Ogród Nauk

Pod koniec dziewiętnastego wieku krążyły, nawet w sferach naukowych, całkiem poważne opinie, że fizyka osiągnęła kres swoich możliwości. Podstawowe prawa rządzące materią i energią – mówiono – zostały zbadane, teraz można je wyłącznie rozwijać, wdrażać, uzupełniać. Brzmiało to wiarygodnie i ściśle jak przystało na Wiek Rozumu.

Niespodzianką, która w efekcie miała skruszyć ten szacowny gmach nauki, okazały się odkrycia Becquerela, Roentgena, później małżonków Curie. Wraz z odkryciem promieniotwórczości zawalił się schematyczny porządek naukowy, a w dalszej kolejności – filozoficzny. Nastał czas względności. Otwarta została puszka Pandory, rozwinięto lont ewentualnej destrukcji świata, tak w przenośnym jak i dosłownym znaczeniu tego słowa. Kiedy pani Skłodowska urabiała ręce po łokcie w rudzie uranowej, na odległym archipelagu rodzili się ci, których w wieku dojrzałym zaskoczyć miał sierpniowy poranek w Hiroszimie…

Ale i zadufany w sobie wiek dwudziesty miał skończyć się niespodzianką. Kiedy wydawało się, że znów nauki ścisłe stanęły przed możliwością wniknięcia w dalszy mikro – lub makrokosmos, kiedy na porządek dzienny wkroczyły dramatyczne wyzwania ekologii i załamały się podstawowe teorie społeczne i polityczne, ludzkość otrzymała nieoczekiwany podarunek.

Czy ktoś coś przegapił, czy też pomógł przypadek? Wynalazek mógł zaszokować. Równie niezwykłe byłoby odkrycie żywego mamuta w Lasku Bielańskim. Inna sprawa, że nikt nigdy go tam nie szukał. Oficjalna nauka boi się jak diabeł święconej wody posądzenia o szamaństwo, nienaukowość. ryzykanctwo.

Wszystkie wielkie ośrodki uniwersyteckie, poligony wojskowe, agendy NASA czy radzieckie instytuty, są w mniejszym lub większym stopniu kontrolowane. Przeplatają się macki wywiadów, szpiegowskie satelity szperają dzień i noc. Naprawdę trudno jednej z wielkich, ubiegających się o prymat stron, zdobyć miażdżącą przewagę, wymyślić coś, czego natychmiast nie kontrolowałaby druga strona.

Jednocześnie minęły czasy, kiedy chałupnik oderwany od świata może spreparować świeżą teorię, rewolucyjną technikę, nową broń.

Czy jest więc miejsce na Ziemi, gdzie poza kontrolą mogłoby urodzić się coś radykalnie nowego?

Jest! RPA! Wyrzutek ludzkości – według jednych, według drugich – oblężona twierdza białych, odcięta embargami, podkopana kryzysami, zagrożona w swej egzystencji, a jednocześnie dysponująca znakomicie rozwiniętą techniką, pionierską medycyną; nieprzypadkowa była przed laty kariera transplantacji, dokonana przez doktora Barnarda. Obok technicznego zaplecza RPA dysponuje pieniędzmi, ma złoto i diamenty platynę i uran. To wystarcza, aby kupić dostateczną liczbę mózgów, zdolnych w którymś momencie zlać się w masę krytyczny sukcesu.

Akcja M. Nie, nie znaczy, żeby o niej nie wiedziano. Odpowiednie teczki spoczywają w CIA, Intelligence Service i wywiadzie radzieckim. Inna sprawa, że wiedziano za mało, selektywnie. Przypuszczano, że jest to desperacka inicjatywa poszukiwania nowych środków do walki z Czarnym Oceanem, inicjatywa z góry przegrana, której staranne rozpracowanie nie ma sensu, gdyż i tak, prędzej czy później, padnie ona pod naporem zwycięskich Zulusów.

Inna sprawa, że akcja M miała parę kręgów wtajemniczenia, ten zewnętrzny, pozornie tylko utajniany, opierający się na masowym drenażu mózgów z krajów wysoko rozwiniętej technologii, i ten super – dyskretny, dziwny.

Dla kręgów M/t ściągano kandydatów starannie, a zarazem – bezprzykładnie. Nie pytano nikogo o dyplomy czy stopnie naukowe. Wyszukując ludzi z pomysłami nie wahano się sięgać po osobników ze skazą w życiorysie. Od tytułowanych luminarzy cenniejsi okazywali się nonkonformiści. Dla nich M/t stanowiła szansę – pieniędzy i myślenia na tematy, jakie nie leżą zazwyczaj na alejkach snobistycznych akademii. Kontrakty były wieloletnie i nieprzytomnie wysokie, a mocodawcy Republiki, która u schyłku lat osiemdziesiątych przeżyła najgłębszy z kryzysów i znów na parę lat odsunęła widmo upadku, nie pośpieszali zbytnio.

Rekrutacja trwała.

I tak z zakładu psychiatrycznego w Dartmoor wydobyto doktora Teda Landleya, osadzonego tam po szale, w trakcie którego zdemolował Królewskie Laboratorium w Cambridge; amok spowodowała wieść o obcięciu przez rząd kredytów na ukochany program. Z ośrodka odosobnienia w Newadzie wykradziono Aldo Silvcstriego, superspeca z dziedziny komputerów, który dzięki cybernetycznym manewrom i fikcyjnym operacjom zgromadził majątek równy fortunie Gettych i wpadł tylko przez swego bratanka, który nieudolnie podrobił podpis na czeku. Paul Lamais został znaleziony w Nowej Legii Cudzoziemskiej, Kornacki, kiedyś doskonale zapowiadający się chemik-teoretyk. prowadził wypożyczalnię wideo w Malmó. Fin Trygwe Viren bawił się w Robinsona w chatce drwala, po tym jak śmiertelnie obraził się na Akademię w Helsinkach, która nie zaakceptowała jego hipotez, a Anatola Izaakowicza Owsiejenkę wyszukano w izraelskim kibucu, gdzie zajmował się wpływem prądu elektrycznego na stymulowanie wzrostu pomarańczy.

W akcji gromadzenia naukowców specjalizowała się pewna międzynarodowa fundacja o tak szacownej renomie, że wprost nie wypada przytoczyć jej pełnej nazwy. Naukowcy przez nią zwerbowani znikali na parę lat, po czym albo wracali jako zamożni ludzie, albo wszelki słuch po nich – wyjątek stanowiły duże przekazy pieniężne dla rodzin – ginął. Dotyczyło to wszystkich uczestników programu M/t.

