Doktor Livingstone

Niepokój. W życiu zawodowego szpiega strach jest czymś trwałym, naturalnym. Czymś, co zostało oswojone jak kobra przez fakira, ale zawsze potrafi ukąsić. Jeszcze inny charakter ma lęk szpiega amatora. Mordercy z musu, człowieka, który nie ma żadnej ideologii na usprawiedliwienie swych czynów i jedynie większa trwoga zagłusza u niego mniejszą. Kiedy przybierał pseudonim doktora Livingstone, kiedy po raz pierwszy przybył do Ogrodu, wszystko wydawało się prostsze. Nie wiedział, że będzie musiał zabijać. Czasami zastanawiał się, czy wśród naukowców znaleźli się jeszcze inni pracownicy sekretnych służb i dlaczego przy werbunku zdecydowano się właśnie na niego? Czyżby zaważyła wzbudzająca zaufanie powierzchowność?

Tego dnia, a właściwie popołudnia, niepokój doktora wzmógł się. Czuł nieomal pulsowanie adrenaliny. Może dodatkową przyczyną był ostry północno-zachodni wiatr niosący od strony Kaluhani tumany pyłu osiadającego na hermetycznie zamkniętych oknach od krużganków.

Choć kompletny ateista, wierzył jednak w swoją intuicję. Dotąd zawodziła go ona rzadko. Przeklęte pulsowanie! Tak samo czuł się wtedy przed zdemaskowaniem Kapadulosa, podobne uczucia nawiedziły go w dniu, gdy uciekł ten cholerny Hindus.

Ileż wtedy było kłopotów? Dwukrotnie wylatywał nocnym helikopterem na pustynię i konferował z Pułkownikiem. Zawsze bał się tych rozmów. Patrząc w ciemne, nieprzeniknione okulary szefa czuł, że on mu nie ufa. A przecież robił wszystko, by mogli mu ufać. Przecież zareagował natychmiast, gdy otrzymał wiadomość z centrali, że ktoś nadaje sygnał radiowy z wewnątrz Ogrodu. Przecież po ucieczce Dauda Dassa w szczerych przyjacielskich rozmowach starannie badał nastrój kolegów.

Ale Pułkownikowi nie o to chodziło. Chciał znać powiązania Dassa, chciał znać nazwiska naukowców uczestniczących w spisku. Bo że istniała jakaś konspiracja, Livingstone nie miał wątpliwości. Kapadulos nie działał na własną rękę, śmierć Tullera też trudno wytłumaczyć awarią aparatury.

Biedny “Stanley" Tuller. Poznali się dawno, przed dwunastu laty, na jakimś specjalistycznym sympozjum w Berkeley. Później kontaktowali się parokrotnie przy innych okazjach. Dopiero w fundacji Livingstone dowiedział się, że Frank rok wcześniej od niego rozpoczął pracę w RPA. Pułkownik, wtajemniczając w szczegóły misji, dał szpiegowi do zrozumienia, że ma jedynie jak najściślej wspomagać Tullera, który właśnie wpadł na niesłychanie ważny trop. Wahania przełamały pieniądze i mało wyszukane argumenty. Mieli go w ręku. Właściwie nawet nie zdążył porozumieć się z Frankiem. Ot, wymienili uśmiechy, padło umówione hasło. Do jakich odkryć doszedł Tuller? I dlaczego został rozszyfrowany? Czyżby przeciwnikom dopomógł przypadek? System łączności z Centralą był prosty. Aparatura nadawcza mieściła się w pasku roboczych spodni, włącznik – w szwie wewnętrznej kieszeni. Aby uruchomić wystarczyło wsunąć rękę. Głośniczek umieszczono pomysłowo tuż przy uchu w oprawce okularów. Może Frank był nieostrożny? Może nie stosował podwójnej konspiracji przed kolegami i nadzorem? Wielokrotnie nękała Livingstone'a myśl, że w sektorze nadzoru działa jakiś wróg, ktoś, kto kryje konszachty spiskowców, fałszując komputerowe dane. Zgodnie z jego wnioskiem, po śmierci Tullera wymieniono nadzorującą ekipę. Podobnie postąpiono również po ucieczce Dassa. Teraz powinno być bezpiecznie. Prędzej czy później uda się rozgryźć konspirację. Właśnie dlatego sprzeciwił się propozycji rozparcelowania Ogrodu. Zbyt wiele programów znajdowało się na ukończeniu. Nerwowe ruchy, czystka na ślepo, mogły przynieść więcej strat niż korzyści.

Inna sprawa, że, poza likwidacją Kapadulosa, osiągnięcia szpiega były właściwie żadne. Nie znalazł dowodów spisku, nie rozszyfrował sekretnych powiązań. Mimo że lubiany, prawdziwa dusza towarzystwa, nie przeniknął do kryptostruktury. Być może przybył za późno, a afera z Tullerem wzmogła czujność grupki, powodując, że otoczyła się ona hermetycznym pancerzem?

W takie dni jak dzisiejszy lubił być sam, spacerować i rozmyślać. Niestety dziedziniec zamknięto na czas burzy, a poza tym wzywały obowiązki publiczne, czekały przecież wybory. Comiesięczne uzupełniające wybory do Rady Trzech.

Opuszczając apartament usłyszał cichutkie potrójne brzęknięcie w oprawce. Niedobrze, centrala włączyła sygnał wzmożonej czujności. Czyżby znów coś miało się zdarzyć?


– I co?

– Żadnych nowych wiadomości.

Generał Halldericks, dowódca Centralnego Obszaru Ochrony Powietrznej Republiki, ciężko oparł się o stół pokryty mapami.

– To niewiarygodne. Trzy godziny temu nieznany nieprzyjaciel dokonał rajdu na lotnisko w sercu kraju, zdewastował obiekt, uprowadził najbardziej strzeżonego więźnia, a wszystko stało się błyskawicznie, w stylu rajdu Izraelczyków na Entebbe, my natomiast nie mamy żadnych informacji. Nie przerywajcie mi! Wiem, że przez kilkanaście minut trwał bałagan, że później istniały trudności z łącznością, bo ktoś przeciął kabel energetyczny prowadzący do szpitala, niemniej od ponad dwóch godzin postawiliśmy w gotowość wszystkie dostępne nam siły. I nic?!

– Posterunki graniczne twierdzą, że żaden samolot z terenu Republiki nie przedostał się ani do Zimbabwe, ani do Mozambiku, ani do Botswany… Były meldunki z wnętrza kraju, wszystkie niestety mylne. Cóż, toczą się walki, w powietrzu przebywa stale ponad trzydzieści podobnych sanitarek, dopiero pół godziny temu kazaliśmy wszystkim wylądować. Nad Górami Smoczymi zalegają chmury, to wyłącza całe obszary od kontroli naszych maszyn wczesnego ostrzegania… – meldował jeden z niższych oficerów.

– Czy istnieje zatem możliwość, że poszukiwani nie opuścili terytorium kraju? – do rozmowy włączył się przeraźliwie chudy mężczyzna z dystynkcjami pułkownika Służb Specjalnych.

– Tak przypuszczam. Sądzę, że wykorzystali zamieszanie, aby odbić jak najdalej od Rijksveld, a obecnie przywarowali w jakiejś kryjówce i czekają nocy.

– Nie mogą uciec! – z naciskiem powiedział Pułkownik.

– Zrobimy wszystko, co tylko leży w naszej mocy.

Pułkownik nie lubił takich gołosłownych zapewnień, był wściekły na Maarensa, który pętał się za nim z miną zbitego psa. Niewątpliwie kariera tego ambitnego oficera dobiegła końca. Niewykluczone, że trzeba będzie go zdegradować. Szkoda, bo stary funkcjonariusz był niezwykle przywiązany do swego protegowanego. Maarens, doktor filozofii, miał znaczne zasługi w podniesieniu na wyższy poziom i samej inwigilacji, i technik sterowania ludźmi w akcji M/t. W krytycznych sytuacjach, w odróżnieniu od swego szefa, potrafił być brawurowo odważny, a to, że był kobieciarzem, w kręgach dżentelmenów uchodziło za zaletę.

– Brałem pod uwagę, że dziewczyna może pracować dla przeciwników, kazałem ją śledzić, ale nie przypuszczałem, że uderzenie nastąpi tak błyskawicznie – mówił, tłumacząc się przed szefem.

– Tempo to ich główny atut. I tajemnica – powiedział w zamyśleniu Pułkownik. – Do tej pory nie wiemy, kim są i dla kogo pracują? Nie przypuszczam, żeby krył się za tym któryś z wielkich wywiadów. W jednych mamy lojalnych współpracowników, w drugich wtyczki. Frontowi Afrykanie? To nie w ich stylu.

