Rozdział czwarty

Operacja „Połów pod lodem”

W Moskwie było ciepło i jezdniami płynęły strumienie wody, kiedy zaś przyjechali do Szatury – to tak jakby przebyli nie sto dwadzieścia kilometrów, ale cofnęli się o dwa tygodnie, gdy nawet nie czuło się jeszcze zapachu wiosny. Na ulicach miasteczka nadal tu i ówdzie szarzały zaspy, a okoliczne pola były po prostu białe.

Na razie ulokowali się w miejskim wydziale bezpieczeństwa, który zajmował dwa pokoje w miejscowej komendzie milicji. Miejsce było dogodne: okna wychodziły akurat na stację, gdzie powinien był wysiąść hauptmann Reschke.

Październicyn rozwalił się w fotelu i machał nogą w białym filcaku, palił, rozmawiał przez telefon beztrosko, a nawet, można powiedzieć, leniwie. W starszym majorze nie wyczuwało się żadnego napięcia, za to Jegor siedział jak na szpilkach i co chwila nalewał sobie wody z karafki.

Kiedy jechali w zradiofonizowanym samochodzie (Jegor słyszał o takich, ale na własne oczy widział po raz pierwszy), szefa specgrupy wywoływała przez cały czas służba obserwacji zewnętrznej i meldowała:

O 18.50 Reschke wyszedł z ambasady; kluczy, chce uwolnić się od obserwatora; pozwolono mu oderwać się od dwóch zwykłych „ogonów”, ale dzisiaj towarzyszy mu jeszcze ośmiu dodatkowych.

O 19.15 hauptmann spotkał się na Dworcu Kazańskim z dwoma mężczyznami, obaj mieli brezentowe płaszcze z kapturami i futrzane buty, nieśli na plecach wielkie plecaki, w rękach sprzęt wędkarski. Tożsamość jednego ustalono od razu, to Leonhard Stahlberg, pracownik przedstawicielstwa Farbeti-Industrie. Został rozpracowany jako agent niemieckich służb specjalnych. Identyfikacja drugiego w toku. Stahlberg wyjął z plecaka jeszcze jeden płaszcz, dał go Reschkemu.

Wsiedli do pociągu podmiejskiego, jadącego do Szatury. O 19.20 odjechali. W wagonie ludzi nie było wielu, zdecydowano więc nie prowadzić obserwacji w pociągu. Z każdej stacji jednak składano starszemu majorowi meldunek przez radio, a potem, kiedy Październicyn urządził się w miejskim wydziale, telefonicznie; samochodowa łączność radiowa pracowała niesprawnie, z zakłóceniami.

O 20.20 z kartoteki Trzeciego Wydziału nadeszła informacja, że trzeci „wędkarz” został zidentyfikowany. – To niejaki Hugo von Launitz, inżynier z moskiewskiego biura Lufthansy.

– Ciekawe – rzekł na to Październicyn. – Nasz resort się takim nie zajmował. Widocznie do tej pory uchodził za czystego.

W pokoju był również szef wydziału miejskiego, lejtnant Głowaczow. Brzmiało to jak przezwisko, bo lejtnant istotnie miał głowę wielką, z odstającymi czerwonymi uszami, za to niekoniecznie tęgą. Prowincjusz był zdenerwowany, bał się zblamować przed stołecznym szefostwem.

– Jezioro Święte jest duże, powierzchnia trzysta dwanaście hektarów, linia brzegowa około dziewięciu tysięcy pięciuset metrów – sypał liczbami, demonstrując swoją kompetencję służbową. – Z dwóch stron ku wodzie schodzi obszar leśny. Poza tym torfowiska. Jeszcze, co prawda, nie odtajały… Tutaj, na mapie, towarzyszu naczelniku, zaznaczyłem miejsca, gdzie najwygodniej zrzucić desant.

– Daj spokój, Głowaczenko. – Major, który cały czas przekręcał nazwisko lejtnanta, machnął ręką. – Sami nas zaprowadzą, gdzie trzeba. Idź lepiej i sprawdź, co tam z grupą pościgową.

Jegor nie widział grupy, wiedział tylko, że przybyła około dziewiątej i potajemnie rozlokowała się w jakimś magazynie. U Październicyna zjawił się z meldunkiem dowódca – schludny chłopak z podkręconymi wąsikami, w randze młodszego lejtnanta bezpieczeństwa. Jegor nie dosłyszał nazwiska, więc nazwał go w myślach Porucznikiem.

Październicyn zapytał tylko:

O saperze nie zapomnieliście? No. Odmaszerować. Działajcie zgodnie z instrukcją.

Ciekawe, po co mu saper?

Jegor nie narzucał się z pytaniami. Tylko patrzył i słuchał, wyekwipowano go na Łubiance, jak się patrzy: watowana kurtka, wełniane skarpety, gumowe buty, czapka uszanka. Wszystko wygodne, niekrępujące ruchów. Dali mu jeszcze cienką, ale bardzo ciepłą wełnianą koszulę.

– Włóż ją, włóż – rozkazał Październicyn. – Nie wiadomo, jak długo będziemy brnąć w śniegu, a według prognozy, nocą w Szaturze ma być minus dwa.

Sam szef ubrany był elegancko: kurtka na kożuszku, modne filcowe buty, futrzane kepi z daszkiem. Prawdziwy cudzoziemiec.

