Ojciec i córka

Lenni przestraszył się wyglądu panny Gray. Oczywiście poznał ją, ale musiał przyznać, że ostatnie kilka miesięcy okazało się niesłychanie okrutne dla urody dzielnej dziewczyny. Wyschła, sczerniała, krótko obcięte włosy straciły dawny połysk. Jedynie optymizm i energia pozostały te same.

Red Gardiner zabrał ich do Kinszasy wynajętym samolotem. Zachowywał się niezwykle opiekuńczo, wręcz szarmancko. Tak, jak powinien zachowywać się stary przyjaciel Denninghama, towarzysz broni, równy facet. Barbara dopytywała się o Jana. Red wytłumaczył, że dla dobra sprawy, a przede wszystkim dobra samego Pawłowskiego, odesłano go do Polski.

– Ale przecież możecie spotkać się po zwycięstwie – dodał. – Dziewczyna przyznała rację.

Na szlaku podróży przewidziano parę przesiadek: Kinszasa, Caracas, Miami… Wszędzie jakoś udawało się ominąć fotoreporterów. W stolicy Zairu postój trwał stosunkowo najdłużej. Barbarę musiała przesłuchać komórka Afrykańskich Sił Antyterrorystycznych – organizacji filialnej O JA do zwalczania ruchów separatystycznych. Lenni chciał w tym uczestniczyć, ale do rozmowy nie dopuszczono nawet Gardinera.

Ciężkie sześć godzin. Nagie ściany bez okien, biurko, magnetofon, termos z mocną, aromatyczną kawą i zmieniający się funkcjonariusze. Panna Gray z prawdziwą satysfakcją udzielała wszelkich informacji mogących jak najbardziej zaszkodzić Bongote. Pokazywała na planie dyslokację oddziałów, szkicowała mapki, podawała szczegóły dotyczące uzbrojenia, charakterystykę osób. Przekazała też znaczną część dossier dotyczącego kontaktów Bongote. Oczywiście wszystkie dane dotyczyły okresu “półwolności". Po próbie ucieczki, odseparowano ją od oddziału, umieszczono w więziennej jamie, ale w gruncie rzeczy dano spokój. Nawet dowódca nie narzucał się ze swymi karesami. Czy robiono z nią jakieś eksperymenty? Nie. Dlaczego nie została zabita? Może Bongote łudził się mirażem wysokiego okupu. Może trzymał ją w odwodzie. A dlaczego zwolniono ją teraz? Czyżby finanse ruchu mocno podupadły? Nie, na to pytanie nie potrafiła dać pełnej odpowiedzi.

Kolejny funkcjonariusz, kolejne pytania, kolejny termos…

– Myślałam, że to się nigdy nie skończy – powiedziała Lenniemu, gdy wreszcie po południu następnego dnia Jambo Jet linii południowo-atlantyckiej znalazł się nad oceanem – najważniejsze, że wracamy do domu. – Bardzo miły człowiek z tego Gardinera – dodała…

Lenni skrzywił się.

– Ja tam nie ufam Czarnuchowi, musiał mieć interes w twoim zwolnieniu. Dobrze, że nie upierał się, aby lecieć z nami do Burta.

– Gdyby nie on, nie wydostałabym się z tego piekła.

Lenni Wilde nie tracił czujności. Jeszcze podczas noclegu w Kinszasie wyciągnął z roboczej walizeczki kieszonkowy,,odpluskwiacz" i poddał dokładnej analizie ciało Barbary. Nie zwracając uwagi na jej, mimo wszystko nadal atrakcyjne kształty, centymetr po centymetrze badał skórę, włosy…

– Czego ty tak szukasz? – dopytywała się dziewczyna. Wilde splunął niedopałkiem.

– Mogli ci coś wszczepić. Choćby nadajnik, ale nie, jesteś czysta. Moje urządzenie wykryłoby każdą aparaturę nadawczą, czy to zaszytą, czy wszczepioną w kość, czy nawet połkniętą.

– Niczego nie połykałam!

– Mogli ci dać we śnie.

– A jeśli byłby to nadajnik impulsowy? Taki, który odzywa się dopiero na sygnał zewnętrzny…

– Też wykluczone. Każdy nadajnik potrzebuje zasilania, baterii, a te wykryłbym. Wszystko jest w porządku, Barbaro… Bezpiecznie.

– A czy zechcesz wyjaśnić mi, skąd tyle troski o bezpieczeństwo?

– Finiszujemy, moja mała, nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd.

– A nie uważasz, że powinniście mnie teraz odsunąć? Przecież byłam w niewoli bardzo długo. Teoretycznie przeciwnicy mogli mnie złamać, przekabacić, zrobić swoim agentem?

Lenni spuścił wzrok.

– Ja bym cię odsunął. Nie, nie sądź, że mam jakieś podejrzenia. Ukryłbym cię dla zasady, do chwili, kiedy to wszystko będziemy mieli za sobą, ale…

– Ale?