– Osobiście nie wykluczam jakiejś prywatnej firmy. Namnożyło się teraz tych akwizycyjnych agencji szpiegowskich, co to jednym kradną, drugim sprzedają i na odwrót. A na informacjach z Placówki Zero można zrobić majątek – stwierdził Maarens.

– Tak, zwłaszcza mając Hindusa. Ten chłopak, zakładając, że utrzymają go przy życiu, może być dla nich bezcenny. Kto wie, czy nie mamy do czynienia z największym zagrożeniem dla M/t od chwili powstania programu.

– Na pańskie życzenie grupa studialna rozpatruje manewr przeniesienia Ogrodu Nauk w inne miejsce.

– Czas, czas! Ciągle mamy za mało czasu. Przeniesienie ogródka w tej chwili to katastrofa, zastopowanie programów, zwrócenie uwagi na akcję… same mankamenty.

– Są pewne sygnały, że być może nasi wrogowie wystawią na sprzedaż część informacji, mogą chcieć, żebyśmy je od nich odkupili. Tak przynajmniej sygnalizuje z Harare nasz stary agent, który ma rozmaite kontakty.

– Denningham? Nie wiem, ale od pewnego czasu nie mam do tego światowca dużego zaufania. A propos, gdzie on się teraz znajduje?

– W Durbanie, zdaje się, że wybiera się w jakiś rejs na Ocean Indyjski, ale jest pod stałą obserwacją.

– Tak czy siak, powinniśmy wzmóc ochronę Ośrodka Zero – tu Pułkownik zwrócił się do zamyślonego Halldericksa.

– Jak wyglądają, panie generale, nasze siły w rejonie Kalaharii?

– Parę maszyn na pograniczu Namibii; trzy patrolują granice Botswany.

– A w centrum obszaru: Góry Azbestowe, Manganore, Sishen?

– Kompletny spokój. Z Buszmenami nie mamy kłopotów od lat. Wszystkie siły stamtąd przesunęliśmy na południe i wschód.

Pułkownik zaciska zęby.

– W każdym razie zarządziłbym pogotowie eskadr na Yryburgu i Mafeking. – mówi.

Halldericks znów popatrzył uważnie na swego gościa.

– Pan wybaczy, Pułkowniku, ale takie decyzje może podejmować jedynie Głównodowodzący.

– Proszę mnie z nim połączyć.

W pół godziny później, na pokładzie bojowej maszyny Dowództwa Służb Specjalnych, Pułkownik opuszczał Sztab Obszaru Centralnego.

– Teraz żałuję, że nie ewakuowaliśmy przynajmniej części naukowców z Ośrodka – mówił. Wciąż pozostajemy w tyle za wydarzeniami. Która godzina?

– Czternasta dwadzieścia – odparł Maarens.

– Upłynęły cztery godziny od akcji… – cztery godziny. – Naraz, jakby ukłuty niewidzialną igłą, włączył radiotelefon i rzucił bezpośrednio do pilota – zmiana kursu, Artevelde. Prosto na zachód… Zaraz podam ci współrzędne.

Kapitan w mig zrozumiał o co chodzi. Cztery godziny wystarczały przecież, aby sanitarna awionetka mogła znaleźć się w pobliżu Marindafontein. Machinalnie włączył ostrzegawczy sygnał dla Livingstone'a.


“Placówka geofizyczna" w Marindafontein, jak określają ją oficjalne mapy, jest z zewnątrz prawie niewidoczna. Wypełnia wąską kotlinkę w starych, mocno zerodowanych skałach. Wędrowiec, który dotarłby aż do linii zasieków przecinających veld, o kilkaset metrów od skał mógłby dostrzec najwyżej betonową plombę wartowni ulokowanej między skalnymi blokami. Wśród żołnierzy zajmujących się jej zewnętrzną ochroną jest w istocie dwóch autentycznych pracowników meteorologii i geofizyki. Oni to dokonują codziennie odpowiednich pomiarów, przesyłając do centrali dane dotyczące wilgotności, temperatury, wiatru, sejsmiki.

Wiało. Kłęby kurzu unosiły się nad buszem wciskając się w każdą szczelinę i ograniczając widoczność do zaledwie kilkunastu metrów. Przygięty podoficer i szeregowiec posuwali się z wolna w kierunku drutów. Od kwadransa pulsujące światełko w centrali anonsowało uszkodzenie płotu. Przy takiej wichurze rzecz normalna, należało jednak sprawdzić i zreperować.

Żołnierze minęli otoczoną płotkiem stację pomiarową i naraz ujrzeli tuż obok linii zasieków podłużny kształt wyciągnięty na ziemi. Żołnierz odbezpieczył broń, a podoficer podbiegł do owego kształtu. Nie ulegało wątpliwości, o metr od uszkodzonego płotu leżał człowiek. Rozejrzeli się dookoła. Mimo kurzawy wyglądało na to, że leżące ciało jest jedynym podobnym obiektem w okolicy. Podoficer odwrócił je na plecy. Rozsypały się bujne jasne włosy, ukazała się sinawa twarz o spierzchniętych ustach i przymkniętych oczach! Dziewczyna! Samotna, piękna dziewczyna w głębi kalaharyjskiego interioru.

– Żyje! – zawołał podniecony szeregowiec.

– Trzeba coś z nią zrobić, jest kompletnie wycieńczona i nieprzytomna – zauważył dowódca. Wydobył manierkę i wodą próbował zwilżyć usta dziewczyny. Szło mu nieporadnie.

– Może zaniesiemy ją na wartownię? – zaofiarował się podkomendny.

– To wbrew regulaminowi – obruszył się podoficer. Wargi dziewczyny drgnęły.

– Wypadek, samochód – wymamrotała i znów głowa zwisła bezwładnie.

– Dobrze, zaniesiemy ją przynajmniej pod wartownię, szef zdecyduje co dalej… Chyba nie ma niczego złamanego.

– Chyba nie, skoro doszła aż tu.

Dowódca wartowni podzielał ich zdanie. Ostrożność przede wszystkim. Obawy rozproszyło staranne przeszukanie ubrania nieprzytomnej podróżniczki. Nie zawierało żadnej broni. Jeden urwany kawałek mapy, zupełnie zresztą innych okolic, parę banknotów i kluczyki od landrovera, który musiał utknąć gdzieś w pobliżu, zapewne podczas burzy piaskowej; reszty dopełnił srebrny pierścionek i naszyjnik z nieregularnych kamyków.

W chwilę później rozebrana i przebrana znalazła się w lazarecie zewnętrznego kręgu.

– Powinienem zawiadomić centralę – wahał się dowódca.

– Poczekajmy, aż zostanie zbadana – powiedział podoficer. – Niech wypowie się lekarz.

Wzmacniający zastrzyk dobrze zrobił nieznajomej. Otworzyła oczy.

– Wody, wody – jęknęła.

Podano jej szklankę, a doktor nalał płynu ze stojącego dzbanka.

Wypiła, a następnie gestem poprosiła o dzbanek, zdaje się, że chciała obmyć twarz. A potem zdarzyło się parę rzeczy dziwnych. Kiedy dzbanek znalazł się w jej rękach, krzyknęła głośno i szarpnęła pozostawiony jej naszyjnik. Kamyki chlupnęły w wodę. Z sąsiedniego pomieszczenia wpadła czwórka żołnierzy. I o to chodziło. W zetknięciu z wodą nastąpiła błyskawiczna reakcja, kamienie roztopiły się z sykiem, a całe pomieszczenie wypełniły opary paraliżującego gazu. Przygotowana na tę sytuację Barbara, oddychając przez umieszczony w nosie filtr, wybiegła z pomieszczenia. Sześciu zaskoczonych mężczyzn osunęło się na podłogę. Dowódca usiłował sięgnąć po broń. Nie zdążył…


Wybory uzupełniające do Rady Trzech rozpoczęły się punktualnie o piętnastej. Pięćdziesięciu czterech naukowców opuściło laboratoria i porzuciło wszystkie inne zajęcia pozanaukowe przenosząc się do Wielkiego Salonu. Każdy trzymał w ręku podręczny kalkulatorek połączony z maszyną do głosowania, której pamięć rejestrowała nie tylko liczbę głosów, ale również kto i ile ich oddał, co wykluczało wszelkie wyborcze szwindle (przynajmniej prymitywniejsze). Trwały jeszcze tu i ówdzie gorączkowe szepty, wymieniano opinie o kandydatach, ktoś bawił się w bookmachera i zbierał zakłady… Livingstone spóźniał się, do ostatniej chwili słuchał instrukcji od lecącego w stronę Marindafontein Maarensa. Teraz mimo zadyszania starał się zachowywać swobodnie i być miłym.

– Kandydujesz? – spytał Silvestriego.

– Nie urzeka mnie czar władzy – odparł cybernetyk.