O 22.28 zadzwoniono z sąsiedniej stacji Szaturtorf: szykujcie się na powitanie, za trzy minuty będziecie mieli gości.

Jegor napił się wody ostatni raz. Zerwał się, pozapinał.

– „Jedzie do niej, jedzie sam, do kochanki jedzie pan” – zaśpiewał Październicyn przyjemnym barytonem. Z każdą chwilą był w coraz lepszym nastroju. Przeciągnął się.

– To właśnie jest prawdziwe życie. Dalej, Dorin, gaś światło i odsuń zasłony. Obejrzymy sobie film. Niemy.

Dorin już wiedział, że wszyscy wysiadający z pociągu przechodzą przez plac, pod oknami wydziału. Głowaczow kazał naprawić jedną z latarni ulicznych, a do pozostałych wstawić jaśniejsze żarówki, tak że oświetlenie mieli zapewnione odpowiednie; niewielki plac widać było jak na dłoni. Na wypadek, gdyby Niemcy wpadli na pomysł, by zeskoczyć z peronu i pójść przez tory, po drugiej stronie dyżurowali agenci; ci daliby znać.

Rozległ się łoskot nadjeżdżającego pociągu.

– Towarzyszu starszy majorze, może jednak wydacie mi broń? – spytał Jegor.

– Twoja broń to prawy prosty, i to wyłącznie na komendę… Aha, są mili goście. Przyjechali.

Przez plac, w niezbyt gęstym tłumie, szło trzech mężczyzn w szerokich płaszczach, dwaj mieli na ramionach wędki i podbieraki, trzeci – kołowrotek do połowów pod lodem. Jegor Przykleił się do szyby, starając się lepiej przyjrzeć szpiegom.

– „Trzej faszyści, trzej weseli chłopcy, dzisiaj wiezie ich bojowy wóz” – nucił major. – Ten tyczkowaty to Reschke. Okułary nosi Stahlberg. Metodą eliminacji ustalamy, że ten z dużym nosem nazywa się von Launitz. Ma dobrą twarz. Słabego człowieka. Z nim właśnie popracujemy.

Ostatnie słowa wypowiedział półgłosem, sam do siebie. Pukanie do drzwi. Wrócił Głowaczow.

– Wszystko w porządku, towarzyszu naczelniku. Grupa w gotowości numer jeden, łańcuch sygnalizacyjny domknięty. Jak to się mówi: No pasaran!

– Prowadźcie tedy, szlachetny hidalgo – rzekł Październicyn, wkładając kepi. – „Szeleszczą drzewa, zefir zawiewa, a Gwadalkiwir pluszcze i śpiewa”.


* * *

Jegor pierwszy raz uczestniczył w prawdziwej obserwacji operacyjnej, która przebiegała dziwnie, wcale nie tak, jak ich uczono w SSP.

Najpierw po prostu szli ulicą ze starszym majorem, potem ścieżką przez pole, po udeptanym śniegu. Nie maskowali się, nie chowali, nie mieli kontaktu wzrokowego z obiektem.

Niemców prowadził ktoś inny, kogo Dorin nawet nie widział; tylko punktowe sygnały świetlne błyskały w ciemności. Te krótkie błyski wskazywały drogę idącej trójce (Jegor, Październicyn i Głowaczow), a z tyłu bezszelestnie prześlizgiwały się cienie w brudnoszarych płaszczach maskujących – grupa Porucznika.

Za polami zaczął się las, dosyć gęsty. Przeszli co najmniej pięć kilometrów. Nad głową widniał pas nieba – płynął tam księżyc, mrugały gwiazdy. Zerwał się zimny wiatr.

– Już rozumiem, towarzyszu naczelniku. Idą na przesiekę – powiedział Głowaczow. – Wyrąbano ją pod linię elektryczną. To dobre miejsce na zrzut, daję słowo, od razu je zaznaczyłem na mapie. Przecinka jest szeroka, na siedemdziesiąt metrów, po brzegach zagajnik świerkowy, jak się zapali ogniska, to będzie je widać tylko z góry, a najważniejsze, że dochodzi do jeziora. Lód jeszcze mocny, w zasadzie utrzyma nawet samolot, jak nie jest duży.

– Aha, uważaj, akurat ci wyląduje! – Październicyn zadarł głowę. – Herr Hauptmann ma pecha. Noc jest księżycowa. Za to pilot będzie zadowolony. I skoczkowi łatwiej, jeśli, oczywiście, zrzucą człowieka.

Światełko z przodu mignęło dwa razy, potem jeszcze dwa.

– Zatrzymali się. No, uwaga, teraz ostrożnie.

Starszy major wyrzucił papierosa, pochylił się i ruszył naprzód miękko, płynnie, tak że nawet śnieg nie skrzypiał.

Jegor i lejtnant wzięli przykład z szefa, z tyłu bezszelestnymi skokami dogonił ich Porucznik.

Las z przodu pojaśniał. Za świerkami odsłoniła się bezleśna przestrzeń, która z prawej strony rozszerzała się i zlewała z niebem – to oczywiście musiało być jezioro.

Od śniegu wyraźnie odcinały się trzy postacie. Słychać było ich ciche głosy; brzęknęła też pokrywka termosu, potem błysnęła zapałka.

– Dlaczego nie układają chrustu? – wyszeptał Głowaczow. – Gdzie ogniska?

