Rozdział drugi

Nadieżda

Bo to było tak.

Poprzedniego wieczoru, w niedzielę, zdarzyło się Dorinowi coś zupełnie nietypowego. W podmoskiewskich Wieszniakach, po tańcach w klubie „Kolejarz”, poznał pewną dziewczynę.

To znaczy, w samym fakcie, że sportowiec z zawadiackim kosmykiem i słodkim uśmiechem „wziął na celownik” kolejną pannę, nic nietypowego, oczywiście, nie było. Chodziło właśnie o dziewczynę. Wydawało się, że już wszystkie zaliczył, oznaczając je gwiazdkami na całym kadłubie samolotu, ale taką spotkał pierwszy raz.

Zdolności Dorina do analizy logicznej, docenione w swoim czasie przez kierownictwo Szkoły Specjalnego Przeznaczenia, chociaż na razie nie przydały się w walce z wrogiem, znalazły jednak zastosowanie, i to nie tylko na ringu. Jegor wypracował własną metodę „brania na cel” i „pikowania” – szybką, skuteczną i prawie niezawodną.

Młodszy lejtnant nie miał stałej przyjaciółki. Jakoś nie czuł takiej potrzeby duchowej. Fizyczną natomiast – owszem, bo w zdrowym ciele zdrowy duch, a ten ze swej strony potrzebuje innego zdrowego ciała. Rzecz niezbyt trudna, jeśli się ma głowę na karku. No i kark, oczywiście, też nie z waty.

W wolnych dniach Dorin zazwyczaj „wylatywał na patrol” – chodził na wieczory do najgorszych bandyckich klubów i na place taneczne, najczęściej odwiedzane przez chuliganów. Podczas tańców stał z boku i obserwował, jak się mają sprawy z rezerwami kadrowymi. Rezerw na ogół nie brakowało, przeciw – nie, było ich aż nadto. Wiadoma rzecz, dziewczęta ciągną na każdą potańcówkę jak ćmy do ognia.

Kiedy Jegor rozwiązał problem kadr, wybierał odpowiednie miejsce gdzieś w pobliżu – ciemną alejkę, przechodnie podwórze albo bramę – i czekał.

Z tańców dziewczyny, które nie miały kawalerów, wracały w pojedynkę albo grupkami, a wtedy naturalnie przyczepiała się do nich miejscowa żulia. Jeśli facetów było paru, Jegorowi to odpowiadało. Jeśli więcej, wolał nie ryzykować.

Dalej wszystko jasne. Kiedy dziewczyna zaczynała piszczeć i wzywać milicję, młodszy lejtnant wychodził z gęstego cienia – w białych spodniach, białych pantoflach, białej koszuli (latem, a w sezonie jesienno – zimowym miał reprezentacyjną kurtkę). Mistrz klubu „Dynamo” nie musiał zadawać sobie zbyt wiele trudu, by obić gęby donżuanom spod ciemnej gwiazdy. I koniec – dziewczyna jest nasza. Przy takim scenariuszu żadna się nie oprze, choćby nie wiem jak wysoko zadzierała nosa. A uczestniczki tańców nosa raczej nie zadzierały, to były przeważnie zwyczajne dziewczyny, bez fanaberii. Taka wiele od chłopaka nie żąda i jeśli on jej się spodoba, nie trzeba dziewuszki długo namawiać. W dodatku czasem trafiały się naprawdę niezłe.

Zaletę tej metody stanowiło połączenie przyjemnego z pożytecznym. Po pierwsze, zaspokajał człowiek zdrowe uczucie, a po drugie, trenował w warunkach zbliżonych do bojowych. Oczywiście, miłosnym uciechom nie można było się oddawać na puchowym łożu w hotelu „Metropol”, tylko gdzie popadnie. Zdarzało się, że i na jakimś strychu albo nawet w krzakach, ale jak wiadomo, młodym ludziom niewiele potrzeba, żeby czuć się jak w raju.


* * *

Wczoraj wszystko zaczęło się dokładnie tak samo. Jegor sprawdził w gazecie, gdzie co jest. Znalazł informację, że w podmoskiewskim klubie „Kolejarz” odbędzie się wykład z cyklu „Miłość i przyjaźń w epoce socjalistycznej”, a po nim – tańce.

