Ucieczka

Od wczesnego popołudnia Daud Dass tkwił w magazynie i kruszył minerały. Piekielny hałas młynów musiał doskonale głuszyć aparaturę podsłuchową. Asystent dziękował Bogu, że tu i ówdzie trafiały się takie archaiczne urządzenia. Co się tyczy kamer, Silvestri wspominał tylko o jednej, kontrolującej wejście. Zapewne umieszczenie większej liczby elektronicznych “judaszy" w pomieszczeniach gospodarczych uznano za marnotrawstwo. Did pracował systematycznie bez przyśpieszania, tak jakby wcale nie odczuwał emocji, a materiał do próbek był jedyną sprawą, która go obchodzi.

Gdyby jeszcze istniały czujniki badające przyśpieszone tętno, rejestrowały nadmierne pocenie się. Dass starał się nie myśleć za wiele. Ot, po prostu otrzymał jeszcze jedno zadanie do zrealizowania. Wiedział, że musi je wykonać dla Hectora, że to się należy Kapadulosowi, najlepszemu człowiekowi jakiego znał i kochał… Właściwie ze śmiercią Greka kończyła się również jakaś część życia jego asystenta. Dalsza egzystencja była już niepełna, bezbarwna.

Dlaczego nie potrafił zainteresować się kobietami?

Dlaczego od dnia, w którym Hector zginął, nie szukał nowych przyjaciół. Pomyślał o Zieglerze i omal się nie roześmiał…

Punktualnie o siedemnastej pięćdziesiąt pięć usunął jedną wcześniej obluzowaną płytę przepierzenia. Znajdował się o krok od magazynu D-3. Obsługiwany przez zmechanizowany sprzęt, nie powinien zawierać czujników nastawionych na śledzenie ludzi… A jeśli miał! Wielki kontener odpadkowy czerniał intensywniejszym mrokiem z boku ciemnawego pomieszczenia, doświetlanego jedynie przez szpary wywietrzników. Punkt osiemnasta, w momencie gdy według programu Silvestriego na trzydzieści sekund komputer nadzorujący miał dostać zawrotu głowy, poprzez klapkę kontrolną Did wskoczył do wnętrza i pogrążył się w śmietniku. Nakryły go sypkie odpady i gdyby nie mała rurka, niewątpliwie musiałby się udusić. Potem czekał. O 18.20 otwarły się stalowe drzwi. Podnośnik wypchnął kontener na dziedziniec. Ze zgrzytu, drgań i ruchu Dass mógł jedynie domyślać się rozwoju wydarzeń. Dwa kontenery, drobnicowy i odpadkowy, wprasowane zostały w ładownie transportowego śmigłowca.

– Udało się!

Teraz pozostawała następna faza, wydostać się z helikoptera po przylocie i zawiadomić Denninghama. Trzy słowa na wagę ziemskiego globu!

Niewiele brakowało, aby przekaz ograniczył się tylko do dwóch słów. Jeszcze trzy dni przed planowaną ucieczką nie znano położenia ośrodka. To znaczy wiedza na ten temat była przybliżona.

Helikoptery startujące z bazy pod Kimberley potrzebowały około półtorej godziny, aby dolecieć do Ogrodu Nauk, analogiczne śmigłowce z Kapsztadu – trzy razy tyle.

Godziny wylotów znano dzięki usługom komputera-antyszpiega, który meldował Silvestriemu o wszystkich rozmowach i działaniach drugiego kręgu. Analizy pyłków kwiatowych, gleby, pyłów atmosferycznych, wreszcie obserwacje meteorologiczne, również dostarczały jedynie przybliżonych danych. Ogród musiał mieścić się gdzieś na terytorium o obszarze ponad dwudziestu tysięcy kilometrów, położonym na północ od Gór Azbestowych i Manganowych, w terenie dzikim, pustynnym, prawie bezludnym, przylegającym do równie niegościnnych regionów Botswany.

