Rozdział siódmy

Pączki i listeczki

– Ni, towaryszu, mojeho baćku zwały Petro Hawryłowicz.

Jegor pozwolił głosowi lekko zadrżeć. Radiota też żywy człowiek, po tak długim oczekiwaniu miał prawo lekko zbzikować.

– Tak, tak, prawda, Gawriłowicz! Zapomniałem! Z waszym ojcem mówiliśmy sobie po imieniu, byliśmy na „ty”. Na pewno wam o mnie opowiadał. Jestem Nikołaj Sielencow.

Radiotelegrafista nic nie mówił o żadnym Nikołaju Sielencowie. Co tu odpowiedzieć? Tak, opowiadał? A jak się okaże, że to pułapka?

Jegor pokazał gestami: dawać tu Karpenkę, a żywo!

Waśka porwał się z miejsca…

Ale Sielencow nie przejął się chyba milczeniem rozmówcy.

– Wiecie, Stiepanie, jestem w Moskwie przejazdem. Wkrótce mam pociąg, a przywiozłem list dla Piotra Gawriłowicza. Nie wzięlibyście?

– Jasna sprawa. Gdzie mam podskoczyć?

– Jesteście chyba sportsmenem, tak? – powiedział nagle głos w słuchawce.

Skąd to wiedział?! W Jegorze serce zamarło, ale w następnej sekundzie już rozumiał: Karpenko opowiadał, że w swojej kompanii ukraińskiej przodował w wychowaniu fizycznym.

– No to rzeczywiście chyba was pofatyguję. Niezwłocznie, teraz zaraz wyjdźcie z mieszkania, a potem proszę biegiem jak na przełaju. No, nie na złamanie karku, spokojnie, truchtem, wiecie. Kuźnieckim Mostem do ulicy Gorkiego, tam na drugą stronę, i skręćcie w uliczkę Gazetną, po nowemu to będzie Ogariowa…

Chce sprawdzić, czy nie ma „ogona”, pomyślał Dorin. Biegnącego człowieka widać z daleka. Tym bardziej jeśli ktoś jeszcze za nim biegnie.

– Ogariowa? – Przepraszam, wujku Mykoła, niezbyt dobrze znam Moskwę.

– Dlatego wam tak wszystko szczegółowo objaśniam. Najważniejsze, żeby nie zbaczać z tej trasy, a wszystko będzie dobrze. Przez Gorkiego macie przejście dla pieszych, potem miniecie Centralny Telegraf i idźcie Ogariowa aż do ulicy Hercena. Tam na rogu będę na was czekał.

– A jak was poznam?

– Ja sam do was podejdę. Na pewno jesteście podobni do Piotra Gawriłowicza. Spotkamy się za dziesięć minut. I nie spóźnijcie się, nie mogę czekać.

Waśka Lachow wywlókł na korytarz sennego Karpenkę, a na wszelki wypadek przystawił mu dla postrachu pistolet do ucha.

Niepotrzebnie, pomyślał Jegor, widząc, jakim obojętnym wzrokiem zerknął tamten na lufę.

Machnął Waśce ręką: na razie wszystko w porządku, nie trzeba.

– Ta ja z łazienki, myłem się – powiedział, żeby zyskać na czasie. – Muszę się jeszcze ubrać.

– Dobrze, dam wam dodatkową minutę. Ubierzcie się, włóżcie buty, i spotkamy się za jedenaście minut, o dwunastej dwadzieścia trzy. I jeszcze coś: weźcie ze sobą skrzyneczkę – rozkazał Sielencow, już bez żadnych omówień. – Rozumiecie, o czym mówię?

– Tak. Sygnał na linii.

Jegor stał, wciąż jeszcze trzymając słuchawkę przy uchu. Tyle czasu szykował się na ten telefon i chyba nieźle przeprowadził rozmowę, ale teraz stał osłupiały.

Wasser połknął haczyk!

Operacja trwa!

Serce tłukło się tak, że aż w skroniach mu huczało.

– Dorin? – odezwała się nagle słuchawka głosem Październicyna. – Co z tobą, zasnąłeś?

– Szefie, to Rosjanin! – krzyknął Jegor, który jeszcze nie przyszedł do siebie i dlatego nie bardzo się zdziwił. – Wasser to Rosjanin! Mówi bez akcentu! Powiedział…

– Nie bądź idiotą – przerwał mu starszy major. – Wszystko słyszałem. Dzwonili z automatu na rogu Pietrowki i Kuźnieckiego. Nie trać czasu, Dorin, rób, co ci kazali. Na start, uwaga, marsz!


* * *

Pół minuty później Jegor śmignął jak strzała z bramy na Kuźniecki Most, po czym skręcił w prawo. Do Pietrowki dobiegł w dwie minuty. Rzucił okiem na szereg budek telefonicznych blisko centralnego sklepu Narkomwewhandlu – Sielencow dzwonił właśnie stamtąd. Gdzie jest teraz? Czy chowa się w tłumie, czy też śpieszy na miejsce spotkania?

