Spięcia ciąg dalszy

Zarówno Levecque'owi jak i Bonnardowi, interwencja detektywów hotelowych była poniekąd na rękę. Levecque, z legitymacją wysokiego funkcjonariusza Specjalnej Komórki, miał drzwi do wolności zawsze uchylone. Oczekując na przybycie odpowiednio wysokiego rangą agenta FBI, w istocie czekał na finał operacji Denninghama.

Marcel znajdował się w gorszej sytuacji. Bez służbowej legitymacji, bez pełnomocnictw, eks-komisarz na wakacjach, trudniej mógł przekonać o swych czystych intencjach. Ale znajomość kryptonimu Admirała i parę cennych informacji jemu również powinny wkrótce otworzyć klatkę. Poza tym, gdyby zwalisty potomek Pinkertona nie stanął na drodze profesorka, ten zwiałby Bonnardowi lub, co gorsza, zapędzony w róg stawił mu czoło. Tu wynik pojedynku mógł być całkiem nieciekawy. Dość więc potulnie złożył broń i, żądając kontaktu z władzami, spokojnie powędrował do policyjnej karetki.

– Władze, władze… skąd mamy ci znaleźć władzę w samo południe wielkanocne? – burczał pakujący go za kratki sierżant.

– Ale to kwestia o znaczeniu światowym, to być albo nie być…

– Być albo nie być, fajnie powiedziane…

Denningham, Lenni Wilde i piękna Tamara nie spuszczali ani na minutę wzroku z ekranów licznie rozstawionych w salonie telewizorów. Jeden odbierał program MBC, na którym temat: Kosmos dawno wyparł jakiś głupawy serial, na drugim szedł prywatnym kanałem podgląd z Ośrodka Kontroli Lotów. Akcja rozgrywała się zgodnie z harmonogramem. Burt uznał za celowe zawiadomić grupę Raronga… Zakodowany sygnał pomknął na Pacyfik. Odpowiedzią był krótki szyfrogram. – Jesteśmy w gotowości, ale są komplikacje. Ziegler pije.

– Tego tylko brakowało! – jęknął Lenni Wilde.

– Niech Barbara przejmie dowództwo. Reszta bez zmian. Over!


Śniadoskóry Pico wyprowadził opalizującego, kuloodpornego chevroleta. Red Gardiner rzucił parę dolarów napiwku i siadł przy kierownicy. Trochę śpieszył się. Wystartował z piskiem opon i w ciągu kilkudziesięciu minut wydostał się na Federal Highway, przy pierwszym parkingu zwolnił. Oczekiwała tam niezwykle malownicza grupa kolorowych autostopowiczów reprezentujących parę odcieni czerni. Red szerokim gestem zaprosił ich do środka, co spotkało się z ich żywiołowym zrozumieniem. Dwóch pasażerów należało do ciekawego rodzaju osobników, którym za samą twarz dają dożywocie w Sing-Sing, trzeci – odbijał korzystnie od nich schludnością ubioru i gładkością twarzy. Gardiner znał go od dawna, ich związki jednak nie przekraczały dotąd ram luźnej współpracy. Teraz jednak przyszła pora na mocniejsze zadzierzgnięcie więzów przyjaźni.

– Cieszę się, że zdecydowałeś się, Raul.

– I ja też. Mam nadzieję na kawał dobrej, mokrej roboty – odpowiedział kapitan Bongote.


Hammersmith, czy jak kto woli Silvestri, zajął się przeglądem urządzeń elektronicznych laboratorium kosmicznego. Obiecał przecież usunięcie awarii dźwięku. W istocie chodziło o wypakowanie emitora z luku bagażowego, podłączenie go do zasilania i wreszcie rozruch. W tym czasie, zgodnie z harmonogramem, panna Blum zajęła stanowisko nawigacyjne, Rosę Higgins udała się do laboratorium, a O'Neal, czyli Daud Dass starał się zachować kontrolę nad wszystkim. Przepigmentowany Hindus nie potrafił pozbyć się złych przeczuć. Już pierwsze spojrzenie Patty Blum przewierciło go na wylot. Odwrócił wzrok i szybko odszedł. Czy współkosmonautka zaczęła go podejrzewać? Przypomniał sobie odpowiednie dane biograficzne. Któraś z popołudniówek imputowała przed paru miesiącami romans O'Neala z szykowną nawigatorką. Jeśli była to prawda, dekonspiracja wisiała w powietrzu. Można było od biedy podszywać się pod kolegę z wojska. Pod kochanka – nigdy!