Czy placówka została wytropiona przez satelity szpiegowskie? Prawdopodobnie, ale czy ktokolwiek uznał ją za główną bazę M/t? Ośrodek głęboko wkopany w ziemię nie musiał przyciągać czyjejkolwiek uwagi. Nie było tu wielkiej siłowni, nie przechowywano materiałów rozszczepialnych. Licho wie, co mogło to przypominać z lotu ptaka. Klasztor? Zakład karny? Jednakże musiało istnieć to miejsce na mapach i nosić jakąś nazwę.

Jako kto mieli się przedstawić przypadkowemu turyście przedstawiciele zewnętrznego kręgu? Czy stały po prostu zasieki, a napisy głosiły: baza wojskowa. Na małym ultrakrótkim odbiorniku parokrotnie udawało się spiskowcom odebrać komunikaty pochodzące z najbliższej odległości, a adresowane do jakiejś niezbyt odległej placówki. Początkowo wyglądało to na szyfr. Później okazało się. że są to komunikaty dotyczące wilgotności i temperatury, wiatru i ciśnienia.

Stacja meteorologiczna! Moment, w którym Silvestri to sobie uświadomił, był chwilą triumfu. Bez trudu wyświetlił na komputerze mapę pogranicza. Na przypuszczalnym obszarze znajdowało się zaledwie siedem stacji. Którą był Ogród?

Trzy dni przed ucieczką w paczce nowych książek znaleziono Kwartalnik Meteorologiczny. Zestawiono tam dokładne dane ze wszystkich stacji dotyczące października, listopada i grudnia ubiegłego roku, a więc z okresu w którym Silvestri prowadził dokładne zapisy dzienne. Wystarczyło porównać dane.

Marindafontein!

– Jest. Marindafontein. Ziegler – powtórzył w myśli Did Dass. Helikopter drgnął i oderwał się od ziemi.


Zgodnie z ustaleniami Did odczekał piętnaście minut lotu, a następnie przesunął się do klapki kontrolnej. Posuwał się z wysiłkiem, wewnątrz kontenera niełatwo mógł znaleźć oparcie. Wreszcie sięgnął ściany. Tu było łatwiej. Wspiął się na palce i dotarł do klapki. Ani drgnęła. Na moment odczuł mdłości. No tak, zamknięcie miało automatyczne zabezpieczenie. Natężył się. Bez wyniku. Popatrzył na fosforyzujący zegarek – 18.49. Niedobrze! Wydobył parę narzędzi i zaczai manipulować przy zamku…

Drugi pilot śmigłowca drzemał, podobnie jak dwaj strażnicy nieczuli na przesuwające się w dole pejzaże. Pogoda była sucha, widoczność dobra. Kapitan Reiner Looms chętnie poszedłby w ślady kolegów. Do Kapsztadu pozostawała jeszcze masa drogi. Zgodnie z instrukcją ominął łukiem osadę górniczą. Na tym terenie obowiązywał bezwarunkowy nakaz trzymania się z dala skupisk ludzkich, często zmieniano trasy. Chociaż, Bogiem a prawdą, śmigłowiec pocztowy nie powinien wzbudzać niczyjej ciekawości. Reiner Looms też ciekawością nie grzeszył. Miał trzydzieści dwa lata, z których sporą część przelatał w służbie sił policyjnych. Służbę dla M/t uważał za niezłą fuchę, a małomówny z natury, nigdy nie rozmawiał ani o celu swych lotów, ani o owym ośrodku Marindafontein.

Zapłonęła amarantowa lampka czujnika.

– Glenn – kapitan zwrócił się do siedzącego obok zastępcy – trzeba sprawdzić.

– Co, co…? – drugi pilot poruszył się półprzytomnie. – Chryste, mamy pasażera na gapę…

– Niekoniecznie – pohamował go Reiner. – Może w kontenerze zabłąkał się jakiś szczur. W każdym razie mamy jakiś ruch w kabinie bagażowej.

– Łączyć się z Centralą?

– Moment, wpierw sprawdzimy. Pułkownik nie lubi pochopnych alarmów! -Poderwał stery, helikopter prawie pionowo wystrzelił w górę. Przez chwilę horwont z zachodzącym słońcem przekrzywił się. ale zaraz wrócił do poziomu.

