Rozdział czternasty

Problem szczerości

Pokój był całkiem biały: ściany, sufit, firanki, nawet szyby w oknach zamalowano białą farbą. W wysokim fotelu siedział rudy człowiek z obciętym kołnierzykiem, z dziurką w miejscu zdartego z bluzy orderu; był tak mocno przywiązany do podgłówka, podłokietników i nóg krzesła, że nie mógł się w ogóle ruszyć. Jegor patrzył na niego i myślał, że on sam spędził prawie miesiąc w takim mniej więcej stanie. Tyle że z nim nie robiono tego, przez co będzie musiał przejść rudowłosy. Co to właściwie będzie, Dorin jeszcze nie wiedział, ale zawczasu mobilizował się, żeby nie okazać słabości.

Prócz niego i aresztanta w pomieszczeniu znajdowali się: szef, dwaj strażnicy i kierownik Speclaboratorium, doktor Grajworoński, obywatel o bardzo nobliwym wyglądzie, w okularach i z bródką. Jegorowi doktor od razu się spodobał, może dlatego, że przypominał ojca Nadi. Dziwna sprawa: na początku zgryźliwy Wikientij Kiriłłowicz budził rozdrażnienie, a teraz Dorin wspominał go z sympatią. Tam, w Pluszczewie, za zielonym parkanem, był całkiem inny świat, bardzo odległy od prawdziwego życia, ale ogromnie pociągający, nieskończenie też daleki od wszystkiego, co miało się wydarzyć tu, w tym okropnym białym pokoju.

– No, co, Zinowiju Borisowiczu? – niecierpliwie spytał Październicyn. – Czas już, czas!

– Chwilkę cierpliwości, kochaneczku. – Grajworoński pobrzękiwał czymś w metalowej skrzynce. – Sprawdziłby pan lepiej, czy działa pańska machina piekielna.

Doktor wskazał głową na magnetofon przygotowany do zapisu.

Pojmanego kapitana przesłuchano najpierw od razu w mieszkaniu. Po schodach wlekli go we czterech, a kiedy przechodzili wąskim korytarzem, chwycili też za nogi, chcąc przenieść go nad ciałem zastrzelonej Iraidy Pietrakowicz.

Kiedy rudemu podsunięto pod nos amoniak, Jegor zajrzał przez ramię członkowi grupy, który odczytywał dane z legitymacji służbowej, znalezionej przy aresztowanym.

Matwiej Jewsiejewicz Kogan, kapitan bezpieczeństwa, Zarząd Wywiadowczy NKGB.

Dokument był wykonany czysto, nie można się przyczepić: i stempel, i podpis szefa działu kadr z charakterystycznymi zakrętasami – dokładnie takie same jak na legitymacji Jegora.

– Dawno? – to pierwsze, o co spytał szef, kiedy rudy zamrugał jasnobłękitnymi oczami.

– Co dawno? – oblizał wargi „kapitan Kogan”.

Nie był specjalnie wystraszony, nawet się uśmiechnął, bezczelny.

– Dawno pracujesz dla Abwehry? Jak cię przekupili, łajdaku? Za jakie pieniądze? Przecież oni chcą twój naród wytępić ze szczętem – wysłać na Madagaskar albo po prostu wymordować!

Dopiero kiedy rudy przemówił nagle po niemiecku, w najlepszym, najczystszym Hochdeutsch, Jegor uwierzył, że to naprawdę Wasser.

– Myli się pan, Herr General – powiedział aresztowany. – U nas w Abwehrze narodowosocjalistyczne głupstwa nie są w modzie. Jesteśmy zawodowcami i służymy Niemcom, a nie ich chwilowym władcom.

Ach so – szef również przeszedł na niemiecki. – „U nas w Abwehrze”. Widocznie nie jest pan żadnym Koganem, tylko podrzutkiem. Znakomity kamuflaż, Wasser. I legenda pierwsza klasa. Jesteście prawdziwymi profesjonalistami. Tyle że nie służy pan Niemcom, ale swojemu szalonemu Führerowi. Ale na temat ideologii jeszcze kiedyś porozmawiamy. Teraz mam tylko jedno pytanie: Kiedy początek wojny? Data?

Wasser lekko zmarszczył czoło.

– Niech pan słucha, generale. Miał pan szczęście, że mnie pan złapał. Zgubiło mnie zamiłowanie do porządku. Chciałem posprzątać po sobie przed ucieczką. Głupia Iraidka nie rozumiała do końca, dla kogo pracuje. Myślała, że wykonuje ściśle tajne zadanie, wykorzystując złapanego niemieckiego radiotelegrafistę. Paskudna z niej była dziewuszka, ale sprytna. Gotowa zrobić wszystko dla kariery no i czegoś jeszcze… – Uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami. – Ale to wszystko nie ma większego znaczenia. Niech pan, generale, nie pcha się do wielkiej polityki. Proszę zameldować Narkomowi o moim aresztowaniu. Będę rozmawiał tylko z nim.

– Będziesz rozmawiał ze mną, i to teraz – odpalił starszy major po rosyjsku. – Powtarzam pytanie: data ataku?

Ich kann Ihnen nur meinen Dienstgrad sagen - wycedził Wasser. – Korvettenkapitan, Abwehr-1. Schluss damit! *

- Sie sind hier kein Kriegsgefangener, sondern ein Spion. Und ein Mörder noch dazu. Es sollte Ihnen klar sein, dass ich Sie nicht mit Samthandshuhen anfassen werde. * - Ostatnie zdanie Październicyn wypowiedział z dużym naciskiem; widzicie go, konwencję haską sobie przypomniał.

Agent Abwehry popatrzył na niego badawczo i chyba zrozumiał, o czym mowa.

– Idź do cholery – mruknął półgłosem. – Będę mówił tylko z Narkomem.

Zamknął powieki, a jego twarz stała się nieruchoma, jakby martwa.

Twardy orzech do zgryzienia, nie ma co.

Wtedy zawstydził się Jegor, że głupią dziewuchę, niemiecką ścierkę, wziął za doświadczonego agenta. Przy drzwiach, zanim huknęły wystrzały, krzyknęła „kochany”. A wtedy, w piwnicy, mówiła, że dla niej istnieje tylko jeden mężczyzna. Teraz wiadomo, jak Wasser ją zwerbował. Cóż, przystojniak; ile jest wart sam taki dołek w podbródku!

Zachowanie Pietrakowicz też ostatecznie się wyjaśniło. W piwnicy unikała rozmów, bo Kogan tak jej kazał. A on myli się co do jej motywów. Iraida Pietrakowicz nie wypełniała jego rozkazów dla kariery. Pod koniec na pewno już się domyślała, że sprawa nie jest czysta – weźmy choćby polecenie, żeby zabić „radiotelegrafistę” i spalić jego zwłoki. Ale nawet okiem nie mrugnęła. Kiedy zaś ją aresztowano, i zrozumiała, w jaką historię wdepnęła, myślała o jednym: wcale nie o ojczyźnie, tylko o tym, żeby nie wydać swojego faceta. Miała w nosie to, że jest szpiegiem. Nie przestraszyła się Speclaboratorium, tylko tego, że grupa pojedzie do jej mieszkania, i Wasser wpadnie w zasadzkę. Wiedziała, że przyjdzie o drugiej. No więc postanowiła go za wszelką cenę uprzedzić. Mimo wszystko zakochana baba to oddzielny paragraf. Teraz, po wszystkim, Jegorowi zrobiło się nawet żal tej gadziny Pietrakowicz. Nie pożałowała życia dla kochanka, a on przyszedł do niej, żeby „po sobie posprzątać”. No i posprzątał…

Kiedy przeszukiwano aresztanta, szef i Jegor wyszli na korytarz, żeby zapalić.