Roy Ziegler ukończył Princeton z trzecią lokatą. Stwarzało to wspaniałe możliwości startu. I rzeczywiście start miał imponujący, instytuty badawcze biły się o Zieglera, w wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał profesurę. Obok nauki miał jednak Roy dwie sprzeczne, gdy się im folguje w nadmiarze, namiętności – kobiety i wódkę. Tworzyło to prawdziwy trójkąt sprzeczności, w którym dwa boki zaprzeczały trzeciemu. Już w młodości Ziegler zauważył, choćby w szatni po basenie, że jego męskie parametry odbiegają in minus od średniej przeciętnej kolegów. Myślał jednak, że nadrobi ten defekt intensywnymi ćwiczeniami. Niestety. W wypadku Zieglera gdy przychodziło do czynów, kończyło się kompromitacją. Początek flirtu przebiegał zazwyczaj znakomicie, Roy imponował inteligencją, dowcipem, świetnie tańczył i brawurowo prowadził samochód. Kiedy jednak samochód ów wywiózł już żądną przygody koleżankę, laborantkę, czy choćby poznaną w supermarkecie ekspedientkę, i dochodziło do wstępnych pieszczot, w którymś momencie rozlegał się śmiech dziewczyny lub szept niedowierzania – “Ech, biedaku"! Owszem, czasem litość partnerki sprawiała, że dochodziło do finału. Ale i tak sztuka kończyła się na pierwszym akcie. Kuracja hormonalna przyniosła zmianę na gorsze. Mówiąc językiem nauk ścisłych – nie zmieniając masy wzmogła energię. Ta wymagała rozładowania, jako że nagromadzony potencjał potrzebuje wyzwolenia. Weekendy, w tygodniu Ziegler pracował jak szaleniec, wypełniały więc jednorazowe skoki, w coraz to dalsze okolice. W środowisku utrwalała się niepoważna renoma Roya-samca, a obiektami zaspokajania jego chuci stawały się młodociane prostytutki lub potrzebujące szmalu ćpunki.

W rezultacie, jeszcze przed uchwyceniem posady w laboratorium koncernu Exxon, doktor Ziegler złapał złośliwego syfilisa i zmagał się z nim przez parę miesięcy. Potem ożenił się ze spokojną panną Woods, starszą od niego o dziesięć lat, macierzyńską i opiekuńczą.

Pożycie harmonijne i owocne, co roku rodził się mały Zieglerek, nie zaspokajało seksualnych ambicji naukowca. Rosnącą w miarę upływu lat awersję do “chudej gidii" nazywanej żoną, osłabiał jedynie kumpel w płynie Johnny Walker, pocieszycie! i powiernik przydługich weekendów. W odróżnieniu od pani Ziegler, Jaś Wędrowniczek okazał się w pożyciu niesłychanie zaborczy. Z weekendów przerzucił się na poniedziałki, przeniknął do laboratorium, stał się stałym partnerem pięciodniówek, tygodniówek. I wreszcie sprawił, że w wieku trzydziestu pięciu lat profesor Ziegler przestał odróżniać tablicę Mendelejewa od portretu Einsteina. Pani Ziegler odeszła z trójką potomków i gdyby nie życzliwa ręka fundacji, która wygrzebała zdymisjonowanego naukowca z dna rudery w dzielnicy Portorykańczyków i Polaków, jego los byłby typowym losem wielu innych zmarnowanych geniuszy.

Fred Naganiacz – bo takie przezwisko nosił ów palec losu – zaopiekował się Zieglerem. Zaczął od odkażenia, wymycia i ogolenia, potem zapewnił mu dwumiesięczny pobyt w luksusowym ośrodku odwykowym w Nassau, wreszcie dostarczył do Kapsztadu, wcześniej uzyskując cyrograf na dziesięcioletnią pracę naukowca dla Specjalnej Agencji Rządu RPA.

Roy spędził blisko rok w Kraju Przylądkowym. Prowadził badania, publikował w “Physical Review", wypoczywał i nieźle zarabiał. Przez cały czas dyskretnie, acz skutecznie, poddawano go rozmaitym testom. Ziegler wyczuwał, że jego kariera nie jest jeszcze skończona. Choć zniknięcia niektórych z kolegów trochę go niepokoiły. Że coś się kroi sugerowała też pewna rozmowa na trzy dni przed ową dziwną wrześniową niedzielą. I wreszcie w środku przedpołudnia zjawiło się dwóch cywilów, z których jeden okazał legitymację i przedstawił się jako kapitan Maarens. Szeroka, jasna twarz wzbudzała natychmiastową sympatię, wrażenie utwierdzały obyczaje dżentelmena, a miłe uczucia mąciły, może tylko zimniejsze niż tego wymaga norma, oczy, jasnoniebieskie oczy typowego Nordyka.

– Jesteśmy zachwyceni współpracą z panem, profesorze – powiedział Maarens, grzecznie dziękując za drinka. Pańskie wyniki napawają otuchą, gdy myślimy o przyszłości nauki. Toteż chyba nie zdziwi pana, że zamierzamy zaproponować panu zmianę kontraktu. Na korzystniejszy, dużo korzystniejszy.

– To miłe – uśmiechnął się Ziegler.

– Wiążą się z tym pewne niedogodności, przeprowadzka, praca w obiekcie tajnym, ale mam nadzieję, że zarówno sprzęt, jak i towarzystwo, które pan tam zastanie, będzie co najmniej satysfakcjonujące. I niech pan nie myśli, że zwracamy się z taką propozycją do każdego.

– Dziękuję – jeszcze raz uśmiechnął się Roy. – Rozumiem jednak,

że nie dostanę dużo czasu do namysłu.

– Nie – odpowiedział krótko Maarens. Jego milczący towarzysz nie przestawał bawić się szklanką. – Tu może pan zapoznać się z warunkami finansowymi. Na drugim druku ma pan niezbędne ograniczenia. Trzy lata izolacji od rodziny… Ale, zdaje się, że nie jest pan zbyt rodzinnym człowiekiem, profesorze Ziegler.

Naukowiec zajął się lekturą.

– Chciałbym tylko zapytać…

– Pan wybaczy. Czekamy jedynie na odpowiedź: tak lub nie.

– A gdybym powiedział nie?

– Żaden problem. Pozostaje wszystko po staremu. Nie było naszej rozmowy.

Milczący towarzysz wstał i przesuwał palcem po kolorowych grzbietach książek i naukowych periodyków. Zieglerowi przyszło do głowy, że drugi przybysz włącza się do rozmowy, gdy pada słowo nie. Zresztą nie miał zamiaru wymawiać tego słowa.

– Propozycja jest interesująca – powiedział. Maarens uśmiechnął się całą twarzą z wyjątkiem oczu.