– Burt tu rządzi. Burt chce mieć cię koło siebie w decydującym momencie. Ot, kaprys wielkiego człowieka.

Krótka chwila perlistego śmiechu.

– Nie kłopocz się, Lenni. Nie przekabacili mnie! Nie wyciągnęli niczego. Zresztą dobrze wiesz: orientuję się w rozmiarach stawki. A poza tym, czy mogłabym wystąpić przeciw własnemu ojcu…


Nikt nie napisał prawdziwej biografii Denninghama. W czasach, które przyszły później, zredukowano jego rolę do niewielkich wzmianek – jeden z kierownictwa, uczestnik, współautor… Nikt nie wystawiał mu pomników ani nie czytywał jego książek. Historia wtopiła go w tłum. W ten tłum, który zwykle zalega stopnic i pobocza trybuny honorowej Wielkich Sterników. Gdy teraz po latach chcę dotrzeć do prawdy, okazuje się, że jestem skazany wyłącznie na własną pamięć i trochę notatek. Denningham – Barbara Gray? Tajemnicza sprawa. W żadnym archiwum nie znalazłem wiadomości ojej matce. Ellen Gray, mieszkała jakiś czas w St. Albanos pod Londynem i wiem, że na pewno zawiadomiono ją telegraficznie o śmierci córki. Później jednak zniknęła gdzieś w wirze historii, w jej pianie i odmęcie.

Niektórzy twierdzili, że Barbara była dziełem przypadku i młodzieńczego wyskoku Burta. Ellen, wówczas modelka i początkująca dziennikarka, stanowiła jedną z licznych zdobyczy młodego Denninghama w czasach, kiedy jeszcze kobiety odgrywały w jego życiu jakąś rolę.

W tym czasie przeszłym musiała też kryć się tajemnica Burta. W epoce, kiedy znajdował się na świeczniku i okupował na stałe rubryki towarzyskie wysokonakładowych periodyków, widywano go w towarzystwie wielu kobiet, o niektórych puszczano nawet pikantne plotki – zapewne w ich fabrykowaniu nieraz maczał palce sam Denningham – atoli z wnikliwych analiz i niedyskrecji panienek wynika niezbicie, że masowa publiczność uczestniczyła jedynie w grze pozorów. Naprawdę Denningham w ciągu ostatnich kilkunastu lat swego życia nie miał sprawdzonych romansów, zarejestrowanych kochanek, naturalnych dzieci. Nie należał też do Światowej Wspólnoty Pederastów, która od zwalczenia AIDS znów ogromniała jak nadmuchiwany balon.

Kim więc był? Impotentem? On, zdolny gołymi rękami poskromić bawołu i obciąć brodę szyickiego mułły? Nieliczni lepiej poinformowani, chyba coś na ten temat wiedział Lenni Wilde, asystujący Denninghamowi jeszcze od wspólnych bojów w Hongkongu, zabrali swą tajemnicę ze sobą.

W sferze hipotez poruszał się również pewien lekarz, twierdzący, że zmiana w Denninghamie nastąpiła wskutek pewnego tragicznego defektu, do którego doszło na Hawajach. Nie mógł po nim kochać, nie mógł mieć dzieci. Jedyną pamiątką po czasach męskiej sprawności pozostała Barbara. Gdy przypadkiem dowiedział się o jej istnieniu – panna Gray miała wówczas piętnaście lat i uczęszczała do taniej, prowincjonalnej szkółki – dosłownie oszalał. Znalazł cel w życiu, którym dotychczas było jedynie nieokiełznane poszukiwanie przygody, a może – tylko śmierci?

Cieszył się Barbarą, był z niej dumny. A uczucie zostało odwzajemnione, mimo sprzeciwów matki.

Burt otworzył pannie Gray wrota najlepszych uczelni, wprowadził w towarzystwo, myślał o korzystnym małżeństwie. Cóż z tego. Dziewczyna posiadała równie niespokojnego ducha jak on. Zazdroszcząc mu przygód, sama zaczęła się bawić w poszukiwanie wrażeń, co skończyło się krótką strzelaniną w Soho i śmiertelnym zejściem trzech łotrów. Różnica opinii między realnym przebiegiem wydarzeń, a inspektorami Scotland Vardu sprawiła, że córka Burta w największym pośpiechu opuściła Wyspy Brytyjskie, zdecydowana towarzyszyć ojcu wszędzie tam, gdzie może okazać się potrzebna.

Tyle wersja romantyczna. Ktoś inny dogrzebał się w dawnych zapiskach do personaliów towarzyszy broni Denninghama na Dalekim Wschodzie. Widniało tam nazwisko porucznika Graya. Skonał on na rękach Amerykanina po krwawej rozprawie z triadami w Hongkongu. Może więc Barbara była jedynie córką starego przyjaciela, któremu w ostatniej godzinie życia Burt przyrzekł przejęcie nad nią opieki? Kto to wie? Zresztą czy to ważne?