– Tego się nie weźmie strachem – powiedział Październicyn. – Nie warto na próżno strzępić języka.

– A może naprawdę niech Narkom go przesłucha? Jeśli Wasser chce z nim rozmawiać, co?

– Narkoma nie ma. – Październicyn pokręcił głową. – Powiedziano mi, że w trybie nagłym wyleciał wizytować sztaby zachodnich okręgów. Kiedy wróci, nie wiadomo. Mam rozkaz zajmować się sprawami bieżącymi. No więc się zajmuję. I tę doprowadzę do końca, bądź pewien. Nie martw się, Jegor, za godzinę Wasser będzie śpiewał jak słowik.

Dorin w środku aż jęknął, ale postarał się, żeby pytanie zabrzmiało niedbale, profesjonalnie:

– Jaja czy oczy?

– W tym wypadku akurat metody fizyczne nie pomogą. Egzemplarz jest wyjątkowej twardości. Gdyby nie twoja bokserska reakcja, z całą pewnością połknąłby truciznę. Zaraz zakończą rewizję i zawieziemy go na Warsonofiewską. Popatrzysz, jakimi szczypcami łupie się tam twarde orzechy.

Lejtnant potakująco skinął głową, ale ciężko mu było na duszy.


* * *

Na razie jednak nic strasznego w Speclaboratorium się nie działo.

Z Grajworońskiego był, jak się okazało, bardzo kulturalny gość, no, istny doktor Ojboli. Aresztowanego nazywał „pacjentem”, starszego majora „kochaneczkiem”, a Jegora „młodym człowiekiem”.

Wasser był napięty, ale spokojny, kiedy strażnicy przywiązywali go do fotela. Nie mógł już ruszać głową, obserwował jednak, co robi człowiek w białym fartuchu.

Doktor akurat wyjął ze skrzynki strzykawkę, igiełka bryznęła cienką strużką płynu. Jegor nic złowieszczego w tym nie dostrzegł – oczekiwał czegoś straszniejszego, ale Wasser nagle zaryczał, zazgrzytał zębami i szarpnął się na fotelu tak wściekle, że pękł pasek krępujący jeńca na wysokości piersi.

Ale strażnicy czuwali. Skoczyli na niego, a zerwany pas zastąpili innym, podwójnym. Niemiec na wszelkie sposoby przeszkadzał lekarzowi zrobić zastrzyk – wykręcał nadgarstek, szarpał się, ale Grajworoński znał się na rzeczy: ścisnął gumową rurką rękę „pacjenta” i od razu trafił w żyłę.

Wasser momentalnie się uspokoił. Popatrzył w sufit i bezdźwięcznie zaczął ruszać ustami, jak gdyby się modlił albo coś sobie przepowiadał.

Jegor patrzył na to szeroko otwartymi oczami. Spodziewał się, że szpieg teraz zakwiczy z nieznośnego bólu, i wtedy zacznie się przesłuchanie.

Stało się całkiem na odwrót. Zamiast krzyczeć, Wasser nagle zmiękł, zamknął oczy, z ust pociekła mu ślina.

– Co pan mu wstrzyknął? – spytał Październicyn. – To nie jest podobne do KS, chloro…, jak jej tam?

– Chloraloskopolamina. Jeśli chodzi o określony przez pana cel, ten środek się nie nadaje. – Doktor nachylił się, uniósł szpiegowi powiekę. – Trzeba trochę poczekać… Jeśli dobrze zrozumiałem, potrzebne są panu długie i szczere zeznania pacjenta. KS natomiast działa na człowieka zbyt silnie. Funkcje kory mózgowej na tyle są osłabione, że zdolny jest odpowiadać wyłącznie „tak” albo „nie”. Dlatego zastosowałem nasz nowy preparat Cola-S, który rozwiązuje problem szczerości w sposób bardziej radykalny.

– Cola Es?

– Tak. To związek typu fenaminobenzedrynowego. Mówiąc w sposób uproszczony, jego działanie jest wprost przeciwne do efektu chloraloskopolaminy. Nie osłabiamy, ale na odwrót, sztuczce pobudzamy korę mózgu. W rezultacie pacjent wpada w podniecenie i euforię, owładnięty zostaje niepowstrzymaną gadatliwością. W tym stanie jest organicznie niezdolny do kłamstwa, pańskie zadanie polega na kierowaniu rozmowy w odpowiednią stronę. I prawidłowym formułowaniu pytań. Istnieje jedynie niebezpieczeństwo, że pacjent może pana, jak to się mówi, zagadać, nazbyt zagłębić się w temat. Proszę na to uważać i w porę mu przerywać. Widzi pan, seans szczerości do tego stopnia wyczerpuje mózg, że może trwać piętnaście, maksimum dwadzieścia pięć minut – u najbardziej wytrzymałych. Potem pacjent traci świadomość i następny seans możliwy jest nie wcześniej niż po upływie trzydziestu – trzydziestu sześciu godzin.

– Nie szkodzi – powiedział z przekonaniem starszy major. – Na pierwszą rozmowę wystarczy nawet piętnaście minut. Jedno pytanie – jedna odpowiedź. Reszta może poczekać. No jak, chyba już można?

Grajworoński znowu podniósł aresztantowi powiekę.

– Teraz już tak.

I jak nie chlaśnie skutego w policzek! Zaskoczony Dorin aż się wzdrygnął. Wasser poruszył się niespokojnie, zamrugał. Nie miał teraz błękitnych oczu, tylko czarne. Jegor nie od razu zrozumiał, że to źrenice tak się rozszerzyły.

– No, niechże pan rozmawia, proszę. – Doktor dobrodusznie kiwnął głową starszemu majorowi. – A ja pójdę, nie będę przeszkadzał.

– Nie, lepiej niech pan zostanie!

– Pokornie dziękuję. Mnie, kochaneczku, nadmiar sekretów nie jest potrzebny, mam dosyć swoich. A pan znakomicie da sobie radę beze mnie. Jak pacjent zanadto się zagłębi w temat, proszę mu wymierzyć policzek, to go powstrzyma. A jeśli zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności, proszę nacisnąć ten guzik. Od razu przyjdę.

Kierownik laboratorium pośpiesznie skrył się za drzwiami. Październicyn zawisł nad agentem, ujął go za ramiona i głośno, wyraźnie zapytał:

– Kiedy – Niemcy – mają – zaatakować – Związek – Radziecki?

