Rozdział piąty

Five o’clock u Narkoma

Intensywny błękit nieba i wyjątkowa przejrzystość powietrza świadczyły wymownie o tym, że wiosna nadeszła i nabiera siły. Słoneczne światło wdzierało się do środka przez wysokie okna. Tym, którzy siedzieli przy długim stole, zdarzało się od czasu do czasu rzucić okiem na te złote prostokąty, gdzie między rozsuniętymi zasłonkami widać było dachy, a nad nimi iglicę Wieży Spasskiej, z gwiazdą na szczycie. Kto tylko spojrzał w stronę okien, niezawodnie mrużył oczy, a na jego twarzy na chwilę pojawiał się jakiś trudny do określenia wyraz, jakby dziecięcy zachwyt, co w żaden sposób nie licowało z ogólnym wyglądem i atmosferą gabinetu.

Pokój bowiem nie wyglądał zachęcająco: masywne biurowe meble, słabo połyskujący parkiet, na ścianie mapy, przesłonięte białymi roletami. Były tylko dwa kolorowe akcenty – wielki obraz Wódz i Narkom na inauguracji drugiego etapu budowy Elektrowni Ucz-Kandałyckiej oraz ozdobny biało-złoty kałamarz – rzeźba Narada nad projektem radzieckiej konstytucji, dar pracowników aparatu centralnego na czterdzieste urodziny gospodarza.

Dziesięciometrowy stół, przy którym zazwyczaj odbywały się narady kierownictwa, wyglądał inaczej niż zwykle. Na środku stały dwie patery (jedna z owocami, druga z ciastem) i srebrny samowar, poza tym szklanki z parującą herbatą.

Oprócz samego Narkoma i narkoma bezpieczeństwa w herbatce uczestniczyły jeszcze cztery osoby – trzy w wojskowych Mundurach, jedna po cywilnemu.

Właściwie herbatę pił wyłącznie Narkom, łysawy, tęgi mężczyzna w pince-nez, za którego szkłami pobłyskiwały żywe kpiarskie oczy. Reszta nie korzystała z poczęstunku, w skupieniu słuchając wojskowego z ogoloną głową i dwoma rombami na wyłogach.

Ten właśnie skończył swoją mowę i usiadł.

– Dobrze, towarzyszu Niemiec – pochwalił go gospodarz, w którego wymowie słychać było lekki akcent gruziński. – Jak zawsze krótko, jasno i przekonująco. Teraz zapoznamy się z argumentacją towarzysza Japończyka.

Wszyscy oprócz mężczyzny, którego Narkom nazwał „Niemcem”, zwrócili się w stronę siedzącego naprzeciwko przysadzistego bruneta z jednym rombem. Człowiek ów podniósł się, z przyzwyczajenia poprawił pas i odchrząknął. „Niemiec” (byt nim starszy major Październicyn) pochylił wysokie czoło i zaczął rysować w notesie bagnety i szpady. Przeszkadzała mu jednak rękawiczka na prawej ręce, przez co owa broń kolną i sieczna wychodziła trochę skrzywiona.

Zwyczaj herbatek Narkom wprowadził stosunkowo niedawno, zebrani nie zdążyli do niego przywyknąć i dlatego się krępowali. W odróżnieniu od zwykłych narad, gdzie z urzędu obecni byli zastępcy obu komisarzy ludowych, a także naczelnicy zarządów, wydziałów i odcinków, na herbatkę do Szefa zapraszano niezależnie od stopnia, w konkretnych sprawach. Mile widziana była swobodna wymiana poglądów, nawet spory i polemika z przełożonymi. Herbatę podawano właśnie po to, by podkreślić nieoficjalny charakter spotkań, które Narkom żartobliwie ochrzcił mianem „five o’clocków”. W takiej sytuacji żartował częściej niż zwykle i zachowywał się swobodnie. Mówił mało, przeważnie słuchał.