Przybył do punktu docelowego, przeprowadził wizję lokalną i zaczaił się pod płotem.

Niedaleko, obok latarni, dreptało w miejscu stosowne towarzystwo: trzech rechoczących żulików w butach i waciakach.

Kiedy czekał, trochę zmarzł. Wiosna w tym roku była wyjątkowo późna i chłodna. Dziewiętnastego kwietnia, a jeszcze śnieg nie całkiem zniknął, w nocy temperatura spadała poniżej zera, na kałużach pobłyskiwał lód.

Stał, chuchał w dłonie, przysłuchiwał się rechotowi i ordynarnym przekleństwom. Tubylcy rozmawiali też na odpowiednim poziomie. Jeden z nich, przez pozostałych zwany Riuchą, chwalił się, że każdą sztukę poderwie raz-dwa. Jeszcze się, mówił, nie zdarzyło, żeby po tańcach nie było baletów. Takie podejście zadowalało Jegora.

Gdzieś niedaleko bito w dzwony – brzmiały nie głośno, ale świątecznie, uroczyście. Dorin przypomniał sobie, że dzisiaj chyba Wielkanoc. Zacofane obywatelki w starszym wieku zapalają w cerkwiach świece, święcą baby.

Nagle widzi: nadchodzi dziewczyna, sama samiuteńka, i to wcale nie z klubu, ale z przeciwnej strony. W ręce ma biały węzełek.

Riucha z koleżkami wzięli się pod boki, i – do niej, z trzech stron.

– Patrz, Wowka, jaka lalunia.

– Seniorita, zapraszam do tanga.

– Kotku, ręce mi zmarzły, pozwolisz, że ogrzeję u ciebie pod bluzką?

No i tak dalej w ten deseń.

Dziewczyna w prawo, w lewo, do tyłu – nie ma gdzie uskoczyć; obstąpili ją ze wszystkich stron. Ale nic – nie błaga, nie krzyczy.

– Oczka, co za oczęta, jak ci to błyska – powiedział Riucha. – Chłopaki, zabujałem się, trzymajcie mnie, bo padnę!

Naprawdę udał, że pada, zawisł w ramionach dziewczyny. Musiała go uderzyć, bo nagle się rozdarł:

– Co, bić się, larwo, chcesz? Zaraz mi tu zajęczysz! – Pchnął dziewczynę w pierś, tak że wpadła w zaspę, a sam zwalił się na nią z góry.

Tutaj skończyła się odsłona pierwsza i zaczęła druga: ci sami i Zorro.

Zostawcie tę obywatelkę w spokoju! – zawołał, podbiegając, Jegor.

Cisnął w zaspę jednego, drugim walnął o płot, a wtedy obaj okazali się nie w ciemię bici. Ledwie się podnieśli, wyrwali przed siebie, ani się nie obejrzeli. Tylko z Riuchą trzeba się było trochę pomęczyć.

Ten puścił dziewczynę, zerwał się i usiłował wykonać popisowy numer z bandyckiego repertuaru: „duński pocałunek”, czyli trzy szybkie ciosy niemal równocześnie: prawą pięścią w nos, lewym łokciem w splot słoneczny, a kolanem – w pachwinę. Ten chamski zestaw udaje się tylko z zaskoczenia, ale jeśli przeciwnik gotów jest do walki, nic z tego nie wyjdzie.

Kiedy Riucha dostał w dziób, zgiął się wpół, a potem nagle wyszarpnął zza cholewy finkę.

Machnął nią przed nosem. Raz, drugi. I warknął:

– Koniec, gnoju. Już po tobie.

Jegor nie akceptował zabaw z ostrymi narzędziami, surowo więc ukarał naruszającego porządek publiczny. Z boksu przeszedł na samoobronę, wykręcił Riusze rękę, i to tak, że kość chrupnęła. Niech pamięta, sukinsyn.

Tamten zawył i usiadł w śniegu, chwytając się za złamane przedramię.

Teraz najlepsza pora, żeby popisać się galanterią.

Jegor nachylił się nad dziewczyną.