Niemiec wpił się zębami w dolną wargę, jak gdyby chciał pozbawić ją możliwości ruchu. Usta zadrgały, zaczęły się skurcze, wargi się odęły, po czym samorzutnie buchnął z nich potok słów. Widok był okropny.

– O tym nie można mówić. Nie mam prawa. To tajemnica państwowa. Ale powiem panu. Wojna zacznie się za dziesięć dni. Rankiem dwudziestego drugiego czerwca. Wyobraża pan sobie? Za jakieś dziesięć dni wszystko się tutaj zmieni! – pobudzony Wasser zachichotał. – U nas na Łubiance wszyscy zaczną biegać jak oparzone wrzątkiem karaluchy. Wąsaty Wódz i mali wodzowie z grubymi tyłkami zaczną się chować w mysie dziury. Po niebie nad Moskwą zaczną krążyć setki junkersów. Plan ataku opracowali najlepsi stratedzy sztabu generalnego i naczelnego dowództwa. Grupa armii „Północ” uderzy przez kraje nadbałtyckie na Leningrad, grupa armii „Środek” – na Moskwę. Grupa armii „Południe” – na Kijów. Proszę mi rozpiąć pasy, to narysuję.

– Potem – wyszeptał zaskoczony Październicyn. – Nie teraz.

Jegor osłupiał; i po tej strasznej wiadomości, i po tak szybkiej – sekunda przecież wystarczyła – odpowiedzi na pytanie, nad którym tyle czasu biedziła się i specgrupa „Plan”, i wszystkie struktury wywiadowcze Związku Radzieckiego. To ci Speclaboratorium! Brawo, doktorze Grajworoński!

– Miałem rację! – wymamrotał starszy major. – Ledwie dziesięć dni. Nie rozumiem Narkoma…

– Co? – spytał Dorin.

– Pstro. Nie twoja sprawa.

Wasser parsknął śmiechem.

– Zabawne! On panu: „Co”? A pan mu: „Pstro”! Oj, nie mogę…

Zaśmiewał się do łez.

– Dosyć! – Szef wymierzył mu policzek. – Patrzeć na mnie! Kiedy was podrzucili? Jednego nie zrozumiem. Matwieja Kogana zna wielu starych pracowników. Niemal od dziecka! Leżawa mówił, że pana, to znaczy Kogana, sam Mienżyński przyjął do Organów! Jak zdołał pan zostać Matwiejem Koganem? Niech pan odpowie!

– Oj, to bardzo ciekawa historia. – Wasser ochoczo podjął temat. – Tylko trzeba ją długo opowiadać. Pierwszy, od tatusia. Wie pan, kim jest mój ojciec? Nie? Jakże to? Generał Josef von Teoffels, zastępca szefa Abwehry, najlepszy specjalista od spraw Rosji. Dla przyjaciół po prostu – Sepp.

Starszy major wzdrygnął się, a to spowodowało u komandora podporucznika nowy przypływ wesołości.

– Pan zna mojego tatusia! I on pana zna. Jesteście starymi przyjaciółmi!

Starszy major opanował się i przerwał szpiegowi:

– O tatusiu pogadamy innym razem. Niech pan mówi o penetracji.

– Dobrze, ale bez starego Seppa nic z tego nie będzie. Tatuś całe życie zajmował się Rosją. I mnie do tego szykował, od dziecka. Nianię miałem Rosjankę, Arinę Siemionownę, prawie tak samo jak Puszkin. Cha, cha, cha! Nauczyciele domowi też Rosjanie. Oj, żwawy był ze mnie smarkacz. I śmiały. Miałem dwa marzenia. Chciałem zostać marynarzem, żeby pływać po wszystkich morzach. I wywiadowcą, żeby walczyć z rosyjskimi bolszewikami. Dzieci są przecież głupie. Uważałem was za okropnych zbrodniarzy. Dopiero potem zrozumiałem, że wszyscy są dobrzy, i nasi, i wasi. Ale nasi mimo wszystko lepsi. Dlatego że mają zwyczaj co dzień rano myć przed jedzeniem zęby i ręce. No i mniej kradną, to bardzo ważne…

Pac! Na policzku Wassera rozkwitła plama po nowym ciosie.

– O penetracji!

– Tak, tak, proszę wybaczyć! Byłem na pewno najmłodszym szpiegiem w historii wywiadu. Mając lat czternaście, trafiłem do „dzieci Dzierżyńskiego”, zostałem bezdomnym. Kochany tatuś nie pożałował swojego dziecięcia. Wprost z Niemiec, z czyściutkiej willi, przewieziono mnie najpierw do Rygi, potem do Leningradu, i ciśnięto jak szczeniaka na głęboką wodę: płyń albo się utop. Teoffelsowie, wie pan, to rodzina nader specyficzna, z dziwnymi tradycjami pedagogicznymi. O moim przodku, Heinzu von Teoffelsie, który żył w czasach Fryderyka Wielkiego, opowiadają, że…

Policzek.

– O penetracji!

– Przepraszam. Tyle mam do powiedzenia. Nie utonąłem. Wypłynąłem. To była prawdziwa przygoda, spodobała mi się. Trafiłem najpierw do izby dziecka, potem do komuny „Młody Leninowiec”. Przeżyłem tak trzy miesiące, a potem uciekłem. Bezdomni często się urywali, to zwykła sprawa. Ale zazwyczaj dawali nogę do Taszkentu, żeby pogrzać się na słońcu i nawpychać melonów czy suszonych moreli. A ja zwiałem do skrzynki kontaktowej w Leningradzie, skąd przerzucono mnie z powrotem do taty. Zadanie wykonałem, haczyk zarzuciłem.

– Jakie zadanie? Jaki haczyk?

– Naszej komunie patronował sam najlepszy przyjaciel dzieci, towarzysz Dzierżyński. Kiedy zaś jego żelazne serce przestało bić, sztafetę przejął wierny druh i współbojownik Pierwszego Czekisty, towarzysz Mienżyński. Był u nas w „Młodym Leninowcu” na koncercie. A ja, taki miły piegowaty chłopaczyna, popisywałem się przed honorowym gościem. Recytowałem wiersz Majakowskiego, stepowałem, gwizdałem artystycznie. Starałem się, żeby przewodniczący Czeka-OGPU mnie zapamiętał. Pół roku później napisałem do niego wzruszający list. List od wyrostka. Siedzieli nad nim najlepsi specjaliści naszego wydziału rosyjskiego. „Wujaszku Mienrzyński pisze do was ja Mocia Kogan ten sam ktury pamientacie wystempował pszed wami i wyście mi podali renke poklepali po ramiu i dali w prezęcie wietszne piuro a potem powiedzieli rzebym sie dobże uczył…”.

Wasser mrugnął okiem.

Jegor słuchał i zdumiewał się. Jakże chytrzy są wrogowie ZSRR! Jacy pomysłowi, jak przewidujący! Ileż to trzeba wiedzy, doświadczenia, przenikliwości, żeby socjalistyczną ojczyznę ustrzec przed czarnymi krukami!