Z wolna szepty cichły, a po salonie rozlała się atmosfera powagi, niczym podczas konklawe. Kobietki i personel pomocniczy nie mieli tu wstępu. Zagaił Owsiejenko. Przedwcześnie wyłysiały dryblas w wielkich, rogowych okularach. Dziękował za owocną współpracę podczas kadencji, chwalił swych partnerów, wspominał ważniejsze wyniki naukowe i wydarzenia rozrywkowe, znalazła się tam też wzmianka o pokerowym sukcesie Silvestriego. Jednym słowem – mędził. Podkreślił również wielką odpowiedzialność gremium związaną z uzupełniającym wyborem.

Kompetencje Rady były rozległe. Miała absolutną kontrolę nad wypłatą “rozkoszy", przydzielała własne stopnie naukowe, koordynowała rozrywki, rozgraniczała kompetencje w sporach naukowych i personalnych. Kadencja upływała po trzech miesiącach, przy czym każdego nowego członka najwyższego ciała dokooptowywano co miesiąc.

Po Owsiejence przewodnictwo objął Pak Dang, pięćdziesięcioletni Tajwańczyk, któremu pozostawał jeszcze miesiąc do zakończenia kadencji. Podziękował prezesowi, po czym zachęcił zebranych do sprawnego głosowania.

– Niech i tym razem wygra zbiorowa mądrość, która jak zwykle opowie się za doświadczeniem i kompetencją!

Była to oczywista agitacja na rzecz Van Burrena, jednego z nestorów Ogrodu, wielokrotnie już piastującego tę funkcję. Niektórzy z naukowców poczęli nawet sykać na zbyt nachalne sugestie Pak Danga, a sam Afrykaner pomyślał z goryczą, że wskutek tej niedźwiedziej przysługi traci parę głosów.

Pierwsza tura jak zwykle przebiegła rozpoznawczo. Każdy miał prawo wystukać na swym kalkulatorku dowolne nazwisko. Na dużym ekranie prawie natychmiast zapłonął wynik: Van Buren – dwadzieścia trzy głosy, Lamais, – jedenaście, Kornacki – osiem, Owsiejenko – pięć, Landley – trzy. Czterej pozostali, w tym ku własnemu zdumieniu Ziegler, otrzymali po jednym głosie. Roy rozejrzał się po sali. Któż to głosował na niego? Panowało ogólne skupienie, ale daleko było jeszcze do największych emocji. Silvestri uśmiechał się chytrze, Landley rozkoszował fajką. Owsiejenko głaskał łysinę, Lamais bębnił palcami po stole, a Van Buren siedział nieruchomo, zapatrzony wodnistymi oczami gdzieś w lewy górny róg salonu, wysoko ponad głową Zieglera.

– Przerwa skończona, druga tura – powiedział Pak. – Oznaczało to, że każdy ze znajdujących się na sali miał teraz prawo, obok własnego głosu, przekazać cały zasób punktów otrzymanych w pierwszej turze na wybranego kandydata, ergo Ziegler miał obecnie do dyspozycji dwa głosy, podczas gdy Van Buren dwadzieścia cztery.

– Druga tura – powtórzył Pak Dang.

Już po chwili pojawiły się wyniki: – Van Buren – czterdzieści sześć, Lamais – dwadzieścia dwa, Kornacki – dwadzieścia jeden, Landley – trzynaście, Owsiejenko – sześć.

Umiarkowane zaskoczenie – najwyraźniej Owsiejenko, wiedziony słowiańską solidarnością, przerzucił otrzymane głosy na Kornackiego. Natomiast odpadający z dołu listy zrzucili posiadany drobiazg na Landleya. Ziegler rozglądał się po kandydatach, Van Buren pozostawał nieprzenikniony, na twarzy Lamaisa igrał uśmiech rozbawienia – jak wtedy podczas pokera, Landley wydawał się być zaskoczony.

– Trzecia tura!

Najwyższy czas aby wygrał Afrykaner, zdecydowany faworyt elekcji. Chociaż, powiedzmy otwarcie, wielu naukowców miało już dość tego niedostępnego, nieprzekupnego starca. Toteż wyniki mogły zastanawiać:

– Van Buren – sześćdziesiąt pięć, o cztery głosy mniej, niż można by przewidywać, Kornacki – czterdzieści dziewięć, Landley – trzydzieści dwa, Lamais – osiemnaście.

Po sali poszedł szum. Bilans się zgadzał i wszystko wskazywało na to, że Lamais ustąpił pola przekazując swój dorobek dotychczasowemu outsiderowi. Silvestri niedbale spojrzał na zegarek. Piętnasta dwadzieścia siedem; siedzący obok Ziegler popatrzył zaniepokojony na cybernetyka. Na jego ustach wprawdzie igrał uśmiech, ale na czoło wystąpiły kropelki potu. Aż tak pasjonowała go rozgrywka? A może wiedział coś, czego inni nie wiedzieli? Przybiegł na wybory jako jeden z ostatnich, wprost z laboratorium. Teraz Roy przeniósł wzrok na Virena. Tęgi Fin wydawał się drzemać. Powieki miał półprzymknięte, ale grube palce zaciskał kurczowo na kalkulatorku. Po lewej stronie Kornacki pił długimi łykami drinka, którego podsunął mu usłużnie automatyczny barek. Obok niego Lamais kreślił jakieś hieroglify na kartce wyrwanej z notatnika. W środku sali Landley rozglądał się dokoła, sprawiając wrażenie człowieka obudzonego ze snu, który usilnie pragnie dociec kto i dlaczego na niego głosuje? Gęsty papierosowy dym mimo znakomitej klimatyzacji podrażnił gardło Zieglera. Odkaszlnął i zamyślił się głęboko: Cóż tak denerwowało Silvestriego?


Burza sprzyjała atakującym. Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, oscylując już na pograniczu huraganu. Pięć minut po gazowym eksperymencie, gdy Barbara zablokowała system alarmowy wartowni, Denningham, Lenni Wilde, albinos z Rijksveld oraz czarny Bob, bezkarnie wdarli się do wnętrza. Młody Polak pozostał przy Hindusie. Ten nie mógł wprawdzie mówić, ale jeszcze w czasie lotu naszkicował przypuszczalny plan obiektu zewnętrznego i przekazał najważniejsze informacje o samym Ogrodzie. Szturm rozegrał się błyskawicznie. Granaty gazowe unieszkodliwiły kolejno: drugą zmianę wartowników zgromadzoną w kantynie, potem obsługę działek i rakiet przeciwlotniczych oraz radiostację. Burt nalegał na oszczędzanie ludzi. Lenni krzywił się, ale okazał posłuszeństwo.

– Co teraz? – Barbara spojrzała na Denninghama. Ten przypatrywał się zegarkowi. Dochodziło wpół do czwartej. Według Hindusa cały skład naukowców pochłonięty winien być teraz comiesięcznymi wyborami. Kibicował im również nadzór.

Była to okoliczność sprzyjająca. Wśród pięciu najsposobniejszych dni i pór ataku na Ośrodek, które Silvestri zaproponował przed ucieczką Hindusowi, ta – stanowiła termin najdogodniejszy. Jak jednak miano dać znać konspiratorom, że sojusznik jest już w twierdzy?

Lenni Wilde przyprowadził ocuconego dowódcę. Major toczył dookoła błędnym wzrokiem, ale nie wyglądał na człowieka gotowego na śmierć.

– Ile metrów ma ten mur? – zapytał Denningham, uderzając w żelbetową ścianę.

– Nie wiem – padła odpowiedź. – Ja go nie budowałem.

– Jak można się dostać do drugiego kręgu?

– W ogóle nie można!

– Popracuję nad nim, szefie – zaofiarował się Lenni, szturchając lufą oficera.

– Niech pan uspokoi tę pokrakę – wybuchnął nieoczekiwanie dowódca. – Jedyne, co możecie zrobić, to złożyć broń. Nie macie żadnych szans! Drugi krąg wie już o waszym ataku, za chwilę zjawią się tu nasi spadochroniarze…

– Skąd ta pewność?

– Kamery – wzruszył ramionami major – cały czas jesteśmy na podglądzie drugiego kręgu. Myśleliście, że nadzoruje on tylko pierwszy? I to błąd. Jesteście jak na widelcu. Nawet gdyby tam wszyscy spali, komputer sam zanalizuje dane i przekaże je do Centrali.

Wilde zrobił głupią minę i odstąpił krok.

– Blefujesz? – rzucił Denningham.

– Poczekajcie kilka minut!

– Tak, to musi być blef – nieoczekiwanie wtrąciła się Barbara. Przecież jeśli obserwacja nadzoru funkcjonowała cały czas należycie, widziano by już moją akcję i na pewno ostrzeżono by resztę, zanim wy wkroczylibyście na teren…

– Co pan na to, majorze? – syknął Lenni.