Ruszył w górę, w stronę Chat-u. Nikt z przechodniów nie zwracał uwagi na biegnącego chłopaka w welwetowej kurtce, ze sportową torbą na ramieniu. Albo to mało ludzi się śpieszy? W Moskwie życie jest szybkie, tutaj wszyscy dokądś się śpieszą, dokądś spóźniają.

Po dwóch kolejnych minutach Jegor był już na Gorkiego i zwolnił biegu. Nie należało zjawiać się na miejscu za wcześnie. Przecież tamten mówił: nie na złamanie karku, truchtem.

Przed przejściem dla pieszych mimo wszystko musiał się zatrzymać – świeciło się czerwone światło, a na skrzyżowaniu stał milicjant. Trzeba poczekać, bo się przyczepi. A jeśli szpieg akurat teraz Jegora obserwuje, może mu się to wydać podejrzane.

W tym momencie Dorin… nie, nie zobaczył, ale wyczuł jakimś bocznym widzeniem czy też powierzchnią skóry, że ktoś na niego patrzy.

Odwrócił się.

Przed witryną fryzjera kręcił się jakiś facet w wysokich butach, zakurzonej marynarce, pomiętej cyklistówce, i nie spuszczał wzroku z Jegora.

Spotkali się wzrokiem, a tamten się nie speszył, tylko mrugnął porozumiewawczo i przywołał Jegora palcem.

A to co znowu?

Jegor spojrzał krótko na światła (ciągle jeszcze były czerwone) i podszedł do moczymordy.

– Czego?

– Na połówkę będziesz miał? – wychrypiał tamten i pstryknął palcami w szyję.

Tfu!

Młodszy lejtnant już miał odejść, tym bardziej że zapaliło się zielone, ale pijaczyna go powstrzymał:

– Stiopa, no coś ty? To przecież ja, wujek Kola. Od razu cię poznałem. Wykapany tatko. Pomyślałem, że przechwycę cię po drodze. Weźmiemy ćwiartkę czyściochy, wypijemy za nową znajomość. – Po czym gestem głowy pokazał sklep „Wina-Napoje”, sąsiadujący z fryzjerem.

To ma być Wasser?

Nie wierząc własnym oczom, Jegor szedł w milczeniu za nieznajomym.

Tamten sprytnie wkręcił się w tłum, po czym wynurzył się przy samej ladzie i wdał w pyskówkę z kolejką:

– Niby komu w ryja? Bohaterowi znad Chałchyn-goł? Nieuświadomieni jesteście, obywatelu. Spotkałem towarzysza broni, razem żeśmy w czołgu się palili! – Szybko złapał butelkę wódki.

– Idziemy, znam tu takie miejsce.

Poprowadził Jegora przez bramę na podwórze, gdzie pod ceglanym murem leżały puste skrzynki.

Usiadł na jednej, a po sąsiedniej klepnął dłonią: siadaj tu.

– To pan jest Wasser?! – spytał Dorin szeptem.

Nieznajomy się uśmiechnął.

– Patrzcie, czego to mu się zachciewa. Nie dla psa kiełbasa. Jestem łącznikiem.

Chrypka przeszła mu jak ręką odjął, głos zrobił się zwyczajny, trzeźwy. Teraz nie było wątpliwości – dzwonił ten właśnie człowiek, on jest Sielencowem. Dwójka, towarzyszu młodszy lejtnancie, za brak zmysłu obserwacyjnego.

– Przyniósł pan radiostację? – spytał Sielencow, a Jegor zarobił jeszcze jedną dwójkę, za błędny wniosek: pytanie zostało zadane po niemiecku, i sądząc po wymowie, język ten dla łącznika był ojczysty. Masz ci Rosjanina…

– Tak – odpowiedział Dorin, również przechodząc na niemiecki (chcecie sprawdzić, proszę bardzo). – Radiostacja jest w teczce. I zapasowe akumulatory. Ale seans lepiej robić z mojego mieszkania. Tam na strychu łatwo zamontować antenę…

– O tym potem – uciął Sielencow, obserwując Jegora spokojnymi lekko zmrużonymi oczami. – Co, jest pan Bawarczykiem? Jego ton był niedbały, ale Jegor w duchu się najeżył.

– Nie, Ukraińcem. Bawarczykiem był mój nauczyciel niemieckiego w Quenzgut, porucznik Siegler. Od niego przejąłem bawarski akcent. A pan skąd jest? – udał prostoduszność, że niby jak on się pyta, to i ja zapytam; o co chodzi, po prostu sobie gawędzimy.

Ale łącznik tylko się uśmiechnął.

– Dobrego miał pan nauczyciela… – I wieloznacznie pokręcił głową.

A to niby w jakim sensie? Czy to po prostu taki styl: zbijać z pantałyku? Co do Sieglera, wszystko w porządku, w szkole Abwehry jest taki wykładowca, właśnie Bawarczyk.