– Człowiek – powiedział nie spuszczając wzroku z czujnika Looms. – Szczur już by zleciał… Ciekawe!

– Co to za czujnik? – w głosie Glenna zabrzmiała ciekawość.

– Termiczny! Wykazuje obecność istoty żywej w zasięgu dwóch metrów. Mamy dwa takie na górze i dwa na dole komory.

– Dlaczego właśnie tam?

– Bo tylko tam jest dość przestrzeni, aby pomieścić nawet skurczonego osobnika.

– A wewnątrz pojemników?

– W kontenerach są śmieci, odpadki, odczynniki, zachodzą procesy gnilne, wskaźnik termiczny tylko spowodowałby nam mętlik.

– Co robimy? – spytał jeden z milczących z tyłu żołnierzy. – Lądujemy?

– Na to on liczy. Zmrok już zapada. Jest zapewne dość sprawny fizycznie, miałby małe szansę, ale jednak szansę. Zabawimy się inaczej.

Wzrok Glenna poszedł za spojrzeniem dowódcy i zatrzymał się na niewielkiej żółtej rączce po lewej stronie radiostacji.

– Co zamierzasz?…

– Najpierw zawiadomię Centralę!

– Każą ci lądować w najbliższej bazie!

– Zobaczymy! Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór… Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór.

– Żadnej reakcji! Jedynie wzrastający szum zakłóceń!

– Mamy pecha, Glenn! Awaria, w takiej chwili!

– Obawiam się, że nie jest to awaria, kapitanie. On nas zagłusza…

– Niemożliwe – skąd by wziął… Zaraz. W jednym kontenerze są odpadki, a w drugim?

– W specyfikacji podano, że aparatura elektroniczna do wymiany. Mówili, żeby uważać ze wstrząsami.

– No i mamy zagłuszarkę. Aparatura pewnie jest na chodzie. Ale to dowodzi, że nasz gość, to żaden pasażer na gapę, tylko element szerszego spisku.

– Co robimy? – włączył się jeden ze strażników.

– Instrukcja numer siedem! – Looms pociągnął za dźwignię. Gwałtowne targnięcie Ważki dwadzieścia trzy. W brzuchu śmigłowca otworzyły się klapy bagażowe, zwolniły automatyczne uchwyty. I dwie skrzynie, jak kanciaste bomby, poszybowały w dół. Glennowi wydawało się, że lecą bardzo długo. Helikopter poszybował w ślad za nimi. Czterej mężczyźni obserwowali, jak metalowe trumny koziołkują, odbijają się od skał, wybebeszają, wreszcie rozsypują i nieruchomieją.

– Świeć panie nad jego duszą – westchnął pobożnie Glenn.

– Nie widziałem żadnego człowieka – warknął Looms.

– Mógł ocaleć?

– Wątpliwe.

Zniżyli się i krążyli na wysokości kilkunastu metrów. Resztki kontenerów rozrzucone były na sporej przestrzeni, pełnej załomów i gęstniejących cieni. Włączyli reflektory.

– Może leży gdzieś przygnieciony – powiedział krępy strażnik o rudej bródce. – Wylądujmy i sprawdźmy.

– Słusznie – poparł Glenn.

Reiner skrzywił się i ruchem głowy wskazał hermetyczne przepierzenie za plecami.

– Sądzi pan, że mógłby się tam utrzymać?

– Nic nie sądzę, jestem ostrożny.

– A czujnik biologiczny?

– Nieprzydatny przy otwartej kabinie!

– To zamknijmy ją!

– Za moment. Na razie pobawmy się jak dziecko skarbonką.

– Co pan mówi?

– Jeśli tam jest, spróbujmy go wytrząsnąć. Uwaga chłopaki.


Did nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Kiedy zobaczył otwierające się luki, chwycił się niewielkiej metalowej listwy. Gwałtowne szarpnięcie omal go nie oderwało… Utrzymał się jednak. Teraz wisiał, szukając nogą oparcia na otwartym uchwycie do kontenera. Listwa była wąska, nie mógł się uchwycić całą dłonią i wisiał zaczepiony jedynie końcami palców. Wreszcie noga natrafiła na występ. Moment ulgi. Śmigłowiec zniżył lot.

