5 marca

Dzień wstał mglisty i nieprzyjemny. Prawie cały kontynent europejski znajdował się pod wpływem niżu. Od Nordkapu po przylądek Matapan chłostały go deszcze, mżawki, tu i ówdzie dodatkowo prószył śnieg. Admirał w swej kwaterze chodził smutny i zaaferowany dotkliwie dającymi znać o sobie korzonkami. Podkomisarz Gelder i pani Loosinhorn udali się na spotkanie z rodzinami policjantów poległych na stanowisku podczas zamieszek na Placu Centralnym. Samolot profesora Levecque'a wylądował na płycie lotniska w Sztokholmie. Marcel Bonnard po nie przespanej nocy siedział w ulubionej kafejce z inspektorem Louisem, dla przyjaciół Loulou, z konkretnym planem działania. Ciało Pauliny Bonnard nadal oczekiwało na sekcję.

Po południu rozpoczęło się drugie posiedzenie Konwentu Ekologicznego. Jak było do przewidzenia, po poprzedniej sesji rannej złożonej z długotrwałych debat poświęconych głównie sprawom proceduralnym, w tym nie rozstrzygniętej kwestii odpisów finansowych organizacji narodowych na rzecz Konwentu, debat, w których naczelne gremium prezentowało żałosny obraz bezwładu organizacyjnego i atrofii koncepcyjnej, dyskusja plenarna nabrała rumieńców. Wydarzenia z Placu Centralnego zmuszały do zajęcia stanowiska. Jedni mówili o nich jako o budującym przykładzie, inni – przestrzegali ruch przed pułapkami ekstremizmu. Z obu stron sypały się gromy na przewodniczącego Van Thorpa, o którym w kuluarach nie mówiono inaczej jak żywy trup. Spodziewano się też jakiegoś frontalnego ataku ze strony Komitetu Doradczego, który odbył podobno parę zebrań konsultacyjnych, ale jak na razie żaden z prominentów światowego ekologizmu nie zabrał głosu. Nikt z sześcioosobowego grona nie zapisał się do popołudniowej dyskusji. Ani gadatliwy Gardiner, ani zwykle rzeczowy pastor Lindorf, ani znana z niewyparzonego języka panną Bernini, nie uznali za stosowne włączyć się do obrad.

“Autorytety" czają się -doniósł w swej korespondencji France Soir. Czyżby ekologizm miał umrzeć na uwiąd starczy?

Głosowanie nad wnioskiem Van Thorpa o potępieniu “Arkadyjczyków" dowiodło rozbicia. Sto czterdzieści dwa głosy padły za, osiemdziesiąt pięć przeciw i aż dwustu trzydziestu siedmiu delegatów wstrzymało się od zajęcia stanowiska. Podobno bohater wydarzeń, dziś już legendarny “towarzysz Lion", miał przebywać w kuluarach, ale widocznie była to plotka, albo też Groner został świetnie ucharakteryzowany, ponieważ nie wypatrzyła go ani policja, Interpol rozesłał za Gronerem listy gończe po całej Europie, ani nikt z dziennikarzy.

Mocnym echem odbiło się natomiast wystąpienie Eriki Studder, która nawoływała do scentralizowania i radykalizacji działań. Uzgadniania akcji protestacyjnych na skalę globalną.

– Potrafiliśmy uratować wieloryby i białe nosorożce, spróbujmy dokonać tego z ludźmi!

Odpowiedział jej wytworny profesor z Getyngi.

– Niech Bóg nas broni przed gwałtownymi akcjami. Nasza terapia musi przede wszystkim prowadzić do ewolucji myślenia. Nie chodzi przecież o to, aby terror przemysłu zastąpić dyktaturą ekologizmu.

– A dlaczego nie!? krzyczy Erika Studder, wspierają ją oklaski.

– Ponieważ koszty przekroczą zyski. Dziś nie stać nas na natychmiastową eliminację chemii z gospodarki i rolnictwa, na rezygnację z energii atomowej. Pójście według rad szanownej koleżanki oznaczałoby krach na miarę apokaliptyczną. Oznaczałoby głód nawet dla rejonów, w których nie znano go od stuleci. Cierpliwością, ograniczeniem demografii, edukacją powszechną, możemy…

– Kiedy?! – wrzeszczy Erika i część sali podchwytuje. – Kiedy, kiedy?