Narkom bezpieczeństwa zaś w ogóle prawie nie otwierał ust, podkreślając tym samym, że w obecności szefa jest numerem drugim. Sąd Październicyna o narkomie bezpieczeństwa był następujący: człowiek mądry, ale chyba przesadnie ostrożny. Jak to się mówi, szkody nie narobi, ale prochu też nie wymyśli.

Wiatr poruszył lufcikiem, po politurowanej powierzchni stołu przebiegł słoneczny zajączek i dyskretnie oświetlił bursztynowe winogrona na paterze; zalśniła melchiorowa łyżeczka.

Owoce były w pierwszorzędnym gatunku. W końcu kwietnia winogron, brzoskwiń, moreli nie ma nawet w przydziale dla wyższego dowództwa, a tu – coś takiego.

Starszy lejtnant Kogan nie wytrzymał i delikatnie oderwał z kiści jedno, potem drugie grono. Sięgnął też po brzoskwinię, ale cofnął rękę. Kogan był szczupły, barczysty, rudowłosy. Dzisiaj nosił miano „Anglika”.

Narkom nadał przezwisko każdemu z czterech zaproszonych na „rozmowę o interesach”: „Niemiec”, „Japończyk” Anglik” i „Amerykanin”. Interes zaś był właściwie jeden, i to niebagatelny – należało zdecydować, który z odcinków pracy wywiadowczo-kontrwywiadowczej jest priorytetowy. Od tego zależał podział sił, zasobów, kadr; krótko mówiąc – wszystko.

Każdy po kolei przedstawiał swój punkt widzenia, komisarze ludowi słuchali.

Październicyn wystąpił pierwszy. Powiedział, że obecnie główne zagrożenie dla ZSRR stanowią niewątpliwie faszystowskie Niemcy; że napaść w czerwcu albo nawet pod koniec maja jest całkiem prawdopodobna. Nie zagłębiał się w szczegóły akcji przeprowadzanych przez grupę specjalną, w tak szerokim kręgu to nie miało sensu. Odczytał jedynie najnowsze doniesienia agentury, przytoczył zasadnicze argumenty. Starszy major był przekonany, że ma mocną pozycję, o wiele silniejszą niż pozostali.

Drugi zabrał głos „Japończyk”, major Leżawa, szef kierunku japońskiego.

– …Nasi dyplomaci nie doceniają ich samurajskiej chytrości, towarzysze – mówił. – Rozmowy rozmowami, ale jeśli nawet podpiszemy z nimi układ o neutralności, cóż znaczy dokument dla tej samurajskiej kliki? Kiedyż to umowy powstrzymywały Japończyków? Może w dziewięćset czwartym, gdy bez wypowiedzenia wojny napadli na Port Arthur? Albo nad jeziorem Chasan w trzydziestym ósmym? W trzydziestym dziewiątym nad rzeką Chałchyn-goł? Uważam, towarzysze, że obecnie nadszedł decydujący moment. W tych właśnie dniach w Tokio rozstrzygnie się, w jakim kierunku zwróci się Japonia: na północ przeciwko ZSRR czy na południe, przeciwko Amerykanom.

A że samuraje wywołają wielką awanturę, to nie ulega wątpliwości. Ich soldateska stanowi taką potęgę, jest tak dynamiczna, że nie może się zatrzymać, gdyby nawet chciała…

Następnie Leżawa krótko naszkicował konflikt między dwiema frakcjami w japońskim dowództwie – lądową i morską. Generałowie są za wojną na lądzie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Admirałowie – za wojną na morzu przeciwko USA. I jedni, i drudzy wywierają nacisk na cesarza Hirohito. Major sądzi, że wszystkie siły i środki należy rzucić na pomoc partii morskiej, i to jest właśnie klucz do zwycięstwa w przyszłej wojnie z Niemcami. A że wojny z Niemcami się nie uniknie, że wybuchnie ona prędzej czy później, to wiadomo nawet bez nasilenia działań wywiadowczych grupy „Plan”.