– Na ziemię – rozkazał Październicyn. – Wyobraźcie sobie, że leżymy w Gagrze na plaży. Dorin, ty po mojej prawej, Głowaczow po lewej, Podjabłoński, ty z tyłu.

Ach, to tak się nazywał Porucznik.

– Nie Podjabłoński, tylko Podjabłonkin – poprawił tamten obrażony. – Ile razy mam powtarzać, towarzyszu starszy majorze?

– Przepraszam – mruknął Październicyn.

Żołnierze z grupy pościgowej zalegli o dziesięć kroków za nimi gęstym łańcuchem. Cisza, żadnych rozmów – zlali się ze śniegiem, i jakby ich nie było.

Leżeli tak z pół godziny. Od ziemi ciągnęło chłodem, nawet przez waciak i ciepłą koszulę.

Nagle Porucznik szepnął:

– Leci!

Po kilku sekundach Jegor też usłyszał równy, powoli zbliżający się huk, a jeszcze pół minuty później powiedział z przekonaniem:

– Douglas, DC-3. Transportowo-pasażerski, dwusilnikowy. My też je produkujemy na licencji. U nas się nazywa PS-84. Leci mniej więcej na wysokości trzech tysięcy metrów. Prędkość podróżna trochę powyżej dwustu.

Porucznik spojrzał na niego z szacunkiem.

– Dobrze mieć przy sobie fachowca – pochwalił Październicyn. – Patrzcie ich, konspiratorów, nawet o markę samolotu się zatroszczyli. Zwykle do zrzutów używają junkersów. W Abwehrze-2, w bazie grupy „T”, mają zagraniczne samoloty wszystkich marek, ale wysyłają je tylko w szczególnych wypadkach. To znaczy, że przesyłka jest rzeczywiście wyjątkowo cenna.

Niemcy na przecince zaczęli się krzątać, stanęli w szeregu, w odstępach trzydziestometrowych. Październicyn zauważył:

– Już wiem, dlaczego nie palą ognisk. Będą dawali sygnały reflektorami. To prostsze i nie zostawia śladów.

Istotnie: nad głowami agentów zaczęły błyskać trzy jasne plamy; to pojawiały się, to znikały. Głowaczow zapytał szeptem:

– Już, towarzyszu naczelniku?

– Jeszcze nie. Niech najpierw zrzucą ładunek. Jak się coś pilotowi nie spodoba, to odleci, i w ten sposób zepsujemy całą sprawę. – Starszy major zwrócił się do Porucznika: – Po trzech ludzi na każdego. Dwóch zdejmuje, trzeci zabiera reflektor i trzyma, mrugając. Tylko ich nie wystraszcie.

– Bez obawy – odrzekł tamten spokojnie – Teraz patrzą w górę, słuch odbiera pracę silnika, a nie to, co się dzieje w okolicy.

Podjabłonkin odpełznął w ciemność, a starszy major wyciągnął zza kurtki jakąś niezwykłą lornetę i popatrzył w niebo.

– To do nocnego widzenia, tak? – szepnął Jegor.

– Tak, w dodatku z dalmierzem… Wszystko się zgadza, wysokość trzy sto. Zuch z ciebie, towarzyszu pilocie… Zatacza drugi krąg… Zwolnił… Teraz zrzuci… Jest! Spadochron się otworzył… To człowiek! Dorin, jak długo będzie opadał?

– Z trzech tysięcy? Gdyby nie wiatr, to dziesięć minut. A przy wietrze… – ocenił prędkość -…jakieś pięć metrów na sekundę, plus minus. Przy wietrze trzynaście.

Starszy major odrzucił lornetę na bok, odwrócił się, energicznie machnął ręką.

Z lasku wychynęły szare, ledwie dostrzegalne cienie – to ruszyła grupa pościgowa.

Październicyn pośpiesznie wyjaśnił, nie odrywając oczu od przecinki:

– Jeśli jest skoczek, to potrzebujemy hasła. Mamy trzynaście minut, żeby je zdobyć… Dobrze ich zdjęli, czyściutko!

Trzy punkty świetlne na polanie zachwiały się ledwie dostrzegalnie i znowu ustawiły w linię prostą, zamigotały w sposób skoordynowany.

– Naprzód!

Starszy major tak wyrwał do przodu, że od razu zostawił za sobą Jegora, a już miejscowy czekista biegł daleko za nimi.

Każdego z Niemców trzymało dwóch sołdatów; tamci nie mogli się ruszyć; ręce mieli wykręcone do tyłu. Słychać było jęki, stłumione stękanie.

– Kontroluj czas – rzucił Październicyn i wskazał palcem tyczkowatego hauptmanna. – Hej, tam! Hasło dla spadochroniarza!

– Jestem niemiecki dyplomata – wycharczał zgięty w siedmioro Reschke. – Czeci sekretarz ambasady. Ja sządam konsul. Jaki spadochroniarz? My z czyjaciólmi na ryby…

– Hasło! – przerwał starszy major. – Inaczej was zastrzelę.

– Nie ośmieli się pan!

– Poszli ludzie na ryby, wpadli pod lód. Zdarza się. Dalej, do wody z nim. Głową!

Do brzegu było dziesięć metrów. Przy samym brzegu lód odtajał, między białą warstwą i szarym piaskiem czerniało pasmo wody.