Rozmowę po niemiecku musieli przerwać, bo przyczłapała jakaś babina z podartą ceratową torbą, w której pobrzękiwało szkło. Usiadła w oddali, czekając na butelkę.

– Nie śpieszcie się, synkowie, odpoczywajcie, ja poczekam – powiedziała.

„Sielencow” zeskrobał lak, wyciągnął rękę z ćwiartką.

– No to dalej. Ty pierwszy.

Jegor pociągnął łyk, skrzywił się. Koleżka od butelki podsuwał mu zgnieciony serek, cały oblepiony okruchami tytoniu. Wypadało zagryźć kawałkiem.

– Dzięki, więcej nie będę pił.

– No, jak chcesz.

Cudaczny łącznik odchylił głowę i wydudlał całą wódkę aż do dna. Serka nie jadł, tylko powąchał i wyrzucił. Pustą butelkę postawił na asfalcie.

– Bierzcie, babciu, może się wzbogacicie.

Potem wstał, torbę z radiostacją przewiesił przez ramię.

– Na razie, Stiopa. Zadzwonię.

– Ale jakże to? – Dorin poderwał się za nim w panice. – Mam instrukcję…

Ihr Auftrag war es, den Befehlen der Person mit dem Kennwort bedingungslos zu folgen * - rzekł szorstko „Siełencow” i głośno dodał: – No, bywaj zdrów.

Zamaszystym krokiem przeszedł przez cienistą, łukowatą bramę na zalaną słońcem ulicę Gorkiego i w mig zagubił się w tłumie.

Dorin był w rozterce.

Co robić? Nasi spodziewają się go na Hercena. Tymczasem on przechwycił mnie tutaj. A co, jeśli tylko radiostacja była mu potrzebna? Przepadnie i tyłeś go widział, szukaj wiatru w polu.

Podjął decyzję i rzucił się biegiem za tamtym.

Ale naprzeciwko z cienia wychynęła znajoma postać.

– Dokąd? Wracać! Bez ciebie sobie poradzą. Październicyn! W długim palcie, pod którym błyszczą chromowe buty, na głowie kaszkiet.

– Ten łachudra to Wasser? – spytał starszy major.

– Nie, łącznik.

– Tak właśnie myślałem. Też zresztą nieźle. Obstawa czuwa, tak że nie bój się, twój kumpel od kieliszka nie umknie. – Szef objął Jegora za ramię – Pan pozwoli, sir, mamy własny transport.

Przy chodniku stał mikrobus GAZ-55, wszystkie miejsca były zajęte przez mężczyzn w cywilu – oprócz jednego siedzenia, na którym skrzynka ze słuchawkami błyszczała czarnym lakierem.

Skrzynka zatrzeszczała, zaskrzypiała, i cieniutki głos pisnął ze słuchawek:

– Wsiadł do trolejbusu linii jeden. Jedzie w stronę stacji metra „Białoruska”.

– No to i my jedziemy – rzekł Październicyn, siadając obok skrzynki i zakładając nauszniki.

Jegorowi dostało się miejsce obok kierowcy.

– A gdzie trolejbus? – spytał Dorin, nieświadom, że mówi szeptem.

– Prowadzi go drugi samochód.

– Obserwacja w parach? Aha.

Za jego plecami rozległo się parsknięcie.

– Prowadzimy twojego kumpla w dwadzieścia samochodów, z czego osiem jest zradiofonizowanych. – wyjaśnił Październicyn. – Przecież ci mówiłem: obstawa czuwa.

Na światłach trzeba się było zatrzymać. Do taksówki podbiegł jakiś mężczyzna, próbując otworzyć drzwi.

– Nie ma miejsc, towarzyszu – odpowiedział kierowca.

– Jak to nie ma? A tam, pod oknem? – Facet pokazał siedzenie, gdzie stała radiostacja. – Niech towarzysz w czapce zdejmie stamtąd walizkę.

– Tam nie można siedzieć, oparcie zepsute.

– To nic, jakoś sobie poradzę.

– Mówiłem: nie wolno! – warknął szofer.

Przy delikatesach numer jeden, dawnym sklepie Jelisiejewa, starszy major powiedział do mikrofonu:

– Korniejew, zjedź na prawą, teraz my.

Taksówka przyśpieszyła i po chwili dopędziła trolejbus, zatłoczony do niemożliwości.

– Dorin, schyl się – rozkazał szef. – Jest na tylnym pomoście. Może się obejrzeć.

Jegor spełznął na podłogę, wskutek czego tymczasowo utracił możność obserwacji obiektu. Postęp techniczny przyszedł mu jednak z pomocą: Październicyn wymieniał informacje z innymi samochodami, różne głosy (wszystkie co do jednego piskliwe i trzeszczące) meldowały o sytuacji, tak że młodszy lejtnant, rzec można, był na bieżąco z wydarzeniami.

Nagle ze słuchawki doleciało:

– Październicyn, co u ciebie?

A któż to śmiał zwracać się na „ty” do starszego majora?