– A zatem tak?…


Musieli przelecieć dobry kawał kontynentu, ponieważ jednak kabina pasażerska śmigłowca pozbawiona była okien, Ziegler nie miał możliwości sprawdzenia, w jakim kierunku się udają. I gdy wehikuł osiadł wreszcie na twardym gruncie, mogli znajdować się równie dobrze pod Durbanem, na pograniczu Namibii czy w okolicach Kimberley… Właz otworzył się automatycznie i równie samoczynnie rozciągnęły się składane schodki. Naukowiec przygotowany był, że wyląduje na lotnisku lub, w najgorszym wypadku, na skrawku oszańcowanego stepu. Zaskoczenie. Znajdował się na niewielkim placyku przypominającym dziedziniec renesansowych pałaców. Może zresztą był to pałac. Dookoła ciągnęły się trzy piętra podcieni skąpanych w tropikalnej roślinności. Opodal biła fontanna, w głębi na tarasie rozstawione leżaki i parasole wskazywały raczej na luksusowy ośrodek wypoczynkowy niż na tajną bazę. Poza Zieglerem odwłok śmigłowca wypluł jeszcze dwa kontenerowe sześciany, które przechwycił gładko automatyczny wózek i odjechał z bagażem w stronę niskich, żelaznych drzwi. Przez cały czas pilot nawet nie wyjrzał przez hermetycznie zamknięte okienko. Rozległ się mocny gwizd, silnik wzmógł obroty, i żelazna ważka wystartowała w drogę powrotną.

Wcześniej z obramowania fontanny podniosło się dwóch mężczyzn, wydelegowanych najwyraźniej na powitanie nowego. Starszy, o dobrotliwym wyglądzie prowincjonalnego medyka, lub, mówiąc mniej dostojnie, dobrze wypasionego tucznika, wyciągnął do przybysza krótką, wypielęgnowaną łapkę.

– Witamy w Ogrodzie Nauk, profesorze Ziegler.

Drugi był szczuplejszy i młodszy, a lisia, wąska twarz, której czujny wyraz podkreślały trójkątne, gęste brwi, od razu wydała się Zieglerowi znajoma. Któż zresztą nie poznałby Silvestriego – “człowieka, który okantował Amerykę", jak okrzyknęły go dzienniki i serwisy telewizyjne w czasie popisowego procesu.

– Rada Trzech poleciła nam pomóc szanownemu koledze w adaptacji -ciągnął grubasek. Nazywam się Landley, Edward Aberdeen Landley – przedstawieniu towarzyszyło silne potrząsanie ręką – doktora Silvestriego nie muszę chyba panu przedstawiać. Jak udała się podróż?

– A to była jakaś podróż, nie zauważyłem – zażartował Ziegler. Naukowcy roześmiali się.

– Może na początek coś orzeźwiającego – w ręku Landleya pojawiła się puszka wybornego transyalskiego piwa.

– Nie używam – pokręcił głową były alkoholik – zastanawiam się tylko, co się stało z moim bagażem?

– Zapewne czeka już w pokoju, dokładnie przejrzany i przekartkowany – poinformował Silvestri. – Może właśnie zaczniemy od zaprowadzenia do apartamentu. Zobaczy kolega, jak tu u nas ładnie.

– A gdzie ja właściwie jestem? – Roy wyartykułował zdanie, które chodziło mu od dłuższej chwili po głowie. – Możecie mi to panowie zdradzić?

Uśmiech znikł z twarzy witających, a Silvestri powiedział poważnie.

– Nie.

– Jak to?

– Sami chcielibyśmy wiedzieć.


Jeśli istniał kiedykolwiek na świecie raj, to wspólnota, w której wylądował Ziegler miała być jego najdoskonalszym naśladownictwem. Organizatorzy uczynili wszystko, co ich zdaniem, miało przyczynić się do komfortu i dobrego samopoczucia badaczy. Pracownicy służb tajnych Republiki wiedzieli, o dziwo lepiej niż kto inny, że wydajność produkcyjna twórców tylko w części zależy od środków technicznych i gaży. Że istnieje coś takiego, jak klimat międzyludzki, atmosfera, bodźce psychiczne – a te zapewnić może jedynie rywalizacja i koleżeństwo oraz umiejętne przeplatanie czasu pracy z relaksem.

A jeszcze dochodziła do tego konieczność takiego wymoszczenia klatki, aby klatka wydawała się rozkosznym azylem. Stworzone więc zostało idealne miejsce dla myśli i rekreacji, surrealistyczna krzyżówka Akademii Platońskiej i wesołego miasteczka, parnasu i lupanaru. Rychło Ziegler miał się przekonać, jak mylące było pierwsze wrażenie. Tonący w zieleni dziedziniec i okalające go na podobieństwo starego klasztoru krużganki stanowiły jedynie naskórek Centrum. Wewnątrz zabudowań, w korytarzach i wielopiętrowych podziemnych labiryntach, kryły się doskonale wyposażone laboratoria, biblioteki mikrozapisów, stale uzupełniane, nie ustępujące zbiorom Biblioteki Kongresu czy Uniwersytetu Łomonosowa… O kuchni można by pisać tygodniami i zrodziłoby się drugie dzieło miary “Filozofii smaku", a archiwum wideo zawierało wszystko co wyprodukowano od Meliesa po Formana, z obficie zaopatrzonym dziełem porno włącznie.

Wszystko to dopiero czekało na Zieglera, który nawet miał zakosztować uroków egzystencji Marco Polo w gościnie u Alicji w krainie czarów.

Ze stylowej loggi weszli do windy, sześciennego pudła zdolnego przemieszczać się tak w pionie jak w poziomie. Silvestri wybrał numer osiemdziesiąt jeden, który, jak poinformował, miał być osobistym symbolem Roya.

– Aż tylu nas tu jest? – zdziwił się przybysz.

Landley najwyraźniej nie dosłyszał pytania, ponieważ w ogóle nie odpowiedział, natomiast Silvestri mruknął po dłuższej pauzie:

– Naukowców jest około pięćdziesiątki. Osiemdziesięciu przewinęło się w sumie przez parę lat. Oczywiście personelu pomocniczego jest dwa razy więcej.

– Aha, a ta trzydziestka skończyła kontrakt i powróciła do domu?

– Jesteśmy na miejscu – Landley przepuścił przodem Zieglera.

Apartament składający się z czterech mniejszych pomieszczeń i obszernego liyingu ze szklanymi drzwiami wychodzącymi na krużganek, sprawiał sympatyczne wrażenie. Do sypialni przylegał pokój kąpielowy z paroosobową wanną i kabiną prysznicową; gabinetowi towarzyszyła służbówka, czy jak kto woli, pokój asystenta-ordynansa.

Na progu przywitał Roya młody, śniady mężczyzna w białym dresie, który ukłonił się przybyłym z wyszukaną, wschodnią elegancją.