Hauptmanna powlekli do jeziora, wsunęli głową pod krawędź tafli. Na pomoc podbiegło jeszcze trzech wojaków, zwalili się Niemcowi na nogi. Reschke miotał się, pluskała woda.

– Tych dwóch przyprowadzić bliżej, niech się przyjrzą! – krzyknął Październicyn, nie odwracając głowy. – Dorin, czas!

Jegor spojrzał na zegarek. Ręka mu się trzęsła, głos zadrżał zdradziecko:

– Półtorej minuty!

Obejrzeli się na Niemców. Wyraz twarzy mieli jednakowy: mieszanina niedowierzania i przerażenia. Jeden z żołnierzy trzymających reflektor zachwiał się.

– Trzymaj, twoja mać! – warknął porucznik. – Masz słabe nerwy, to idź do baletu!

Przed oczami Jegor miał świecący cyferblat. Wskazówka sekundowa powoli przesuwała się od kreski do kreski.

– Wyjąć go, towarzyszu naczelniku? – spytał Głowaczow, przestępujący z nogi na nogę na samym brzegu. – Może teraz powie?

– Ja ci wyjmę! Dorin, czas!

– Trzy minuty!

Hauptmann już się nie rzucał, leżał, dziwacznie rozkraczony.

– Zostawić go – zadecydował Październicyn.

Żołnierze wstali, rozcierając zmarznięte ręce. Nieruchome ciało leżało, zanurzone w wodzie do pasa. Jegor przełknął ślinę. Fryca pewnie można by jeszcze ocucić. Czyżby starszy major nie kazał go wyciągnąć?

– Teraz tego, Launitza!

Nosaty Niemiec zapiszczał, a Jegor przypomniał sobie, jak Październicyn mówił: „Ma dobrą twarz. Słabego człowieka. Z tym właśnie popracujemy”.

– Hasło!

Twarz von Launitza skakała, usta drżały. Zaraz, zaraz pęknie! Ale nie, milczał.

– Cztery minuty trzydzieści sekund – zameldował Jegor. Nagle okularnik (jak mu tam było, Stahlberg) zawołał:

– Ja! Ja podam hasło! Ale pod warunkiem, że jego też… – I wskazał głową na von Launitza. – Pod lód. Sami rozumiecie…

– Rozumiem – przytaknął Październicyn.

Podszedł, przysunął się blisko do Stahlberga i spytał szeptem:

– No?

Tamten ledwo dosłyszalnie wyrzucił z siebie:

– VZ.

– Jasne. – Starszy major w skupieniu patrzył okularnikowi w oczy. Potem dał rozkaz: – Tego też pod lód.

Żołnierze powlekli na brzeg dramatycznie opierającego się Stahlberga, wsunęli go głową do wody, i koszmarna scena się powtórzyła. Dorin nie wytrzymał.

– Dlaczego?

– Popatrz lepiej na nosacza – półgłosem odparł Październicyn. Von Launitzowi nogi najwyraźniej odmówiły posłuszeństwa.

Wisiał żołnierzom na rękach, mrugał rozpaczliwie; usta mu drgały.

– Czas?

– Osiem minut czterdzieści.

Stahlberg leżał dokładnie w takiej pozycji jak Reschke, ale zanurzony po barki. Drgawki już się skończyły.

Hasło? – spokojnie zwrócił się Październicyn do ostatniego z Niemców.

Tamten zmrużył oczy, ale już się nie opierał.

– Powiem, powiem! Li… Linda!

– Czego należało dowieść. – Starszy major spojrzał na Jegora znacząco. – A tamten – „VZ”… Tak, mamy hasło. Gdzie nasz aniołek?

Porucznik, jak się okazało, zdążył podnieść lornetkę i patrzył przez nią, nie tracąc obiektu z pola widzenia.

– Chytry sukinsyn, towarzyszu naczelniku. Manewruje linkami, żeby wylądować na lodzie. Chce widzieć wszystko dookoła. Gówniana sprawa, nie da rady podejść grupą. Jakie rozkazy?

– Jak to, nie boi się, że lód się załamie? – zdziwił się Głowaczow, chociaż sam dopiero co zapewniał, że na jeziorze nawet samolot wyląduje.

Sądząc po krawędzi, lodowa tafla miała jakieś siedemdziesiąt do osiemdziesięciu centymetrów. Chodzić, a nawet podskakiwać można było do woli, ale jeśli z rozmachu rąbnie o nią spadochroniarz…

– Co to takiego, to czarne? – spytał Porucznik, patrząc przez lornetę na jezioro. – O, tam, czy przypadkiem nie wyspa?

– Tak jest! – potwierdził Głowaczow. – Wysepka. Mała, trzydzieści metrów średnicy. Tam chce wylądować. Zobaczył ją z góry. Mistrz spadochroniarski, patrzcie no.

Jegor rzucił lekceważąco:

– E, to nic szczególnego. Ja bym też wylądował. Przy wietrze pięć na sekundę to łatwe. Gdyby wyspa miała dziesięć metrów, to oczywiście…

– Dobra – przerwał dyskusję Październicyn, który już naturalnie podjął decyzję. – Dorin, idziesz ze mną. Reszta zostaje na brzegu. Czekać na mój sygnał… Albo na wystrzały. Tego zakneblować. Na wszelki wypadek.

Razem przeskoczyli przez pas wody na lód i ruszyli szybkim krokiem. Pod nogami chlupało, chociaż było minus dwa stopnie. Jeszcze parę ciepłych dni, a pokrywa westchnie i popęka.

