troszkę dziwny smak, ale profesor zrzuca to na karb podniecenia.

Dziewczyna, uśmiechając się do gospodarza, niespiesznie mydliła swe detale ruchami kunsztownie wytresowanej striptizerki – dawny zawód Maggi okazywał się w takich momentach szalenie pomocny.

– Ale duszno! Ziegler rozpiął dwa guziki koszuli i popatrzył z niepokojem na posłanie. Było w tym wzroku coś z niepokoju studenta przed trudnym egzaminem. Chwilę później poczuł się dziwnie miękko. Serce? – przemknęło mu. Uniosła go szybko ciepła winda, bezwładu, zapomnienia.

Kiedy Maggi wytarła swoje ciało, Roy spał już w najlepsze, a nawet trochę pochrapywał. Dziewczyna nie traciła czasu na ubieranie, sięgnęła po torebkę. Z wydrążonej łąkowej rączki wyjęła maleńką strzykawkę, potem igłę. Nabrała płynu z buteleczki noszącej etykietkę znakomitych perfum, odgięła ramię śpiącego i naciągnąwszy żyłę wprowadziła w nią igłę… Zabieg powtórzyła parokrotnie. Potem duszkiem wypiła resztę.


Ziegler obudził się przed świtem, czuł gorycz w gardle, bolała go głowa. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje… w campusie uniwersyteckim, w Marindafontein? Był całkowicie nagi i pijany!

– Sen, cholerny sen!

Obok siebie słyszał równy, spokojny oddech. Odwrócił się ryzykując diabelski kołowrót w mózgu. Gołe ramię połyskiwało w półmroku. Barbara! Nerwowo usiłował zebrać myśli. Nic nie pamiętał. Upił się – to jasne! Ale czy kochał się już z panną Gray? Dylemat. Dotknął jej pleców, potem przesunął dłoń ku pośladkom… Nie obudziła się. Chociaż mógłby przysiąc, że lekkie drżenie przebiegło przez luksusowe pięćdziesiąt osiem kilogramów śpiące u jego boku. Obrócił się delikatnie na bok. Przylegał teraz do dziewczyny całą długością swego ciała. Ręka wsunęła się w jedwabisty wąwóz ud, te, wiedzione odruchem, a może i świadomą wolą, rozsunęły się lekko. Cóż z tego – główny zainteresowany pozostał obojętny.

Znowu jęknęło coś w Zieglerze! Dlaczego z Tamarą nie miał problemów! Odwrócił się zniechęcony. Z nocnej szafki błyszczał życzliwie “Johnny Walker" – Nie, przecież nie mogę pić. Muszę być trzeźwy! Akcja!… Cały oblał się potem. Doskonale znał swój organizm. Wiedział, że będzie się teraz męczył, pocił, odsuwał, ale w końcu się napije. Potem przez chwilę będzie dobrze… Może nawet jako tako pójdzie mu z Barbarą. Gdyby udało mu się nie zwiększać dawki, dotrwa w takim stanie do popołudnia. Jak jednak zdobędzie się na wizytę u komandora, w jaki sposób pokieruje atakiem na łódź… Dłoń zacisnęła się kurczowo na chłodnym szkle.

Zza okiennej żaluzji słychać było monotonny szum Pacyfiku rozbryzgującego się o piaszczysty brzeg atolu Raronga.


Trudno przewidzieć, jaki obrót przyjęłyby wypadki, gdyby nie gwałtowny cyklon Eurydyka posuwający się od strony wysp Bahama ku północy. Programiści czuwający nad programem California zaczęli nawet rozważać odroczenie planowanego startu wahadłowca, szczęśliwie jednak Eurydyka skręciła, decydując się na pustoszenie wybrzeży Georgii i południowej Karoliny przy oględnym potraktowaniu Florydy. Wpłynęło to na zaburzenie rejsów pasażerskich większości jednostek na środkowym Atlantyku. Samolot niosący Jana Pawłowskiego awaryjnie wylądował w Hamilton na Bermudach, tak że Polak i towarzyszący mu Welman dotarli do Miami dopiero w niedzielę rano. Ich Boeing lądował prawie równocześnie z wojskową maszyną Człowieka-Cytryny.