– I co pan myśli? – ciągnął opowiadanie zadowolony komandor podporucznik. – Wiaczesław Rudolfowicz odpowiedział sierocie. Ludzie tego pokroju często bywają sentymentalni. Od czasu do czasu pisałem do niego znowu, a nasza rezydentura przesyłała listy. Towarzyszu Mienżyński, zostałem chłopcem okrętowym na prawdziwym statku. Potem marynarzem, pływam po morzach. Nawiasem mówiąc, pisałem prawdę – rzeczywiście ukończyłem szkołę morską i odbyłem niejeden rejs. A w trzydziestym trzecim ojciec mówi: już czas. Przerzucono mnie ponownie do Związku Radzieckiego. Zostałem mechanikiem we flotylli wielorybniczej „Komuna Paryska”, pływałem przez pół roku. Piszę do kochanego Wiaczesława Rudolfowicza: jest tak a tak, mani takie marzenie, żeby ochraniać radziecką ojczyznę przed podłymi wrogami, proszę mnie wziąć na służbę do naszych sławnych Organów. I wzięli! Jedna notatka od Mienżyńskiego wystarczyła, żeby pomyślnie zaczęła się moja kariera czekisty. Trafiłem do wydziału zagranicznego…

– Dosyć o tym! – Szef ocknął się i spojrzał na zegarek. Widać przypomniał sobie, że seans jest ograniczony w czasie.

A szkoda, Jegor chętnie słuchałby dalej. Nieźle jednak pracuje ten niemiecki wywiad, nie można powiedzieć. To dopiero legendę mu opracowali!

– Dosyć historii. Na czym polega pańskie obecne zadanie? Związane jest z planem „Barbarossa”?

I znowu Wasser próbował przygryźć zębami nieposłuszne wargi.

Nie udało się.

– Tak. Całkiem bezpośrednio. Co więcej, wyznaczono mi kluczową rolę w programie dezinformacji radzieckiego przywództwa.

– Więcej szczegółów! – rozkazał szef.

– Moje zadanie to przekonać wasz rząd, że w tym roku atak nie nastąpi. Że cios zostanie zadany angielskim liniom komunikacyjnym, przez Azję Mniejszą i Bliski Wschód. To operacja wielostopniowa, albo jak u nas mówią, kaskadowa, opracowana przez mojego ojca. Stary Sepp to prawdziwy geniusz wywiadu. W szesnastym roku z rozkazu Ludendorffa…

– Z chęcią o tym posłucham, ale nie teraz. Nie rozumiem, na co liczyliście. Rozwiązaliśmy przecież wasze rebusy, chociaż z opóźnieniem. Już złożyłem raport. Narkom pilnie wyleciał do nadgranicznych okręgów. Do dwudziestego drugiego czerwca cała nasza obrona osiągnie gotowość bojową. Nie powiedział pan wszystkiego!

– Nieźle wypadło z tym Hessem, co? – przerwał mu Wasser, któremu milczenie zdawało się sprawiać fizyczny ból, tak go rozpierała gadatliwość. – To pomysł tatusia. Dwie pieczenie przy jednym ogniu!

– Jakie pieczenie? – zainteresował się starszy major. – Jaki sens miała ta akcja, lot Hessa do Anglii?

– Hess obrzydł wszystkim. Przechwalał się swoimi bliskimi stosunkami z Führerem. Ubrdał sobie, że jest genialnym strategiem, niemalże współrządcą Rzeszy. Heydrich proponował, żeby zlikwidować go w katastrofie lotniczej, i Führer już wyraził na to zgodę. Ale znalazł się lepszy pomysł. Hess to anglofil; marzy, żeby podzielić świat między Wielką Brytanię i Niemcy. No to niech leci do swoich Anglików. Po pierwsze, narobił im w kurniku niezłego zamieszania. A po drugie, umocnił moją pozycję przed finałowym ciosem. Przecież „Lord” zawczasu uprzedzał o demarche Hessa. Nikt nie uwierzył mojemu źródłu, a tu doniesienie okazuje się prawdziwe. Jego akcje po czymś takim wzleciały pod niebiosa. Zapytajcie mnie o „Lorda” – zaśmiał się Niemiec – o tę krynicę bezcennej wiedzy.

– Co z tym „Lordem”? – Październicyn poderwał się, nie nadążając za zygzakami rewelacji Wassera, z których jedna była bardziej zdumiewająca od drugiej.

– A to, że nie ma żadnego „Lorda”. To balon, któryśmy nadmuchali i podarowali wam. Narkom przesłał „Lordowi” diamentową gwiazdę za zerwanie rozmów Hessa z Anglikami. – Wasser parsknął śmiechem. – Gwiazda jest teraz u tatusia w kolekcji. Nie zapomnieliście i o mnie, maluczkim: Order Czerwonego Sztandaru plus awans poza kolejnością. Zrobiłem u was lepszą karierę niż w Niemczech: tutaj kapitan bezpieczeństwa, czyli w wojsku pułkownik, a tam ledwie kapitan trzeciej rangi. Może lepiej przejdę na waszą stronę? Znakomity pomysł. Cha, cha, cha!

Szef potrząsnął rechoczącego agenta za kołnierz.

– W jakim celu poświęciliście Hessa? Powiedział pan, że to powinno było umocnić pańską pozycję przed finałowym ciosem. Co to znaczy?

– Musiałem zdobyć pełne zaufanie… – głos komandora podporucznika zadrżał, jego powieki zaczęły opadać -…absolutne zaufanie… do całej informacji nadchodzącej od „Lorda”… i najważniejsze… gwarancję… bezpośredniego… dojścia…

Powieki aresztanta się zamknęły. Głos umilkł.

Październicyn zaklął i wymierzył Wasserowi całą serię dźwięcznych policzków.

– Jaki cios? Jakie dojście? Do kogo? Albo do czego? Ale wszystko na próżno: szpieg stracił przytomność. Przybiegł doktor, zbadał puls, rozłożył ręce.

– Czego pan chce? I tak wytrzymał aż dwadzieścia trzy minuty. Wyjątkowo silna wola. Mam nadzieję, że nie starał się narzucać panu tematów rozmowy?

Październicyn nachmurzył się.

– Czyżby panu zabrakło czasu? – zdziwił się Grajworoński. – Mówił pan, że tylko jedno pytanie pana interesuje. Odpowiedział na nie?

Twarz starszego majora się rozjaśniła.

– Odpowiedział. I to jest najważniejsze.

– Znakomicie. A reszty dowie się pan podczas następnego seansu. Myślę, że do pojutrzejszego ranka pacjent wyjdzie z szoku i można będzie przesłuchanie powtórzyć.

Do głównego gmachu wracali piechotą; jak to się mówi: zmęczeni, ale zadowoleni. Mieli czas na spacer. Październicyn jeszcze raz zadzwonił do sekretariatu i już nie poprosił, ale zażądał, żeby niezwłocznie połączono go z Narkomem, chodzi bowiem o sprawę nadzwyczajnej wagi. Odpowiedziano, że komisarz generalny wyleciał ze sztabu Okręgu Nadbałtyckiego do sztabu Zachodniego Okręgu Wojskowego. Będzie tam za godzinę. Niech towarzysz starszy major czeka u siebie w gabinecie, zostanie połączony.