Październicyn nie spojrzał na mówcę ani razu, ale klingi w notesie robiły się coraz dłuższe – ze szczerbami i ściekającymi kroplami krwi. Pojawiły się tam nawet miecze samurajskie, jedyne świadectwo, że starszy major jednak słucha kolegi. A nie patrzył na Leżawę, bo do tej pory nie wystawił mu i nie uregulował z nim pewnych rachunków.

„Japończyk” wyraźnie się denerwował. Przez to jego gruziński akcent, wyraźniejszy nawet niż u Narkoma, dzisiaj wyczuwało się szczególnie – imię cesarza na przykład zabrzmiało jak skrzek orła – Kchyrokchyto.

Leżawie powodziło się teraz nieszczególnie. Jeszcze niedawno jego kierunek uważano za najważniejszy, szczególnie po podpisaniu paktu niemiecko – radzieckiego, kiedy wywiad niemiecki rzekomo zaprzestał działalności na odcinku radzieckim i przekazał swoją agenturę Japończykom. Ale po blitzkriegu niemieckie zagrożenie znowu wysunęło się na pierwszy plan. Leżawie obcięto finanse, zaczął rzadziej pojawiać się u szefa. Dlatego właśnie się denerwował.

Trzy lata temu, w szczytowym momencie bezlitosnej czystki, zagrożenie japońskie (plus niektóre cechy osobiste) uratowało mu życie, pozostał ostatnim z Mohikanów – wywiadowców epoki sprzed Jeżowa. Październicyn pamiętał czas, kiedy Leżawa był jedynym Gruzinem w składzie kierownictwa NKWD. Wówczas na Łubiance przeważali Żydzi, Łotysze, Polacy – przedstawiciele narodów najaktywniej uczestniczących w rewolucji. Ale czasy się zmieniły, teraz centralnym aparatem zawładnął desant z Kaukazu: sam Narkom, narkom bezpieczeństwa (nazwisko miał rosyjskie, ale urodził się w Gruzji i miał matkę Gruzinkę), wiele osób na kluczowych stanowiskach. Ten fakt jednak Leżawie wcale nie pomagał. Narkom nie przykazywał wagi do pochodzenia, narodowości, a że przywiózł ze sobą wielu Gruzinów i Ormian, to nie z powodu lokalnego patriotyzmu – po prostu zabrał najlepsze kadry z poprzedniego miejsca służby, z Zakaukazia.

– Dobrze, towarzyszu Japończyku – przerwał wystąpienie Narkom. – Dalej już sprawa jasna. Teraz wysłuchamy towarzysza Amerykanina.

Wówczas Październicyn podniósł głowę, zaczął słuchać uważnie. „Amerykanina” (on jeden był w garniturze i krawacie) widział po raz pierwszy. Wiedział tylko, że to Jepanczyn ze Służby Łączności – wydziału Kominternu, kierującego nielegalną robotą za granicą. Sądząc po nazwisku i sposobie mówienia – z dawnych „wyższych sfer”. Nie białogwardzista, oczywiście, na to był za młody, ale z drugiego pokolenia emigrantów, ludzi, którzy wyjechali z Rosji jako dzieci. Tacy stanowili znakomity materiał do pracy agenturalnej. W swoim czasie, służąc za granicą, Październicyn aktywnie ściągał podobnych chłopaków, i to z wcale dobrym skutkiem.

„Amerykanin” ciągnął w swoją stronę, tak jak należało.

Każdy trzeźwo myślący i umiejący patrzeć w przyszłość człowiek zrozumie: sfery rządzące w USA postawiły sobie za cel panowanie nad światem. Pierwszy krok na tej drodze Amerykanie zrobili dzięki wojnie imperialistycznej, kiedy światowe centrum finansowe przeniosło się z Londynu do Nowego Jorku. Nowa kłótnia ogólnoeuropejska jest amerykańskiej oligarchii tylko na rękę. Wielka wojna osłabi i Europę Zachodnią, i Związek Radziecki, a kapitaliści USA wzbogacą się na zamówieniach wojskowych i dostawach. Znane Narkomowi źródło „Palacz” donosi, że kierownictwo wywiadu amerykańskiego przygotowuje szereg posunięć mających na celu wywołanie jak najrychlej konfliktu między Moskwą i Berlinem. Prezydent Roosevelt jest wysoce zaniepokojony wzmocnieniem pozycji Niemiec; amerykańska administracja ma nadzieję, że Wehrmacht na długo ugrzęźnie na Wschodzie. Jeśli teraz pozwolimy amerykańskim agentom w Europie działać bez kontroli, będzie to miało opłakane skutki.