Zaniepokojony odszukał Silvestriego. Cybernetyk wydobył już emitor i wspólnie przetaszczyli go do dolnej kabiny, z której przenikliwe promienie mogły razić całą planetę. Aldo zasiadł przy pulpicie. Sprawnie odblokował systemy zabezpieczające. Na dużym monitorze zapłonął kontur Ziemi. Po kolejnych czynnościach poczęły wyświetlać się wszystkie interesujące obiekty…

– Czy Ziemia nie może zorientować się w naszych manewrach? – zapytał David.

– Puściłem im transmisyjną fałszywkę, zresztą Lee Grant trwa na posterunku. Ty pilnuj kobiet. Ja zaczynam…

– Co wy tu robicie? – na progu kabiny pojawiła się drobna sylwetka Patty Blum.

– Nie powinnaś odchodzić ze stanowiska – rzekł Silvestri.

– Zauważyłam niezgodność w aparaturze, sygnał wychodzący nie zgadza się z nadawanym… Ale co wy tu robicie? Uruchomiliście Zespół Delta! To przecież zabronione.

Dass musiał działać. Brzydził się przemocą, ale uciszenie Patrycji, której głos podniósł się do krzyku, stawało się koniecznością.

– Zobacz co z tą drugą? – mruknął cybernetyk nie zaprzestając programowania.

Dass skinął głową i pozostawiając ogłuszoną kobietę na podłodze, wybiegł z kabiny.

– Rozpoczynamy! – gonił go radosny głos Silvestriego.


– Jak? – Lion Groner zmierzył Maggi czujnym spojrzeniem.

– Pijany. To znaczy utrzymuje, że jest gotów do akcji, ale co chwila żąda “kropelki", przynajmniej piwa. Czerwienieje, poci się… ciekawe, wystarczy, że przełknie łyk, staje się prawie normalny…

– Znam te reakcje. Co na to Kitajce?

– Wang jest przerażony. Łączył się z Denninghamem i ten kazał przejąć mi rolę Zieglera w akcji.

– Świetnie. Moi ludzie przybędą tu za dwie, trzy godziny.

– Późno.

– Bardzo wcześnie! Nie można było wynająć samolotu zanim nie dowiedzieliśmy się, że celem akcji jest atol Raronga i Mątwa 16. Zresztą i tak musimy czekać na sygnał, że operacja się zaczęła.

– A ja?

– Idź do Zieglera. Staraj się utrzymywać go w jakiej takiej formie. o której ma spotkanie z komandorem?

– Za półtorej godziny… To nie będzie przyjemna robota, Lion. Jest obleśny. Klei się do mnie…

– Chyba nie jest to dla ciebie nowość, siostro.

– Pijany impotent. Za coś takiego wzięłabym pięciokrotną stawkę.

– Tym razem weźmiesz milionkrotną. No, leć zanim zacznie się robić zazdrosny.

Nad atolem wzeszło już słońce. W cieniu jeszcze trwa przyjemny chłodek, a wiatr mierzwi grzywy palm. Komandor Bowling już wstał i wykłada napoleońskiego pasjansa. Nie wychodzi.


Kuloodporny chevrolet skręcił na prywatną drogę prowadzącą w stronę farmy Denninghama. Red zbadał już raz ten szlak i dziś trafiłby tam jak po sznurku. Najważniejszy był sam wybór momentu uderzenia. Kiedy California zakończy swoją misję, a Mątwa 16 wpadnie we właściwe ręce. Nie wcześniej i nie później. Kątem oka spojrzał na Bongote. Kapitan wydawał się spać, tylko jego grube wargi memłały jakieś afrykańskie modły, a może zaklęcia. A niech memlą! Zaszkodzić nie zaszkodzi, a w takiej chwili dobrze mieć za sobą przynajmniej Ciemne Moce – pomyślał.