– W porządku, towarzyszu Narkomie, prowadzimy go – odpowiedział szef, a Dorin wstrzymał oddech.

To dopiero! Sam Narkom śledzi przebieg operacji.

– Jeżeli potrzebne będą dodatkowe środki, powiedz. Wydałem rozporządzenie…

– Uwaga! – krzyknął do mikrofonu Październicyn, przerywając Narkomowi. – Wyskoczył z trolejbusu! Biegnie na drugą stronę ulicy, do pomnika Puszkina. Wskoczył do tramwaju A, numer wagonu 12-42. Jedzie w stronę Bramy Nikickiej. Sawczenko, wyprzedzaj, ja się wycofuję! Wybaczcie, towarzyszu Narkomie.

– Dobra, dobra, pracujcie.

Teraz można było znowu normalnie usiąść. Mikrobus jechał bulwarem Twerskim, w odległości kilku samochodów od tramwaju linii A.

– Szefie, czemu zabrał radiostację? – Dorin odwrócił się do tyłu. Rozpierało go radosne uczucie: wszystko pod kontrolą, operacja przebiega pomyślnie, a jest w tym też jego, Dorina, zasługa.

– Nie wiem. Może wydałeś mu się podejrzany – odpowiedział Październicyn i od razu zepsuł Jegorowi nastrój.

– A najpewniej Szwaby chciały sprawdzić, czy ktoś nie majstrował przy radiostacji – ciągnął starszy major. – Dobrze, że nie dałem jej do zbadania Sliwowkerowi z technicznego. Bo już tak się napraszał, tak strasznie chciał obejrzeć tę niemiecką nowinkę…

Nieznany Jegorowi Sawczenko, który prowadził tramwaj A, zameldował, że obiekt wyskoczył w biegu i przebiegł na drugą stronę bulwaru.

Tam już go wziął pod kuratelę jakiś Szarafutdinow, jadący, jak się zorientował Jegor, trzytonową ciężarówką.

Łącznik wykonał podobny manewr jeszcze dwa razy, ale nie zdołał uwolnić się od obserwacji, tak gęstą miał obstawę.

– Coś zanadto kluczy – powiedział zafrasowany Październicyn. – Czyżby zauważył? To mało prawdopodobne. Może ma takiego nosa?

Na placu Zubowskim Sielencow kolejny raz zmienił środek transportu: przesiadł się z autobusu na tramwaj numer trzydzieści cztery, jadący w stronę cmentarza Nowodziewiczego.

W tym czasie obiekt był znowu prowadzony przez samochód Październicyna, tylko kierowca zmienił numer trasy na szybie i numer na zderzaku.

– Ja zostaję, towarzyszu starszy majorze? – spytał kierowca. – Mamy drugi mikrobus, siódemkę, on tutaj też zakręca.

– Nie, Lalin. Ty się lepiej wycofaj. Strzeżonego, sam wiesz… Korniejew! – To już do mikrofonu. – Wyprzedzaj go!

Za niecałą minutę Korniejew jadący emką zameldował:

– Wysiadł. Idzie przez Dziewicze Pole. Powoli. Ogląda się.

– No, chyba jesteśmy na miejscu – orzekł Październicyn z zadowoleniem. – Na pewno ma z kimś tutaj spotkanie. Do wszystkich dowódców grup! Otoczyć skwer, tylko po cichu. Wysiadam.

Wyskoczył na chodnik, przeciągnął się z rozkoszą.

– Dalej, chłopaki. Tylko nie kupą.

Agenci jeden za drugim przeskakiwali przez żeliwne ogrodzenie i znikali w jeszcze bezlistnych, ale gęstych krzakach.

– A my, Jegor, pójdziemy sobie kulturalnie, ścieżką. Jak przyzwoici ludzie, spacerowym krokiem.

Nie zdążyli przejść tym „przyzwoitym” krokiem nawet dwudziestu metrów, jak z krzaków wynurzył się Lalin.

– Towarzyszu starszy majorze!

– No, gdzie on?

– W chatce na kurzej nóżce – zameldował tamten. Październicyn zachmurzył się.

– Co to za głupie żarty?

– Tam jest placyk zabaw dla dzieci, towarzyszu naczelniku. Piaskownica, zjeżdżalnia. No i chatka… chyba tej… Baby-Jagi. Wlazł tam i nie wychodzi.

– Dobra, chodźmy, zobaczymy, co to znowu za pomysły…


* * *

Placyk zabaw na Dziewiczym Polu był bardzo ładny, urządzenia świeżo pomalowane z okazji nadchodzącego Pierwszego Maja. Oprócz zwykłego zestawu dziecięcych atrakcji – zjeżdżalni, huśtawki, piaskownicy – był tam samolot z dykty z czerwonymi gwiazdami, okręcik z napisem „Aurora” i domek z bierwion, w których wycięto okienka. Po wszystkich tych cudeńkach łaziło kilkanaścioro małych dzieci; większość była zainteresowana samolotem. Natomiast siedziba czarownicy raczej nie cieszyła się popularnością wśród najmłodszego pokolenia Kraju Rad.