A zatem zostało tylko trzech kandydatów. Rosły emocje.

– Czy koledzy pragną przerwy, czy głosujemy dalej? – zapytał przewodniczący. Burza impulsów przeleciała przez ekran, przekształcając się w cyfry: pięćdziesiąt dwa głosy przeciw przerwie, dwa za.

– Ciekawe – pomyślał Ziegler – kto ma powody, aby proponować przerwanie rozgrywki w tak emocjonującym momencie? – Spojrzał na Silvestriego. A potem podążył za jego wzrokiem. Daleko w głębi znajdowały się zamknięte, oszklone mleczną taflą drzwi. Za nimi rysował się jakiś cień. Nagle do szyby przywarła dłoń z dwoma rozchylonymi palcami. Potem zniknęła. Cybernetyk wziął głębszy oddech…

Suma głosów do podziału urosła do czterystu trzydziestu dwóch. Lamais odpadał jako ostatni na liście.

– Czwarta tura, drodzy panowie – rozległ się głos Paka. – Van Buren – osiemdziesiąt cztery, Landley – siedemdziesiąt jeden, Kornacki – sześćdziesiąt jeden.

Przez twarz Polaka przeleciał grymas rozczarowania. Van Buren ani drgnął. Landley odłożył fajkę i z lekkim osłupieniem wpatrywał się w ekran.

– Głosujemy po raz ostatni – w głosie Tajwańczyka zabrzmiało znużenie. – Van Buren – sto dwa, Landley sto sześćdziesiąt osiem.

– Chwała zwycięzcy – wypowiedział sakramentalną formułę Pak. Rozległy się wiwaty, wbiegły roznegliżowane toplesski. Tłum rzucił się gratulować elektowi.

– Zasłużyłeś sobie na to, chłopie! – powiedział całując go z dubeltówki Silvestri.

Van Buren siedział sztywno jak grubo ciosana rzeźba, dopiero po dłuższej chwili podniósł się i potrząsnął rękę zwycięzcy. Zrobił to i Kornacki, którego rumiana zazwyczaj twarz była teraz lekko sinawa. Nie krył swej dezaprobaty Pak Dang, o którym mówiono, że w ogóle nie przepada za nowymi ludźmi we władzach. On, Van Buren, Owsiejenko, Harrison i Cruff prawie nieprzerwanie utrzymywali się na szczycie.

A Livingstone? Targały nim sprzeczne uczucia. Niczego nie rozumiał, poza jednym: wybory ktoś sfingował, ktoś, komu zależało na takim, a nie innym wyniku.

Właśnie teraz, gdy ogłoszono stan czujności. A zatem głosowanie zostało sfałszowane. Albo nie. Wystarczyło, żeby w spisku znajdowali się kontrkandydaci. Chyba że komputer…?

I tu nagle w mózgu szpiega otworzyła się jakaś przesłona. Komputer. Jakże nie mógł tego wcześniej zauważyć. Jeśli ktoś potrafił przejąć kontrolę nad komputerami, mógł zatem dysponować wszystkimi danymi wychodzącymi z Ogrodu. Technika spiskowców stawała się jasna. Zadygotał; podczas swej ostatniej odprawy, ze względu na pośpiech, nie krył się przed nadzorem, jeśli więc przepuszczający dane komputer był na usługach spisku, konspiratorzy znali treść rozmowy… Wiedzieli, kto jest zdrajcą.

Tu wzrok Livingstone'a, zatoczywszy szeroki łuk po sali, zderzył się ze wzrokiem Silvestriego. Było to całkiem inne spojrzenie.

Teraz należało ostrzec Centralę. Trzeba tylko niepostrzeżenie wsunąć rękę do kieszeni spodni, wystukać…

Tymczasem ogólna radość osiągnęła apogeum, tłum co bardziej dziarskich naukowców porwał elekta na ramiona i wśród wiwatów, strzałów szampana i chichoczących dziewcząt niósł go przez amfiladowe pomieszczenie, rosnąc jak lawina w ogromną kaskadę ciał, aby wreszcie z monstrualnym pluskiem stoczyć się do basenu w palmiarni…


– A jeśli nasze obawy są płonne? – filozofował Maarens, podczas gdy samolot zmagał się z wichurą. – Przecież nawet trudno sobie wyobrazić próbę przedostania się do Ośrodka.

– Choćby istniała jedyna szansa na tysiąc, nie wolno nam jej zlekceważyć. Jakie mamy sygnały z Ośrodka? – pyta szef.

Inspektor łączności oderwała się od słuchawek.

– Pełny spokój. Wybory się skończyły. Wybrali do Rady Landleya.

– To durnie! – wyrwało się Maarensowi. Chudą twarz szefa targnął tik dezaprobaty.

– Coraz mniej mi się to podoba. W stanie gotowości ograniczono mu komunikację z nami. A jakie są wieści z nadzoru?

– Kibicowali wyborom.

– Aż trzeciego kręgu?

– Najzupełniejszy spokój.

Mimo wszystko Pułkownik nie wyglądał na odprężonego. Mruczał obelżywe epitety pod adresem dowództwa okręgu północnozachodniego, które sceptycznie odnosiło się do możliwości ogłoszenia stanu gotowości, tym bardziej podczas tak silnej zawieruchy. Z pogranicza Mozambiku dotarł też meldunek o jakiejś sanitarce nisko lecącej nad ziemią w stronę Maputo. Wszystko wskazywało na to, że tym razem popełniona została omyłka.


Silvestri usiadł przy ekranie. Jego asystent, żółtoskóry Lee Grant, spisał się rewelacyjnie łapiąc pierwszy sygnał komputera donoszący, że nadzór niepokoi się czymś, co dzieje się na zewnątrz Ośrodka. Zafundował więc kontrolerom powtórkę z materiałów trzeciego kręgu z dnia poprzedniego. Chyba się nie połapali. Za to konspiratorzy wiedzieli jedno: w zewnętrznej strefie Ośrodka również coś się działo. Oczywiście im dłużej nadzór się nie zorientuje, tym większe będą szansę spiskowców. Cybernetyk błogosławił nieostrożność Landleya. Jego autozdemaskowanie było prawdziwym prezentem dla sprzysiężenia. Przynajmniej jedno niebezpieczeństwo mniej. Tamara otrzymała polecenie – pilnować Brytyjczyka, nie pozwolić mu nadać ostrzeżenia, w najgorszym wypadku – zlikwidować. Chodziło teraz o jedno, w wypadku niepowodzenia stracić jak najmniej ludzi. Silvestri nie miał złudzeń co do swych losów, ale reszta…

Gdyby jeszcze zgłębił więcej tajników komputera, gdyby karmiąc nadzór mirażami mógł sam zobaczyć, co naprawdę dzieje się na zewnątrz. Ale to przekraczało możliwości nawet geniusza cybernetyki.


Szef łączności zewnętrznego kręgu ocucony przez Barbarę okazał się rozmowniejszy od swego dowódcy. Spytany o grubość murów i możliwość przebicia się do wnętrza, zadał zaskakujące pytanie:

– A po co się przebijać? Denningham zrozumiał go w lot.

– Czyżby chciał pan powiedzieć, że drugi krąg można wyminąć?

– Tak przypuszczam. Oglądałem kiedyś cały obiekt z lotu ptaka. Poza małym lądowiskiem dla helikopterów cały dach nad środkowym kręgiem przykrywa żelbetowa płyta, tworząc prawie hermetyczny bunkier…

– Szefie, ze stanowiska obrony przeciwlotniczej jest do tej płyty zaledwie parę metrów – wtrącił Lenni. – Możemy wejść na dach, a stamtąd…

– Jeśli nie jest zaminowany, pod napięciem, czy ubezpieczony na inne sposoby – zauważyła Barbara.

– Nie jest! – szybko stwierdził łącznościowiec.

– Znakomicie – ucieszył się Denningham. – W takim razie pójdzie pan pierwszy.


Landley wynurzył się na powierzchnię basenu. Prychał przy tym jak wieloryb, co potęgowało tylko wesołość tłumu.

– Szampanem w niego! – zawołał Kornacki. Strzeliło kilkanaście korków i pienisty płyn chlusnął na elekta i piszczące wokół niego dziewczęta. – Chwała zwycięzcy!

Livingstone półprzytomnie rozejrzał się dookoła. A jednak to nie był żaden zamach. Może się nie domyślają? Poszukał wzrokiem Silvestriego. Nie mógł wypatrzyć go w tłumie. Zaraz, może tam z tyłu… Ale już cztery panienki, każda w odmiennym odcieniu, niczym z plakatu reklamującego solidarność międzynarodową, otoczyły ciasno zmokłego jak kura laureata.