– Nic się pani nie stało? Nie potrzeba pomocy lekarskiej? (W takich chwilach zawsze zwracał się per „pani”).

Chuligani oczywiście nie zdążyli nic jej zrobić, więc żadna pomoc nie była potrzebna. Po prostu musiał się dziewczynie przyjrzeć. Może to brzydula? Wtedy należałoby zmienić miejsce dyslokacji i spróbować szczęścia jeszcze raz, tańce wciąż trwały. Pierwsze wrażenie było następujące: może nie piękność, ale i nie koczkodan. Twarzyczka wąska. Szerokie usta, w kąciku znamię. A oczy naprawdę olbrzymie, błyszczące – Riucha miał rację.

– Jestem panu bardzo zobowiązana, wszystko w porządku, tylko się przestraszyłam. Ale temu człowiekowi pomoc lekarska jest niezbędna. – Dziewczyna wskazała na chuligana. – Złamał mu pan rękę.

Wstała, otrząsnęła śnieg z palta i przerzuciła długaśny warkocz przez ramię.

„Inteligencja” – ocenił ją w myślach Jegor, bo normalne dziewczyny takim tonem nie mówią i nie używają wyrażeń w rodzaju „bardzo zobowiązana”. Od razu miał ochotę się zmyć, po co tracić czas na takie „ę-ą”.

Ale wtedy dziewczyna go zdumiała. Ostrożnie odłożyła swój węzełek, podniosła z ziemi wyrwaną z płotu sztachetę i podeszła do jęczącego Riuchy. Ten wciągnął głowę w ramiona, zasłonił się zdrową ręką, ale dziewczyna go nie uderzyła. Przełamała sztachetę o kolano i powiedziała:

– Niech pan da rękę. Unieruchomimy ją prowizorycznie. Przyłożyła obie połówki do waciaka, obwiązała swoim wełnianym szalikiem. I skarciła chuligana:

– Proszę tu nie jęczeć, sam pan jest sobie winien.

Pod latarnią było jasno, więc Jegor dostrzegł, że cerę miała białą, bielusieńką jak mleko. Długie gęste rzęsy. Palce silne, z krótko obciętymi paznokciami, bez manikiuru i lakieru. A ubrana dziwnie, nie jak dzisiejsze dziewczyny: Długie palto z szalowym kołnierzem, jakaś staromodna czapeczka.

Na razie nie zdecydował, czy ma odejść, czy zostać. Trzeba trochę lepiej jej się przyjrzeć.

– Teraz niech pan idzie do punktu opatrunkowego – nakazała zadziwiająca dziewczyna. – Powinien być czynny całą dobę.

Riucha pociągnął nosem, stęknął, wstał.

– Powiedziałbyś chociaż „dziękuję” – upomniał go Dorin surowo.

Żulik odszedł na bezpieczną odległość, po czym splunął.

– Panience dzięki, jasna sprawa. A ty, gnido, jeszcze kosę w wątrobę zarobisz.

I pobiegł przed siebie, trzymając się za złamaną rękę.

Zaczęła się odsłona trzecia: Zorro i ocalona dama.

Odprowadzając wzrokiem pokonanego wroga, Jegor czuł, że dziewczyna na niego patrzy, nie spuszcza zeń oka. To akurat była zrozumiałe.

– Jest pani lekarką? – Odwrócił się do niej. – Czy studentką medycyny?

– Jestem salową.

Nawet nie pielęgniarką? – zdziwił się – Dlaczego pani nie skończy kursu?

Dziewczyna nie odpowiedziała, zamiast tego spytała nagle:

– Dlaczego złamał mu pan rękę? Gdyby to jeszcze było podczas walki, ale dobrze widziałam: złamał mu ją pan specjalnie, kiedy już kapitulował.

Cóż to za słowo – „kapitulował”? Jak Francja w Compiegne.

– Żeby wiedział, gadzina, co to znaczy zamierzać się na ludzi nożem – wyjaśnił Jegor.

– Co, taki okrutnik z pana?

W jej głosie zabrzmiał strach, twarz jej się wydłużyła.

– Będzie miał nauczkę. Przyzwyczaił się używać przemocy. Niech pochodzi miesiąc czy dwa w gipsie i zastanowi się nad sobą. A gdybym był okrutny, tobym go razem z tą finką stawił na posterunek i dostałby dwa lata. Na mur-beton.