Budził się luksusowy, wysoko rozwinięty kapitalistycznie dzień. Uchylały się pierwsze żaluzje w oknach hotelowych. Hostessy wyprowadzały na spacerki pieski milionerów.

W holetu Plazza Gardiner udzielał enigmatycznego wywiadu korespondentom NBC. Odziany w szlafrok, na pytania o Światowy Dzień Protestu odpowiadał między jednym a drugim kęsem chrupiącej bułeczki:

– Nic się nie zmieniło w naszych zamierzeniach. Komitet Doradczy zbierze się jutro. Ale już dziś oczekuję przybycia pastora Lindorfa i panny Bernini. – Jakie prognozy na temat Dnia Zieleni? – Jak najlepsze. – Czy to prawda, że Denningham szykuje jakąś niespodziankę? – Proszę jego samego zapytać o to, jeśli uda się go państwu odnaleźć…

Jemu samemu udało się. Dzięki radioaktywnej Barbarze hotelik, w którym spędziła popołudnie z ojcem, został natychmiast zlokalizowany, a później Red już nie stracił Amerykanina z oczu. Wykryta została również opuszczona farma…

– Teraz tylko musimy poczekać – powtarzał niecierpliwym współpracownikom, których kilkunastu przybyło wprost z Afryki.

W tym czasie Levecque jeszcze drzemał w swym apartamencie, położonym kilkanaście metrów od pokoju Gardinera. W ciągu nocy wykonał już wszystko, co miał do zrobienia. A dodatkowo – zrelaksował się w towarzystwie długiej jak serial Dynasty Mulatki, którą polecił mu usłużny portier. Inna sprawa, że sen profesora nie należał do głębokich. Budził się regularnie co pół godziny i spoglądał na zegarek. Czas pozostający do startu wahadłowca kurczył się z minuty na minutę. Miał nadzieję, że hipoteza takiego a nie innego nośnika dla emitora okaże się trafna.

W pawilonie hotelowym dla kosmonautów w bazie Patric Air Force, Edwin O'Neal i Jefferson Hammersmith przechodzili ostatnią kontrolę lekarską. Z zadań poprzedzających start czekały ich jeszcze rutynowe uściski szefa programu i niedaleka droga do wahadłowca.

Lee Grant, w małej kabinie obok głównej dyspozytorni lotu, był już również przygotowany do działania…

W tym samym czasie Bonnard i Loulou, w tanim hoteliku na przedmieściu Miami Springs opodal lotniska, ćwiczą pompki, które ich niemłodym mięśniom mają dać energię dwudziestolatków. Marcel siódmym zmysłem wyczuwa, że coś się dziś wydarzy. Dzwonek u drzwi. Czyżby?

Louis cofnął się do łazienki. Nigdy nic nie wiadomo. Naciągnąwszy dół pidżamy, Bonnard przekręcił zamek. Zmiętoszona twarz majora wsunęła się wraz z rześkim powiewem ranka. Trochę za wcześnie. Za pół godziny eks-komisarz miał zamiar spotkać się z młodym Polakiem, którego konwojował emeryt z Londynu. Wiedziałby wtedy znacznie więcej.

– Jestem z polecenia Admirała – burknął bez wstępów Człowiek-Cytryna – sytuacja się zmieniła.

Marcel cofnął się o krok i poprosił oficera do wnętrza.

– Miałeś rację ze swymi podejrzeniami, stary. I dlatego cholernie jest nam przykro. Admirał prosił, aby powiedzieć ci to od niego. Levecque rzeczywiście postępuje niewyraźnie. Wymknął się spod kontroli. Oczywiście twoje krzywdy zostaną naprawione. Być może zostaniesz nawet awansowany – odmierzone porcje informacji wyskakują z ust oficera.

Bonnard nie odpowiada. Nie lubi gwałtownych zmian, nieoczekiwanych awansów czy komplementów zwierzchników. Nade wszystko zaś nie ufa “Cytrynie".