Szukają mego ciała – pomyślał. Gorączkowo zastanawiał się nad 7fl dalszym ruchem wroga. Na ich miejscu zamknąłbym luk i lądował zostawiając go w pułapce. Ale nie uczyniono tego. Helikopter nadal krążył wolno i Did postanowił nie zwlekać. Wyciągnął lewą ręką linkę zakończoną kotwiczką i zarzucił ją na metalową szynę przebiegającą w poprzek kabiny. Kotwica zakręciła się parokrotnie. Szarpnął sznur. Powinien trzymać. Teraz owinął go sobie kilka razy wokół przegubu. Gdyby udało mu się zeskoczyć na wspornikową belkę, znalazłby się na wysokości dna kabiny, mając tam pewniejsze oparcie i szersze pole widzenia. Jeśli nawet źle wymierzony skok, linka powinna go utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie. Did stracił jakiekolwiek oparcie, zmieciony ze swego miejsca poszybował twarzą w dół. Instynktownie wystawił łokieć. Uderzenie, ból rozdzieranych tkanek, a potem osuwanie się po gładkiej ścianie przekrzywionego śmigłowca. Szarpnięcie linki. Wytrzymała. Helikopter leciał teraz na prawym boku. Kolejne targnięcie oderwało Dauda od ściany i rzuciło w drugą stronę. Minął wspornik, z którym zderzenie mogło mieć śmiertelne skutki, i przygotowany na upadek, zamortyzował go na drugiej ścianie przykurczonymi nogami.

– Chcą mnie wytrząsnąć – pomyślał napinając mięśnie.

– Wyleciał sukinsyn? – dopytywali się strażnicy.

– Jeszcze nie – syknął Looms. – Bydlak jest chyba z żelaza. Słyszycie jak grzechocze. Spróbujmy jeszcze raz.

Glenn patrzył na kołyszącą się ziemię i zrobiło mu się niedobrze.

– Dlaczego on nie wypada tylko obija się o ściany – warczał dowódca. – Przywiązał się czy jak? Zamęczymy bydlaka. Trzymaj się Glenn!

Tym razem nie usłyszeli uderzenia. Wyleciał? Żaden przedmiot nie opuścił jednak śmigłowca. Czyżby znalazł jakieś solidniejsze zaczepienie? Porucznik usłyszał, jak jego dowódca po raz pierwszy ordynarnie zaklął.

– Co robimy? Zamykamy luk? – zapytał.

– Ważka dwadzieścia trzy! Co się u was dzieje, do cholery zgłoście się – zagdakało niewyraźnie z eteru.

W zapale wstrząsania nie zwrócili uwagi, że funkcjonowanie radiostacji po pozbyciu się zagłuszającego bagażu wróciło do normy.

– Zaraz – burknął Looms, jakby szefowie mogli to usłyszeć i uruchomił dźwignię. Coś zazgrzytało paskudnie…

Nie chce się zamknąć kapitanie – wykrzyknął Glenn. – Coś się zacięło.

Did Dass siedział oplatając nogami belkę. Krew ciekła z rozdartego ramienia. W głowie czuł narastający łomot. Zdążył jednak zauważyć drgnięcie klap. Gdyby uwagi Loomsa nie odwrócił głos z Cenrali, uciekinier by nie zdążył. A tak, nim dłoń pilota przesunęła dźwignię do końca, Did zaklinował w zawiasach swój mocny nóż. Kabina pozostała otwarta.

– Co tera? – trzy pary oczu wlepiały się w kapitana Loomsa.

– Wylądujmy – prosił ryży – i dobierzmy mu się do skóry.

Dowódca pokręcił głową.

– Wylądujemy w najbliższej bazie. Zaczniemy od nadania meldunku; wznieśmy się wyżej. Tu w dole są okropne zakłócenia… Nie damy rady wysłać komunikatu.

– Dlaczego?