Skoczka było widać już nieuzbrojonym okiem. Po srebrzystym niebie ślizgał się biały stożek, kierując się na ciemną plamę wysepki. Pewnie wyląduje wcześniej, niż tam dobrniemy, ocenił Jegor. Do pokonania mieli trzysta metrów.

Linda, Linda, meein Schaaatz… - zaśpiewał Październicyn na melodię „Świeci miesiąc, świeci jasny”.

Jegor nie bał się wcale. Inaczej niż kilka minut wcześniej, na brzegu, kiedy topili szpiegów.

– Towarzyszu starszy majorze, a jak się domyśliliście, że Stahlberg podał złe hasło?

– Pamiętam jego dossier. To stary wyga. Żelazny krzyż za Hiszpanię. Taki się łatwo nie złamie. Poza tym trzeba znać literaturę. Czytałeś balladę Wrzosowy miód? Jak Szkoci chcieli wydrzeć ojcu i synowi sekret warzenia miodu? Stary im mówi: powiem, ale wstyd mi przed synem, musicie go zabić. A tamci, głupcy, posłuchali.


Prawdę wam rzekłem, o Szkoci,

Że martwił mnie syn mój młody.

Nie wierzę w wytrwałość takich,

Co jeszcze nie gołą brody.


A mnie niestraszny ogień.

Niestraszny męki trud,

Umrę i razem ze mną

Niech umrze wrzosowy miód.


A oto wysepka: brzeg z lewej urwisty, z prawej łagodny. Sucha trawa, czarne krzewy, na nich – białe płótno spadochronu. Człowieka nie widać, na pewno leży na ziemi. Trzyma ich na muszce.

– No dalej, Dorin, zawołaj z tym swoim bawarskim zaśpiewem: Fehlt Ihnen was?

– Stało się coś? – wrzasnął Jegor, przystawiwszy dłoń do ust.

Od ziemi oddzielił się cień. Wysoki mężczyzna, w hełmie i kombinezonie. Faktycznie – w ręku miał pistolet. Chyba mauzera 712, strzelającego seriami.

Baliśmy się, że wpadnie pan do wody! – zawołał z niepokojem Październicyn swoją wspaniałą niemczyzną. – Jest tam, całkiem blisko!

Przy samym brzegu istotnie ciemniała woda.

– To nic – odezwał się spadochroniarz. – Z góry było ją bardzo dobrze widać. Podajcie hasło.

Wcale nie mówi czysto po niemiecku, stwierdził Dorin. Biegle, ale z akcentem.

– Marta. To znaczy Magda. Eee, żartuję. Linda. Mała Linda – zaśmiał się starszy major, gramoląc się po zboczu. – Parszywa pamięć do kobiecych imion. Niech pan mi pomoże.

Szpieg schował pistolet, pochylił się i szarpnięciem wyciągnął ich na stromy brzeg, najpierw jednego, potem drugiego.

– Potłukł się pan? – spytał Październicyn, ruchem głowy pokazując lewą rękę agenta, mocno przyciśniętą do boku.

– Trochę, łokieć. Głupstwo, złamania nie ma. Ale nie dam rady zwinąć spadochronu. Pomóżcie. Potem wrzucimy go do wody.

– Dalej, Rudi! – Starszy major popchnął Jegora. – Zróbmy to na cztery ręce. To mój pomocnik – wyjaśnił skoczkowi. – Służył w Luftwaffe, zna się na spadochronach.

Tamten skinął potakująco. Teraz obrócił się do księżyca, tak że Dorin mógł obejrzeć szeroką twarz z przypłaszczonym nosem, zmrużone oczy. Agent nieustannie kręcił głową, rozglądając się po białej przestrzeni. Ale tam było pusto i cicho, szumiał tylko wiatr.

Zdjęli spadochron z krzaków, uwolnili liny, i raz – dwa zrolowali.

Niemiec, czy kim tam spadochroniarz był naprawdę, stał trochę z boku i obserwował ich. Nogą przytrzymywał plecak.

Jegor wiedział, że starszy major zacznie go zaraz opukiwać. Trzeba z faszysty wyciągnąć, ile się da, zanim się go aresztuje.

– Nie huśtało panem? W powietrzu? Prognoza była taka sobie, martwiliśmy się z pułkownikiem Krebsem. – Starszy major przystąpił do dzieła, jak gdyby przypadkowo wspominając o attache wojskowym, który, jak ustaliły Organy, miał w wywiadzie status wyższy niż jego przełożony.

Agent nic nie odpowiedział.

Powlekli spadochron nad urwisko, zrzucili do wody. Głośny plusk, czarne bryzgi, potem biała piana. No proszę, przy samym brzegu, a głęboko.

– Pewnie powinniśmy się przedstawić? – powiedział Październicyn, odwracając się. – To jest, jak mówiłem, Rudi. A ja jestem hauptmann Reschke. Delegacja powitalna w pełnym składzie. A kto pana odprowadzał? Wylecieliście z Mischen czy ze Szczecina? No, poznajmy się.

I wyciągnął rękę.

Z instruktażu Dorin wiedział, że przerzutem agentów do ZSRR zajmuje się teraz Abwehrstełłe (czyli urząd regionalny) „Królewiec”, ze szkołą wywiadu w pruskim miasteczku Mischen, oraz Abwehrstelle „Szczecin”. O pierwszym z miejsc mało co wiadomo, o drugim informacji nie było wcale.