Mniej więcej od połowy wystąpienia Październicyn zaczął znowu rysować; teraz przeważnie różne esy-floresy. Argumenty „Amerykanina” nie były zbyt mocne.

– Bez obaw. – Narkom zaśmiał się. – Wsadzimy Hirohito w tyłek jankesom, żeby się nie nudzili. Towarzysz Japończyk już tam nad tym pomyślał i popracował.

Leżawa, dotąd ponury, zaczął kiwać głową, rozpływając się w uśmiechu.

– Teraz wy, towarzyszu Angliku.

Starszy lejtnant, który zdążył jednak capnąć z patery brzoskwinię, wypluł pestkę w dłoń. Otarł usta i poderwał się z miejsca. Październicyn już raz, też na „five o’clocku”, widział tego chłopaka z wydziału zagranicznego, Matwieja Kogana, i nadał mu w myślach przezwisko „Lejzorek Rojtszwaniec”. Starszy lejtnant był rudy, miał dosyć bezczelną, obsypaną bladymi piegami twarz, i bystre oczy. Październicyn pomyślał, że z takich ludzi wyrastają dobrzy agenci, i nagle się skrzywił. Uświadomił bowiem sobie, że w tym gronie jest najstarszy, za kilka miesięcy stuknie mu pięćdziesiątka. Obaj komisarze ludowi ledwie po czterdziestce, Leżawa, zdaje się, ma trzydzieści sześć, Jepanczyn i Kogan najwyżej po trzydzieści.

To nic, powiedział sobie starszy major. Nie jestem jeszcze staruszkiem, a że inni są młodsi, to dobrze. My, czekiści, mamy na razie siłę i ostre zęby, z męskością też wszystko w porządku.

„Anglika” słuchał tak samo uważnie, jak „Amerykanina”.

– Towarzysze, przebywam teraz przeważnie za granicą. Figaro tu, Figaro tam, i raczej tam niż tu, niemniej jednak towarzysze z odcinka angielskiego polecili mi przedstawić wam nasze pryncypialne stanowisko. Bo ja tu, towarzysze, przybywam, jak to powiadają, prosto z pola bitwy. Oczywiście, każda pliszka swój ogon chwali, ale uczciwie mówię, towarzysze, ten nasz brytyjski ogon jest ważniejszy od waszych. To mur-beton.

Początkowo ta dezynwoltura nie spodobała się Październicynowi, w notesie pojawiła się więc podobizna ropuchy, ale potem znów wróciły kwadraty i prostokąty, bo Lejzorek podpierał się solidną logiką, wznosił gmach cegiełka po cegiełce, a informacje miał istotnie wyjątkowo ważne.

– Zawieszenie broni między Wielką Brytanią a Niemcami jest kwestią tygodni, a może nawet dni. Anglia jest wycieńczona wojną w powietrzu i atakami niemieckiej floty podwodnej. Wszędzie rozmowy w tym samym tonie: to nie nasza sprawa, dlaczego mamy cierpieć za Polaków i żabojadów? Mniejsza z tym, to są tak zwane wiadomości agencji TASS (Teściowa Ani Słyszała od Sąsiadki). Ale my, towarzysze, mamy też poważniejsze informacje. Źródło „Lord” zwraca naszą uwagę na wzmożoną aktywność antyradzieckiej partii stronników pokoju, w szczególności tak zwanej kliki z Cliveden, grupy bywalców salonu lady Astor.

– To ta paniusia, która powiedziała Churchillowi: „Gdyby pan był moim mężem, wsypałabym panu trucizny do kawy”? – spytał Narkom z uśmiechem.