Looms powiódł ręką dookoła wskazując rdzawe skały.

– Mangan! Magnetyt! – czyste rudy.

– Rozkaz, wznosimy się – odmeldował Glenn. – Co do cholery!

Coś dziwnego działo się ze wskaźnikami paliwa.

– Cwaniak, przedziurawił zbiornik – wyrwało się Reinerowi.

– Dobrze, zatem zabawimy się w polowanie. Przejdź na zasilanie rezerwowe, Glenn, wylecimy na otwartą przestrzeń i pobawimy się z tobą drogi pasażerze… zabawimy. Ale najpierw komunikat. Cholerne zakłócenia!

Silnik zakaszlał raz i drugi, otrzymawszy jednak zastrzyk paliwa z puli rezerwowej znów przeszedł na czysty ton. Nie uszło to uwagi Dida. Udało mu się trochę odsapnąć. Po przebiciu zbiornika owinął się linką w pasie i rozmasował siną rękę. Miał teraz znacznie większą swobodę ruchów. Dobył z zanadrza drugi nóż, zsunął się z belki, zawisł w prostokącie otwartego luku i luzował linę. Nie mógł opuścić się zbyt nisko, bo groziłoby to wystawieniem się na linię strzału. Był jednak już na zewnątrz. Pilot najwyraźniej poniechał nerwowych wstrząsów. Zresztą miał na to za mało paliwa. Lecieli zygzakami skalistym parowem wyschniętej rzeki. Zrobiło się tu dość mroczno. Helikopter kierował się najwyraźniej ku otwartej przestrzeni. Nie odpowiadało to specjalnie Dassowi.

Zbliżając się do krawędzi wąwozu, śmigłowiec znalazł się zaledwie kilkanaście metrów nad ziemią. Potem jeszcze podniósł się teren. Na wprost zamajaczyła gęstsza kępa krzaków. Did westchnął do Allacha i nie czekając przeciągnął nożem po lince.

– Skoczył – wrzasnął Glenn. – No, to już po nim!

– Jaka była wysokość?

– Sześć, siedem metrów!

Looms zawrócił maszynę i zawisł nad kępą żywszej roślinności.

– Pewnie skręcił kark – powiedział drugi z żołnierzy.

– Albo i nie! To człowiek małpa – zaoponował ryży. Podmuch śmigła targał liśćmi. Looms włączył reflektory, ale nie sforsowały one całej głębi krzaka.

– Ja bym sieknął – zaproponował rudy.

– To nie zaszkodzi.

Zaszczekały dwa automaty szatkując liście. Szczęśliwym trafem Did znajdował się już po drugiej stronie krzaka. Gałęzie wyhamowały upadek, skończyło się na niewielkich podrapaniach. Chwalić Boga nie trafił na kolczastą akację.

– Lądujemy! – gorączkował się Glenn.

– Ale rozważnie – uspokajał dowódca – zejdziecie we dwóch z Frankiem. My was będziemy ubezpieczać.

Jakże Did żałował, że nie wyposażono go w broń palną. Dwie postacie spuszczające się po drabince z wiszącego helikoptera stanowiłyby wyborny cel… Korzystając z tego, że uwaga wszystkich skoncentrowana była na schodzących, wyślizgnął się z zarośli i między głazami począł zbiegać w głąb parowu. Cały był obolały, napuchnięty, podrapany, na dobitkę w czasie skoku zgubił nóż. Sytuacja beznadziejna!

Nigdy nie ma sytuacji beznadziejnych, synu, jeśli pragniemy tego my i Allach – przypomniały mu się słowa ojca. – Ojciec! Jakże dawno to było. Sklep na głównej ulicy Durbanu. Minęło sześć lat, a właściwie cała epoka. Przeskok od małego, pełnego życia sportowca kończącego studia inżynierskie, do ściganej zwierzyny… Co było między tymi zdarzeniami! Śmierć musiała nadchodzić, skoro przypomniało mu się całe życie.

Służba wojskowa. Awans do specjalnej jednostki komandosów. Pacyfikacje wsi w zbuntowanym bantustanie.