Inspektor, który zjawił się by przesłuchać Bonnarda okazał się największym idiotą w całym stanie Floryda. Na dodatek, oderwany od rodzinnego lunchu, był wściekły jak ranny kajman. Do tego amerykańskiego krokodyla upodobniała go zresztą okazała ruchliwa szczęka, gotowa zmiażdżyć wszystko to, co stanęło jej na drodze. Tego niedzielnego dnia ową przeszkodą był Marcel Bonnard, współautor strzelaniny, która splamiła nieposzlakowaną opinię pięciogwiazdkowego hotelu Plazza.

Ograniczenie inspektora objawiło się między innymi w buchalteryjnej wręcz ścisłości. Wypytując o incydent, żądając pokazania pozwolenia na broń, komisarz nie miał go ze sobą, upoważnienia z pracy – nic takiego nie istniało, interesował się wyłącznie przebiegiem zajścia: Kto zaczął strzelać, dlaczego? Wszelkie próby zejścia na inny temat – kontakt z Europą, Departamentem Obrony lub CIA, było zbywane słowami: Dobra, dobra…

W którymś momencie Bonnard nie wytrzymał.

– Kretynie, czy nie rozumiesz, że za chwilę możemy mieć trzecią wojnę światową lub coś w tym rodzaju, jeśli natychmiast nie porozumiem się z moją centralą? – wrzasnął.

Żuchwa kłapnęła bezlitośnie.

– Przedstawicielem waszej centrali jest właśnie osobnik, którego próbowaliście uśmiercić i ten drugi, który leży na korytarzu…

– To byli zdrajcy na żołdzie wroga!

– Każdy może tak powiedzieć. Trzymajmy się faktów.

– Co szkodzi panu uruchomić podany przeze mnie kontakt?

– I wywołać międzynarodowy skandal? Zresztą, na czym polegać ma to niebezpieczeństwo?

– Nie znam szczegółów, wiąże się ono z wystrzeleniem nowej załogi laboratorium kosmicznego California… i z tutejszym konwentem Zielonych.

– To tylko przypuszczenia, domysły. Co realnie ma zagrozić?

– Przesłuchajcie Levecque'a, złapcie osobnika nazwiskiem Gardiner, który jest zameldowany w hotelu Plazza.

– Red Gardiner?

– Właśnie.

– Dobry pomysł. Mamy aresztować posła do brytyjskiej Izby Gmin. A może wybrać się jeszcze do Rzymu i internować papieża? Musi pan odpocząć, Bonnard, czy jak tam pana zwą.

Marcel dyszy jak ryba wyrwana z jej naturalnego środowiska. Oczy wyszły mu z orbit, a żyły nabrzmiały. W poszukiwaniu argumentów wodzi wzrokiem po całym pozbawionym okien pokoju do przesłuchań.

– Żądam umożliwienia kontaktu…

Nie kończy. Całe pomieszczenie gwałtownie pogrąża się w mroku. Ogarnia ich aksamitna czerń. Inspektor po omacku łapie za telefon… Co u diabła?

W pokoju opodal, gdzie przesłuchiwany jest Levecque, gwałtownie milknie cicho grające radio. Dwaj wyżsi funkcjonariusze zajmujący się profesorem nawet tego nie zauważyli. Po chwili jednak odzywa się intercom. Jeden z oficerów wychodzi. Gdzieś w mieście zawyła syrena. Potem druga. Niepokój wartownika, dziwne mrowienie w kończynach Levecque'a. Po dobrym kwadransie zjawia się oficer…

– Będziemy na razie musieli przerwać, panie Levecque. Mamy kłopoty w mieście.

– Coś poważnego? – pyta profesor tonem, jakim zwróciłby się do dystyngowanej damy pytając o zdrowie jej ratlerka.

– Przerwa w dopływie prądu. Prawdopodobnie awaria elektrowni atomowej pod Fort Lauderdale… Chociaż nie można wykluczyć… – oficer milknie, jakby zorientował się, że mógł powiedzieć za dużo. – Jest pan naturalnie wolny, profesorze, ale proszę nie opuszczać miasta.

Levecque niespiesznie podnosi się z krzesła. Cały wsłuchany jest w gwar miejski, w odległe wycie syreny, zupełnie tak jakby spodziewał się usłyszeć w zgiełku dźwięk trąb archanielskich.