Podniósł nóż, obrócił go w rękach – szmelc, amatorska robota. Odłamał rękojeść i cisnął ją w krzaki.

– Jak to dobrze, że nie jest pan okrutnikiem. To by wszystko zepsuło.

Uśmiechnęła się, i to tak promiennie, ze szczerym zachwytem, że od razu było widać – Jegor strasznie jej się spodobał.

Wtedy się zdecydował: dobra, bierzemy ją na muszkę. Oczywiście, żadna z niej Celikowska, ale fajnie się uśmiecha.

– Na imię mi Jegor. A pani?

– Nadieżda.

Zaproponował, że ją odprowadzi. Ani trochę się nie zdziwiła, jakby to się samo przez się rozumiało. Wzięła go pod rękę. Machała swoim węzełkiem i co chwila spoglądała w górę, na Jegora.

– Co tu pani ma?

– Paschę. I babę wielkanocną. Święcone. Byłam w wieszniackiej cerkwi.

– To dla babci? Choruje, co?

– Dlaczego dla babci? – zdziwiła się Nadia. – Nie mam babci, mieszkam z tatusiem.

– Cóż to, komsomołka, i do cerkwi chodzi?

– Nie jestem komsomołką. A pan jest komsomolcem?

– Nie. – Jegor wyniośle wzruszył ramionami. Już pół roku, jak został kandydatem na członka partii, ale z dziewczętami o tak poważnych sprawach wołał nie rozmawiać.

Znowu się uśmiechnęła i tak na niego popatrzyła, podniósłszy chudą twarzyczkę, że Jegorowi nie pozostało nic innego jak schylić się i pocałować ją w miękkie, dziwnie gorące usta. Nadieżda się nie opierała, sama go objęła i też zaczęła pośpiesznie całować – w czoło, w policzki i w podbródek. Jegora takie natarcie lekko speszyło. A ona jeszcze przy tym szeptała: „Dokładnie taki, no, po prostu dokładnie taki”.

– To znaczy jaki? – spytał, z trudem łapiąc oddech.

– Taki, jakiego sobie wyobrażałam. – I znowu nadstawiła usta. A po minucie czy raczej po pięciu minutach powiedziała: – Chodźmy do mnie. Bo już dłużej nie mogę.

Macie „inteligencję”!

Sam już dłużej nie mógł, cały dygotał.

– Daleko to?

– Nie, tutaj zaraz, w Pluszczewie.

Chwyciła go za rękę i pobiegli – białą zaśnieżoną dróżką, po chrzęszczących kałużach. Kawałki lodu leciały spod nóg, błyskały w słabym świetle elektrycznym.

Zatrzymali się przed zielonym parkanem, gładko oheblowanym i bardzo wysokim. Weszli przez furtkę.

W głębi ciemniał dom – z tarasem, z rzeźbionymi obramieniami okien, z wieżyczką. Zwyczajna dacza, jakich pod Moskwą bez liku, ale Jegorowi wydała się jakimś domkiem z bajki.

– A co z tatusiem? – szepnął Jegor, patrząc na nieoświetlone okna. – Śpi?

– Nie ma go, jest na dyżurze.

– A sąsiedzi?

– Sąsiadów też nie ma. Mieszkamy tu sami. Tacie jeszcze podczas wojny domowej zabrali mieszkanie, a daczę zostawili. Bo jest lekarzem.

– Aha, teraz jasne.

– Tata ma złote ręce, wszystko tutaj sam urządził – i wodociąg, i kanalizację, i ogród założył. Tylko telefonu nie mamy, bo to przecież nie Moskwa, tylko obwód. Napijemy się herbaty?

Herbaty się nie napili. Od razu tam, na ganku zaczęli się całować. Potem poprowadziła go wąskimi schodami na mansardę, tam był jakiś pokój, jakieś drewniane łóżko; zdaje się też, że księżyc świecił przez okienko, ale Jegor nie rozglądał się, nie było na to czasu.