Spadochroniarz szeroko się uśmiechnął, wyciągnął prawą dłoń i nagle gwałtownie przechylił się na bok. Lewa ręka, rzekomo kontuzjowana w czasie lądowania, zgięła się w łokciu; niewyraźnie zalśniła czarna stal. Błysnął ogień, zlewając się z grzmotem wystrzału, ale Październicyn jakimś cudem zdążył uderzyć w pistolet, tak że kula trafiła w ziemię.

Starszy major złapał broń za lufę i krzyknął:

– Jegor!

Dorin rzucił się, ale skoczek wypuścił pistolet, odskoczył do tyłu, zacharczał i kopnął Październicyna w pierś.

Starszy major zamachał rękami i runął ze stromego brzegu – sądząc po pluśnięciu, prosto w wodę. Nie było jednak czasu się temu przyglądać – agent już wyszarpywał mauzera z kieszeni.

– Łynda! Czekystowśke hady! Pozabyjaju! – chrypiał z wściekłością wykrzywionymi ustami.

To Ukrainiec, zdążył pomyśleć Jegor, nacierając na przeciwnika. Na początek huknął go prostym w podbródek i od razu puścił serię szybkich ciosów: w tułów, w tułów, w tułów, potem – w twarz, w twarz, w twarz.

Po ostatnim, finałowym ciosie spadochroniarz przewrócił się na plecy, mauzer upadł na bok, ale tego Jegorowi było jeszcze mało.

Przycisnął tamtemu ręce kolanami do ziemi, a potem młócił o na odlew, jak nigdy w życiu. Na ringu albo w bójce zawsze zachowywał zimną krew i jasność umysłu, a tu pociemniało mu w oczach, uszy miał zatkane. Dorin nie słyszał, że przy każdym ciosie krzyczy:

– A masz! A masz! A masz!

Ktoś złapał go za ramiona i odciągnął.

Nad Jegorem stał starszy major, mokry i ubłocony.

– Coś ty! Zabijesz go! Poświeć no.

Szczękając zębami z podniecenia, Dorin wyjął latarkę z kieszeni.

Agent leżał z zamkniętymi oczami. Zamiast twarzy miał krwawą kaszę, nos skręcony w bok; złamana szczęka opadła, między rozbitymi wargami błyszczały okruchy zębów.

– Chyba żyje… Po prostu wyłączył się. Aleś go… – Październicyn pokiwał głową, macając puls leżącego. – Brak ci kultury, Dorin. Źle traktujesz cudzoziemców.

Chociaż woda ściekała zeń strumieniami, głos miał spokojny jak zwykle, i dzięki temu Jegor już całkiem ochłonął. Rozejrzał się dookoła. Zobaczył, jak biegną po lodzie czarne postacie; grupa ruszyła pędem, kiedy tylko usłyszała wystrzał.

– To nie cudzoziemiec, tylko Ukrainiec, towarzyszu starszy majorze.

– Ach tak? To zdążyliście nawet porozmawiać? No i co jeszcze ci powiedział?

– Nic. Linda, mówi, czekistowskie gady, pozabijam. Ale po ukraińsku, na sto procent. Dlaczego nagle zaczął strzelać?

Październicyn podrapał się w szczękę ze skruszoną miną.

– Dlaczego, dlaczego… Bo głupi jestem, dlatego. Najwyraźniej Launitz nabrał mnie z tą Lindą. Dobrze, że nas od razu nie stuknął. Bardzo już był pewny siebie. Nas tylko dwóch, a w lewej ręce miał spluwę… Ej! – krzyknął, odwracając się w stronę jeziora. A Launitza macie?

– Tak jest, mamy go! – odkrzyknął Porucznik, który był już przy samym brzegu. – Co tam u was, towarzyszu naczelniku?

Październicyn nic nie odpowiedział, tylko rzucił się pędem po urwistym stoku. Odepchnął Porucznika i Głowaczowa, roztrącił żołnierzy i rzucił się do nosacza – Niemca, którego ciągnięto na samym końcu.

– Linda, co, Linda? – wrzasnął przeraźliwie.

Jegor był pewny, że starszy major uderzy Niemca, von Launitz także: skurczył się, szarpnął do tyłu, ale konwojenci trzymali go mocno.

Październicyn jednak nie uderzył. Podparł się pod boki, zaciekawiony pochylił głowę.

– Czemu pan skłamał?

Jegor zostawił leżącego bez czucia spadochroniarza pod opieką porucznika i zszedł na lód, żeby posłuchać, co odpowie Niemiec.

Tamten milczał długo. W końcu, patrząc pod nogi, powiedział:

– I tak mnie zabijecie. Po utopieniu dyplomaty i przedstawiciela Farben-Industrie nie wezwiecie przecież konsula…

Von Launitz zerknął na bok i znowu szybko opuścił głowę. Patrzy na przerębel, domyślił się Jegor i aż się skurczył wewnętrznie. Znowu to samo?

– Słuszne rozumowanie – przytaknął Październicyn. Zdjął but, wyżął go. To samo zrobił z drugim filcakiem. Popatrzył na konwojentów – Czego się gapicie? Pod wodę go.

Ściągnął kurtkę. Tamci narzucili mu na ramiona suchy półkożuszek.