– Elekt ma darmo, elekt ma darmo! – wołała śnieżnolica Tamara rozrywając zamek błyskawiczny jego spodni. Obnażona młodziutka Tajlandka przygarnęła siwą głowę do na wpół-dziecięcych piersi. Języczek hebanowej Nilotki jak wytrych wśliznął się w jego ucho. Metyska zamarła w wyczekującej kuszącej pozie, wydając okrzyki niczym spłoszona dziewica w filmach z lat trzydziestych:

– Och, Mister Landley, ach Mister Landley!…

I co mógł zrobić starzejący się, zakompleksiony filister, skazany w Cambridge jedynie na chude, pachnące Encyklopedią Britannica bibliotekarki? Nawet w Ogrodzie żył dość ascetycznie, więcej świńtuszył w rozmowach niż de facto, wrodzone skąpstwo kazało mu bowiem ciułać “rozkosze" i wydawać minimalnie, raz na dwa tygodnie, na jakieś pośledniejsze ciało. Takich, jak te cztery, nie zafundował sobie nigdy. A czyż może być co przyjemniejszego dla skąpca, niż otrzymanie przedmiotu długotrwałego pożądania za darmo? Cóż więc dziwnego, że na parę minut zapomniał o dręczących go lękach, nadajniku, komputerze, Silvestrim…

Zresztą nie miał szans, by o tym pamiętać. Otoczony egzotycznymi zapachami, pocierany, łaskotany, gryziony, wciągany, przyjmowany i oddawany niczym pałeczka sztafety, wspinał się na sam szczyt rozkoszy. Tym perwersyjniejszej, że na oczach tłumu.

– Nie wstydzę się, niech to szlag! Nie wstydzę się – grzmiała mu w duszy pieśń tryumfu – a oni niech mi zazdroszczą!

Czy zazdrościli? Trudno rzec. Kornacki chlustał szampanem. Inni, na czele z Zieglerem, klaskali rytmicznie. I już-już miał odpalić niczym rakieta na Przylądku Kennedy'ego, gdy zgasło światło. Mrok uderzył młotem zaskoczenia. Po sekundzie zabłysły małe światełka awaryjne… Po drugiej – Livingstone wrócił do rzeczywistości. Sam…

Towarzystwo rozbiegło się. Landley usiłował wstać. Dopiero teraz zorientował się, że jest nagi. Zniknęło jego ubranie z nadajnikiem, a także okulary, w których znajdował się odbiornik…


Piętnasta pięćdziesiąt. Zgodnie ze wskazówkami szefa łączności, który nie miał ochoty umierać jako kamikadze na “pasie śmierci", Bob odpowiednim włazem wdarł się do podziemi budynku. Tym razem południowo-afrykański oficer nie kłamał. Sam kabel głównego zasilania był wprawdzie niedostępny, ale istniała wąska studzienka prowadząca w jego bezpośrednie pobliże.

Marindafontein posiada trzy rodzaje zasilania. Większość energii pochodzi ze znajdujących się na dachu baterii słonecznych oraz wiatraków. Baterie jednak przysłaniane są przy silnym wietrze automatycznymi pokrywami, ponieważ kurz i pył są ich głównym wrogiem. Również wiatraki, w momencie gdy wicher przekracza ósemkę w skali Beauforta, zostają unieruchamiane i składane. Wówczas zasilanie obiektów pochodzi z zasobów rozdzielni w Manganore, a energia przepływa specjalnym kablem podziemnym.

Oczywiście w przypadku awarii kabla, następuje automatyczne przełączenie na system akumulatorowy, a po paru minutach włączają się mazutowe agregaty prądotwórcze. Oficer nie orientował się, czy agregaty te dostarczają również energię zabezpieczeniom dachu, ale Denningham miał nadzieję i z tym sobie poradzić.

Oczekując na powrót Boba, Lenni Wilde zwrócił się do Barbary:

– W jaki sposób w ciągu pięciu minut przekonałeś tego bydlaka, żeby nam pomagał?

– Dałam mu dupy – odpowiedziała uprzejmie panna Gray. Tymczasem Robert nie traci czasu, ciska wiązkę odbezpieczonych granatów w głąb studzienki i zatrzaskuje drzwiczki przytulając się jednocześnie do muru.

Detonacja. W mgnieniu oka wszystko pogrąża się w mroku. Celny rzut! Bob, świecąc latarką, wycofuje się i gna na platformę obrony przeciwlotniczej, gdzie Denningham przystawił drabinkę. Już są na betonowym dachu posypanym grubą warstwą piasku. Lenni Wilde ciska przed siebie kilka granatów, niech wytyczają ścieżkę.

Min nie było. Natomiast rozlokowane wszędzie automiotacze trwają głuche i ślepe.

W zagłębieniu platformy lotniskowej ruch. Ktoś z nadzoru zorientował się wreszcie w sytuacji. Serie z automatu Lenniego kładą trupem paru śmiałków, reszty dopełniają rzucone granaty. A krawędź dziedzińca jest już o parę metrów…


Clark Lester, dowódca nadzoru, stracił głowę tylko na moment. Gdy wszystko zgasło, śledził właśnie na monitorze igraszki kąpielowe Landleya. Oczywiście mury były zbyt grube, aby mógł usłyszeć łoskot detonacji. Toteż zdezorientowany wypadł na korytarz, zderzając się tam ze swoim zastępcą. Na żelaznych schodach słyszał tupot biegnących żołnierzy.

– Spokój! -huknął. – Zaraz włączą się agregaty. Bez paniki! Wszyscy na swoje miejsca!

– Cholerna burza, musiała przerwać linie… – odezwał się zastępca.

– Wykluczone, kabel jest podziemny i idzie wprost z rozdzielni. Uruchomcie radiostację awaryjną. Trzeba zawiadomić Kapsztad!

Gdzieś z góry dochodzą stłumione odgłosy wybuchów… Coś dzieje się na dachu.

– Weź paru ludzi, Mark! Niewykluczone, że doczekaliśmy się ataku.

– Radiostacja jest już włączona. Mam Kapsztad! – woła z mrocznej kabiny łącznościowiec. – Przełączają nas bezpośrednio na dowództwo.


Szesnasta zero dwa. Od półtorej godziny samolot sił specjalnych znajduje się w powietrzu. Do celu jest nadal jeszcze daleko. Wiadomość z Drugiego Kręgu spada na nich jak grom.

– Proszę powtórzyć! – woła Pułkownik. – Mów wolniej, Lester! Są na dachu? Jak to, a systemy ostrzegawcze… Rozumiem! Spróbujcie ich zatrzymać. Meldujcie co pięć minut.

Maarens nie spuszcza oczu z twarzy szefa, która wydaje się dwakroć szczuplejsza niż zwykle. Cóż, doszło do sytuacji, której obawiał się najbardziej.

– Łączcie mnie z Ministerstwem i Dowództwem Sił Powietrznych Okręgu Północno-Zachodniego – komenderuje Pułkownik. – Nie, odwrotnie, najpierw z dowództwem.

– Co im powiemy? – pyta kapitan.

– Jak najmniej: atak na zakład doświadczalny, to wystarczy.

– Aby ściągnąć ograniczone siły, możliwe -ale nie wystarczy, aby skontrolować całą przestrzeń powietrzną. Do tego trzeba alarmu pierwszego stopnia.

– To w ostateczności. Nikt niepowołany nie może zetknąć się ani z terrorystami, ani z pensjonariuszami Marindafontein… Co tam?

– Przeklęci biurokraci – syczy facet od łączności, żądają zgody Generalnego Dowództwa… Halldericks wyszedł na obiad. Minister jest w parlamencie.

– A nasza pozycja?

– Będziemy tam za pół godziny – obiecuje pilot. – A ta mała maszyna może stawić czoło całej eskadrze. Cztery rakiety plus szesnaście antyrakietek, dwa sprzężone karabiny maszynowe, opancerzony kadłub, maksymalne przyspieszenie… Czy to nie wystarczy?

– To cieszy, ale wszystko za późno – wzdycha Pułkownik. Została nam jedna szansa. Livingstone! Co robi ten cholerny Livingstone?

– Wywołuję go co dwie minuty – odzywa się łącznościowiec – ciągle milczy, może już został zlikwidowany…


Nagi jak go Pan Bóg stworzył, Landley wypadł z salonu kąpielowego. Na korytarzu było jaśniej, z sąsiednich pomieszczeń wpadło trochę światła przez zakurzone okna. Gdzieś z góry słychać było jakieś wybuchy. Szpieg owinął się ręcznikiem. Wpółogłuszony biegł, usiłując zrozumieć co się stało? Sprawa dlaczego go oszczędzono, pozostawała teraz drugorzędna. Pomyślał o zapasowej broni, znajdowała się w pokoju, za daleko!