I ten fatalny strzał do młodego mężczyzny, właściwie chłopaka, który usiłował uciec.

Zabiłem człowieka. Był nie uzbrojony. Zabiłem nie uzbrojonego! – Wielkie, zapłakane oczy tubylczej piękności. Pewnie żony…

Potem kłótnia w kasynie z pijanym sierżantem. Sprzeczka już nie wiadomo o co. Walka na noże! Znów był lepszy. Sierżant poszedł do piachu. Podoficer Daud został zdegradowany, uwięziony.

Któż potrafi wyobrazić sobie piekło więzienia dla kolorowych. Okrucieństwo strażników. Gwałty nadludzi w celi. Upokarzającą szkołę homoseksualizmu. Po roku Dass już wiedział, że aby przetrwać musiał być jednym z nich. Gęstniał pancerz barbarzyństwa, znieczulicy. Szansę stworzyła praca dla Fundacji. Ktoś przeglądając akta przypomniał sobie o wykształceniu Dauda, uznał, że taki jak on może lepiej przydać się gdzie indziej, wyciągnięto więc go z dna. Zapewne sądzono, że pozbawiony wyboru Hindus pozostanie ślepo oddany swoim protektorom. I pewnie byłby. Gdyby nie ten Grek. Kapadulos. Zadziwiający koncentrat wiedzy i kultury, o jaki trudno by podejrzewać chuderlawego mężczyznę o Diogenesowym profilu. Kapadulos – człowiek jakby urodzony w antyku. Inżynier-humanista. To Kapadulos uzmysłowił Da udowi, że związek między mężczyznami może być piękny i subtelny. Że już Platon i Alcybiades…

– Popatrz, zgubił nóż – dobiegł go podniecony głos jednego ze ścigających.

– Tym lepiej – odkrzyknął drugi.

Deptali mu prawie po piętach, helikopter krążył przeczesując reflektorem słabo zarośniętą przestrzeń. Did ledwie nadążał z przypadaniem do ziemi, kryciem się w załomach, konsekwentnie jednak dążył w głąb mrocznego kanionu.

– Jakiś strzęp ubrania, tędy szedł! – zabrzmiał wysoki głos rudzielca. – Chce się ukryć na dnie parowu, cwaniaczek!

Znów nadleciał helikopter. Dass przywarł do ściany. Światło musnęło jedno z jego ramion co odczuł prą wie jak ból. Nie zauważono go jednak.

– Rozwidlenie, gdzie teraz? – zapytał drugi z goniących.

– Ja pójdę w prawo, ty w lewo…

– Lepiej się nie rozdzielajmy!

– Głupiś! On ucieka i nie ma broni. Zresztą ochraniają nas z góry! Hindus kucnął w rozpadlinie. Czuł się rozpaczliwie zmęczony, jak tragarz, który podjął brzemię wielokrotnie przekraczające jego siły.

Ryży nadchodził. Z odrepetowaną bronią, czujny. Pod skałą było trochę wilgoci. Znów przejazd reflektora. Rudzielec stanął. Bystry chłopak od razu zauważył ślady stóp; odbite na mokrej ziemi, szły lekko w górę.

– Glenn, chodź tutaj! – zawołał żołnierz. Było trochę ślisko, wspinając się musiał opuścić automat. Zapatrzony w ślady nie zauważył nawet jak za plecami wyrósł mu cień. Ramię Dida spadło jak ostrze gilotyny. Druga ręka zdusiła krzyk.

Ryży sflaczał i opadł na ziemię. Did zabrał mu broń i cofnął się w głąb szczeliny. Błogosławił tłumiący wszystkie dźwięki warkot latającej maszyny.

– Gdzie jesteś. Frank, co tam zobaczyłeś. Frank! – wołał nadchodzący Glenn. – Masz go?

Nie słysząc odpowiedzi pilot zamachał rękami w stronę śmigłowca.