Kiosk Mątwy 16 niczym płetwa rekina wystawał z lazurowej toni laguny. Zaimprowizowany trap prowadził na pokład łodzi. Wokół krzątali się marynarze przygotowujący jednostkę do rychłego wypłynięcia, co według wszelkich prognoz, miał umożliwić wieczorny przypływ i nadciągająca burza. Komandor Bowling, wyświeżony, w paradnym mundurze, towarzyszył Maggi i Zieglerowi, który wyglądał zaskakująco trzeźwo, tylko mówił odrobinę wolniej i co jakiś czas domagał się “kapeczki".

– Kobiety zawsze potrafią namówić nas do grzechu – pokpiwał komandor.

– Tylko nie zawsze do grzechu dochodzi – pomyślał ponuro Roy, po raz tysięczny zadając sobie pytanie – co mnie podkusiło? Dość spokojnie przyjął polecenie zdania komendy córce Denninghama, zadowolony, że choć częściowo będzie mógł przydać się w akcji.

Już dawniej zapoznano się z zabezpieczeniem tymczasowej bazy. Nabrzeże obsadzał batalion ochrony, wyposażony w komplet broni mogącej poskromić każdy atak z lądu czy powietrza. Na łodzi stacjonowało kilkudziesięciu marynarzy. Aktualnie trzech z nich pilnowało trapu. Gdy mijali ich goście, jeden podszedł, aby obszukać Zieglera. Bowling zgromił go.

– Daj spokój, Mikę.

– Nie, to jego obowiązek! – zaprotestował Roy.

Wartownik poprzestał na kilku ruchach wykrywaczem metalu. Bez dalszych przeszkód weszli na pokład.


Daud Dass, czy jak chętnie określał się w duchu “jego irlandzka karykatura", przemierzył rączo centralny korytarz kosmicznej stacji. Z tyłu pozostał Silvestri i uruchomiony emitor, rażący z milimetrową precyzją punkty na przesuwającej się w dole planecie. David zastanawiał się nad efektami tego bombardowania, nad gasnącymi metropoliami, alarmami w sztabach, krzyżującymi się komunikatami i dyskusjami na gorących liniach.

– Żeby tylko komuś nie przyszło do głowy odpalić ciągle jeszcze posiadane zasoby w przeciwnika!

Pocieszał się jednak, że wszystkie urządzenia na Ziemi nastawione są na badanie pojawienia się promieniowania, a nie – jego braku. Toteż nie od razu wszystkie efekty kanonady promieniami kappa będą zauważone.

Wszedł do komory laboratoryjnej.

– Halo, Rosę – rzucił. Odpowiedziała mu cisza.

– Rosę, to ja.

Równie głębokie milczenie. Laboratorium świeciło pustkami. Zrobiło mu się gorąco i słabo.


Bonnarda cechował koci wzrok, w niczym nie przytępiony wiekiem. Ale i koci wzrok niewiele mógł pomóc w atłasowym mroku, który zapadał nagle w bunkrowatym pokoju przesłuchań. Dopiero po chwili dojrzał cienką smugę dziennego światła pod niezbyt hermetycznymi drzwiami. Inspektor tymczasem chrobotał przy biurku jak pijany karaluch, próbował dzwonić, przewrócił i stłukł lampę. Marcel, aczkolwiek nie wiedział co się stało, miał przeczucie, że łączy się to z zapowiadaną akcją Zielonych. Nie tracił więc czasu, cicho zaszedł inspektora od tyłu, a gdy jego profil stał się widoczny na tle owej szpary pod drzwiami, rąbnął go kantem dłoni w kark. Zabranie broni i kluczy pozostawało formalnością. Zresztą pomieszczenie nie było zamknięte.

Na korytarzu trwał rejwach, ludzie biegali jak oszalali, na biurku jakiegoś ważniaka wył ostrzegawczo czerwony sygnał. Alarm! Alarm!

– Czyżbym dożył końca świata? – przemknęło przez głowę Bonnardowi.

Nie indagowany przez nikogo opuścił gmach, doszedł do rogu. gdzie nieświadomy zbliżającego się Końca kioskarz sprzedawał być może ostatnie hotdogi świata. Tam zaczekał. Nie upłynął kwadrans, a z przerzuconą przez ramię marynarką Levecque opuścił gmach z definicji broniącej prawa i porządku. Twarz mu promieniała, co wskazywało, że jeśli nawet nadchodził Wielki End, pewne kategorie łajdaków nie musiały się go obawiać. Levecque skręcił do małego bistra. Bonnard podążył za nim. Wewnątrz było pustawo, a na posterunku trwał jedynie barman…

– Co się dzieje? – spytał Marcel.