W salonach tymczasem trwał pełny harmider, część mózgowców słysząc detonacje ukryła się za sprzętami, dziewczyny z piskiem umykały w głąb lóż. Silvestri i Ziegler zniknęli. Naraz coś zatrzepotało po przeciwległej stronie arkad. Drabinka sznurowa! Czyli szturm. Może porwanie…

I wtedy Landleyowi przypomniał się trzydziesty drugi punkt instrukcji, punkt, którego miał nadzieję nigdy nie zastosować… Ponieważ windy nie działały, dopadł schodów przeciwpożarowych.

Światła w korytarzach poczęły się powoli rozjarzać, najwidoczniej ruszyły agregaty. Jeszcze trochę mocy, a wznowi działalność system komputerowy. Ruszą na dachu miotacze. Wróg będzie miał odcięty odwrót. W najgorszym wypadku wystarczy uruchomić klucz zaminowania zewnętrznego kręgu. Wysadzi się cały obwód, łącznie z agresorami. Powtarzając w pamięci symbole kodów, Landley dopadł do laboratoryjnego korytarza. Wystarczy pierwsze lepsze stanowisko.

Lee Grant, Chińczyk, którego imię i nazwisko stanowiło amerykański przykład symbiozy północy z południem, nie opuścił laboratorium, gdy zgasło światło. Czuwał, aby w momencie włączenia obwodów skorzystać ze wszystkich patentów Silvestriego. Zaaferowany, dopiero w ostatniej chwili usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się. Dłoń Landleya chybiła i osunęła się po barku. Lee Grant chciał zasłonić się, ale drugi cios rzucił go na ziemię. Chemik dopadł aparatury. Włączył “enter"…


Jakże zabawnie wyglądał wirydarz z wysokości dwudziestu metrów. Denningham rozwinął drabinkę. Barbara, Lenni i chudy albinos, prażyli profilaktycznie w nieckę lądowiska. Nikt jednak nie wychylał stamtąd nosa. Bob jak małpa opuścił się kilkanaście metrów i przymocował drabinkę do balustrady czwartego piętra.

– Są, są! – krzyknął zasapany!

Rzeczywiście, wśród poszarzałej od pyłu zieleni, dostrzegł pędzące dwie sylwetki. Drobną i przysadzistą.

– Wspinajcie się! – zakomenderował.

Chwilę wcześniej na balustradzie wylądował sam Denningham.

– Tylko wy dwaj? – zapytał nadbiegającego Zieglera.

– To jest Viren – wykrztusił młody profesor – on jest najważniejszy! On i jego dyski.

– A inni?

– Silvestri wrócił po Tamarę i swego asystenta.

– Szefie – pospieszcie się, miotacze zaiskrzyły – wrzeszczy z góry Lenni.

– Nie masz granatów?

– Miotaczy jest więcej!

– Czekajcie na mnie pięć minut – decyduje Burt. Jeśli nie wrócę, ewakuujcie się.

– Śmiało do góry, doktorku – zachęca pobladłego grubasa Bob. Denningham tymczasem biegnie w głąb arkad, ku schodom. Modli się, żeby nie pomylić szczegółów planu obiektu narysowanego przez Hindusa.

Landleyowi drżą ręce, gdy wystukuje szyfry. Zdejmuje blokady. Ślepy nadzór zaraz zacznie widzieć, co się dzieje. Mimo braku bezpośredniej łączności, Kapsztad via drugi krąg, zorientuje się w sytuacji.

– CZY ABY NIE ZA DUŻO PAN CHCE, DOKTORZE LANDLEY… – rozjarza się nagle ekran. – PRÓŻNY WYSIŁEK, KAŻDY PAŃSKI RUCH KONTROLUJE ANTYRUCHEM…

Silvestri. Przeklęty makaroniarz! Gdzieś w gmachu zasiadł przy podobnym pulpicie. Livingstone rozgląda się i zaraz zauważa leżący śrubokręt, chwyta go i przytyka do gardła omdlałego Chińczyka.

– WIESZ TERAZ CO ROBIĘ, SILVESTRI? MAM W RĘKU TWEGO POMAGIERA… PRZYJDŹ TU SAM… – rzuca do mikrofonu, przełączywszy aparaturę na dyspozycje słowne…

– Zostaw go! – Na progu laboratorium pojawia się Tamara, nadal odziana jedynie w purpurowy płaszcz kurtyzany. Nie wygląda jednak już jak demon seksu, lecz raczej anioł śmierci. W jej ręku lśni niewielki sztylecik…

Landley wybucha śmiechem, cofa się w głąb laboratorium i chwyta słój ze żrącym odczynnikiem.

– Zaraz poprawimy ci urodę, siostro – woła unosząc go nad głową.

I wtedy sytuacja rozwija się jak w złym śnie, ożywają nieruchome macki podajników, automatyczne szczypce, węże laboratoryjne. Ramię wysięgnika chwyta doktora w pasie, gumowe węże krępują ręce. Jak na animowanym filmie rusza przeciw zdrajcy cała aparatura laboratoryjna. Zaprogramowana pułapka? Być może Landley z pustymi rękami umknąłby maszynom, które uruchomił gdzieś z oddali Silvestri. Ciężki słój ponad głową, chwila zawahania, przesądziły. Jeszcze moment, a spętany jak mitologiczny Iksjon, nieruchomieje. Ciska obelgi. Do pomieszczenia tymczasem wpada Silvestri. Klęka przy Lee Grancie.

– Żyje – informuje Tamara. Wspólnie podnoszą młodego Chińczyka.

Cybernetyk odwraca głowę do Livingstone'a.

– Jak długo utrzymasz słój, będziesz żyć, upuścisz – a to jest ciężkie szkło – poznasz przed śmiercią smak piekła. Tam czekają na ciebie z utęsknieniem…

Z piersi chemika wyrywa się ryk nienawiści.

Silvestri i Tamara zrobili stołeczek z rąk i usadziwszy na nim bezwładnego chłopaka biegną w głąb korytarza. Do schodów. Nie ufają windom. Pierwsze piętro, drugie…

– Stać! – drogę zagradza im rudy kelner i jedna z krupierek, oboje mają w rękach automaty. Zakonspirowani agenci M/t! Tamara przytula i i się do cybernetyka. Dwa suche strzały! Uzbrojeni przeciwnicy osuwają się jak szmaciane lalki. To strzelił Denningham!

– Najwyższy czas! – woła. – Pakowaliście się przed podróżą czy jak? – Przerzuca sobie jak piórko Lee Granta przez ramię. Na dziedzińcu grzechocą strzały. Widocznie inni agenci również odnaleźli broń i przypomnieli sobie o obowiązkach.

Ale i Lenni Wilde nie próżnuje. Strzela wprawdzie rzadko, lecz niezawodnie. Jakieś ciało zwija się w oknie drugiego piętra i wywija salto niczym na filmach spod znaku płaszcza i szpady, aby bezwładnie wylądować w fontannie.

Tymczasem z bocznego korytarza wyłania się Bob przygięty niezwykłym brzemieniem. Trzy wspaniałe, półnagie blondynki.

– Oszalał Negr – przemknęło przez głowę wychylonej przez okno Barbarze. Nie ma to jednak nic wspólnego z szaleństwem. Jest jedynie przemyślanym elementem planu… Odszukanie “manekinów miłości" Burt zlecił Murzynowi przed szturmem.

Jeszcze przed chwilą Barbara z rozpaczą zastanawiała się, jak pokonają drogę powrotną. Agregaty na dobre wznowiły działalność, a miotacze siekły w każdy cel, który pojawił się na dachu. Dziewczyna zlikwidowała granatami wprawdzie dwa najbliższe, ale w tym celu sama musiała się wychylić, aby pobudzić je do ujawnienia. Po draśniętym ramieniu płynęła strużka krwi.

Gorzej poszło albinosowi. Chwila nieuwagi i leżał teraz na murawie dziedzińca wśród innych…

Nim Tamara, Silvestri, Denningham wspięli się po drabince, nim lalki ze snów wyuzdanych erotomanów wylądowały na gzymsie, panna Gray już wiedziała, kto miał wystąpić w roli straceńców torujących, jak za dawnych lat, drogę swymi ciałami poprzez pola minowe. “Luksusowe panienki osobiste", tak brzmiała oficjalna nomenklatura, wykonano niezwykle starannie i solidnie. Obciągnięte z zewnątrz miękką, skóropodobną masą, posiadały wewnątrz stalowy kręgosłup i sprężyny. Poruszały się więc po nakręceniu niezależnie od elektronicznych obwodów, sterujących jedynie ich bardziej skomplikowanymi czynnościami.

– Naprzód laleczki, za króla i ojczyznę, gęsiego – komenderuje Denningham – a my, granaty w dłoń!