– Ostrożny! -pomyślał Did. Miał nadzieję, że pilot podejdzie bliżej i będzie mógł unieszkodliwić go bez hałasu. Potem zamierzał zająć się helikopterem. Do licha, gdyby udało się go zdobyć!… Tymczasem reflektor znieruchomiał. Looms zauważył gestykulację Glenna. Niedobrze. Daud błyskawicznie podjął decyzję. Wycelował. Zagrzechotała krótka seria…

Helikopter jak zraniony ptak przekrzywił się na bok. Zakręcił w miejscu, a następnie przeleciał nad krawędzią wąwozu, aby z całym impetem uderzyć w skalistą ścianę. Uderzenie, potem łomot, wreszcie eksplozja awaryjnego zbiornika. Koniec!

Glenn nie miał najmniejszej ochoty zostawać bohaterem. Zwiał. Dass nawet go nie ścigał. Miał ważniejsze sprawy na głowie i bardzo niewiele czasu. Mógł jednak mówić o sporym szczęściu. Kilkanaście mil od parowu przebiegała nitka transportera rudy. Hindus wskoczył do napowietrznego wagonika.

W ciągu następnych paru dni zaznał wszelkich możliwych trudów ściganego zwierzęcia – ukrywał się w kopalnianych magazynach, przedzierał przez blokady, aby zdobyć lewe papiery musiał ogłuszyć pewnego sklepikarza i, co kłopotliwsze, spędzić noc z jego żoną.

Oczywiście służby M/t nie próżnowały, wyprodukowana została historyjka o groźnym psychopacie i od kilku dni fotografie Dassa straszyły społeczeństwo z ekranów telewizorów. Bez skutku. Daud, czy jak go z angielskiego określano – David, zmylił pogonie i pewnym bladym świtem, wyczerpany, ale całkiem przytomny, dotarł do przedmieść Kimberley. Tam odszukał budkę telefoniczną. Wybrał kierunek stolicy, potem wykręcił numer.

– Hotel Gwiazda Południa, słucham – usłyszał kobiecy głos.

– Z apartamentem 333 – poprosił.

– Niestety tam nikogo nie ma, pan Burton wróci dopiero za kilka dni.

– Ależ powinien być!

– Wyjechał we wtorek wieczorem.

– Przecież dziś jest wtorek.

– Nie, dziś mamy środę. Czy chce pan zostawić jakąś wiadomość? Odłożył słuchawkę i zaklął. W trakcie ucieczki zgubił gdzieś całą dobę. Niedobrze! Deninngham miał być osiągalny dopiero w niedzielę. W jaki sposób miał jednak doczekać niedzieli? A gdyby jeszcze mógł spotkać się z Amerykaninem w cztery oczy! Znajdował się na skraju dzielnicy kolorowych. Z dzieciństwa pamiętał, że gdzieś w tych stronach znajdowała się lakiernia wuja Hamida, krewnego matki, jedynego człowieka, którego znał w Kimberley. Pierwsza uliczka, druga, trzecia. Jest! “Raszid Hamid – blacharstwo – lakiernictwo". Już miał podbiec do drzwi, gdy mały, może czteroletni berbeć, chwycił go za nogawkę:

– Ty tam nie idź. W domu źli ludzie.

Did cofnął się z zamiarem ucieczki, ale dziecko pociągnęło go w labirynt podwórek, by wreszcie wskazać jakiś kurnik, mówiąc – tu się schowaj.

– Wiesz kim jestem? – zdziwił się Dass.

– Kuzyn Daud – powiedziało dziecko – czekaliśmy na ciebie. Byli źli ludzie i pokazywali dziadkowi twoją fotografię. Dwóch od paru godzin czeka przed warsztatem w samochodzie. No to dziadek wysłał nas wszystkich na cztery ulice i kazał ostrzegać…

– Dzielny jesteś, jak ci na imię?

– Dżamila – powiedziało dziecko, nieoczekiwanie zdradzając swoją płeć. Siedź tutaj i czekaj aż dziadek przyjdzie.

Odetchnął. Usiadł na jakiejś desce, obok kura obwieszczała światu doniosły fakt zniesienia jajka. Znowu się udało. Jemu też się powiodło.

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

Загрузка...