– Ta właśnie. A Churchill, jak pamiętacie, odpowiedział: „Gdybym był pani mężem, madame, z przyjemnością bym tę kawę wypił”. – Kogan też się uśmiechnął, ale zaraz znów spoważniał. – Jeśli mówimy o Churchillu, to jego pozycja jest niepewna jak nigdy dotąd. Oponenci premiera otwarcie żądają pokoju z Niemcami na warunkach przedwojennego status quo i nietykalności kolonii brytyjskich. W dzisiejszej sytuacji urządzałoby to Niemców w zupełności. „Lord” informuje, że „klika z Cliveden” utrzymuje kontakty z nazistowską „górą”. Informowaliśmy o tym kontrwywiad brytyjski, ale oni wiedzą to i bez nas. Tyle że nie mogą nic poradzić. Albo nie chcą; w kontrwywiadzie też są dwie frakcje. Zrozumcie, towarzysze, Anglicy gotowi są zawrzeć pokój, to absolutnie realne niebezpieczeństwo. Jeśli Hitler jutro zrobi jakiś efektowny gest, który zaspokoi miłość własną Brytyjczyków, partia pokojowa weźmie górę. „Lord” donosi, że podczas tajnych rozmów przedstawicieli Wielkiej Brytanii i Niemiec omawia się najbardziej fantastyczne warianty. Ponoć sam Rudolf Hess ma przylecieć do Anglii bez żadnych warunków wstępnych, licząc wyłącznie na rycerskość Anglików.

– No, też coś! – Październicyn nie wytrzymał i parsknął śmiechem – Może jeszcze sam Führer się do nich pofatyguje? Chyba was bajtluje ten „Lord”.

– Nie bajtluje! – wybuchnął Kogan. – To absolutnie pewne źródło, ręczę za nie. A wy, towarzyszu starszy majorze, jak nie wiecie, to nie mówcie!

Narkom skinął głową uspokajająco, dając do zrozumienia, że wie i wierzy, więc „Anglik” trochę się zmitygował.

– Widzicie, jak jest, towarzysze. Sytuacja na odcinku angielskim ma znaczenie absolutnie pierwszorzędne. – Starszy lejtnant akcentował każde słowo i jeszcze przy tym wymachiwał zaciśniętą pięścią. – To, czy Hitler nas tego lata zaatakuje, czy nie, zależy od wyniku tajnych pertraktacji brytyjsko-niemieckich. Oto gdzie w chwili obecnej przebiega nasza główna linia frontu. Jeśli chodzi o mnie, to wszystko, towarzysze.

Rezultaty dyskusji podsumował Narkom.

Stwierdził, że sytuacja jest trudna, ale to nic; czy kiedykolwiek była łatwa? Każdy z odcinków jest dla nas ważny, na każdym w dowolnym momencie może nastąpić kryzys. Dlatego wszyscy muszą pracować tak, jak pracowali do tej pory.

– I „Japończycy”, i „Niemcy”, i „Amerykanie” i „Anglicy” powinni nadal uważać, że właśnie na ich odcinku decyduje się los przyszłej wojny – mówił Narkom, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. – Słusznie powiedział Kogan: my, wywiadowcy, jesteśmy teraz na pierwszej linii. Każdy z nas broni socjalistycznej ojczyzny. Nie pozwólcie wedrzeć się do niej wrogowi.

A wnioski wyciągnął następujące: przydzielił Październicynowi dodatkowych pracowników i specjalne środki; „Anglikom” zezwolił na nielimitowane wydatki walut. Leżawa i Jepanczyn nie dostali nic, tak że po „five o’clocku” priorytety działalności wywiadowczej zostały mniej więcej określone.

– Towarzyszu Kogan – dodał jeszcze Narkom, wyraźnie zatroskany wieściami z Londynu. – Może powinniście wrócić i osobiście prowadzić „Lorda”?

– Ależ nie, nie ma potrzeby, towarzyszu komisarzu generalny – odpowiedział Lejzorek Rojtszwaniec – Mamy łączność bezpośrednią, przez znany wam kanał. No i jest jeszcze „błyskawica”, na wypadek pilnej informacji wyjątkowej wagi.