Ojciec i córka spotkali się w małym hoteliku blisko lotniska w Miami, natychmiast po przylocie samolotu z Caracas, w którym panna Gray spędziła drugą noc po swym oswobodzeniu.

Denningham wyglądał na bardzo zmęczonego. Przygotowania pochłaniały mu dwadzieścia cztery godziny na dobę, zwłaszcza gdy śmierć Boba na lotnisku w Lusace pozbawiła go ważnej figury w rozgrywce. Przywitali się długim, serdecznym uściskiem.

– Marnie wyglądasz, należy ci się wypoczynek – rzekł, czochrając palcami jej kusą czuprynkę.

– Wypoczniemy wszyscy po zwycięstwie – odparła Barbara.

– Mylisz się, wtedy dopiero zacznie się robota. Czy zdajesz sobie sprawę z ogromu zagrożeń, niebezpieczeństw? Owszem, posiadać będziemy w ręku instrument szantażu, ale przede wszystkim będziemy musieli ludzi przekonać. Najpierw do zjednoczenia się pod sztandarem ekologizmu, potem do wielu wyrzeczeń. A ile trudu wymagać będzie poskromienie “wściekłych" w naszych szeregach. Przejście do epoki “małej konsumpcji" to praca na lata. Wariaci, w rodzaju Eriki Studder, chcieliby załatwić w tydzień wszystko. I wiesz, czego by to wymagało?

– Nowej Kampuczy.

– Tysiąca Kampuczy! Eksterminacji, głodu, terroru. Ograniczając urodzenia, możemy w najlepszym razie za kilka lat osiągnąć zerowy przyrost, a dopiero w dalszej przyszłości znacznie zmniejszyć ziemską produkcję. Ludzie wiele muszą zrozumieć. Wyrzec się indywidualnych samochodów, wycofać samoloty, eliminować środki piorące. Sam nie wiem, jak wytłumaczymy kobietom, że jedna sukienka powinna starczyć na lata, że koniec z jednorazowymi opakowaniami, maszynami do zmywania, pralkami automatycznymi…, przynajmniej do czasu, kiedy pojawią się metody likwidujące zagrożenie środowiska. Będzie więc masa pracy!

– Ale jesteś optymistą?

– Gdybym nie był, czyż podejmowałbym takie ryzyko? Niestety, wiem, że nie ma innego wyjścia. Inaczej zginiemy. I nie chodzi głównie o kraje wysoko rozwinięte. Tu robi się stosunkowo najwięcej dla ochrony środowiska. W tej chwili na listę dewastatorów wkroczył z impetem Trzeci Świat. Dożyna się brazylijską selwę, śmiertelne zatrucia grożą głębiom oceanicznym i podstawowym magazynom ziemskiego białka, czyli oceanom polarnym.

– Nie musisz mnie agitować. Jestem z wami. Chciałabym jednak sama wam pomóc! Na pewno ci się przydam.

Denningham przyjrzał się jej uważnie.

– Nie wyglądasz zdrowo.

– To zmęczenie, podniecenie. Czuję się naprawdę dobrze – nadrabiała miną panna Gray. – Wiem, że na pewno mogę ci się przydać – z jej energicznego tonu wynikało niezbicie, że nawet jeśli nie przydzielą jej zadania, sama rzuci się w wir wydarzeń.

– Po śmierci Wyłka chciałem powierzyć to zadanie Bobowi – zaczął Burt – ale…

– Czyżby jeszcze nie wrócił z Lusaki?… Konwojował tego młodego Polaka, wiesz, Jan jest chyba we mnie zakochany… – urwała dostrzegając zmianę w twarzy ojca.

– Bob nie żyje! Ktoś z tych południowoafrykańskich sukinsynów podłożył mu bombę w samochodzie.

Barbara zaciska usta.

– To jakie było jego zadanie? – pyta.

– Trudne…

Przez godzinę ojciec zapoznaje ją ze szczegółami. Potem przebierają się w kostiumy i idą na basen.

– Przyda mi się słońce – szepcze dziewczyna – ale zdaje się, że na Raronga też są wspaniałe plaże.

Kiedy w trzy godziny potem opuszczają hotel, Burt wydaje się zrelaksowany i młodszy o parę lat, natomiast Barbara nadal czuje się zmęczona. Jakiś dzieciak z polaroidem zaczepia ich na schodkach. I wołając “Foto, foto" – usiłuje namówić na zdjęcie. Denningham macha ręką i na odczepnego rzuca chłopcu srebrną piątkę. Mały natychmiast strzela fotkę. Ale nim zdąży wydobyć ją z aparatu, wóz Burta zakręca w stronę lotniska. Za godzinę jest lot do Los Angeles.

Potem Hawaje. A w Honolulu, po spotkaniu z chińską ekipą “płetwonurków", czarter na środkowy Pacyfik.

Mały Portorykańczyk wydobywa zdjęcie z aparatu i wyraz zdziwienia przebiega przez jego śniadą twarzyczkę. Powierzchnia kartonika jest całkowicie czarna!

Загрузка...