Nadieżda okazała się dziewczyną namiętną, czułą, delikatną. Można powiedzieć, że Dorin miał szczęście. Nigdy jeszcze nie czuł się taki wytęskniony, taki kochany. No i w ogóle: fajnie było. Inne dziewczyny nie umywały się do Nadieżdy.

Potem, po wszystkim, też było cudownie. Jegor leżał na plecach, palił papierosa, dziewczyna przebierała mu palcami we włosach, ocierała się policzkiem o jego ramię.

Kiedy wyszła, Jegor usłyszał szum lejącej się wody. Dobrze, że mieszkanie z wygodami. I pokoik klasa. Czyściutki, fotografie na ścianach, szafa z książkami.

Papieros zgasł, więc Jegor potarł zapałkę, ale pudełko upadło pod kołdrę. Musiał zaświecić lampę. A gdy podniósł kołdrę – osłupiał.

To ci dopiero! A rzucała mu się na szyję jak taka, co to z niejednego pieca chleb jadła.

– Cóż to, jestem twoim pierwszym? – spytał, kiedy Nadia wróciła.

– I ostatnim.

– Co?

– Jeszcze w dzieciństwie przyrzekłam sobie: będę miała tylko jednego mężczyznę, takiego, jakiego pragnę. Odważnego, przystojnego, a co najważniejsze – szlachetnego. Pokocham go na całe życie i zawsze będę mu wierna. Gdybym zaś takiego nie spotkała, to lepiej niech nie będzie żadnego. Ale kiedy zobaczyłam ciebie, od razu wiedziałam – to ten.

Jegor poczuł się nieswojo. Po pierwsze, jak to? Ot tak, zobaczyła i od razu wiedziała? Stuknięta czy co? A poza tym on sam nic podobnego jeszcze nie postanowił.

Chciał od razu się ubrać i brać nogi za pas – że niby pora na mnie, mam pilną sprawę, i w ten deseń. Ale spojrzał jej w oczy i – zmienił zamiar.

– A skąd wiesz? Może nie jestem taki, jakiego pragniesz?

Nadieżda spojrzała pobłażliwie i pociągnęła go za kosmyk.

– Wiem i już. Jesteś odważny i szlachetny, uratowałeś mnie. Tamtych było trzech, jeden z nożem, a ty się nie bałeś i pokonałeś wszystkich. A poza tym jesteś przystojny. I oczy masz takie jak trzeba. Możesz mi wierzyć.

Dorin zmieszał się. Nagle zrobiło mu się wstyd.

– E tam – wymamrotał. – Trzech, też mi coś. Przecież jestem sportowcem.

– No i jeszcze do tego sportowiec.

Krótko mówiąc, Jegor nie tylko nie poszedł, ale został na całą noc. I dobrze zrobił, że został. A może i niedobrze. Zależy, jak na to spojrzeć.

Potem rozmawiali o różnych rzeczach – o czym tylko się zgadało. Potem znowu się kochali, nawet jeszcze lepiej niż za pierwszym razem. Po prostu zdumiewające, taka kulturalna dziewczyna z tej Nadieżdy, a nie miała w sobie ani odrobiny pretensjonalności.

Zasnęli niedługo przed świtem. Może zresztą tylko on spał, ona nie.

W każdym razie, kiedy otworzył oczy, Nadieżdy obok niego nie było. Przez okno zaglądało niebieskie niebo, jasne słońce, z dachu kapało. Pewnie wiosna się wreszcie opamiętała i nabrała rozumu.

Na dole ktoś stukał łyżeczką o szklankę, a głęboki męski głos mówił coś, ale słów nie było słychać.

Dorin w mig ocenił sytuację.

Tatuś wrócił. Niespodziewanie, bo inaczej Nadieżda by go obudziła. Teraz przeprowadza działania osłonowe, a on jako przyzwoity gość powinien zwiać po cichu, żeby nie narobić dziewczynie wstydu.

To jednak okazało się nie takie proste. Ubranie było porozrzucane po całym domu, w korytarzu i na schodach. Na przykład swoją podbitą psim futrem kurtkę Dorin zobaczył na najniższym stopniu schodów. Tam również leżał drugi but z kaloszem.