– Cieszę się bardzo – mówi powoli. – Czym mogę służyć?

– Przede wszystkim chcę zobaczyć raport, który przygotowujesz. Czas nagli i powinniśmy…

Stary policjant rozkłada ręce w geście ubolewania.

– Nie mam go przy sobie. Zdeponowałem… “Cytryna" wygląda jeszcze bardziej kwaśno niż zwykle.

– Muszę mieć go jeszcze dziś.

– Będzie trudne…

– Postaraj się.

Otwierają się drzwi. Czarnoskóra, piersiasta kelnerka wnosi zamówione śniadanie.

– Dwie porcje. Nie jesteś sam? Louis jest tu również?

– Krąży po mieście – odpowiada Bonnard – ale może zjemy razem.

– Nie jestem głodny – sucho odpowiada major – chętnie natomiast bym się napił. W gardle mi zaschło.

– Zaraz przyniosę coś z lodówki.

Marcel wraca po trzydziestu sekundach. To naturalnie wystarczyło majorowi. Wychyla drinka, wstaje i rzuca już na progu:

– Wpadnę za dwie godziny.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, z łazienki wysuwa się Louis.

– Czego tu węszył? – dopytuje się.

– Nie wiem. A może ty orientujesz się, co robił gdy mnie tu nie było?

Loulou w zamyśleniu czochra kudłatą czuprynę.

– Przez szczelinę niewiele było widać. Wykonał koci ruch przez pokój z lewej na prawo, potem równie błyskawicznie wrócił.

– Na prawo, mówisz… – Bonnard czujnie lustruje stolik zastawiony śniadaniowymi rekwizytami… Coś mógł wsypać. Nie, za mało czasu. Mógł najwyżej…

Urywa, albowiem Loulou wykonuje skok ze zwinnością, o jaką nikt nie posądziłby leciwego policjanta. Zaraz za stolikiem znajduje się otwarty balkon. Funkcjonariusz z impetem wypycha nakryty stół za drzwi. Od wyjścia majora nie upłynęły dwie minuty. Dwie minuty, standardowy czas krótkoterminowych mechanizmów zegarowych. Detonacja ładunku umieszczonego pod blatem następuje już na zewnątrz. Wyrzuca stolik, zastawę i ciało Loulou przez rozdarte markizy. Sypie się szkło. Podmuch ciska Bonnarda na kozetkę. Odgłos eksplozji dobiega majora w momencie, gdy dociera właśnie do swego samochodu. Bez większej reakcji spokojnie wsiada do środka i uruchamia silnik.


Nikt nie twierdzi, że operacja opanowania Californii należała do łatwych przedsięwzięć, zwłaszcza zamiana autentycznego O'Neala i Hammersmitha była wręcz arcytrudna. Denningham, który jak wiemy, był wielkim zwolennikiem roszad, rozważał najrozmaitsze warianty zamiany. Każdy wyglądał na niewykonalny. Zwłaszcza z tego powodu, że podstawiając dublerów nie chciano uśmiercić żywych kosmonautów. Pierwotna koncepcja zamiany, jeszcze poza ośrodkiem, odpadała – zbyt wielu ludzi miało mieć kontakt z astronautami w bazie – lekarze, szefowie programu… Wszyscy oni znali się z Edwinem i Jeffem jak łyse konie i bez wysiłku rozpoznaliby changement. Odpadała również zamiana na odcinku baza – wahadłowiec. Ekipa przemierzała ją we czwórkę. We czwórkę, również wspólnie z obiema kosmonautkami winda wynosiła ich na szczyt wyrzutni… Potem następowało tylko przejście do wahadłowca.

Żadnych szans.

Na ekranie w ośrodku dyspozycyjnym widać już było przedsionek łącznika prowadzącego wprost do kabiny statku. Patty Blum i Rosę Higgins jako pierwsze zniknęły wewnątrz kosmicznego wehikułu. O'Neal i Hammersmith zamierzali pójść w ich ślady, kiedy purpurowy czujnik zapłonął na jednym z pulpitów. Ktoś w dyspozytorni zaklął. Czujnik sygnalizował usterkę układu wewnętrznego chłodzenia obu skafandrów ochronnych.