Ericksson, mały, rudy i piegowaty jak lampart kamerzysta ze sztokholmskiej telewizji, odwraca się do swego kolegi z radia.

– Chciałbyś, żeby takie babeczki przejęły władzę?

– Na szczęście to mniejszość, hałaśliwa, ale bez szans – macha ręką reporter.

Burt Denningham zajrzał na salę plenarną parę zaledwie razy. Głosowanie opuścił, udzielił natomiast krótkiej wypowiedzi agencji Tanjug, w której skrytykował nieprecyzyjną uchwałę o ochronie wód Dunaju. Jego opalenizna, pozostałość urlopu spędzonego ponoć na dalekich Maskarenach, zdążyła lekko przyblaknąć. Odbył kilka krótkich rozmów telefonicznych, fotografowie ustrzelili go podczas wymiany zdań z panną Bernini i Rodem Gardinerem. Wykręcił się natomiast z uroczystej kolacji w ratuszu, którą wydał burmistrz Sztokholmu, sympatyk Zielonych Ideii. Jego żona należała nawet do aktywistek miejscowej organizacji.

Profesor Levecque zainstalował się w hotelu obok dworca. Przedpołudnie przespał, po południu był w kinie. Zachowywał się jak typowy naukowiec na wakacjach. Poruszał się wolno, nie używał samochodu, z zainteresowaniem obserwował wystawy i długonogie Szwedki. Mimo wrodzonej czujności nie zwrócił uwagi na starszego, niepozornego mężczyznę, który dyskretnie towarzyszył jego wędrówce.

O godzinie dwudziestej pierwszej do wynajętego mieszkania w dzielnicy Solna napłynęli pierwsi z zaproszonej grupki. Następni przybywali w miarę jak udawało im się wymknąć z przyjęcia u burmistrza. Gardiner, Tardi, Ziu Dong, panna Bernini. Najtrudniej przyszło urwać się pastorowi. Spóźnił się całe pół godziny. Wszyscy zapewniali, że zgubili zarówno dziennikarzy, jak i potencjalnych tajniaków. Denningham już na nich czekał. Opuścił na okna żaluzje, a następnie otworzył klapę w suficie. Przebitym otworem przeszli na strychy, którymi przedostali się do apartamentu położonego po drugiej stronie zespołu gmachów. Tam, w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu, oczekiwało jeszcze dwóch ludzi. Denningham przedstawił ich współtowarzyszom z Komitetu.

– Profesor Trygve Viren i jego asystent Lee Grant.

– Doprawdy, Burt, twoja tajemniczość zaczyna mnie niepokoić – uśmiechnął się Gardiner.

Zaprosiłem państwa tutaj z dwóch powodów. Akcja, jaką zamierzam przedsięwziąć, przerasta możliwości mojej małej grupki, ale jeszcze ważniejszy jest drugi powód – nie chcę uczynić niczego, co dałoby potężną władzę zbyt szczupłej liczbie ludzi, nawet jeślibym miał sam być w tym gronie.

– Piękne słowa, ale powiedz, o co ci chodzi? – wtrąciła panna Bernini. – Od wczoraj żyjemy w napięciu, boimy się pisnąć słowo.

– Zaprosiłem państwa, aby zaprezentować mały eksperyment. Wspominałem już wam o moich nadużyciach, że od ponad pół roku działałem na własną rękę. Ale to nie wszystko. Sięgnąłem do rezerw Konwentu zdeponowanych na Tajnym Koncie i zorganizowałem wyprawę wojskową przeciwko ośrodkowi Marindafontein w południowej Afryce. Przy okazji zlikwidowałem kilkunastu funkcjonariuszy tamtejszych sił porządkowych, a także uprowadziłem trzech znakomitych naukowców…

Podniósł się szmer, ale Burt zgasił go ręką. – To nie koniec. Całą akcję podjąłem nieco na ślepo, po otrzymaniu jednej, nie sprawdzonej informacji, iż dokonano wynalazku, który może zmienić losy świata. Postanowiłem przechytrzyć Intelligence Service, CIA oraz KGB. I dokonałem tego. Wynalazca, profesor Viren, jest z nami. Duszą i ciałem.