– Szefie, a po co w ogóle stosować metody fizycznego przymusu, jeśli można zrobić zastrzyk i gotowe? – spytał Dorin.

– To droga przyjemność. – Październicyn uśmiechnął się smętnie. – Taniej wypada łamanie kości.

Dorina niepokoiła jeszcze jedna sprawa.

– Czy naszym wystarczy czasu, żeby się przygotować? Przeciwko całym trzem grupom armii!

– Teraz wystarczy. Wystarczy trzy dni, żeby rozśrodkować lotnictwo po rezerwowych lotniskach, wyprowadzić artylerię na pozycje ogniowe, rozwinąć jednostki pancerne, rozpocząć prace sapersko-minerskie. Na miejscu naszego sztabu generalnego pomocowałbym się ze Szwabami w walkach przygranicznych i krok za krokiem wycofał na linię obronną trzydziestego dziewiątego roku. Jeśli narzuci się Niemcom wojnę pozycyjną, to za trzy miesiące poproszą o pokój. Ech, marnie u nas z dowódcami. Wszystkich mądrych wystrzelali, zostali sami kawalerzyści. Tym by tylko gołą szablę i: „Hura! Bij psubratów!”.

Jegor przypomniał sobie generała Pietię i opowiedział o nim szefowi.

– No właśnie. – Październicyn pokiwał głową ponuro. – Jestem przekonany, że Niemcy specjalnie urządzili ten podły chwyt z junkersem, żeby pozbawić dowództwa radzieckie siły powietrzne. Znają nasz cudowny zwyczaj – z powodu kilku kąkoli zżąć całą pszenicę. Było już coś takiego w trzydziestym siódmym, kiedy nam podrzucili fałszywkę o spisku wojskowych… Przydaliby się teraz Tuchaczewski i Uborewicz…

Lejtnant potknął się z wrażenia. Rozejrzał się dookoła i spytał szeptem:

– A co, Tuchaczewski nie był wrogiem ludu?

Starszy major odpowiedział spokojnie:

– Wrogowie ludu nie występują w przyrodzie. Jak ty to sobie wyobrażasz? Że taki drań nic tylko zgrzyta zębami i powtarza: „Och, ludu, jak ja cię nienawidzę”? Nie, Jegorku, każdy kocha swój lud, nawet trockiści i białogwardziści. A „wrogami ludu” nasza władza nazywa ludzi, którzy mogą okazać się dla niej niebezpieczni. W trzydziestym szóstym w naszym KC nieźle przestraszyli się puczu w Japonii. Gdyby mikado nie był wówczas twardy, soldateska przejęłaby władzę. Tak że nasi uwierzyli w niemiecką dezinformację o spisku wojskowych, moment akurat był bardzo dobry. A podlece i durnie zawsze są gorliwi. Cesarz japoński po puczu powiesił dziewiętnaście osób dla przykładu. Ale my mamy szeroki gest, łotr Jeżow rozwalił od razu dziesięć tysięcy najlepszych dowódców. Dla Niemców – sama radość. Nawiasem mówiąc, ideę „spisku czerwonych marszałków” rozpracował „tatuś” naszego Wassera, Sepp von Teoffels. O tym panu opowiem ci innym razem. Zapamiętaj moje słowa: nasze ścieżki jeszcze nieraz się przetną.

Resztę drogi przeszli w milczeniu, a twarze obaj mieli już nie zadowolone, ale zatroskane, chociaż każdy myślał o czym innym.

W części, gdzie kwaterowała specgrupa „Plan”, Jegor zobaczył swoje zdjęcie na tablicy „Zginęli, pełniąc służbę”. Fotografia w czarnej ramce wisiała naprzeciwko okna i od połowy maja zdążyła już wyblaknąć. To wszystko, co by po mnie zostało, pomyślał Jegor, i ta myśl nie poprawiła mu nastroju.

Do połączenia z Narkomem pozostawało jeszcze ponad pół godziny, dlatego siedzieli w gabinecie i pili herbatę. Dorin przełamał herbatnik i odłożył go. Zamieszał łyżeczką cukier… i odsunął szklankę.

– Czemu spuściłeś nos na kwintę? – Starszy major spojrzał na niego pytająco. – Z tej samej przyczyny co ja?

– A szef z jakiej przyczyny?

– Najpierw ty powiedz, potem ja. Ja pierwszy zapytałem.

Jegor przez chwilę nic nie mówił, szukając odpowiednich słów. Nie bardzo chciały się znaleźć.

– Myślę… Mamy najlepszy kraj na świecie, tak? Najbardziej sprawiedliwe społeczeństwo. Słyszałem o tym w szkole, na uczelni – wszędzie. I ja w to wierzę. Nie ma wyzysku, burżujów ani obszarników, no i takich tam. Ale po co istnieje dobre społeczeństwo? Żeby człowiek stawał się lepszy, tak czy nie? No to wyjaśnijcie mi, dlaczego nasi ludzie radzieccy – ci, co chodzą ulicami, jeżdżą tramwajami, kłócą się w kolejkach, są tacy… niesympatyczni, czy jak to nazwać. Dlaczego z inteligencją i wszelkimi pozostałościami starego reżimu i rozmawia się przyjemniej, i zachowują się… jakoś bardziej po ludzku, prawda? Mówiliście, że zawsze byli łajdacy i durnie. Ale jakoś z historii nie pamiętam, żeby za cara kiedykolwiek wystrzelano dziesięć tysięcy oficerów, a teraz jeszcze ilu ludzi siedzi w łagrach! Za cara oczywiście też była katorga i zesłanie, ale Lenin w Szuszenskoje chadzał na polowania, przyjeżdżała do niego narzeczona, Nadieżda Konstantinowna. Według naszych pojęć to po prostu kurort… I jaki z tego wniosek? Że u nas, w Związku Radzieckim, łajdacy i durnie mają więcej swobody niż przed rewolucją, tak?

To stwierdzenie wyniknęło jakoś tak samo z siebie, aż Jegor się przestraszył. I umilkł.

Październicyn gwizdnął.