I co mają robić głupie miotacze? Prażą do tych przepięknych atrap seksu i chuci. A za każdym razem gdy automaty zdradzają swą pozycję, celnie wyrzucane granaty zmuszają je do zamilknięcia. Lalki giną, ale grupa Denninghama przechodzi nietknięta. Jeszcze przez drabinkę, obok izb z ogłuszonymi żołnierzami i byle dalej, byle dalej…

Kiedy Clark Lester wyskakuje wreszcie ze swymi chłopakami na dach przerażenie łapie go za gardło. Tego jeszcze nie widział. Po grzbiecie Ośrodka Zero w kółko kręci się przerażający ostatni pół trup, pół upiór, świecący obnażonym szkieletem, na którym tu i ówdzie brązowią się jeszcze resztki plastikowego mięsa.


Z notatek doktora


Wiatr to wzmagał się, to znów opadał. Drobiny pustynnego piasku wypełniały wnętrze awionetki, która drżała smagana gwałtownymi podmuchami. Czekałem z niepokojem, przypatrując się twarzy Dawida. Bardzo dużo kosztował go wysiłek włożony w instruktaż, tym bardziej że nie mogąc mówić, porozumiewał się jedynie kreśląc na kartkach notatnika jedną, ledwo funkcjonującą ręką, znaki bardziej przypominające kabalistyczne pismo. Teraz stracił przytomność.

Cały czas trzymała mnie za gardło lepka łapa strachu. Bałem się. że Hindus umrze. Bałem się, że Denningham przegra. Może już przegrał? Jego szaleńczy zamach na Ośrodek w Marindafontein zakrawał na akcję spoza granic zdrowego rozsądku… Czasami zadawałem sobie pytanie: co ja właściwie tu robię? Czy to jawa, czy jedynie film oglądany na wideo?

Oddech Dida stał się jeszcze krótszy, bardziej chrapliwy. Zrobiłem mu zastrzyk, położyłem kompresy, zmieniłem opatrunki. Wydawało mi się, że spoza dźwiękowej kurtyny wiatru dolatują jakieś batalistyczne efekty, ale może były to tylko dźwięki podsuwane przez rozgorączkowaną imaginację…

Patrząc na szczupłą sylwetkę Dassa, zastanawiałem się nad wytrzymałością tego człowieka. Ileż zdołał przeżyć w ciągu niespełna dwóch tygodni – ucieczka z Marindafontein, helikopterowe szaleństwa, umieranie z żaru i pragnienia na stepie. Znacznie później dowiedziałem się o jego przygodach, które rozegrały się od chwili zadekowania w kurniku na peryferiach Kimberley po nasze spotkanie na obwodnicy. Z jednej strony pomoc rodziny, z drugiej depcząca po piętach Tajna Policja. Kryjówki i pościgi, wreszcie wsparcie ze strony Frakcji Kongresu, do którego należała owa szopa na starych wyrobiskach.

Dawid uparł się, że przekaże wiadomość “Jest. Marindafontein. Ziegler". osobiście. Nie ufał nikomu, może słusznie. To przecież życzliwy przyjaciel, u którego miał nocować w Johannesburgu, zadenuncjował go policji. Dass uciekł po stoczonej walce, ranny w ramię, zostawiając za sobą kilka trupów. A potem wskoczył do mego samochodu. A przecież był to dopiero półmetek jego gehenny.

Zaraz po starcie awionetki wydawało mi się, że nadludzkim wysiłkiem, czerpiąc z ostatnich rezerw organizmu, przełamał kryzys i przekazywał bezcenne informacje – teraz widziałem już tylko potwornie poranionego człowieka w agonii…

Na zegarze pokładowym awionetki: szesnasta dwadzieścia trzy.

Ze ściany kurzu wyłania się przyciskając do ust jakąś chustkę Barbara.

– Bierz Hindusa i wyskakuj! – woła. – Ja muszę startować.

– A reszta?

– Zaraz tu dotrą. Udało się. Poza Grahamem – biedny albinos! – bez strat własnych. Pospiesz się…

Ujmuję Dida pod pachy, wiem, że każde poruszenie musi mu sprawiać piekielny ból. Mimo że nieprzytomny, jęczy głucho. Tymczasem Barbara uruchamia silnik…

– Cześć, Mały – uśmiecha się, jak zwykle trochę zagadkowo, trochę smutno.

– Czekaj, co ty właściwie zamierzasz zrobić?

– Odciągnąć pościg. W powietrzu musi już trwać totalny alarm. Pewnie zaraz tu będą.

Śmigła drgnęły, ryk silnika zdominował wycie wiatru. Nieprzytomny Hindus jest drobny, ale piekielnie ciężki, mam duże kłopoty z wytaszczeniem go na zewnątrz.

– Co tam z wami? – przy włazie pojawia się uśmiechnięta gęba Boba.

– Pomogę panu, Jan – ofiarowuje się.

Nie zastanawiałem się nad słowami, nie analizowałem mej decyzji. Ku własnemu zdumieniu powiedziałem krótko:

– Weź go sam, Bob, ja zostanę.

Nie wiem, czy Barbara usłyszała moje słowa, może zauważyła gest. W jej oczach pojawiło się coś, czego nie potrafię opisać. Coś, co było ciepłem, podziwem, a może i politowaniem.

– Załóż słuchawki – huknęła przekrzykując podwójny hałas. – I zamknij drzwi!

Bob, jak troskliwa matka, uniósł Dassa i odsunął się od skrzydeł. Awionetka drgnęła. Targana wichurą poczęła podskakiwać na nierównościach stepowej drogi, potem trafiła na jakiś lepszy kawałek używany zapewne na lądowisko ludzi z M/t, wreszcie – oderwaliśmy się.

Zdążyłem jeszcze zobaczyć w dole grupkę ludzi i ciemnawy kształt sporego samolotu…

– W jaki sposób on się tu znalazł? – zapytałem.

– Czekał już od pewnego czasu. Akcja została dość precyzyjnie zsynchronizowana.

– Przedarł się przez granice pomimo radarów i systemów wczesnego ostrzegania?

– Wiesz chyba o coraz doskonalszych,,niewidzialnych" samolotach…

– Wiem, ale na to mogą sobie pozwolić jedynie mocarstwa. Nie wiem nawet, czy RPA ma je na wyposażeniu?:…

– Burt już dość dawno temu zadbał, aby pewną starą maszynę z demobilu, którą kupił parę miesięcy temu, ucharakteryzowano zgodnie z najnowszymi wymogami techniki. Jeśli interesują cię szczegóły, całość maszyny pokryta jest masą pochłaniającą sygnały radiowe, dodatkowe oziębiacze czynią ją niewidoczną dla termoczujników. Lotów dokonuje się jedynie nocą lub podczas takiej kurzawy jak dziś, kiedy nawet satelity ślepną… Poza tym samolot będzie leciał bardzo nisko.

– No to przecież zawsze pozostaje jeszcze hałas! To odrzutowiec.

– Maszyna porusza się szybciej od dźwięku, więc punkty kontrolne dowiadywać się będą o jej przelocie poniewczasie. Natomiast w tę stronę leciała wolno, etapami, zanim jeszcze podniesiono alarm.

– Złapią ją!

– Nie sądzę. Wybrała bardzo interesujący kierunek. Ameryka Południowa.

– Starczy paliwa?

– Przygotowaliśmy międzylądowanie na jednej z bezludnych wysepek Falklandów.

– Ależ to olbrzymia akcja! Kosztowała pewnie jakieś niebotyczne pieniądze.

– Cały majątek Burta, powierzoną mu forsę organizacji, zresztą bez jej wiedzy, i jeszcze trochę. Ale on lubi rozgrywki o całość… Czekaj, chyba są!

Na małym radarze awionetki pojawił się szybko rosnący punkt nadciągający od wschodu.

Serce podeszło mi do gardła.

– I co teraz?

– Przypuszczam, że zechce zmusić nas do lądowania. Nie wiedzą kto jest wewnątrz i będą chcieli wziąć nas żywcem.

– A my?

– Będziemy działać w zależności od sytuacji.

Próba ucieczki przypominała manewry myszy usiłującej zbiec przed dinozaurem. Samolot sił specjalnych, przemyślne skrzyżowanie salonki z myśliwcem, dogonił nas bez trudu, okrążył…

– Chcą, żebyśmy lądowali – mruknęła Barbara, obniżając lot.

– A my?

– Mówiłam już, spróbujemy odwlekać ten moment w nieskończoność…

Lecieliśmy bardzo nisko, tak nisko, że mogłem bez trudu rozróżnić poszczególne kępy roślinności, czy nawet większe kamienie. Samolot specjalny, dużo większy, ale równie zwinny, krążył nad nami jak jastrząb. Parę razy przeleciał tuż obok nas, toteż dostrzegłem twarze z kabiny pilotów. Trwało to jednak chwilę. Barbara bowiem zanurkowała, zmuszając napastnika do powtórzenia manewru.