– Podobno Kubańczycy lądują – flegmatycznie odpowiedział barman – chce pan z tej okazji cuba librę?

Ekskomisarz podziękował za ten skądinąd niezły cocktail. Szukał Levecque'a. Nie było to trudne. Drobne, wręcz dziecięce buciki, widać było pod przykrótkimi drzwiami kabiny telefonicznej. Odbezpieczył broń i szarpnął drzwiczki. Ekspert nie zdążył się jeszcze z nikim połączyć. Na widok Bonnarda upuścił słuchawkę, która zawisła kołysząc się na kształt wahadła. Zwykle pewna siebie twarz eksperta, gwałtownie pobladła.

– Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię… – wybełkotał.

Marcel wbił mu lufę między brodę a grdykę. Najmniejszy ruch lub gest spowodować mógł tylko jedno: zwolnienie języka spustowego.

– Mów, co się dzieje! Krótko.

– Wyjdźmy stąd. tego nie da się powiedzieć w dwóch słowach.

– Powtarzam: mów. co się dzieje, i natychmiast dzwonimy do Admirała.

– Jest już. chyba za późno. Zaczęło się!

– Co z tą Californią"!

– Na pokładzie są ludzie Denninghama. Mają emitor…

– Co za emitor?

– Wysyła promienie… Promienie kappa, powodujące neutralizację reakcji rozszczepialnych… Wiązka promieni zmienia elektrownie, wyrzutnie w bezużyteczny szmelc. To się już zaczęło i nie można, nie trzeba, przeszkadzać!

– A co będzie potem?

– Pozostanie tylko jeden uzbrojony punkt, dzięki niemu będą… będziemy mieli pełną kontrolę nad światem. Ty też możesz pójść z nami…

– Co to za miejsce?

– Nie… nie wiem!

Mógł nie wiedzieć. Bonnard zawahał się. Jedno pewne – trzeba zawiadomić Admirała. On już znajdzie ten uzbrojony punkt. Nawet jeśli emitor zakończy swą misję. Wystarczy środków konwencjonalnych, aby unieszkodliwić ośrodek szantażu. Ale trudno telefonować mając pod ręką wściekłego grzechotnika, który w każdej chwili może…

Zderzyli się wzrokiem.

– Nie możesz mnie zabić, Bonnard. To by było morderstwo! – zaskowyczał Levecque.

Dziwny chłód przeniknął całe jestestwo eks-komisarza. Ciasna, telefoniczna kabina przypominała szafę, w której schroniła się uciekająca przed pościgiem Paulina. Miejsce, w którym zginęła.

– Nie jesteś mordercą, jesteś sprawiedliwy! – gorączkowo mamrotał Levecque wyczuwając rozterkę starego policjanta.

Od drzwi bistra dobiegł rumor. Na ulicy jęczała syrena policyjna. Potem zabrzmiał pełen służbistości głos miejscowego inspektora.

– Poddaj się Bonnard. Nie próbuj nic zrobić profesorowi. Błyskawiczna myśl przeleciała przez mózg Marcela: – Oni wierzą temu szczurowi, a mnie mają za szaleńca!

– Wypuść mnie – powiedział trochę pewniejszym tonem Levecque.

– Jutro pomogę ci wyplątać się z tej kabały…

Może gdyby się nie uśmiechnął. Może gdyby nie pogardliwy ruch kącików warg, Bonnard złożyłby broń, poszedł z policjantem-kretynem, modląc się w duchu o szybki kontakt z Admirałem. Ale ten wyraz triumfu… Szafa i krew na białej szacie Pauliny, wianek, który spadł jej z głowy. Szklany wzrok i tamte wygięcie ust Levecque'a…

– Nie! – zawył ekspert odgadując wyrok.

Padł strzał. Jeden. Więcej nie było potrzeby. Zresztą nie istniała taka możliwość. W ekipie inspektora znalazł się ktoś narwany. Seria z automatu przestebnowała drewniane drzwi kabiny. – Jak Paulina! – ostatnia myśl błysnęła w umyśle Marcela Bonnarda.

Загрузка...