Na ławkach siedziały babcie i nianie. Jedne robiły na drutach, inne rozprawiały z ożywieniem; nic szczególnego, jak to w parku.

Październicyn, Jegor i Lalin ukryli się wśród drzew, które otaczały placyk ze wszystkich stron. Za skwerem szarzał masywny budynek Akademii Wojskowej imienia Frunzego. Stamtąd też, przebiegając od pnia do pnia, nadciągali agenci operacyjni. Starszy major nie spuszczał wzroku z chatki.

– Nie rozumiem… Siedzi i nawet nie wyjrzy… Skrytkę tam ma czy co? To mi się nie podoba. Kiedy stąd odejdzie, dalej od dzieci, bierzemy go.

Nagle sześcioletnia dziewczynka, która próbowała wdrapać się na skrzydło samolotu, obejrzała się na domek.

– Tsss! – Październicyn syknął na podwładnych i nasłuchiwał.

Dziewczynka spytała o coś cienkim głosikiem. Zeskoczyła na ziemię, podbiegła do chatki. Zajrzała tam i zniknęła w środku.

– Co znowu? – spytał Jegor, popatrzył na szefa i przeraził się, bo Październicyn miał twarz wykrzywioną grymasem.

– A to drań – szepnął starszy major. – Coś takiego wymyślił…

– Szefie, nie rozumiem…

– Cicho bądźcie! – syknął Październicyn ze złością i w dodatku na „wy”. Nagle ścisnął ramię Jegora. – No, popatrz, wypuścił ją!

Dziewczynka wyszła z domku, zawołała:

– Dobrze, wujku! – i w podskokach pobiegła na skraj placyku, gdzie (Jegor stąd dobrze to widział) leżało na ziemi dwóch agentów.

Jeden z nich, krępy chłopak w skórzanej kurtce, podniósł się nagle i całkiem wyprostował. Nie maskując się, podszedł do starszego majora. Dziewczynka szła za nim.

Październicyn powitał agenta wściekłym szeptem:

– Co robisz, bydlaku!

Ten, zmieszany, zamiast odpowiedzieć, podał mu świstek papieru.

Jegor przeczytał szefowi przez ramię napisane ołówkiem chemicznym słowa: „Panowie czekiści, proponuję rozmowy”.

Pięść w czarnej rękawiczce z całej siły walnęła w pień dębu.

– …mać! – Październicyn zmełł w ustach przekleństwo; przypomniał sobie o dziecku.

Dziewczynka wyczekująco patrzyła na niego z dołu, pociągając nosem.

Starszy major przykucnął i spytał:

– Jak ci na imię?

– Luśka.

– Jaka tam Luśka, to niegrzeczne dziewczynki tak mówią, a ty jesteś Lusia. Mam rację?

Dziewczynka po namyśle kiwnęła głową.

– O czym z tobą rozmawiał ten pan? Ten w chatce?

– Zapytał: „Masz kotka?”. Ja powiedziałam: „Nie mam”. Na to on: „Szkoda. Powiedz mamie, to ci kupi. Kotki są takie śmieszne, wiesz?”. A potem mówi: „Tam, w krzakach, panowie bawią się w chowanego. Zanieś im ten papierek. Dadzą ci za to czekoladkę”. Daj czekoladkę.

Październicyn wyprostował się, popatrzył w stronę chat ki.

– Proszę pana, ja chcę czekoladkę! – Dziewczynka szarpnęła go za nogawkę.

– Ma ktoś czekoladkę? – zapytał szef, nie spuszczając wzroku z placyku.

Lalin i chłopak w skórze pokręcili głowami.

– Mam dwa irysy – powiedział Jegor.

– No dobra – westchnęła dziewczynka – Mogą być irysy. Potem pobiegła z powrotem do samolotu; Jegor nie zdążył jej zatrzymać.

Dopiero wtedy dotarło do niego, dlaczego szef był przed chwilą taki wściekły. Mało tego, że Sielencow zauważył obstawę, to jeszcze, faszystowskie ścierwo, zasłonił się dziećmi. Jak go teraz brać?

– Dawać tubę! – krzyknął, odwracając się starszy major. – I przekazać kordonowi: nie strzelać, w żadnym wypadku. Jak otworzy ogień – nie odpowiadać.

Z tyłu, jak się okazało, też byli agenci, i to wielu. Widocznie przyjechali innymi samochodami.

Naczelnikowi przyniesiono aluminiową tubę.

Październicyn zdjął cyklistówkę, strącił krople potu z czoła. Twarz miał bladą, zdecydowaną.

– Obywatelki! Mówi administracja parku. Natychmiast zabierzcie dzieci i udajcie się w stronę Pirogowki. W parku znajduje się wściekły pies!