– Jestem Daud Dass i z przyjemnością będę spełniał wszystkie pańskie polecenia, sir.

– Did jest doskonałym fachowcem od aparatury laboratoryjnej, a poza tym to prawdziwa złota rączka, jest pan szczęściarzem, Roy – powiedział Landley.

W wazonach stały świeże kwiaty, na półkach tłoczyły się książki, wśród których dominowały ulubione tytuły Zieglera. Przez moment zdawało mu się, że widzi własną półkę z pokoiku w Princeton. Ktoś, kto przygotowywał tę kwaterę, musiał naprawdę wszystko wiedzieć o lokatorze.

W livingu całą ścianę zajmował ogromny ekran telewizyjny. Nigdzie natomiast Ziegler nie dostrzegł radia.

Silvestri odgadł zainteresowanie Roya.

– Będziesz musiał przyzwyczaić się do naszych warunków – dysponujesz, jak my wszyscy, olbrzymią biblioteką fono i wideo. Nie ma natomiast odbioru bezpośrednich programów. Dziennik otrzymujemy kablowo, raz dziennie.

– Ale dlaczego? – wyrwało się naukowcowi.

– Chodzi o spokój panów, o lepsze warunki dla twórczej pracy – powiedział Daud Dass.

Wyszli na krużganki. Wraz z nadchodzącym zmierzchem powiało przyjemnym chłodem. Landley ujął przyjacielsko Zieglera pod ramię.

– Nie należy się zbytnio dziwić, profesorze – powiedział. Nasi szczodrzy patroni stawiają pewne, w sumie niezbyt uciążliwe warunki. Czy ma pan zegarek Ziegler?

Roy pomacał pusty przegub. Znakomity Schaffhausen zniknął.

– Właśnie, nie chcą abyśmy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Zabraniają obserwacji astronomicznych, nie puszczają radia, bo przez analizę czasów łatwo byłoby wyliczyć położenie. Przywykliśmy, że świata zewnętrznego nie ma. Słowem, znajdujemy się w środku orzecha kokosowego o luksusowym słodkim miąższu, ale za to bez wyjścia. Nawet gdy skończą się kontrakty, czekać nas będą paroletnie kwarantanny.

– Ale dlaczego?

– Czy pan jest dzieckiem, Ziegler? Jeśli zdecydowano się na ściągnięcie tylu mózgów, jeśli zainwestowano niebywałe środki, jeśli wreszcie wybrano tak niekonwencjonalne metody postępowania, to chyba nie po to, aby każda zrodzona tu myśl stawała się od razu własnością publiczną.

Silvestri i Daud Dass rozłożyli leżaki, podjechał reagujący na pstryknięcie palcami samobieżny barek; Ziegler postanowił pić wyłącznie colę.

– Zostaliśmy wydelegowani przez Radę Trzech, aby pana uświadomić profesorze, wprowadzić do pańskiej pamięci pewną liczbę niezbędnych danych, a także zapoznać z regułami gry.

– Reprezentujecie władze?

– To nie takie proste – uśmiechnął się w przerwie między jednym a drugim pociągnięciem cygara Landley. – Tu właściwie nie ma przedstawicieli władzy. Istnieje pewna autonomia, wolność, samorząd, no i kilka reguł. Będzie pan mógł robić w zasadzie to, co pan zechce, wybór metod, temat badań zostanie panu przedstawiony do wyboru. Pracuje się tu nad najrozmaitszymi zagadnieniami, nierzadko z pogranicza szarlatanerii – od jednolitej teorii pola, po użytkową parapsychologię i przestrzenie wyższych wymiarów. Istotne są wyniki. Dzięki nim można tu pożyć i to bardzo dobrze pożyć.

– Czyli nie ma dla mnie programu?

– Sam zaproponuje pan program. Będzie pan szukać…

– Czego?

– Tego, czego dotąd nie znaleziono – filozoficznie odparł Silvestri. – Wszyscy szukamy luk w istniejących teoriach, niedokładności w dotychczasowych badaniach, szukamy nowych możliwości dla ludzkiego umysłu.

– I to się opłaca?

– Pozna pan głębiej nasz Ogród, a przekona się, że dokonujemy tu odkryć, o jakich się nie śni reszcie świata. Choć architektura – powiódł ręką, wskazując krużganki – przypomina wiek szesnasty, to my poruszamy się już w dwudziestym drugim.

Zieglerowi przyszło do głowy, że w wypowiedziach naukowców pobrzmiewa spora doza megalomanii. Zapytał jednak o co innego.

– Mówicie panowie o plusach waszej egzystencji. Czy nie ma minusów?

Daud Dass podał filiżanki z aromatyczną kawą. Landley wzruszył ramionami.

– Jak pan zauważył, separujemy się od świata zewnętrznego, żadnych własnych kontaktów, najwyżej krótkie standardowe kartki do rodzin via Centrala w Kapsztadzie. No i świadomość, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jesteśmy na scenie.

– Z tym. że o tym z biegiem czasu się zapomina – dorzucił Silvestri. – Zwłaszcza że nie mamy nic do ukrycia. Ale objaśnijmy naszego gościa dokładniej. Nasz Ogród to pierwszy, wewnętrzny krąg placówki, można zaliczyć do niego część mieszkalną, rozrywkową, nasze laboratoria i magazyny. Wokół tego rozpościera się strefa nadzoru. Poinformowano nas o tym i nie widzimy powodu, aby ukrywać to przed panem. W tej strefie analizowane są wszystkie dane z działalności, zapisy setek pilnujących kamer, pluskiew podsłuchowych; kontrolowana jest praca komputerów i aparatury laboratoryjnej.

– Oczywiście możemy się tylko domyślać, jak to funkcjonuje. Nadzór działa na zasadzie wentyla. Może nas słuchać, nie może nam nic powiedzieć. Wyniki obserwacji przekazywane są do Centrali… A my? Cóż, znajdujemy się w sytuacji mikroskopowych preparatów pod dolną częścią binokularu.

– Powiedzieliście o dwóch pierścieniach, czyżby istniał również trzeci?

– To logiczna konsekwencja. Zewnętrzna strona naszego obiektywu musi spełniać zarazem funkcję filtru od świata. Przypuszczamy, że okrąg trzeci również nie może bezpośrednio porozumiewać się z drugim… Być może nawet, że odlegli od nas o kilkadziesiąt metrów funkcjonariusze nie wiedzą nawet czego pilnują.

– A co znajduje się dalej?

– Podejrzewam – powiedział Landley – że istnieje i czwarty, całkowicie naturalny filtr. Pustynia. Nawiedzają nas czasami burze piaskowe… Ale, jak już powiedziałem, nie zajmujemy się specjalnie tym tematem.