A stamtąd był zaledwie jeden krok do kuchni, gdzie stacjonował domniemany przeciwnik, Jegor poruszał się więc bezgłośnie, tak jak go uczono go na kursie w SSP.

– …Nadiusza, posłuchaj no tych ich wiadomości kulturalnych…


SPRAWOZDANIE Z DRUGIEGO DNIA

DEKADY SZTUKI TADŻYCKIEJ


W sali Teatru Wielkiego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich odbyła się publiczna prezentacja widowiska muzycznego „Łoła”. Akcja pierwszego aktu toczy się przed kołchozowym młynem, gdzie zebrała się postępowa młodzież, żeby się poweselić, potańczyć i posłuchać żartów młynarza Bobo-Naboda, kawalera licznych orderów, oraz jego serdecznego przyjaciela Nawruza – Bobo. Wśród dziewcząt jest zawołana śpiewaczka Kumri, której brygada zajęła pierwsze miejsce podczas prac siewnych. Obecny jest też jej ukochany, pogranicznik Firiuz. W akcie drugim miejscem akcji jest kołchozowa herbaciarnia, czajchana, gdzie zbieracze bawełny czynią przygotowania do święta tulipanów. Uroczystość kończy się chórem na cześć Wielkiego Przyjaciela i Wodza Narodów.


– Zobaczysz, że niedługo zaczną się do niego modlić. I to w Teatrze Wielkim! Szkoda, że Petipa tego nie dożył.

Podstawka uderzyła o stół, zadźwięczało szkło.

– Tato, ciszej! Obudzisz go!

Jegor usłyszał głos Nadi i zrozumiał, że konspiracja na nic się nie zda. Trzeba się będzie przywitać.

Włożył but, kurtkę położył na stopniu i z odpowiednią do sytuacji miną (ostrożnie neutralną, pełną szacunku) udał się na trudne rozmowy.

Przy stole nakrytym białym obrusem siedział starszy mężczyzna z bródką à la Kalinin. Miał na sobie marynarkę i krawat, chociaż był u siebie, a zegar wskazywał ósmą. W rękach, Jak się należało spodziewać, trzymał rozłożoną żółtą gazetę, a ponad nią złośliwie pobłyskiwały okulary. No jasne: ten tatuś to przeżytek starego reżimu.

– Dzień dobry, na imię mi Jegor – powściągliwie przedstawił się Dorin, zerknął na Nadię i zamarł – oczy miała porażająco zielonej barwy, wczoraj po ciemku tego nie dostrzegł. Nie oczy, ale gwiazdy. Jakby zanurzył się w nich i utonął, zapomniał nawet o ojczulku.

– Wikientij Kiriłłowicz. Baardzo mi przyjemnie – przypomniał ojciec o swoim istnieniu, a z tego, jak powiedział to „baardzo”, wniosek był oczywisty – guzik tam mu przyjemnie, całkiem przeciwnie.

Nie spodobał się przeżytkowi postawny chłopak w ciemnozielonych bryczesach i malinowej koszuli, na której pobłyskiwały trzy odznaki: Osoawiachimu, złota „Sprawny do Pracy i Obrony” oraz „Strzelec woroszyłowski”.

– Więc to jest twój książę ze statku pod czerwonymi żaglami? – zwrócił się Wikientij Kiriłłowicz do córki. – No taaa…

Nadieżda zalała się rumieńcem, ale nie odrywała wzroku od Jegora. A on też patrzył prawie wyłącznie na nią.

– Młody człowieku, w przyrodzie nie występuje imię „Jegor”. To zniekształcone „Gieorgij”. – Tatulek nie zamierzał zmienić tonu. – Proszę, niech pan siada i napije się herbaty. A ja tymczasem skończę czytać gazetę. To taki nawyk, po nocnym dyżurze.

Nadia nalała herbaty, podsunęła Jegorowi tackę z chlebem i talerzyk z kiełbasą. Sama usiadła obok, przyciskając kolano do kolana Jegora. On zaś grzecznie jadł i słuchał, jak Wikientij Kiriłłowicz czyta na głos – nie wszystko, tylko wybrane fragmenty.