– Długo to nie potrwa – powiedziałem – rychło stracą cierpliwość.

Tak też się stało. Szczęknęła krótka seria. Skuliłem się, czując nieomal fizycznie jak kawałki metalu przenikają mnie na wylot.

– To na razie ostrzeżenia – prychnęła pilotka – poczekaj, dam mu znak, że schodzę.

– Oszalałaś, to przecież koniec! Będą nas więzić i torturować! Lepiej dać się zestrzelić!

Panna Gray znów zrobiła tajemniczą minę Giocondy.

– Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie – wyznała.

Skąd w tej ślicznej dziewczynie brało się tyle męskiego spokoju, tyle odwagi. Ja spociłem się jak mysz. Czułem na plecach oddech naszego dinozaura. Od ziemi dzieliło nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Barbara zachowywała się tak, jakby rzeczywiście szukała miejsca na lądowanie…

– Jest Molopo! wykrzyknęła, kiedy przelecieliśmy łożysko wyschniętej rzeki.

– Jakie Molopo?

– Graniczna rzeczka. Jesteśmy w Botswanie, i od tej pory pościg staje się nielegalny.

– Nie sądzę, żeby się tym zbytnio przejęli…

– Na to też liczę. Jest! – krzyknęła głośno, nieomal tryumfalnie.

– Co jest?

– Skała w kształcie siodła. Zwycięstwo!

Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Ziemia poniżej kadłuba przelatywała coraz szybciej. I nagle… plunęła ogniem. Zza siodlastej skały wzbił się podłużny, wrzecionowaty kształt. Samolot sił specjalnych też zorientował się w sytuacji, wykonał jakiś rozpaczliwy manewr, ale przy tak niewielkiej odległości nie było czasu nawet na odstrzelenie antyrakiety, tym bardziej że w ułamek sekundy po pierwszej, od ziemi oderwała się druga siostrzyca.

Podmuch eksplozji omal nie zgruchotał awionetki. To co przed chwilą było flagową maszyną sił specjalnych, zmieniło się w kłąb kurzu i ognia. Jak w paleontologii – myszy sądzone było przeżyć dinozaura!

Barbara wyprostowała maszynę i poczęła zwiększać szybkość oraz wysokość. I słusznie. Za chwilę rozległa się druga detonacja, zmieniając siodlastą skałę w gigantyczny obłok.

– Grzeczny komputer, wykonał robotę i zatarł ślady – olśniewające ząbki panny Gray wyszczerzyły się drapieżnie.

– To było też przygotowane? – wyjąkałem.

– Też.

Kręciło mi się w głowie. Jak potężnym człowiekiem był Denningham i na jak ogromne przedsięwzięcie się zdecydował. Co jednak miało być jego prawdziwym celem?…

– Czekaj, jednego nie rozumiem. Jeśli rakiety zostały zaprogramowane, dlaczego oszczędziły nas?

Barbara wskazała na małe pudełeczko.

– Ta zabawka?

– Tak, nadajniczek który wysyła na ultrakrótkiej fali czuły sygnał do komputera: “to przyjaciel, to przyjaciel".

Tymczasem wskazówka zbiorników paliwa niebezpiecznie przywarła do końca skali.

– Kończy się benzyna – zawołałem.

– Spokojnie, to też przewidzieliśmy.

I rzeczywiście, nie minęło więcej niż dziesięć minut, gdy Barbara wylądowała przy jakiejś opuszczonej stacji geologicznej. Czekała tam cysterna pełna najlepszego paliwa. Znalazł się również duży kanister z wodą i skrzynka z żywnością.

Dotąd uważałem Denninghama za geniusza, teraz wydał mi się półbogiem.

– Odpoczywamy? – spytałem, widząc jak Barbara zwinnie wyskakuje na ziemię.

– Dopiero w Lusace. Tam czeka kąpiel, kolacyjka, łóżeczko… – Przy słowie łóżeczko popatrzyła na mnie tak wymownie, że aż się zaczerwieniłem. – Ale i tam będziemy musieli mieć się na baczności. Służby RPA mogą sięgnąć daleko. Już zapewne połapali się, że pościg poszedł w niewłaściwym kierunku. Sama się dziwię, że wszystko udało nam się tak łatwo.

Przypomniało mi się ulubione powiedzenie ojca: nie mów hop… Ale postanowiłem nie psuć Barbarze humoru. Ruszyliśmy dalej bez większego trudu. Wietrzna pogoda i ograniczona widoczność zdawały się nam sprzyjać. Myślami byłem naturalnie już w stolicy Zambii. Lusaka! Lusaka i panna Grey. Niewiarygodne!

Czy o jakiejkolwiek kobiecie marzyłem tak, jak wówczas o Barbarze? Owszem, trudno taić, miewałem sny chłopięce, nawet wówczas, gdy zgodnie z metryką z chłopca zmieniłem się w mężczyznę. Śniły mi się zarówno gwiazdki filmowe, jak i kolorowe tubylki z odległych archipelagów, które z miłosnego kunsztu uczyniły koronę wszech-rozrywek. Miewałem sny perfidne, w których buszowałem wśród przerażająco młodych nastolatek, jak i wbrew własnej woli wpadałem w objęcia oszalałych bachantek. Zawsze jednak wiedziałem, że jest to tylko gra złudzeń, miraż nie do zrealizowania.

Na tym tle Martha, mimo swego wdzięku i urody zdziwionego dziecka, była przerażająco zwyczajna, szara, coraz bardziej szara z każdym miesiącem rodzinnej rzeczywistości. A Barbara? Realnie nierealna. Egzotyczny ptak odległy o długość wyciągnięcia ręki, fascynujący i niebezpieczny…

Naprawdę nieważny był kurz i podkrążone ze zmęczenia oczy. Patrząc na posągowy profil dziewczyny, czułem się świętokradcą myśląc o tym co się zdarzy, co musi się zdarzyć, za parę godzin… Musi.

Z rozmarzenia zapadłem w drzemkę. Śniły mi się zbiorowe toalety w akademiku na Żwirki i Wigury oraz szeroko otwarte okno. Stała w nim kompletnie rozebrana Barbara.

– Błagam cię, nie skacz! – wołałem.

– Czyś ty głupi? – odpowiadała. – Ja nie skaczę, jak się demonstruję.

I wtedy zauważyłem tłum zgromadzony na trawniku. Gromadę ludzi z zadartymi głowami. Mój dziekan. Doktor Rode. Co za bzdura, doktor jest teraz przecież w Johannesburgu… Na korytarzu znajome kroki. Stukanie do drzwi. Tak stuka tylko Martha. Po co stuka, przecież jest otwarte? I wtedy zorientowałem się, że jestem kompletnie rozebrany. I to stukanie…

– Nie podoba mi się ten stuk – powiedziała Barbara. Otworzyłem oczy. Za oknami kabiny mrok. Słaba poświata aparatury pomiarowej. Ładnie się zdrzemnąłem!

– Tracimy wysokość – rzuciła moja pilotka. – Nie wiem, co z tym zrobić. Zejdę niżej i spróbuję wylądować. Sanitarka ma reflektory.

– Gdzie jesteśmy?

– Kto to wie. Przy wichurze trudno było kontrolować prędkość. Gdzieś nad Kalaharią.

– Hałasuje jak popsuty gaźnik – powiedziałem. Niestety, nie miałem pojęcia czy samoloty mają w ogóle gaźnik. Moja znajomość pojazdów mechanicznych kończyła się na sawie, popularnej mutacji małego fiata lat dziewięćdziesiątych.

Tymczasem w snopach świateł ukazała się już ziemia, kamienista, spękana, mało zachęcająca.

– Cholernie nierówno. Ale trudno, psiakrew, za szybko tracimy prędkość…

Było to ostatnie w pełni zakończone zdanie. Samolot gwałtownie skoczył w dół, trącając kołami jakiś kamienisty garb. Podskoczył jeszcze raz jak kulawa kura. I właśnie wtedy w reflektorach wyrosła koścista łapa wyschniętego drzewa.

– W prawo! – krzyknąłem.

Awionetka rzuciła się w bok, ale na próżno. Lewe skrzydło zawadziło o pień, zdążyłem jeszcze usłyszeć przerażający trzask, a potem wszystko zakręciło się, niebo upadło na mnie, zrolowało się razem z ziemią. Czy krzyczałem? Pewnie, że krzyczałem! Znów uderzenie, jeszcze… A potem zapadanie się w głąb kopalnianego szybu z wrażeniem, że wokół, od dna piekła, wznosi się ogień, ogień, ogień!

Загрузка...