Ziegler przesunął wzrokiem po krużgankach, wydawało mu się, że tu i ówdzie dostrzega argusowe oczka mikroobiektywów.

– Czy i teraz jesteśmy kontrolowani?

Silvestri pokiwał głową.

– Naturalnie, drogi kolego. Proszę jednak nie denerować się z tego powodu. Naszych cerberów w minimalnym stopniu interesują wypowiadane słowa, tym różnią się od anachronicznych reżimów totalitarnych. Liczą się dla nich wyłącznie czyny i to te, które naruszają zasadę Ogrodu. Sądzę, że teraz sam potrafiłby pan je wymienić.

– Szukanie kontaktu ze światem, wszelkie próby ustalania położenia tego… Ogrodu, zatajanie wyników badań?

– Świetnie powiedziane – pochwalił cybernetyk.

– A sankcje, jakie istnieją sankcje w wypadku nieposłuszeństwa? – Landley wypił duszkiem trzymanego drinka. Brzęknęła odstawiana szklaneczka. To nic zostało nigdy do końca sprecyzowane – sapnął. – Ktoś wspominał o bezwarunkowym rozwiązaniu kontraktu.

– Jeśli kolega trochę odpoczął, możemy zwiedzać dalej – włączył się Silvestri.

Wstali, chudy cybernetyk i tęgawy fizyk tworzyli zabawną parę, przy której Ziegler prezentował się jak średnia arytmetyczna. Trochę ściemniło się i wspaniałe kępy subtropikalnej roślinności rozkosznego wirydarza rozświetliły się blaskiem misternie wtopionych w zieleń lamp. Z głębi wnętrz położonych po przeciwnej stronie arkad dobiegała muzyka. Minęli kilkanaście apartamentów, zakręcili i zeszli schodkami pół piętra. Nagle otworzyły się drzwi i wybiegła na taras bardzo piękna i młoda kobieta, której jedynym strojem była żółta róża trzymana w zębach. Zaraz za nią wyskoczył, parskając jak szarżujący nosorożec, jakiś typ w kąpielowym szlafroku. Roztrącając naukowców pogalopował za umykającą nimfą.

– Viren znów chciał oszczędzić – zaśmiał się Landley. – Niepoprawny skąpiec!

Gdzieś z boku rozległ się śmiech, wysoki, czysty. Tak śmiać się mógł wyłącznie ktoś, kto nie ukończył dwudziestu lat i ma urodę bogini. Ziegler pomyślał o smutnej tajemnicy swych ineksprymabli i nagle uczuł znajomą suchość w gardle.

Po chwili minęli wracającego Virena, tym razem róża znajdowała się w kieszonce szlafroka, a dziewczyna szła potulna i uśmiechnięta. Trudno jednak wyobrazić sobie bardziej denerwujące zestawienie. Ze smagłym ciałem Tajlandki, może zresztą była to Indonezyjka, kontrastowało tłustawe, spocone ciało Fina. Blade i piegowate jak przystało na albinosa.

– Dzień dobry, panie docencie – pozdrowił go Landley, ale Skandynaw zignorował powitanie.

Zaraz potem rozchyliła się jakaś kotara i z niewidzialnych drzwi wynurzył się chudzielec w rozchełstanym szlafroku, z cocktailową szklaneczką w ręku.

– Nie możemy się pana doczekać w lepszej części Ogrodu, profesorze Ziegler… Witamy, witamy, dziś wstęp gratisowy.

Więc weszli; witający Mark Kornacki prowadził ich między fotelami i ustronnymi wyściełanymi lożami ku parkietowi, na którym kołysało się kilka par. Zestaw prezentował się cokolwiek groteskowo. W objęciach wypłowiałych intelektualistów, nie domytych z odczynników maniaków, abnegackich mózgowców o zwiotczałych mięśniach, kołysały się boginki o wszelkich odcieniach brązu, złota i hebanu. Smukłe jak topole lub krągłe jak wystawa sklepu owocowego…

– Tak nagradza się wydajność – Roy odczytał transparent rozpięty miedzy barem a stołem z ruletą.

– Rien ne va plus – wykrzykiwała czarnoskóra krupierka o kształtach milońskicj Wenus i szokujących blond włosach, będących zresztą elektem najbardziej kosztownych zabiegów fryzjerskich.

Silvestri i Kornacki zatrzymali się przy barze. Wokół pulsowała muzyka. Dwóch rozgrzanych alkoholem facetów spierało się na temat neurogenetyki. Piękna brunetka, o olśniewająco białej cerze i gęstych zrośniętych brwiach, tańczyła przed podrygującym nieudacznic, obsypanym łupieżem specjalistą od mikroprocesorów.

Niespodziewanie Landley ujął Zieglera pod ramie i rzekł:

– Pytał pan o sankcje, różnie o tym mówią. Mieliśmy tu wspaniałego elektronika. Kapadulosa. Greka z uniwersytetu w Atenach. Podobno próbował skonstruować w tajemnicy radiostacje… Nie udało się.

– Wymówiono mu kontrakt?

– Nie, miał wypadek, wypił za dużo i utonął we własnej wannie.

– Był wtedy sam?

– Jeśli nie liczyć naszej prześlicznej Tamary – sam. Zresztą dziewczyna wtedy spała… – tu Landley zbliżył usta do ucha Roya. – Powiedzieliśmy panu. że nikt z zewnątrz nie ma tu dostępu. Jeśli więc ktoś Kapadulosowi pomógł, musiał to być ktoś z nas… No. ale pora żebyśmy pokazali naszą giełdę.

Republikę naukowców zorganizowano nie tylko funkcjonalnie, ale i dowcipnie. Już sam pomysł stworzenia autonomicznej wspólnoty, która ma wyłącznie politykę wewnętrzną, świadczył o poczuciu humoru projektodawców. Ale mówiąc szczerze. Ogrodu Nauk nie wymyślono wyłącznie dla rozrywki średniostarszych panów – kompletnych staruszków, tkniętych demencją. próżno by tu szukać – cały kombinat miał jedno podstawowe zadanie: wyniki. Dla wyników skonstruowano warunki optymalne, uruchomiono mechanizmy psychologiczne, które potrafiły wyciskać z ludzi więcej niż wszelkie sposoby dostępne w zbiurokratyzowanym, sztampowym świecie uniwersytetów i laboratoriów.

Stworzono grę. Grę o wysokie stawki. Grę. w której można było zdobywać władzę i pieniądze, zaspokajać ambicje i erotyczne potrzeby. A wszystko – szybko, gwałtownie, emocjonująco, w maleńkim światku, będącym inkrustowaną złotem karykaturą naszego świata. Władza.