– Cóż, dobrze. Cóż, towarzysze, ja i Wsiewołod Nikołajewicz już pójdziemy, a wy napijcie się herbaty, pogawędźcie sobie. Poznajcie się lepiej. Narkom wstał, cała reszta też się poderwała.

To było coś całkiem nowego. Jakże tak – popijać herbatkę gabinecie samego Szefa, i to jeszcze pod nieobecność gospodarza? Pracownicy różnych działów nie zwykli „gawędzić” między sobą na służbie, a do wymiany informacji służbowych potrzebna jest specjalna zgoda. Przedstawiciele czterech odcinków niepewnie popatrywali na siebie nawzajem.

– Ależ siedźcie, siedźcie! – Narkom machnął ręką. – Nalejcie sobie świeżej herbaty, częstujcie się owocami. Towarzyszu Październicyn, proszę na chwileczkę.

Narkom zatrzymał się przy samych drzwiach i półgłosem spytał starszego majora:

– Kiedy zdejmiecie tego waszego Wassera? Coś długo się z tym guzdrzecie.

– Czekamy, aż zadzwoni, nic innego nam nie pozostaje. Niemcy sprawdzają, jakże miałoby być inaczej? Dwa dni przy pomocy milicji szukali w jeziorze ciał „wędkarzy”. Znaleźli. Agent „Eter” (taki kryptonim dostał von Launitz) donosi, że w ambasadzie zrobili sekcję. Przekonali się, że Reschke i Stahlberg rzeczywiście utonęli. Jeszcze przez dwa dni maglowali „Etera”, ale opracowaliśmy dla niego szczegółową legendę. Melduje, że pomyślnie przeszedł weryfikację, nawet przedstawiono go do nagrody za uratowanie radiotelegrafisty i radiostacji. Kryptonimu „Wasser” w jego obecności nie wymieniono ani razu. Być może rezydentura w ambasadzie miała po prostu przekazać radiotę Wasserowi jak pałeczkę sztafetową.

– Patrzcie ich, jacy ostrożni. Nie daje mi spokoju ten Wasser. Sam pułkownik Krebs jest u niego na posyłki. Wszystko wskazuje na to, że łotr jest niebezpieczny.

– Albo łotrzyca – uściślił Październicyn ze swoim zwykłym zamiłowaniem do precyzji. – Oczywiście, najpewniej to mężczyzna. Ale możliwe też, że jakaś żelazna Frau.

– Macie podstawy, żeby tak myśleć? – zaciekawi się Narkom. – Jakie?

– Żadnych. Po prostu słowo Wasser w niemieckim jest rodzaju nijakiego. A po rosyjsku nawet żeńskiego – „woda”.

– Wasser, Wasser – w zamyśleniu wymruczał Narkom, też wymawiając to słowo jak Niemiec – „wassa”. I nagle się uśmiechnął. – U Gorkiego była Wassa Żeleznowa. Ty, Październicyn, koniecznie złap mi tę istotę płci nieokreślonej. Ja też myślę, że dzięki Wasserowi znajdziemy wytrych do „Barbarossy”, – Dobrze, idźcie, napijcie się herbaty – znowu przeszedł na „wy i na pożegnanie klepnął starszego majora po ramieniu.

Po wyjściu naczalstwa w gabinecie zapanowało milczenie. Swobodnie czuł się tylko Kogan – głośno siorbnął herbatę i ze smakiem schrupał ciasteczko.

– Widzę, Motia, że w tym swoim Londynie nie nabrałeś zbyt dżentelmeńskich manier. Żłopiesz jak pompa ssąca. Towarzysz Mienżyński nie bez powodu przezwał cię „sierotką” – zażartował Leżawa, nie chcąc dać pozostałym poznać, że jest przygnębiony wynikiem narady.

– W kraju trochę sobie odpuszczam – odpowiedział starszy lejtnant tym samym tonem. – Na przyjęciu w pałacu Bucking – ham jestem uosobieniem wytworności.