– Czy zdążycie sprawdzić? – Czy też musimy przerwać odliczanie – zapytał szef.

– Zawsze są kłopoty z tą kontrolą – zauważył jajogłowy naukowiec. – Czujnik może być nieprecyzyjny. Często zdarza się, że sygnalizuje awarię, tam gdzie jej nie ma. Niech zjadą na dół. Zamienimy skafandry. Nie zabierze to więcej niż dziesięć minut, a mamy w zapasie kwadrans.

O'Neal był przesądny, co zdarza się również kosmonautom. Cofać się nie lubił. Uważał to za zły prognostyk. Hammersmith za to dowcipkował, że panienki polecą bez nich i na orbicie zrobi się piekielnie nudno.

Weszli do przebieralni, dwóch młodych mechaników pomagało im. Spieszyli się. Jeden mocno potrącił O'Nealem, Edwin oczywiście zlekceważył ten drobiazg. Łyknął coli i poprosił o nowy skafander. Otwarto odpowiednią skrzynię i… kosmonauta zdębiał. Skafander bowiem wyszedł sam. Jak zareagował Hammersmith, trudno orzec. Dwaj technicy bowiem, równocześnie niczym bracia bliźniacy, wykonali dwa ulubione ciosy karateków znad Żółtej Rzeki – za te dwa ciosy Denningham miał zapłacić równowartość nokautu na Bokserskich Mistrzostwach USA.

Ugodzeni kosmonauci osunęli się na ziemię. Technicy zapakowali ich do skrzyni, a dublerzy, po odczekaniu kilku minut, ruszyli z powrotem ku windzie.


Kanał piątej regionalnej Miami BC wypełniała transmisja idąca na żywo ze startu wahadłowca. W lewym rogu ekranu pojawił się już zegar kontrolny. W prawym rogu widać było wzruszoną twarz szefa lotów załogowych. W końcu ekipa O'Neal – Hammersmith – Blum – Higgins miała być pierwszą regularną obsadą po zbudowaniu laboratorium California. Grupy montażowe zakończyły swoje prace w zeszłym miesiącu i zamiast latających dotąd załóg technicznych rozpocząć miała się normalna, rutynowa służba.


Levecque wziął prysznic i wycierając się chodził po apartamencie; podenerwowany, rozemocjonowany, nie zwracając uwagi na wodę kapiącą na miękkie wykładziny. Przed chwilą odebrał sygnał od Gardinera. U Murzyna wszystko przebiegało w porządku. Spojrzał na telewizor.

Wahadłowiec drgnął. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, na obłoku ognia począł się unosić ku górze. Zdecydowanie szybko, nieodwracalnie. Levecque zamarł pamiętając o tragicznej awarii promu “Challenger" sprzed lat, gdyby tym razem zdarzyło się to samo…?

Ale się nie zdarzyło. Prom zmienił się w maleńką świetlistą plamkę roztapiającą się w błękicie. Przebitka na wiwatującą salę kontroli lotów. Potem na kabinę wahadłowca. W porządku. Levecque przyjrzał się twarzom kosmonautów. Wyglądały absolutnie oryginalnie. Wniosek – któryś z kosmonautów został przez Denninghama po prostu kupiony. Ale który?

Powiew wiatru. Przeciąg poruszył stojące powietrze klimatyzowanego wnętrza. Balkon? Levecque odwrócił się. Na tle rozświetlonego przedpołudniowym żarem okna wydało mu się, że widzi sylwetkę sępa. Znał ją. Znał też doskonale samopowtarzalny pistolet średniego kalibru należący do stałego ekwipunku pracowników Ich Komórki. Pistolet ten trzymał w ręku major “Cytryna".

– Cześć Vick, przestraszyłeś mnie – usiłował zaśmiać się profesor.

– Bądź uprzejmy rzucić ręcznik i przesunąć się w stronę kanapy.

– Oszalałeś, Vick, jestem nagi!