Październicyn skończył mówić, klęknął na jedno kolano, wyciągnął mauzera spod palta, po czym oparłszy się łokciem o drugie kolano, skierował lufę w okienko chatki.

Zmrużył prawe oko i zagryzł dolną wargę, aż krew z niej odpłynęła.

Jegor także wyszarpnął tetetkę z kieszeni, ale Lalin złapał go za rękaw.

– Nie trzeba. Wiesz, jak strzela Październicyn? Niech się tamten tylko wychyli.

– Trzeba go wziąć żywcem! Koniecznie! – szepnął zrozpaczony Dorin.

Z wrzaskiem i piskiem kobiety złapały dzieci, i po dziesięciu sekundach na placyku nie było żywej duszy. W piaskownicy poniewierało się czyjeś wiaderko, czerwono-niebieska gumowa piłka potoczyła się Jegorowi pod nogi.

Starszy major głośno westchnął, podniósł się. Mauzera schował.

– Nie strzelał do dzieci – rzekł Jegor z ulgą. – Aż takim łajdakiem nie jest.

– Skończeni łajdacy występują tylko w kiepskich powieściach – powiedział Październicyn nieco weselszym głosem. – Dajcie no jeszcze raz megafon.

– Szefie, a po co on dziewczynce mówił o tym kotku? – spytał Dorin, podając głośnik. – Myślę, myślę i nie mogę zrozumieć.

– Różnie może być. Na przykład, ma córkę w takim wieku, a ta – kotka. Ech – starszy major pokiwał głową z niedowierzaniem – wątpię, by się dał wziąć żywcem. Ale spróbujemy. – I głośno krzyknął przez tubę: – Proszę wyjść z rękami do góry! Gwarantuję panu życie!

– Aha, a jakże! – dobiegł przygłuszony głos z domku. – Spróbujcie się ruszyć, to rozwalę radiostację i sam się zastrzelę. Będę rozmawiał tylko z dowódcą grupy. Niech podejdzie.

– Zgoda!

Październicyn obejrzał się, poszukał kogoś wzrokiem.

– Ej, Klaczkin! Gdzie twoja sławna armata, masz ją przy sobie?

– Tak jest – odpowiedział jeden z agentów i zrobił krok do przodu.

– No to pokaż swoją sztukę. Jesteś teraz szefem. Podchodzisz spokojnie, kulturalnie. Jeszcze z daleka zacznij go bajerować, nieważne jak. Kiedy tylko wysunie łeb, wal. Ale nie spudłuj, dokładnie w czoło.

– Czy ja kiedyś spudłowałem, szefie? – powiedział z urazą Klaczkin.

Jeśli „szefie” to znaczy, że swój, z grupy specjalnej, domyślił się Jegor.

Odprowadzając wzrokiem Klaczkina, który solidnie, bez pośpiechu, jak przystoi dowódcy, szedł przez plac zabaw, Dorin zapytał:

– Jak to w czoło? Przecież chcieliśmy go wziąć żywego.

– W pistolecie są gumowe kule. Taka nowinka – krótko wyjaśnił szef.

Kiedy Klaczkinowi zostało dwadzieścia kroków do chatki, ciemne okienko rozjaśniło się krótkim, chciwym płomieniem. Z drzewa zerwała się przestraszona wrona.

Młodszy lejtnant nie dostrzegł samego Sielencowa, który strzelał zza ścianki, nie wysuwając się. Ale nie chybił.

Klaczkin jęknął i zgiął się wpół. Stuknął głową o ziemię, przewrócił się na bok i zaczął wierzgać nogami.

– Aaaa! Aaaa! – krzyczał, przyciskając rękami brzuch.

– Zawyłeś, wilku? – krzyknął łącznik z domku. – Przy takiej muzyce przyjemniej będzie umierać.

Z krzaków wybiegł ktoś w szarym palcie, chwycił rannego pod pachy i chciał go odciągnąć, ale okienko znowu rozjaśnił wybuch, po czym agent upadł. Nie poruszał się, nie jęczał, po prostu rozrzucił ręce i leżał na wznak.

Wtedy Klaczkin podniósł się na czworaki i próbował sam pełznąć.

Następny wystrzał unieruchomił go na zawsze.

– Wszyscy zostać na miejscach! – huknął groźnie starszy major przez głośnik.

Znowu wystrzał i… z dębu, za którym stał Październicyn, poleciały drzazgi.

– Ale wali, gadzina! – Szef otrzepał kołnierz. – Sądząc po odgłosie, to walter P-58, dziewięciomilimetrowy. Dobra maszyna.

Przez następne dziesięć minut „Sielencow” strzelał jeszcze cztery razy – najwyraźniej wtedy, gdy widział w krzakach jakikolwiek ruch. Sądząc po odgłosach, przynajmniej dwukrotnie trafił.

Potem nastąpiła długa cisza.

Październicyn wysunął kaszkiet zza pnia – żadnej reakcji. Kazał Lalinowi przebiec od drzewa do drzewa – znowu nic.