– A cóż to za wynalazek, eliksir życia? – odezwał się Tardi.

– Poniekąd. Zacznijmy jednak od zapowiedzianego eksperymentu. Oto pojemnik z odrobiną substancji rozszczepialnej. Proszę licznik Geigera…

Pomieszczenie wypełnia terkot, panna Bernini cofa się w głąb fotela.

– A oto emitor promieni kappa. Przez parę miesięcy blisko setka firm rozsianych po świecie sporządzała detale, nie wiedząc właściwie co tworzy. Przedwczoraj urządzenie zostało zmontowane.

– I działa? – Ziu Dang przełknął ślinę.

– Zobaczymy. Może pan włączyć, profesorze.

Z emitora, którego lufa skierowana była w stronę pojemnika z izotopem, rozległ się wysoki dźwięk.

– Już! – powiedział lakonicznie Viren.

– Teraz włączymy ponownie licznik Geigera – rzekł uśmiechając się Denningham.

Włączył. Nic jednak nie zmąciło ciszy wypełniającej wytłumione pomieszczenie.

– Zepsuło się? – zapytała Włoszka.

– Tak, zepsuło się! Izotop przestał być radioaktywny. Stał się ciałem obojętnym, nie promieniuje. A co to oznacza? Wiązka promieni kappa, skierowana w dowolnej odległości na ciało promieniotwórcze, neutralizuje je. Rakieta w locie, reaktor, czy magazyn bomb atomowych, w mgnieniu sekundy zmienia się w urządzenie bezużyteczne, w smoka z wyrwanymi zębami.

– Jezus Maria! – westchnął pastor Lindorf.

Nikogo nie stać było na powiedzenie czegokolwiek więcej.


Red Gardiner znalazł się w hotelu grubo po północy. Czuł, że ma podwyższoną temperaturę i przyspieszony puls. Bagatela, każdy by miał w takiej sytuacji. Jak wszyscy uczestnicy tajnego spotkania zdawał sobie sprawę, że eksperyment 5 marca oznacza przełomową datę w historii rodu ludzkiego, że naraz stało się rzeczą realną delikatne odwieszenie atomowego miecza Damoklesa. A jednocześnie odczuwał gorycz, że dokonał tego Denningham. Piękny i zawsze pewny siebie Jankes, człowiek, któremu wszystko i wszędzie się udaje.

Ziu Dong relaksował się w wannie. Z zebrania wyszedł najpóźniej i zdawał sobie sprawę, że w planach Burta on i jego chłopaki mają do spełnienia najważniejszą rolę. Kiedy Denningham zaprezentował urządzenie, Koreańczyk zastanawiał się nad praktycznym jego zastosowaniem. Ileż jest na Ziemi obiektów do zneutralizowania? Siłownie, wyrzutnie, bazy, okręty podwodne… Niemożliwe jest choćby finansowo wyprodukowanie takiej liczby emitorów, które unieszkodliwiłyby to wszystko równocześnie. A przecież kiedy pierwsze zaskoczenie minie, mocarstwa nie ustąpią przed ekologistami, postarają się zniszczyć emitory i dobrać do rewolucjonistów. Zresztą jak Burt wyobrażał sobie przygotowanie takiego przedsięwzięcia w tajemnicy, produkcję sprzętu, obstawienie ośrodków. Czyste szaleństwo! Zanim zacznie się akcja, wszyscy spiskowcy zostaną wyłapani, zlikwidowani… Jednak gdy zostali we dwóch, Denningham przedstawił mu pomysł rozwiązania, wariacki, szaleńczo śmiały, ale przynajmniej teoretycznie możliwy. I Ziu – realista, Ziu – praktyk twardo stąpający po ziemi, zdecydował się pomóc w tym szaleństwie.