– Aha, ty o tym. Tak, bracie, nie ma co mówić, parszywe jest to nasze życie. Co prawda, zależy, z czym się je porówna i jak je oceniać. Dawnym uprzywilejowanym, wykształconym, którzy słuchali Mozarta i wcinali marcepany – tym, oczywiście, żyje się gorzej. Tyle że ich, takich wielce kulturalnych, było przed rewolucją maksimum dziesięć procent. My, Jegorku, jesteśmy materialistami i nie wierzymy w cuda, tylko w prawa nauki, tak? Pamiętasz prawo zachowania masy? Jeśli dziesięciu procentom odbierze się bogactwo i podzieli między pozostałe dziewięćdziesiąt procent, to co się dzieje? Wszyscy się wzbogacą? Figę tam. Wszyscy wtedy są biedni. Za to znikają nędzarze, i to jest główna zdobycz naszej rewolucji. Zgoda, życie w ciasnych komunałkach i wystawanie w kolejkach jest poniżające. Tylko że bardziej haniebna jest sytuacja, kiedy jedni słuchają Mozarta, a dookoła wszy, syfilis, głód i analfabetyzm. Władza radziecka zresztą zapewnia wykształcenie wszystkim dzieciom, i to nie najgorsze. Pewnie, że gorsze niż gimnazjalne, ale ile było w Rosji tych gimnazjów? Kilkaset na cały kraj. Poza tym o śmiertelności wśród dzieci też nie zapominaj. Kiedyś co drugie dziecko nie dożywało dziesiątego roku życia, a teraz dzieciaki się leczy i jeśli trzeba, wysyła do sanatorium za państwowe pieniądze… No, a co do tych rozstrzelań i obozów, to tak ci odpowiem: Gdyby carscy ministrowie mieli łeb na karku, toby nie doprowadzili kraju do wojny domowej. Podzieliliby się bogactwami, a zobaczyłbyś – krew na pewno by się nie polała. Kiedy leje się dużo krwi, jej zapach rozbestwia ludzi, głupieją od niego. Rewolucja jest okrutna. Jeśli już wybuchnie, to trwa nie rok, nie dwa, ale dziesięciolecia. A reguły ma proste, prymitywne – chodzi o to, żeby przeżyć. Liczy się skuteczność: to, co służy celowi, jest moralne. Istnieje prawo wielkich liczb: interes miliona ludzi zawsze ważniejszy jest niż interes tysiąca. Ale o tym już rozmawialiśmy. Pojmujesz tę logikę?

– Pojmuję. Jeszcze o tym pomyślę – rzekł Dorin powoli.

– Tak, tak, pomyśl. – Starszy major westchnął. Ty tu snujesz filozoficzne rozważania, mnie natomiast dręczy coś innego. Taka drobna wątpliwość. A co, jeśli jednak nie wyciągnąłem z Wassera najważniejszego?

– Jak to? Przecież odpowiedział: będzie wojna, zacznie się dwudziestego drugiego.

– Wiem, wiem… – Październicyn ze złością poruszył brwiami. – Nie umiem tego wyjaśnić. Mówię przecież: nie wątpliwość, ale drobna wątpliwość. Takie dziwne uczucie, że mnie okpił, owinął wokół palca.

– Nie szkodzi, wypytacie go na następnym seansie. Nie może skłamać.

Szef roześmiał się.

– Prawda przemawia ustami dziecięcia. Tak właśnie zrobię. Masz rację, Jegorku. Najważniejsze już wiemy, reszta potem… Ale godzina minęła. Zadzwonię do gabinetu…

Przez telefon powiedziano szefowi coś takiego, co sprawiło, że poczerwieniał ze złości i zakrzyczał:

– Mówiliście, że to sprawa nadzwyczajnej wagi?!

Potem spuścił z tonu:

– Ach tak? Rozumiem. Tak zrobię.

Trzasnął słuchawką, a potem zaczął kląć długo i wymyślnie.

– Już dzwonił! Nie chciał ze mną rozmawiać. Nie ma czasu. Kazał złożyć raport pisemny i zostawić mu na biurku. Jak przyleci w nocy, to przeczyta. Szkoda mu było pięciu minut! Tak jakby kiedyś Październicyn zawracał mu głowę głupstwami…

– Szefie, przecież Narkom pojechał osobiście rozmawiać z dowódcami okręgów. Żeby ich uprzedzić o ataku – zaczął pocieszać Jegor naczelnika. – Może nie wie jeszcze o dwudziestym drugim, ale to nic. Jutro rano się dowie. I skoryguje dyspozycje.

Starszy major zaśmiał się.

– Jesteś dzisiaj dla mnie jak dobra wróżka. Nie martw się, Wania, ranek mądrzejszy od wieczora. A wiesz, co w takim razie zrobię? Nie chce mnie słuchać, to niech posłucha Wassera.

Po czym zamaszyście napisał na kartce papieru.


Towarzyszu Narkomie, proszę pilnie wysłuchać magnetofonowego zapisu przesłuchania Wassera.

St. mjr Październicyn


– Ot, i cały raport – powiedział z satysfakcją, wsuwając do pakietu szpulę z taśmą. – Myślę, że ten dobitny ton podziała Chyba że…

Przysunął kartkę i szybko dopisał jeszcze kilka linijek, ale tego Jegorowi już nie pokazał.

Potem wstał, słodko się przeciągnął, aż zachrzęściły stawy w ciągle jeszcze krzepkim ciele.

– Chociaż nas dowództwo nie ceni, Jegorku, odnieśliśmy dzisiaj wielkie zwycięstwo. Mówimy o tym bez fałszywej skromności. Nie wiem, jak ciebie, ale mnie po takim zwycięstwie przepełnia radość życia. Która potrzebuje ujścia. – Mrugnął niebieskim okiem do Dorina. – Wiesz, o czym mówię? Zaraz zaniosę pakiet do gabinetu Narkoma i znikam. Chodźmy, odprowadzisz mnie do windy.

Wyszli z gabinetu. Październicyn kroczył długim korytarzem, śpiewając o miłości, która ma skrzydła jak ptak. Dodaje sobie otuchy, pomyślał Jegor. A naprawdę jest mu przykro.

– Nawiasem mówiąc, jadę do znanej ci osoby. – Szef uśmiechnął się. – Przekazać pozdrowienia? Widziałeś ją. W restauracji hotelu „Moskwa”.

– Poderwaliście ją? – krzyknął Jegor. – Sprzątnęliście frantom sprzed nosa samą Lubow Sierową?

– Okazała się zresztą wspaniałą kobietą. – Październicyn, nie zwalniając kroku, włożył czapkę i sprawdził, czy prosto siedzi na głowie. – Czuła, namiętna. Może nie za mądra, ale przecież nie będę z nią grywał w szachy. A ty dokąd? Wyglądasz jak z krzyża zdjęty. Pędzisz do swojej Dulcynei? Nie najesz się, nie odeśpisz?

Lejtnant sposępniał.

– Nie mam już żadnej Dulcynei.

– No to dokąd? Pokój w hotelu oddali innemu pracownikowi. Aha, twoja legitymacja leży u mnie w szufladzie biurka. Weź ją, bo ani cię nie wpuszczą, ani nie wypuszczą… Słuchaj, Jegor, to oczywiście świństwo z mojej strony. Po wszystkim, co przeżyłeś… – Starszy major zatrzymał się, niezbyt gorliwie udając, że ma wyrzuty sumienia. – Ale może byś tak podyżurował w moim gabinecie, co? Na wypadek gdyby sam szef wrócił i zaczął mnie szukać. No bo co? I tak nie masz gdzie się podziać.