– Ano tak – powiedział. – Czyżby się pomylił i zużył wszystkie osiem kul z magazynku? Może chce nas nabrać, a ma jeszcze dodatkowy magazynek… Ma czy nie ma – oto jest pytanie…

Przyłożył głośnik do ust.

– Ej, co tam z wami, Siełencow! Może porozmawiamy?

– Proszę mówić, słucham – rozległo się w odpowiedzi.

– Skąd pan wiedział, że jest śledzony?

– Ciekawi to pana? – odkrzyknęła chatka. – Dajcie mi spokojnie dopalić papierosa, to powiem.

Z okienka dobywał się szarawy dymek.

– Na pewno skończyły mu się naboje, towarzyszu naczelniku! – krzyknął zza sąsiedniego drzewa podniecony Lalin. – Gra na czas!

– Trzeba pracować z głową, czekiści! – doleciało z domku. – Numer na mikrobusie zmieniliście, a wgięcie na zderzaku zostało.

– Lalin!!! Ty…! Czemu nie zadbałeś o samochód!? – Szef zaklął tak strasznym głosem, że Jegor zamarł, a Lalin aż się cofnął. – Ty…! Zawaliłeś mi całą operację!

Zmartwiały Lalin odruchowo się odsunął. Bełkotał:

– Moja wina, nie dopilnowałem… Odkupię winę… Towarzyszu naczelniku… Własną krwią!

Nagle zerwał się z miejsca i wbiegł na placyk. Z rozpędu przeskoczył przez piaskownicę i ryknął:

– Rzuć broń, gnoju! Wyłaź!

– Stój, idioto! – krzyknął w ślad za nim Październicyn. Było jednak za późno: siedziba Baby-Jagi powitała Lalina gromem i błyskawicą. Sprawca niepowodzenia zwalił się głową pod huśtawkę.

Z krzaków wysypali się agenci, ale wtedy huknął strzał, potem drugi i jeszcze następny. Dwóch upadło, reszta się wycofała.

– Ma zapasowy magazynek! – jęknął starszy major. – Okpił nas, artysta!

I zaczęło się od nowa: szelest w krzakach – wystrzał. Po kolejnym, siódmym strzale Październicyn nagle rzucił płaszcz na ziemię, zdjął kaszkiet.

– Teraz!

– Przecież było tylko siedem, liczyłem. – Dorin poderwał się. – Został jeszcze jeden.

– O to właśnie chodzi. Chodzi o to, żeby nie zostawił go dla siebie. Wszyscy siedzieć spokojnie! – krzyknął przez głośnik i wyszedł na otwartą przestrzeń.

Obejrzał się na agentów i pogroził pięścią. Był wysoki, postawny, ordery na jego piersi pobłyskiwały emalią. Dźwięcznym głosem zawołał:

– Sielencow! Jestem naczelnikiem urzędu! Proponuję rozmowy!

Dlaczego naczelnik urzędu, pomyślał zdezorientowany Jegor, ale w następnej chwili zrozumiał: szef specjalnie dodaje sobie ważności, chce skusić szpiega swoimi rombami i orderami, żeby nie zostawił ostatniego naboju dla siebie, tylko przeznaczył go dla czekistowskiej szychy.

Co z tego Październicyna za człowiek! Przecież łącznik Wassera zastrzeli go bez gadania, na sto procent!

Jegor nie mógł patrzeć spokojnie na coś takiego i… nie wykonał rozkazu dowódcy.

Wyskoczył z ukrycia, odkopnął piłkę, która mu się plątała pod nogami, i dopędził starszego majora.

– Dorin, to ty? – półgłosem spytał Październicyn, nie odwracając się. – No jasne, wiadomo, u kogo dyscyplina jeszcze szwankuje… A więc tak: jeśli tamten wystrzeli, ty od razu do niego i nokautuj go swoim prawym prostym. Łez po mnie nie wylewaj, nie odstawiaj płaczącej Andromachy.

– K-kogo? – zająknął się Jegor z napięcia.

– Ech, czego was w tych szkołach uczą…

Chata z bierwion była już całkiem blisko.

– Chatko, chatko, nie trać czasu, obróć się do mnie przodem, a tyłem do lasu! – zawołał starszy major.

I nagle z niziutkich drzwiczek wysunęła się ręka z pistoletem. A za nią, pochylony, wyszedł niedawny kompan Jegora od kielicha. Dorina nie zaszczycił spojrzeniem, trzymał Październicyna na muszce.

Szef przystanął i spytał najzwyklejszym tonem, jak gdyby ot tak sobie rozmawiali:

– Jeśli jest pan taki spostrzegawczy i zauważył obstawę, czemu nie otworzył pan ognia na ulicy?

Jegor też się zatrzymał.

– Wie pan, musiałem wybrać odpowiednie miejsce – tak samo spokojnie odpowiedział łącznik. – Kocham naturę. Chciałem jeszcze popatrzeć sobie na drzewa… Prawdziwy generał, żadna lipa… – powiedział jakby do siebie. – Widać po oczach.