– Aaa! Nie chcę! Na miłość boską! – zaniósł się krzykiem von Launitz, usilnie próbując zaprzeć się nogami, ale obcasy ślizgały się po lodzie.

Powalili Niemca na brzeg i wsadzili mu głowę do wody. Jegor poczuł, że trzeci raz tego samego widowiska nie zniesie. Odwrócił się, chociaż wstyd mu było własnego mazgajstwa.

– Dosyć! – rozkazał starszy major. – Dawajcie go tutaj.

Posadzono von Launitza na lodzie. Łapał powietrze ustami, mokre włosy przykleiły się do czoła.

Październicyn podszedł do niego i przysiadł w kucki, po czym zaczął mówić spokojnym głosem, bez gniewu:

– Wie pan, co sobie pomyślałem. Skoro podał pan fałszywe hasło, to znaczy, że jest pan człowiekiem z charakterem. To dobrze. Sądząc po krzykach, ma pan ochotę nadal żyć. To też nieźle. Mamy więc płaszczyznę porozumienia. Proszę wybierać, co pan woli: współpracę ze mną albo do wody.

Niemiec zamknął oczy. Po jego twarzy przebiegł skurcz.

– Nie… nie! Czego pan chce? Co mam zrobić?

– Dajcie mu czapkę, bo się przeziębi. Włosy wytrzyjcie! tak… – Starszy major poklepał von Launitza po ramieniu. – powie pan pułkownikowi Krebsowi, że spadochroniarza wiatr niósł nad jezioro i lód nie wytrzymał. Pobiegliście we trójkę go ratować, ale pod Reschkem i Stahlbergiem lód się załamał. Pan nie mógł ratować wszystkich trzech, więc wybrał pan spadochroniarza. Wyciągnął pan nie tylko jego, ale i plecak. Gdzie mieliście dostawić gościa?

– Do konspiracyjnego lokalu. Kuźniecki Most dziewiętnaście.

– Patrzcie, jacy bezczelni – zdziwił się Październicyn. – To przecież sto metrów od Łubianki!

– To nie bezczelność – tłumaczył Niemiec, jak gdyby się usprawiedliwiając. – Widzi pan, w tamtym rejonie w eterze aż roi się od sygnałów radiowych, które wychodzą z waszego resortu. Jeszcze jeden nie zrobi różnicy. Tak jest lepiej.

Starszy major uśmiechnął się z zadowoleniem.

– To znaczy, że ten Hrycio jest radiotelegrafistą. Była to jedna z naszych wersji. Ale niech pan, Launitz, powie nam jednak, jakie było hasło?

– VZ!

Październicyn spojrzał z ukosa na Jegora i bezradnie rozłożył ręce.

– Masz ci miód wrzosowy! I mądry czasem głupi, trafiła kosa na kamień, człowiek uczy się przez całe życie, a cudza dusza – zagadka. Prawdę mówią przysłowia ludowe… Dobra, nie będziemy posypywać głowy popiołem. To nie koniec roboty. Idziemy, Dorin, przydasz mi się jeszcze.

A von Launitzowi major pogroził na ostatek:

– Niech panu nie przyjdzie do głowy naruszyć naszą umowę. Fakty są faktami: my przechwyciliśmy „ładunek”, pan zdradził lokal na Kuźnieckim. Zapewniam, że korzystniej będzie, i to w każdym sensie, iść przez życie razem z nami.

Rozpędził się i wbiegł na urwisko.

– No, co u ciebie, Podjabłoński? Ocknął się?

– Podjabłonkin, towarzyszu naczelniku. Nie, leży. Mam dać mu amoniaku?

– Sam się nim zajmę. Podeślij mi sapera.

Starszy major wziął silnie woniejącą flaszkę i nachylił się nad radiotelegrafistą, któremu ciągle jeszcze krew leciała z nosa; z rozwartych ust wyrwał się nagłe chrapliwy oddech.

– Jestem saperem, towarzyszu naczelniku – zameldował sołdat, który podbiegł ze skórzaną torbą na plecach, podobną do tornistra.

– Weźcie plecak. Sprawdźcie, czy nie ma w nim miny. Abwehra wprowadziła nową modę: przed zrzuceniem ładunku nastawiają mechanizm zegarowy. Jeśli agent się zabił albo został schwytany, po czterdziestu minutach albo po godzinie następuje wybuch. Dziewiętnastego lutego pod Kownem straciliśmy w ten sposób trzech chłopaków. Ale tutaj mi nie grzeb! – krzyknął na sapera, który zaczął rozpinać plecak. – Weź go dalej, bo wysadzisz naszego drogiego gościa. A przy okazji i mnie.

Zanim Październicyn podsunął flakonik spadochroniarzowi pod nos, powiedział:

– No, Dorin, dotąd to było małe piwo. Duże będzie teraz. Trzeba go złamać od razu, póki mózg nie wróci do formy, bo potem będzie trudno. Teraz jest najlepszy moment. Szok, wola osłabiona wskutek utraty przytomności. Nachyl się, żeby cię widział. I zrób trochę sroższą minę.

Dał jeńcowi powąchać amoniaku. Spadochroniarz potrząsnął głową, jęknął boleśnie i zamrugał oczami.

W pierwszym momencie wzrok miał niezogniskowany, potem zobaczył surową minę Jegora, chlipnął i widać było, że chętnie zapadłby się pod ziemię.