Pośpisz sobie przynajmniej po ludzku, na kanapie. Jest miękka, skórzana. Do wieczora połazisz sobie, gdzie zechcesz. Idź do stołówki, wpadnij do Lachowa i Grigoriana. Niech się ucieszą, że żyjesz i że wzięliśmy Wassera. O przesłuchaniu sam rozumiesz – ani słówka. Możesz nawet z nimi trochę wypić. Ale przed dziesiątą zero zero bądź na miejscu. – Szef gładko przeszedł z tonu koleżeńskiego na służbowy. – Możesz przysnąć, ale nie śmiej się oddalać. Jeśli Narkom będzie chciał ze mną mówić, zapamiętaj telefon: D-65421. Przyjaciółka Lubki wyjechała na zdjęcia, a nam zostawiła klucze od mieszkania. Niedaleko, w zaułku Bezbożnym. Jakby co, przylecę za dziesięć minut. No, a jeśli się Narkomowi nie przydam, to niech to wszystko… – Machnął ręką ze złością. – Ogłaszam strajk leżący, aż do dwudziestego drugiego.

Starszy major znowu zaśpiewał, teraz już nie o miłości, ale o czerwonej kawalerii, i dał susa do windy. Dorin zaś powędrował z powrotem.

Było dopiero wpół do ósmej. Nieźle oczywiście byłoby wstąpić do Waśki Lachowa, ale cierń, który poruszył się w sercu Jegora, gdy szef wspomniał o Dulcynei, doskwierał mu coraz bardziej.

Numer telefonu szpitala imienia Medsantrudu pamiętał jeszcze od czasu, kiedy dzwonił tam z Kuźnieckiego.

Spacerował przez jakiś czas po gabinecie.

Wreszcie zdjął słuchawkę, wykręcił dwie pierwsze cyfry.

Rozmyślił się.

(Zrobił jeszcze kilka rund po pokoju. Potem (raz kozie śmierć!) szybko wykręcił: Ż-22325.

– Halo. Tu szpital imienia Medsantrudu – odezwał się surowy męski głos.

Pewnie ten sam, który w kwietniu obiecał przekazać Nadi wieść o „delegacji” Jegora i nie dotrzymał słowa.

– Nadieżda Sorin, salowa z chirurgii, jest w pracy? – spytał lejtnant z zamierającym sercem.

Postanowił: jeśli Nadia ma wieczorną zmianę, to będzie znak losu. Do Pluszczewa i z powrotem nie zdążyłby przed dziesiątą, ale na Radiszczewa – bez trudu.

Dyżurny potraktował go ordynarnie.

– Informacji o personelu, zwłaszcza niższym, nie udzielamy Patrzcie, czego to mu się zachciało! Salowa!

Zanim tamten odłożył słuchawkę, Jegor zdążył powiedzieć:

– Przedstawcie się! Tu narkomat bezpieczeństwa państwowego.

Na drugim końcu linii ktoś głośno zasapał.

– Ja zaraz o tobie, smarkaczu, zamelduję, gdzie trzeba. Numer ustalą raz dwa i będziesz miał taki narkomat, że popamiętasz.

– Mówi lejtnant bezpieczeństwa Dorin – rzekł Jegor oficjalnym tonem. – A numeru ustalać nie musicie. Możecie zadzwonić sami, oto on: K4-09-60, to jest centrala, wewnętrzny…

– Nie trzeba wewnętrznego, towarzyszu lejtnancie! – zagdakała słuchawka z przerażeniem. – Wierzę! O tym smarkaczu to tylko dla porządku, przepraszam. Bo to wiecie, zdarzają się różne cwaniaki. Dzwoni taki do baby, siostry czy salowej i zadaje szyku. Przy telefonie Pietiurnikow. Pie-tiur-ni-kow, starszy portier nocnej zmiany. W oddziale dzielnicowym NKWD mnie znają. Z dobrej strony.

– No więc jest Sorina w pracy czy jej nie ma? – przerwał mu Dorin.

– Zaraz sprawdzę, towarzyszu lejtnancie… Tak, ma zastępstwo od szóstej wieczór do szóstej rano.

Znak losu.

– Wiecie co, Pietiurnikow, zaraz tam przyjadę. O moim telefonie ani słowa.

– Obrażacie mnie, towarzyszu lejtnancie. Co to ja, nie wiem? Możecie sprawdzić w oddziale rejonowym, u sierżanta Zozuli, on wam po…

Jegor odłożył słuchawkę.

Postanowione!

Gdyby wierzył w Boga, toby się przeżegnał.


* * *

Pietiurnikow okazał się łysawym grubaskiem, który z początku patrzył na Dorina spode łba, ale kiedy zobaczył czerwoną książeczkę, od razu zaczął się uśmiechać, a nawet kłaniać, jak fagas w filmie o życiu przed rewolucją.

– Kiedyście jechali, ja zebrałem wszystkie dane. Nie bójcie się, nie zwróciłem niczyjej uwagi. Melduję – zaczął szeptać Jegorowi na ucho. – Nie przypadkiem zainteresowaliście się obywatelką Soriną, a to osoba wyjątkowo podejrzana. Do Komsomołu nie należy, społecznie się nie udziela, w szkoleniach politycznych nie uczestniczy. Co prawda, bierze udział w czynach społecznych. Ale pod sukienką na piersiach nosi krzyżyk. Sam nie widziałem, ale salowa Budźkowa mi mówiła, staruszka ma dobre oko. Obywatelka Sorina, chociaż ma etat sanitariuszki, zachowuje się jak jakaś księżniczka. Lekarze się z nią cackają, bo jest córką profesora Sorina z okulistyki (a ten, mówiąc między nami, to też niezły gagatek). Doktor Margulis z naruszeniem regulaminu zatrudnia ją jako asystentkę przy operacjach. Mówi, że jest sto razy lepsza od każdej instrumentariuszki.

Dorin chciał powiedzieć wstrętnemu typowi, żeby się zamknął, ale jak usłyszał o doktorze Margulisie, zaraz nadstawił uszu.

– A z tym… z Margulisem, to jak tam sprawa wygląda? – spytał, czując, że się czerwieni. Na szczęście światło w przedsionku było słabe. – Tylko służbowo czy…?

– Dowiedziałem się, wszystkiego się dowiedziałem. – Pietiurnikow uśmiechnął się obleśnie, a Jegorowi serce się ścisnęło. – Odprowadza ją, wozi na koncerty, rączki całuje… Nie w pracy oczywiście, tylko po. Ze świecą nad nimi nie stałem, ale widać, że łączą ich bliskie stosunki. Bardzo bliskie… – Portier zrobił nieprzyzwoity gest.

Odrażający był ten Pietiurnikow, ale i Jegor nie lepszy: po co pytał? Dorin ściągnął brwi i rzekł surowo:

– Za informację dzięki, przyda się. Ale co do Sorinej, mylicie się, obywatelu. Nic do niej nie mamy, wręcz przeciwnie. Mówię to tylko wam, w sekrecie, jako oddanemu Organom towarzyszowi. A teraz przyprowadźcie ją; dyskretnie, żeby nikt nie widział. Nie mówcie do kogo. Poczekam tam, pod schodami. I uważajcie, żeby nikt nam potem nie przeszkadzał.

– Rozumiem. Pełna konspiracja, mucha nie siada.