Wyniki. Pieniądze. Rozkosze. Elementy wymienne, w stałym ruchu. Przedmiot spekulacji i żetony w grze.

Co trzy miesiące odbywały się wybory do Rady Trzech, ciała sprawującego przez kwartał władzę nieomal absolutną, spełniającego rolę arbitra i dystrybutora zarazem. Towarzyszyła im typowa dla społeczeństw Zachodu kampania pełna demagogii, przetargów, cichych układów i pospolitego przekupstwa.

Wewnętrzną walutę Ogrodu stanowiły “rozkosze". Małe złote krążki z czystego kruszcu stanowiące wagowo jedną czwartą oficjalnego krugerranda. Można było kupić za nie wszystko i tylko za nie. Normalna praca badawcza bez błyskotliwych wyników przynosiła około dziesięciu dęli • – jednostka podstawowa, od angielskiego wyrazu delight – tygodniowo, co odpowiadało z grubsza trzem jednorazowym aktom seksualnym bez możliwości wyboru partnerki, lub pozwalało na spędzenie jednego wieczoru w kasynie z wymianą pięćdziesięciu żetonów centydelowych. Przodownicy pracy potrafili wyciągnąć miesięcznie sto pięćdziesiąt “rozkoszy", co też nie było wielką sumą. Tamara kosztowała setkę za noc.

Atoli można było zdobyć większy majątek, umożliwiało to kasyno, systematyczne oszczędzanie, giełda lub sprawowanie władzy. W ciągu miesiąca obrotny członek Rady Trzech potrafił zorganizować i pięćset dęli, co jednak związane było z dużym ryzykiem – istniał zawsze “gabinet cieni" i udowodnienie łapówek urzędującym triumvirom oznaczało wykluczenie od kandydowania do władz przez dwa kolejne lata. A rozkosze przydawały się – trio donny Mariny zapewniało luksusową obsługę już za sto pięćdziesiąt dęli. Polowanie w podziemnej jaskini na grubego zwierza tyleż samo. Plotki mówiły, że za drugie tyle można było mieć i łowy na człowieka, ale jakoś nikt nie wspominał o ochotnikach. Z drugiej strony matematyk Lamais potrafił jednej nocy wygrać w seven cards pięć tysięcy “rozkoszy" i przepuścić je następnego dnia w ruletce. Inna sprawa, że swymi wynikami zyskał tak dużą popularność, iż przy kolejnych wyborach wszedł pewnie do Rady Trzech dystansując wszystkich rywali.

Giełda mieściła się w niedużym pomieszczeniu wyglądającym tak, jakby burdelowy buduar ktoś pośpiesznie zamienił na pokój księgowości. Na dużej tablicy wyświetlały się naukowe oferty i ich notowania, obok czerniły się orientacyjne kursy dęła do podstawowych rozkoszy. W głębi kantoru królował zaś sam Anatolij Izaakowicz Owsiejenko, z uprzejmym uśmiechem załatwiający wymianę informacji na “delighty" i “delightów" na brakujące pomysły. Ziegler rzucił okiem na oferty. Nie było tam wprawdzie zapotrzebowania na rozwiązanie kwadratury koła czy perpetuum mobile, widniały jednak rozmaite teoretyczne zapotrzebowania szczegółowe ora? rozwiązane pomysły przedstawione do nabycia. Silvestri poinformował Roya, że wszystkie te dane stanowią jedynie wierzchołek góry lodowej i wstępną sygnalizację, prawdziwa wymiana osiągnięć i wyników odbywa się z ręki do ręki, z niewielką tradycyjną prowizją dla Owsiejenki.

Dość długo jeszcze zwiedzali, krążyli po salach rozrywkowych, podziwiali graczy i spekulantów. W Zieglerze, po pierwszej fali fascynacji, rosło zmęczenie. Widok pijących naukowców budził przykre skojarzenia, towarzystwo ładnych i łatwych pań ale tylko za spore dcli, których nie posiadał, rozdrażniało. Pożegnał gospodarzy, którzy przyjęli to z ulgą, wsiąkając w wyspecjalizowane kółka zainteresowań.

W apartamencie czekał Daud Dass. Grzeczny, choć nie przesadzający z usłużnością. Sprawny, ale nie narzucający się. Idealny ordynans o niezgłębionych oczach. Cerber czy sojusznik?

Zapytany, odpowiedział, że ma wykształcenie technika laboranta, pochodzi z Durbanu, a jego rodzina wyemigrowała z Peszawaru trzy pokolenia temu. Parę zdań na tematy zawodowe upewniło Zieglera, że nie ma do czynienia z laikiem. Roy wspomniał o swoich dotychczasowych badaniach i Dass zobowiązał się przedstawić mu na jutro wszelkie tutejsze możliwości oraz aktualny stan prac w dziedzinach pokrewnych. Potem przygotował kąpiel. Pomógł przy rozbieraniu i przez moment absolwentowi Princeton wydało się, że współpracownik przygląda mu się trochę dziwnie, ale być może było to złudzenie.

Pierwsze tygodnie Ziegler wykorzystał na adaptację, co w kombinacie przypominającym mariaż pensjonatu pracy twórczej z domem wariatów, nie było najłatwiejsze. Nastawił się na jedyny możliwy sposób potraktowania układu -zaaprobować i starać się polubić. Jeszcze niedawno stres rozwiązany zostałby niezwykle prosto – łykiem “przyjaciela" z lodem – po skomplikowanej kuracji farmakologiczno-psychologicznej, “przyjaciel" napawał Roya wstrętem i nie nadawał się już na powiernika.

Pomagali natomiast koledzy – jowialny Landley, precyzyjny, i mimo pozorów oschłości, opiekuńczy Silvestri, wiecznie rozkojarzony, ale również kipiący zwariowanymi pomysłami – Kornacki, lub pełen niedźwiedziowatego ciepła exnajemnik Lamais. Rychło nowicjusz utonął po uszy w swoim programie. Wsiąkł w atmosferę. Cieszył się jak dziecko z nowych konceptów, ścigał się w pomysłach z Landleyem, zachwycał sprawnością laboratoriów, jakich mogły zazdrościć najlepiej wyposażone ośrodki. W ciągu pół miesiąca postawił więcej hipotez niż przez poprzednie dziesięć lat.

Natomiast z rozrywek prawie nie korzystał – zaliczkowe dziesięć d 11 i wydawał umiarkowanie, a jako niepijący. nie był specjalnie poszukiwanym kompanem. Zwykle w czasie wypoczynku zaszywał się w kącie dużego salonu z najnowszym numerem Science and Relax. Miejscowy periodyk, wydawany przez Radę Trzech, obok stałej prezentacji miejscowych osiągnięć, zawierał rozwinięty dział rozrywkowy, wypełniany ploteczkami z pogranicza Playlandu oraz domorosłą i często gratbmańską twórczością literacką pensjonariuszy Ogrodu.