Jego wybór był jednak dziwaczny. Nie żeby poczytał o nowościach w przemyśle socjalistycznym albo o konferencji organizacji partyjnej obwodu moskiewskiego, nie. Wybierał najróżniejsze michałki, które w jego ustach brzmiały jakoś podejrzanie. Fabryka „Sowsocżywność” wdraża produkcję masła roślinnego z pokrzyw i burzanu. W wiejskiej spółdzielni produkcyjnej imienia Pawlika Morozowa maciora wydała na świat trzydzieści jeden prosiąt. Główny Urząd Stanu Cywilnego wskazuje na rosnącą popularność imion nowego typu: Solidar, Kacek (KC – od „Komitet Centralny”), Czernysz (na cześć proletariackiego pisarza Czernyszewskiego), Dozwyk (Do Zwycięstwa Komunizmu). Niby nic szczególnego, ale kiedy czytał to Wikientij Kiriłłowicz, brzmiało jakoś głupio.

Trzeba jednak oddać tatusiowi, co mu się należy – w stosunku do absztyfikanta córeczki był absolutnie poprawny, żadnych awantur nie próbował urządzać. Chociaż miał prawo.

Odłożył gazetę, zadał parę pytań – z jakiej „Gieorgij” jest rodziny, gdzie pracuje i gdzie się uczy.

Z robotniczo-chłopskiej, nieco zaczepnie odpowiedział Dorin na pierwsze pytanie. O pracy rzekł krótko: masowa kultura fizyczna. Coś takiego jak boks Wikientij Kiriłłowicz uznałby z pewnością za zwykłe mordobicie.

Potem tatuś i córka rozmawiali o sprawach zawodowych. Okazało się, że oboje pracują w szpitalu imienia Medsantrudu *. Kierował tam oddziałem okulu… no, tym od oczu.

Jegor nie wytrzymał:

– Dlaczego zrobił pan z córki salową? Czemu nie pośle jej pan do szkoły pielęgniarskiej albo na medycynę? Taka wspaniała dziewczyna, a wykonuje brudną robotę, nocniki wynosi po chorych.

– W tej pracy nie ma nic brudnego. W czasie wojny światowej nawet wielkie księżne się jej nie brzydziły. – Wikientij Kiriłłowicz popatrzył na Jegora surowo. – I nie ma pan racji, sądząc, że Nadieżda się nie uczy. Uczy się, jeszcze jak, od najlepszych specjalistów. Na waszych studiach nie miałaby czego szukać. Nie uczą tam zawodu, tylko marksizmu-leninizmu. Nie posłałem Nadiuszy nawet do szkoły, zapewniłem jej domowe wykształcenie. Chwalić Boga, zwolnienia z lekcji mogłem jej wypisywać sam.

Teraz już było jasne, dlaczego Nadia nie jest taka jak wszystkie. Dorastała bez szkoły, bez kolektywu, pod jarzmem ojca, zawziętego zwolennika starego reżimu. Jegorowi zrobiło się jej żal, aż trudno to wyrazić słowami.

Ojciec i córka zaczęli mówić o jakimś Morgulisie czy Margulisie, który podobno ma być nowym Fajermanem (co to za jeden ten Fajerman, tego się Jegor nie dowiedział, najwyraźniej jednak Morgulis pracował razem z Nadią), ale Dorin już musiał uciekać. Zbliżała się dziewiąta, a o wpół do dwunastej półfinały – Zanim dojedzie, przebierze się, zanim zrobi rozgrzewkę… I tak Wasilkow będzie się wydzierał, że nie nocował w hotelu dla sportowców, naruszył regulamin.

Nadia wyszła go odprowadzić, przytuliła się do jego piersi. Wtedy właśnie umówili się na koncert do filharmonii i tak dalej.

Na pożegnanie spuściła oczy i spytała cichutko:

– Naprawdę przyjdziesz? Słowo honoru?

– Słowo – zapewnił Jegor stanowczo.

Dotknęła końcami palców jego policzka, odwróciła się i pobiegła do domu.

Taką właśnie fantastyczną dziewczynę spotkał wczoraj Dorin. I jak tu do niej nie pójść, jakże ją zawieść?

Właśnie to przeżuwał w myślach Jegor, kiedy patrzył na wygolonego dowódcę, i właśnie dlatego milczał.

Загрузка...