* * *

Dorin stał w mroku pod schodami, wśród jakichś wiader i szczotek. Denerwował się.

Nad głową usłyszał czyjeś lekkie kroki. Głos, który sprawił, że Jegorowi zaparło dech, powiedział:

– I gdzie jest ten mężczyzna? Kto o mnie pytał?

Niepokoi się. Z pewnością nieczęsto salowa Sorina jest pilnie wzywana na portiernię. Albo może głupi Pietiurnikow zrobił strasznie tajemniczą minę. Dobrze, że choć nie przylazł razem z nią. Na pewno został na górnym podeście, w ramach „pełnej konspiracji”.

– To ja – głucho powiedział Dorin z ukrycia, kiedy zobaczył szczupłą postać w białym fartuchu.

Nadia odwróciła się tak gwałtownie, że Jegor zrozumiał: poznała, po dwóch krótkich słowach!

Zrobił kilka kroków do przodu, na światło, i stanął, bo Nadieżda cofnęła się z przerażeniem.

No, a jakże inaczej? Zamiast rumianego zucha, krew z mlekiem, stał przed nią chudy, zarośnięty typ.

– To ja – powtórzył Jegor, co z pewnością musiało głupio zabrzmieć.

Załamała ręce.

– Co z tobą?

Trzeba było opowiedzieć wszystko, co sobie przygotował po drodze. Wymyślił ładny tekst, przekonujący. Ale zdołał wyjąkać tylko pierwsze zdanie:

– Nie mogę bez ciebie… – I przerwał, tak piękna była Nadia; jeszcze piękniejsza niż ją zapamiętał.

– Aż tak? – powiedziała poruszona, patrząc na twarz ziemistej barwy.

– Tak – natychmiast potwierdził lejtnant, czując podświadomie, że takiego efektu nigdy by nie osiągnął słowami.

Nadia rzuciła się ku niemu. Nie objęła go, ale zaczęła głaskać po zapadniętych policzkach, po jasnej szczecinie – a to już było nie gorsze niż uściski.

– Zadręczyłeś się! I mnie zadręczasz – szeptała, chlipiąc.

Milczał i tylko łowił ustami jej palce.

– Odszedłeś od nich, prawda? – Uśmiechała się przez łzy. – Bardzo to było trudne dla ciebie, ale mimo wszystko odszedłeś!

– Miał wielką ochotę skłamać, ale to byłoby czymś takim jak kradzież albo zdrada. Westchnął więc i powiedział:

– Nie, nadal pracuję w Organach.

A jednak nie spodziewał się, że tak odskoczy od niego. Jak gdyby dotknęła rozpalonej płyty.

– W takim razie czego chcesz? – I jej twarz stała się lodowata. – Odejdź!

– Chodzi o Margulisa? Kochacie się, tak?

Nie chciał o nim mówić, samo mu się wyrwało. A najgorsze, że zabrzmiało tak żałośnie, piskliwie.

– Sasza jest bardzo porządnym człowiekiem i świetnym specjalistą – ucięła sprawę Nadieżda. – A także moim nauczycielem. I w zawodzie, i w życiu. Ale kocham ciebie. Tylko że nie mogę być z tobą.

– Kto o tym zadecydował? – wybuchnął Jegor. – Nauczyciel życia Margulis? Czy twój tatulek, przeżytek kapitalizmu? Słuchaj własnego rozumu, żyj tak, jak sama chcesz! Przecież mówisz, że mnie kochasz! A ja nie mogę żyć bez ciebie! O co jeszcze chodzi? Reszta się nie liczy!

Im głośniej krzyczał, tym ciszej odpowiadała Nadia.

– Słucham serca, a ono nie oszukuje. Nie mogę żyć z człowiekiem, który jest po stronie plugastwa i zła.

– Kto jest po stronie zła? Ja?

Jegor speszył się. Myślał, że takimi słowami mówi się tylko w przedrewolucyjnych książkach. No i przykro mu się oczywiście zrobiło. Szef też jest po stronie zła?

– A co ty wiesz o złu? – powiedział z goryczą. – Chodzisz sobie w białym fartuszku, czwarta symfonia Taniejewa, a tu za dziesięć, nie, już tylko za dziewięć dni zacznie się wojna. Straszliwa. Jak ruszą na nas faszyści ze swoim SS i gestapo, to zrozumiesz, gdzie jest prawdziwe zło. Ja i moi towarzysze narażamy się, żeby obronić ciebie, Wikientija Kiriłłowicza, twojego Margulisa i jeszcze sto pięćdziesiąt milionów ludzi radzieckich. A ty kręcisz nosem! Dla ciebie Żelazny Narkom gorszy pewnie jest od Antychrysta, a on się nie oszczędza, pędzi od sztabu do sztabu, żeby przygotować ojczyznę do obrony, a ty… My jesteśmy plugawi, tak? Nie ten jest czysty, kto się niczym nie skalał, tylko ten, kto tępi plugastwo!

To właśnie był ten przygotowany tekst, tylko trochę skrócony. Jegor wypowiedział go ostrzej, niż zamierzał, ale tym „plugastwem i złem” naprawdę mu dopiekła.

– Wojna? – powtórzyła wstrząśnięta Nadia. – Za dziewięć dni? Boże!

I przeżegnała się.

Widać inne jego argumenty puściła mimo uszu.

– To tajemnica państwowa. Nikomu ani słowa. Nawet ojcu. Bo wtedy mnie rozstrzelają. I będę mieli rację…

Przymknęła oczy. Usta jej się poruszały, ale bez jednego dźwięku. Modliła się czy co? Można się było tego po niej spodziewać. Jegor czekał. W końcu otworzyła oczy. Były smutne, ale spokojne.

– Nie powiem nikomu, nawet ojcu. I nie uważam cię za plugawego. Takiego bym przecież nie pokochała. Ale i tak musisz odejść. Jednego zła nie zwycięży się innym złem, to wiem na pewno. Trudno, poza twoim Narkomem mamy jeszcze innego obrońcę.

Skądś z góry kobiecy głos zawołał:

– Sorina! Gdzie jesteś? Zaczynamy!

– Muszę iść na operację – oprzytomniała Nadia – Nie wolno się spóźniać. Żegnaj, Gieorgiju.

To słowo też było książkowe. W życiu ludzie mówią: „cześć”, „na razie”, „do widzenia”. Ale „żegnaj, Gieorgiju” wywołało chłód w piersi Jegora.

– Na zawsze? – użył jeszcze straszniejszych słów.

Teraz wzdrygnęła się Nadia.

– Nie, nie na zawsze! Wiem, że kiedyś do mnie wrócisz! Byle tylko nie za późno.

– Co, znajdziesz sobie innego?

– Nie, po prostu boję się, że cię nie poznam… A innego nie będę miała. Przecież ci mówiłam: jesteś pierwszy i ostatni.

Z góry znowu ktoś krzyknął, tym razem już ze złością:

– Sorina! Doktor czeka!

– Idę! – odezwała się Nadieżda i pobiegła, ocierając spływające po twarzy łzy.

Загрузка...