Jegor domyślił się: Aha, to po to wylazł, chciał się upewnić. Zaraz wystrzeli!

A szef, zdawało się, tego nie rozumiał.

– Na drzewa nie ma teraz co patrzeć, są jeszcze martwe, na razie dopiero puszczają pączki – odparł, z rozkoszą wciągając wiosenne powietrze. – Za tydzień pokażą się listki, to najładniejsza pora. Niech pan wpadnie, sam pan zobaczy.

Na te słowa Sielencow się uśmiechnął.

– Kusi mnie pan, generale.

Wypowiedział to takim tonem, że Jegor zrozumiał; nie o listkach mowa, tylko o tym ostatnim naboju.

Dorin nie spuszczał wzroku z palca na cynglu. Jeden drobny skurcz mięśni, i będzie za późno. A może rzucić się na Sielencowa? Wtedy odruchowo powinien strzelić do napastnika. Może się uda, nie zastrzeli na śmierć, tylko rani.

Nagle Jegorowi wydało się, że fatalny palec drgnął lekko, a wtedy młodszy lejtnant skoczył do przodu, zasłaniając sobą szefa.

Niedoszły mistrz Moskwy był szybki i refleks miał znakomity, ale wystrzał rozległ się wcześniej, niż pięść Jegora mogła dosięgnąć celu.

Łącznik błyskawicznie podniósł rękę do podbródka. Przygłuszony huk – i szpiegiem cisnęło, aż uderzył głową o chatkę. Potężny prawy sierpowy trafił w pustkę, a sam Dorin wpadł na ścianę z bierwion. Mało tego, że boleśnie uderzył się w łokieć, ale w dodatku nie zdołał utrzymać się na nogach i runął na samobójcę.

Oczywiście od razu się poderwał. Zobaczył zadartą głowę Sielencowa z pulsującym powyżej grdyki otworem. Wzdrygnął się. Koniec! Szef, żeby wziąć agenta żywcem, zaryzykował życie, a on Dorin, wszystko zepsuł!

Na starszego majora bał się nawet spojrzeć. Co teraz powie?!

Październicyn rzekł w zamyśleniu:

– Nttaaak. Nasz miłośnik przyrody nie dał się skusić pączkami i listeczkami… Coś ty się, Dorin, tak najeżył? Działałeś dobrze. Tamten miał niesamowity refleks. Szkoda. No, pójdziemy w gości do Baby-Jagi. Co tam z radiostacją?

Marnie z nią było. Zostały same kawałki; wyglądało na to, że łącznik roztrzaskał nadajnik kolbą pistoletu.

– Szefie – rzekł ponuro Jegor, naruszając wszelkie zasady. – Jak mogliście tak pchać się pod kulę? Dobra, ja jestem młodszy lejtnant. Ale jeśli za każdego łącznika będzie ginął jeden starszy major bezpieczeństwa…

– To nie był „każdy łącznik”, tylko dojście do Wassera, a na pewno klucz do całego niemieckiego „Planu” – odpowiedział Październicyn bardzo poważnie. – Całkiem możliwe, że los naszej ojczyzny został tutaj postawiony na jedną kartę… A poza tym, Jegor, jestem przesądny, wierzę w przepowiednie. W czternastym roku, przed tamtą wojną, Cyganka wywróżyła mi, że umrę w południe, a teraz jest już za pięć druga.

Puścił oko do Dorina.

Bilans operacji na Dziewiczym Polu był fatalny: trzech agentów zabitych, pięciu rannych. Sielencow drogo sprzedał swoje życie.

– Jeśli Wasser ma takich łączników, to jaki musi być sam? – spytał Jegor, patrząc, jak wynoszą ciała martwych kolegów.

Październicyn tylko jeszcze bardziej się zasępił; widocznie myślał o tym samym.

– Towarzyszu starszy majorze, radio wzywa!

W mikrobusie szef przyłożył do ucha słuchawki. Trochę się zdziwił:

– Grigorian, to ty? Co się stało?

To, że Demidyczowi drży głos, słychać było nawet z odległości trzech kroków.

– Towarzyszu starszy majorze, moja wina, nie dopilnowałem… Przecież był spokojny. Zjadł kapuśniak, poprosił o dolewkę. A teraz wchodzę i widzę, że rozbił szybę w serwantce i jechał sobie odłamkiem po gardle…

Ach, to o Stepanie, jęknął w duchu Jegor.

– Ładna historia – przerwał szef piski w nausznikach. – Mówiłem przecież: parszywy ten kapuśniak Walulinej.

I rozłączył się.

Jeszcze potrafi żartować! Łącznik nie żyje, nadajnik rozbity, a teraz stracili radiotelegrafistę. Całkowite fiasko na wszystkich odcinkach.

Radiostacja znowu zaczęła mrugać.

– Tu Październicyn – powiedział szef słabym głosem.

– No, co u ciebie? Melduj. Narkom!

Загрузка...