– Nie jestem pedałem, nie bój się, twój akt nie robi na mnie wrażenia.

– Ale co się stało, Vick? – profesor rozglądał się nerwowo za okularami. Bez nich, lub szkieł kontaktowych, których używał zawsze podczas akcji, czuł się jeszcze bardziej bezbronny – dlaczego żartujesz?

– Usiądź L-18. I karty na stół! Co tu jest grane?

– Przecież wiesz.

– Nic nie wiem. A właściwie, wiem za dużo. Rozpocząłeś rozgrywkę na własny rachunek.

– Ja?

– Ty, ty… I dlatego jestem zdziwiony. Dotąd współpracowaliśmy całkiem zgodnie… – przerwał i rozejrzał się niespokojnie. – Pokój sprawdzony?

– Oczywiście, odpluskwiaczem.

– Szyby?

– Namierzający musiałby stać z całą aparaturą na plaży.

– Sąsiedzi?

– Z lewej ściana szczytowa, na dole pokój klubowy, z prawej mój współpracownik, na górze jakiś niegroźny staruszek paralityk.

– Zatem czekam na wyjaśnienia. Nie muszę dodawać, że Admirał się domyśla…

– Szlag z Admirałem! Jutro już go nie będzie!

– Cały czas śledzi cię również Bonnard. Sporządził raport opisujący każdy twój krok.

– Gdzie ten raport? Wysłany?

– Jeszcze nie.

– Trzeba więc go załatwić.

– Już to zrobiłem!

Błysk podziwu przeleciał przez wygolone oblicze Levecque'a.

– Zatem wszystko w porządku, Vick. Schowaj broń i odpręż się. Być może jutro złożę ci interesującą propozycję…

– Zapomniałeś jeszcze o jednym, Al. O naszych… Są ostatnio nerwowi!

– I ty zapomnij. ONI to wkrótce też przeszłość.

– Naprawdę!

Zwisający dotąd luźny na palcu pistolet przybrał znów postawę zasadniczą.

– Nie wygłupiaj się, Vick! Jutro ONI…

– Nie będzie jutra, Al. Nie ma jutra dla zdrajców.

Krople potu wystąpiły na podłużne czoło profesora. Postępowanie Człowieka-Cytryny przerażało go. Czyżby pochodził z niesłusznie uznanego za wymarły gatunku ideowców? A może po prostu był głupi?

– Porozmawiajmy spokojnie – rzekł starając się opanować głos. – Jak ludzie czynu i ludzie interesu. Znasz mnie doskonale i wiesz, że każda moja decyzja jest starannie wyważona. Toteż kiedy poznasz szczegóły, zrozumiesz jak śmieszne okazały się nasze dotychczasowe układy. Znajduję się w wąskiej grupce ludzi, którzy już jutro władać będą tą planetą i to w sposób bardziej nie kontrolowany, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Jest środek, który jeszcze dziś zlikwiduje dziewięćdziesiąt dziewięć procent nuklearnych zasobów Ziemi pozostawiając resztkę w naszych rękach!

– To cieszy. Ale nie zapominaj, że nasze dłonie wyrastają z ramion, a ramiona…

– Jesteś obłąkany, Vick. Obłąkany lojalnością. Czy wiesz, czym byłaby nieograniczona władza nad światem w ich ręku?

– Wiem, czym będzie…

Głos Vicka zionął chłodem jak wnętrze dobrej zamrażarki. “Cytryna" ze swym brakiem emocji przypominał w tym momencie drzewo, wypróchniałe, pozbawione środka, ale o ciągle mocnych gałęziach. Czy ten człowiek mógł mieć duszę, czy poza bezwzględnym posłuszeństwem dla NICH, wypływającym z bliżej nie określonych źródeł, kryło się w nim jeszcze coś, jakaś struna, na której wysiliwszy całą swoją inteligencję profesor mógłby zagrać!

Błyskawicznie dokonał retrospekcji spędzonych wspólnie lat, przeżytych akcji. Co właściwie wiedział o majorze, który go zwerbował, jego usposobieniu, zainteresowaniach? Nic! Równie dobrze można by chcieć dotrzeć do życia psychicznego domowego robota czy biurowego komputera.