Październicyn szturchnął Dorina łokciem. Ten zrozumiał bez słów.

– Ech ty, gadzino faszystowska! – rzucił i podniósł pięść.

– Na razie go nie ruszaj! – krzyknął na niego starszy major i zwrócił się do spadochroniarza: – Ktoś ty? Dywersant? Terrorysta? Przeciw komu planowałeś zamach? Przeciw kierownictwu Związku Radzieckiego?

– Ni, ja ne dywersant! Radiotełehrafyst, ja radiotełehrafyst… – zaczął mamrotać jeniec, nie spuszczając oczu od pięści Jegora.

– Ej, saper, jest tam w worku radiostacja? – zawołał Październicyn, odwracając się.

– Nie ma, towarzyszu naczelniku! – doleciało z ciemności. – A mina?

– Jest jakieś pudełko. Jeszcze do niego nie zajrzałem. Ale nic nie tyka.

– To ne myna, to radio. Noweho typu – powiedział jeniec – ja pokażu.

Pękł? A jeśli to jednak mina, i szpieg chce się wysadzić razem z czekistami?

O tym samym pewnie myślał i Październicyn. Wówczas Jegor przejawił inicjatywę i lekko stuknął telegrafistę w szczękę. Niby nic, ale ten aż się zatrząsł.

– To naprawdu radio! Słowo honoru!

– No cóż. – Starszy major uśmiechnął się. – Saper, jak ci tam! Dawaj tu pudło!

Nadajnik był płaski, ważył najwyżej trzy kilogramy, a rozmiary miał grubej książki. Na zajęciach z radiotechniki Jegor nie widział takich poręcznych urządzeń.

– Ho, ho, to dopiero – zachwycił się starszy major – To u was w wydziale „T” teraz takie się robi? Klasa!

– Jest dopiero kylka próbnych egzemplarów – pośpieszył z wyjaśnieniem radiotelegrafista. – Sygnał jest unikatowy, sprawdza się na odbiorniku-bliźniaku. Przydziela się go tylko wyjątkowo ważnym agentom.

– Kto jest wyjątkowo ważny? Ty? – lekceważąco spytał Październicyn.

Specjalnie go tak drażni, pomyślał Jegor. Chce gościa złamać moralnie.

– Ne, szo wy! Jestem do dyspozycji agenta Wassera.

– Ach, do Wassera, to takie buty. – Starszy major ścisnął palcami łokieć Jegora: uwaga! I powiedział – Rozuuumiem. Aha, potrzebny mu radiota… No więc jak, zdrajco ojczyzny, pomożesz nam spotkać się z Wasserem? Albo… – Grożące kiwnięcie na Jegora.

– Ta czoho teraz… Pomohu… – Jeniec zwiesił głowę.

– Opatrzyć go! – polecił Październicyn.

Kiedy telegrafiście bandażowali rozbitą twarz, Dorin spytał szeptem:

– A kto to jest ten Wasser, towarzyszu starszy majorze?

– Pierwszy raz o nim słyszę. Ale wszystko wskazuje na to, że jakaś wielka szycha. Wysłali mu osobistego radiotę, i to jeszcze z jaką pompą. Radiostacja też dla szczególnie ważnej persony To nie przypadek. Mam przeczucie, że Herr Wasser rzuci nam nieco światła na główną zagadkę bytu: kiedy zacznie się wojna. No dalej, przyciśnij go. Ma do ciebie dziwną słabość.

– Tak jest, przycisnę.

Dorin usiadł w kucki obok spadochroniarza, a tamten od razu zaczął mrugać oczami z przerażenia.

– Nie bój się, nie ruszę cię. Ja się nazywasz?

– Stepan. Stepan Karpenko.

– I jak się dostaniemy do Wassera, Stepanie Karpenko?

Starszy major stał z tyłu i uważnie słuchał, jak Dorin prowadzi przesłuchanie.

– Ta ne znaju. On sam zadzwoni na skrzynkę kontaktową.

– Przypuśćmy. A jak wygląda? Wiek, wzrost, cechy szczególne.

– Jej Bohu, ne znaju. Mene kazały: czekaj, zadzwoni czołowik i poda hasło. Mam być do jego dyspozycji. Jak da rozkaz: masz zginąć, to mam zginąć. I już.

– A jakie to hasło?

– „Przepraszam, towarzyszu Karpienko, mi wasz telefon dali w biurze adresowym. Nie jesteście przypadkiem synem Piotra Siemionycza Karpienki?”

– A odzew jest?

– Jest. Trzeba powiedzieć: „Ni, towaryszu, mój baćka nazywał się Petro Hawryłowycz”. Wtedy Wasser powie, co robić.

– Co jeszcze możesz powiedzieć o Wasserze?

– Nic. Przysięgam, na co chcecie.

Październicyn dotknął ramienia Jegora: wystarczy. Odciągnął go na bok i powiedział:

– Brawo, bokserze. Podsumujmy teraz. Operacja „Połów pod lodem”, przeprowadzona nie bez przeszkód, została uwieńczona sukcesem. Rezultaty połowu są następujące: zwerbowany Launitz; ujęty i przesłuchany radiotelegrafista ze sprzętem; a co najważniejsze – przez niego możemy nawiązać kontakt z jakąś grubą rybą, Wasserem, o którym na razie nic nie wiemy, ale marzymy o tym, żeby go poznać.

Загрузка...