Ogród tymczasem żył swoim nieco paranoicznym rytmem, urozmaicanym wieczornym i porannym przylotem helikoptera. Myliłby się jednak ten, kto zapragnąłby uznać śmigłowiec za szparę w systemie bezpieczeństwa. W czasie lądowań automatycznie ładowano i rozładowywano luki, a załoga nie wychylała nawet nosa z kabiny.

Dużo przyjemności stwarzała praca z Didem, jak zdrobniale nazywano Dauda Dassa. Cichy i spokojny pomocnik należał do ludzi, których obecność zauważa się dopiero kiedy wyjdą. Cechowała go wrodzona inteligencja i chłonny umysł. Służył za prawą rękę. lewe oko i przedłużenie wszystkich dodatkowych zmysłów szefa. Był absolutnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Gdyby nie wrażliwe oczy, zdradzające niezbadane głębie duszy, można by powiedzieć: doskonały robot.

Trudno jednak mówić, by sympatyczne otoczenie zapewniało pełen spokój duszy Roya. Czuł pod otaczającymi go maskami mroczne niedopowiedzenia. W końcu ktoś z tych miłych, kompetentnych ludzi sprzątnął Kapadulosa i. w wypadku konieczności, to samo zrobiłby z każdym innym. Do kogo mógł żywić pełne zaufanie, z kim nawiązać bliższy kontakt? l jak?

Tymczasem któregoś wieczora dał się skusić Kornackiemu i zasiadł do pokera. Polak pożyczył mu dwieście pięćdziesiąt centydeli. Dosiedli się Lamais i Silvestri oraz albinos Trygwe Viren.

– Musisz wreszcie poznać nasze dziewczyny – rechotał dobrodusznie Francuz. – Zbyt długa wstrzemięźliwość działa redukująco na aktywność szarych komórek. No, ale zaczynamy. Stawka minimalna pięć centydeli. Maksymalne trzykrotne przebicie. Wygrasz, będziesz królem życia.

Gra ruszyła zrazu dość wolno. Dobrą kartę otrzymywali przeważnie Kornacki i Viren. Jedną niewielką pulę wziął Roy na trójkę króli, Silvestri więcej żartował niż grał, wycofując się przeważnie z przebić i sprawdzeń. Lamais zagrywał w ciemno i przeważnie tracił. Parokrotnie odchodził od stołu i wracał z nową porcją centydeli. Natomiast kupka przed Virenem rosła, Fin wyraźnie triumfował. Potem nastąpiło kilka rozdań pustych, powodujących jedynie rozrost banku. Tak upłynęły dwie godziny. Kolejnym rozdającym był Silvestri.

– W ciemno, za pół puli – powiedział spokojnie siedzący za nim Lamais.

– Dla mnie za wysoko – Kornacki złożył karty.

Vi ren zmarszczył brwi.

– Wchodzę – mruknął.

– Również – zauważył cichutko Silvestri.

Ziegler rozsunął karty i szybko je złożył. Uderzyła go fala gorąca. Poker kierowy, niech to szlag!

– Jestem -rzekł, starając się nadać głosowi jak najspokojniejsze brzmienie.

Lamais podniósł swoje karty, dotąd jeszcze nie zebrane ze stolika.

– Ile kart? – spytał Silvestri.

– Jeszcze w jasno, jeśli pozwolisz? Ile wynosiła połówka puli? Aha, jeszcze raz dwieście centydeli.

Wszyscy pokornie dołożyli. Viren tylko mocniej ruszył żuchwą i przygryzł cygaro. Zaczęła się wymiana. Lamais powiedział: jedną. Viren wymienił dwie karty, ale po jego twarzy nie można było poznać, czy jest zadowolony z operacji. Silvestri poprosił również o jedną. Roy oczywiście podziękował. Kornacki nalał cztery drinki. Równocześnie Viren otworzył za cztery dele. Silvestri przebił do ośmiu.

– Sprawdzam – powiedział cicho Ziegler i przesunął słupek żetonów.

– Jeszcze nie tym razem – stwierdził Francuz. – Osiem i dwadzieścia cztery…

Było cicho, zrobiło się jeszcze ciszej. Viren otarł pot z czoła. Jakież karty mogli mieć partnerzy? Ze swymi trzema asami na dziesiątkach czuł się dość silnie. Nęciła też wysoka pula. Poza tym odrzucił dziesiątkę karo i waleta trefl… Wynikało, że nikt nie mógł mieć… A zatem strity lub fule… Silvestri i Lamais wymieniali po jednej karcie, a więc fule, i to niższe. Jeden Ziegler nie wymieniał nic. Czyżby miał karetę? Silvestri wymieniał jedną – też chyba ful. Przełknął łyk lodowatej cubalibre.

– Dodaję – powiedział.

– A ja potrajam. Dwadzieścia cztery i siedemdziesiąt dwa – rzekł Silvestri, jakby chodziło o kupno biletu do metra.

Po raz drugi Roy doświadczył gwałtownego wstrząsu termicznego. Tym razem była to fala lodowatego zimna. Pragnąc grać, musiałby dołożyć dziewięćdziesiąt sześć dęli – blisko sto “rozkoszy". A zostało mu ledwie parę. Popatrzył na Lamaisa.

– Czy mógłby szanowny kolega pożyczyć?… zaczął.

– Nie!

Omiótł wzrokiem stół. Nikt nie zdradzał ochoty udzielenia pożyczki.

– Trudno, zatem wycofuję się – rzekł i spokojnie położył karty.

Na twarzy Virena pojawił się wyraz ulgi i satysfakcji. Tak naprawdę obawiał się jedynie koloru u Zieglera.

– Słucham, kolego Lamais – zwrócił się nadspodziewanie uprzejmie do Francuza. – Pan też rezygnuje?

– Bynajmniej, siedemdziesiąt dwa i dwieście szesnaście!

– No to ja dwieście szesnaście i, jeśli panowie pozwolą, dla zaokrąglenia sześćset! W głosie Virena drżał ton triumfu. Znał Lamaisa i czuł jakimś dodatkowym zmysłem, że matematyk blefuje dla prostego podwyższenia gry.

– Sześćset i tysiąc osiemset – jeśli nie macie nic przeciw temu? – zabrzmiało cichutko od Silvestriego.

– Ja dziękuję – Lamais odłożył z lekkim obrzydzeniem trzymany wachlarzyk.

– A ja… Viren zawahał się i sięgnął do książeczki z czekami kilodelowymi – ze względu na to, że jesteśmy tu w koleżeńskim gronie, ograniczę się jedynie do podwójnego przebicia.