Albert Tardi wybrał inny wariant odprężenia – natychmiast po powrocie skręcił do baru, gdzie przyswoił sobie znaczną liczbę drinków i wprawiwszy się w stan lekkiej lewitacji udał się na spoczynek. Emitor zachwycił go. Z miejsca zresztą zaproponował Virenowi przedyskutowanie paru usprawnień, które uczyniłyby go bardziej poręcznym. Obiecał też zająć się techniczną stroną seryjnej produkcji, ale jego ofertę Denningham zbył krótkim: pomówimy o tym później. Na razie Burt zażądał nowego transferu z kasy Konwentu, co wprawdzie byłoby kolejną defraudacją, ale Tardiemu jako skarbnikowi powinno się udać. Za parę tygodni, kiedy będzie po wszystkim, nikt nie zapyta o drobiazgi.

Jeszcze inaczej postanowiła spędzić noc Maria. Energiczna Włoszka lubiąca w męskim towarzystwie dość często udawać idiotkę, ani przez moment nie straciła orientacji.

– Burt jest wspaniały, czasem zbyt nieostrożny, ale razem potrafimy zmienić cały ten świat.

Zaskoczyło ją stanowisko Denninghama w sprawie strategii na dzień następny. Było jasne, że “wściekli" wystąpią o wotum nieufności dla Van Thorpa i Komitetu Doradczego.

– I ty musisz zostać szefem, Burt – powiedział Ziu Dong. – Kiedy będziemy gotowi, ty ujmiesz ster w swoje ręce.

– Tak – poparł Red Gardiner – potrzebny będzie ktoś operatywny.

– Raczej godny zaufania – przerwał Denningham. – I takim właśnie człowiekiem jest nasz kochany pastor.

– Ależ Burt! – zawołała Maria, ale gniewny wzrok Amerykanina zatrzymał ją w pół zdania. Całe grono spojrzało na Szwajcara przekonane, że odmówi. Ale Lindorf splótł tłuste rączki na wydatnym brzuszku i rzekł, przymykając powieki:

– Jeśli taka jest wasza wola…

I w tym momencie wszystkim, nie wyłączając Denninghama, przemknęło przez myśl, że popełniają błąd.

Panna Bernini, wściekła na Burta, postanowiła zemścić się po babsku. Od dłuższego czasu łakome spojrzenia rzucał na nią boy hotelowy,, szczupły brunecik zdecydowanie nie wyglądający na rodowitego Szweda. Wymienili spojrzenia. Czuła, że chłopak do niej wpadnie. Czekała.

Pastor Lindorf, również nie mógł zmrużyć oczu, modlił się żarliwie.

– O Panie! Dzięki ci za wszystko. Jestem twym sługą, będę twoim mieczem. Od jutra. O ile mnie wybiorą. Dzięki ci.

Prezesura – o czym więcej mógł marzyć? Jako protestancki pastor nie mógł przecież zostać papieżem.

Za oknami hotelu światła miasta odbijały się w tafli jeziora Melar. Gdy w apartamencie zgasły lampy, ten podwójny odblask rozświetlił firankę. Wyciął cień na tle okna.

– Kto tam? – zabrzmiało niepewnie w ciemności.

– To ja…

– Lion? Szalony człowieku, szukają cię wszędzie!

– Dostałem cynk, że mogę ci być potrzebny! Więc jestem.

– Tak, ale nie tu, nie teraz. Rozumiesz sam.

– Możesz napisać, co masz do przekazania. Jaki to wynalazek? Potem spalimy kartki.

– Pamiętaj o ścisłej dyskrecji. O sprawie wie zaledwie osiem osób.

– O siedem za dużo.

– Stało się. Szczegółowo omówimy to gdzie indziej.

– Czy ty naprawdę robisz to na własny rachunek?

– Tak. I muszę wygrać, Lion. Burt nie zgarnie całej puli. Kiedy zrobi już swoje, odejdzie. A my stworzymy Nowy Świat. I ty mi w tym pomożesz, Lion.

Cisza zapada w apartamencie. Tylko w kręgu nocnej lampki widać długopis biegnący po kartkach papieru. Tam i z powrotem.

Загрузка...