– Interesują nas fakty, Al – słowa “Cytryny" brzmią jak lodowe sople – o twych, powiedzmy, wahaniach – nie będziemy rozmawiać. Nie wyciągniemy konsekwencji. Jesteśmy wyżsi ponad płaskie pragnienia odwetu lub zemsty.

– W porządku, w porządku – powiedział skwapliwie profesor – ale nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że beze mnie nie zrobicie nic. Ja trzymam nici, ja jestem jedynym atutem w grze, która – rzucił okiem na telewizor – już się rozpoczęła. I jeśli zechcę…

Ruchy były zautomatyzowane, ale szybkie jak cięcia szabli. Pistolet przeskoczył z prawej do lewej, a obleczona rękawicą dłoń majora sieknęła Levecque'a w twarz. Towarzyszyło temu kopnięcie w brzuch, a następnie sójka wykonana lufą prosto w żebra.

– Nie będziemy się targowali…

Strużka krwi nadała twarzy profesora wygląd skrzywdzonego mima. W tej chwili na nic zdawał się cały jego intelekt. Nie liczyło się, że góruje nad majorem intelektualnie. Nie widząc innego wyjścia – powiedział potulnie:

– W porządku, Vick, żartowałem tylko!

Dla kogoś o sparaliżowanej połowie ciała strasznie niewygodne jest leżenie na podłodze. Niewygodę tę pogarsza dodatkowo zarwana wykładzina i wydłubany dołek w stropie. Tylko w takiej pozycji i z wetkniętym w ucho stetoskopem lekarskim, były nadinspektor Steiner mógł słyszeć każde słowo z apartamentu poniżej równie dobrze jak z pomocą japońskiej aparatury podsłuchowej.

– Niewiarygodne, niewiarygodne, ale Marcel miał węch!

Po zaledwie trzydziestu minutach lotu wahadłowiec dopędził kosmiczne laboratorium i przycumował prawidłowo przy komorach śluzowych. Wkrótce pasażerowie i pakunki znalazły się w przestronnych komorach Cotifornii. W Space Center w Huston, na Mount Palomar, a także w Waszyngtonie, powitały ten wyczyn wiwaty. Pewnym zgrzytem okazało się wykryte uszkodzenie obu niezależnych systemów łączności radiowej, co jednak przy doskonałej sprawności urządzeń telewizyjnych i kodowych nie miało w sumie dla programu większego znaczenia, jedynie poza osłabieniem poziomu transmisji. Zresztą Jefferson Hammersmith obiecywał zlikwidować usterkę w krótkim czasie.

Denningham, Lenni Wilde i Tamara odtańczyli w living-roomie farmy taniec triumfujących indyków.

Lion Groner wysłuchał wiadomości na małym, ultraczułym odbiorniku radiowym – na Raronga nie było własnej stacji telewizyjnej – i odetchnął z ulgą.

W myśliwskim domku na północy Finlandii, ukryty jak borsuk Viren wzniósł do lusterka toast za własne zdrowie.

Bonnard nie oglądał transmisji. Nie miał zresztą pojęcia o związku kosmicznej eskapady z jego prywatną wojną. Orientując się, że w niczym nie może pomóc Loulou, którego szczątków nie złożyłby nawet światowy mistrz puzzle, spiesznie opuścił hotel. Miara się przebrała! Rozglądał się właśnie za taksówką, kiedy z piskiem zatrzymał się pojazd nadjeżdżający z przeciwka. W wychylającym się przez okno chudzielcu rozpoznał swego londyńskiego komilitona Welmana. Nie namyślając się, wskoczył do środka. Obok eks-inspektora Scotland Vardu siedział, wyraźnie zaniepokojony, szczupły młody człowiek.

– Dokąd teraz? – z głośnika rozległ się głos taksówkarza.

– Hotel Plazza – zdecydował, sadowiąc się na trzeciego Marcel Bonnard.

Загрузка...