– Czyli trzy tysiące sześćset – rzekł Silvestri – no cóż. skoro lubi się tu okrągłe cyfry. Dziesięć tysięcy.

Niczym ściągnięci magnesem, z sąsiednich pokojów wychynęli hazardziści i alkoholicy, miłośnicy gier automatycznych i mocnych filmów, a także większa liczba kolorowych panienek. Oczywiście pozostali przy stole dwaj gracze nie uchylali nawet rąbka trzymanych kart. Dziesięć tysięcy “rozkoszy", tego jeszcze w Ogrodzie nie było. Wszyscy zastanawiali się. czy zgromadzenie takiej sumy jest w ogóle możliwe. Przez Silvestriego, oczywiście, ale czy mógł mieć taką kwotę Viren? Chyba miał. Parokrotnie stał na czele Rady Trzech, nie gardził wówczas łapówkami, miał również szczególne szczęście w grach automatycznych. Choć z wynikami naukowymi ostatnio było gorzej.

W mózgu Fina cały czas zachodził skomplikowany proces. Czy Silvestri mógł mieć kolor? Nie mógł. Karta, którą kupił, była dziesiątką trefl, tyle udało mi się podejrzeć, a on sam miał w tym kolorze asa, dziesiątkę, zrzucił waleta.

– Sprawdzam!

I nie czekając na ruch przeciwnika wyłożył asowego fula.

– Troszkę mało – zauważył uprzejmie Silvestri. I wyłożył cztery siódemki.

Kareta! Od początku miał na ręku karetę, a kartę wymieniał jedynie dla niepoznaki.

– Dziękuję panom – pobladły Viren uczepił się blatu stołu i ciężko wstał. -Troszeczkę tu duszno… warto byłoby się przejść – dodał zupełnie niepotrzebnie. Był zrujnowany, a w jego oczach czaiła się nienawiść do wszystkich.

Wiwatowano. Gratulowano Silvestriemu. Ten, bardziej ciekawy niż szczęśliwy, zwrócił się do Lamaisa:

– Co miałeś?

Francuz rozłożył garść blotek.

– Nic. Ale trzeba było go nieco podciągnąć. Od dawna czekałem na okazję takiej nauczki dla tego bulona.

Ziegler zgarnął smętną resztkę żetonów. Odczuwał trochę gniewu i sporo żalu. Przecież gdyby miał pieniądze…

– A szanowny profesor co miał? – Silvestri bezceremonialnie rozgarnął jego karty… O kolorek. To jednak młodsze od karety.

– Poker – poprawił ponuro Roy.

– Bez dziesiątki?

Roy jeszcze raz spojrzał na karty. Król, dama, walet, dziewiątka, ósemka kier… Jakże mógł się pomylić.

– Czasami nie trzeba żałować, że koledzy więcej nie pożyczyli – zauważył dobrotliwie Lamais.

– Przy kartach najlepiej poznaje się ludzi, to też jakaś korzyść – pocieszał Silvestri.

– Samemu zdarzyło mi się kiedyś pomylić kolor z pokerem, jeszcze w szkole… – wtrącił Kornacki.

Ziegler wyraźnie usiłował nadrabiać miną.

– Mój przyjaciel z Kalifornii, Burt, opowiada w jednej ze swych książek, że widział kiedyś pokera w kolorze zielonym – rzucił.

Wszyscy się roześmieli. Z tłumu rozchodzących się kibiców wychylił się Landley i klepnął Silvestriego po ramieniu.

– No, Aldo, ty dzisiaj stawiasz, a potem, cóż panowie, “pora dziewcząt"!

Ziegler podziękował. Dopił sok jabłkowy i udał się do swego apartamentu. Nad niewielkim prostokątem ogrodu jaśniało rozgwieżdżone niebo południowej półkuli.

Did już spał. Roy wziął prysznic i wyciągnął się w łóżku. Zadowolony był, że przegrał tylko tyle. Lamais wielkodusznie umorzył całą pożyczkę. Cieszyło go również, że głównym płatnikiem wieczoru okazał się Viren, a on jedynie poniósł koszty lekcji. Chyba nikt nie lubił Virena. Od dziś również Fin nie będzie lubił nikogo. Oczekując nadejścia snu, Ziegler myślał o przyszłości. Po raz pierwszy zastanawiał się, co zrobi, kiedy opuści ten Ogród, a potem przyszło mu do głowy pytanie, czy kiedykolwiek się to uda? Z wolna myśli zaczęły mu się plątać, a kiery, piki i trefle mieszać z wzorami matematycznymi…

Nagle obok posłania zgęstniała ciemność i nowy podniecający zapach uderzył Roya w nozdrza.

– Nie mów nic!

Ponieważ gość zawitał bez ubrania, jego płeć nie ulegała najmniejszej wątpliwości. Dziewczyna była nieprawdopodobnie szczupła, ale tę oszczędność natury rekompensowały niezwykle długie nogi i jędrne piersi, krągłe i twarde.

– Nie mam pieniędzy – szepnął profesor.

– Jestem prezentem -odpowiedziała, zamykając mu usta pocałunkiem.

Jakże długo nie miał kobiety. Ogarnęło go szaleństwo upalnej nocy. Tak, że zapominając o swych nierekordowych parametrach pogrążył się w upojeniu, czerpał rozkosz łapczywie, a partnerka zdawała się odbierać należną jej część z pełną afirmacją. Wydawała się być wręcz zachwycona. Dreszcze rozkoszy co parę minut wstrząsały jej nieprzytomnie gładkim, tajemniczo pachnącym ciałem.

Nie padło ani jedno słowo więcej. Roy, w chwili krótkiego odpoczynku, patrząc w ciemności na profil kochanki-ochotniczki, zastanawiał się, czy widział ją już w salach relaksowych. Która to była? Niemożliwe, żeby Tamara…

A potem świat obrócił się. Ich ciała utworzyły magiczną liczbę sześćdziesiąt dziewięć. Usta Zieglera przesunęły się po jedwabistym brzuchu. Gazele nogi rozchyliły się. I wtedy zobaczył. W mroku pokoju spotęgowanym jeszcze przez nakrywające ich prześcieradło, na wewnętrznej stronie uda dziewczyny fosforyzował napis: Czy przybywasz z Zieleni?

Nagle zniknęło całe podniecenie. Otrzeźwiał, usiadł na łóżku. Zrobiło mu się nagle głupio i niewyraźnie. Chciał pytać, a zarazem czuł, że nie powinno paść żadne słowo. Oto ktoś zwrócił się do niego poza kontrolą układu. Kontakt został nawiązany.

Muśnięcie ust na ramieniu. Nim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, dziewczyna pochwyciła leżący na podłodze szlafroczek i zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

Загрузка...