– Bywacie w Buckingham Pałace? – zainteresował się Jepanczyn. – I co, widzieliście króla?

– Wiele rzeczy widziałem – odparł Kogan wymijająco. – I bywałem w wielu miejscach.

Znowu zamilkli. „Amerykanin” nie wytrzymał:

– Towarzysze, cóż my tak patrzymy na siebie wilkiem? Nie mamy powodu do kłótni, służymy jednej ojczyźnie. Narkom powiedział przecież, żebyśmy się lepiej poznali, wymienili informacjami. Potem będziemy się licytować, kto więcej zrobił dla zwycięstwa.

Krasomówca z Kominternu zaczął wypytywać Kogana o życie w Anglii. Rudy ochoczo opowiadał o bombardowaniach, o nowinkach brytyjskiego sprzętu wojskowego, ale uchylał się od istotnych tematów. Tak samo zachowywał się Leżawa. Kiedy Jepanczyn spytał go, czy w Japonii są zwolennicy pokoju – wśród inteligencji twórczej albo, powiedzmy, duchowieństwa, major wykręcił się pieprzną anegdotą o buddyjskim mnichu i gejszy.

Październicyn zaś w ogóle prawie się nie odzywał. Po pierwsze, wiedział, że nic pożytecznego od kolegów – rywali nie usłyszy. A po drugie, był przekonany, że w gabinecie jest podsłuch – dlatego właśnie Narkom zostawił ich tutaj, nie zachęcając, żeby „pogawędzili” sobie gdzie indziej.

Starszy major zaproponował więc, żeby się pożegnać, bo wszyscy mają dużo spraw na głowie. „Japończyk” i „Anglik” wstali z wielką ochotą, jeden tylko „Amerykanin” wyglądał na zagubionego. To nic, pomyślał Październicyn, pokręci się u nas miesiąc, dwa, i zorientuje się, co i jak. Chłopak wygląda na niegłupiego.

Już w korytarzu Leżawa złapał Październicyna za rękaw.

Poczerwieniał, ale kiedy mówił, bardzo się starał nie odwracać wzroku.

– Słuchaj, bardzo się cieszę, że wróciłeś. Słowo daję. Cały czas chciałem wpaść, wyjaśnić… I wiesz, wybacz mi. Ja przecież naprawdę myślałem, że jesteś wrogiem… Takie były informacje, więc nie miałem powodu nie wierzyć. Sam pamiętasz, co się tu wtedy wyrabiało. Na pewno pokazali ci mój raport?

– Nie raport, tylko donos – spokojnie sprostował starszy major, nie próbując ani trochę ułatwić zadania Leżawie.

Tamtemu drgnął policzek.

– No wiesz… Przyznaję, że się myliłem. Byłem zbyt gorliwy, zawiniłem wobec ciebie. Wybacz mi, co? Nie po starej przyjaźni, ale dla dobra sprawy. Jepanczyn przecież słusznie powiedział: służymy jednej ojczyźnie.

– Słusznie – zgodził się Październicyn. Leżawa ucieszył się.

– No widzisz! Przybij piątkę. – Wyciągnął rękę, ale niepewnie; bał się, że z uścisku nic nie będzie.

Starszy major jednak jak gdyby nigdy nic zdjął rękawiczkę, mocno ścisnął palce „Japończykowi” i dłuższą chwilę nie cofał ręki.

Twarz Gruzina rozjaśniła się w uśmiechu.

– To się nazywa po naszemu, po bolszewicku! A zatem – wybaczyłeś.

Wtedy, nadal nie cofając ręki, Październicyn odwrócił dłoń palcami do góry – zamiast paznokci były tam pomarszczone purpurowe blizny. Leżawa zbladł, kiedy je zobaczył.

– Nie – odparł starszy major, odwrócił się i naciągnął rękawiczkę.

Śpieszył się, bo trzeba było odwiedzić mieszkanie na Kuźnieckim Moście, gdzie pracowała grupa lejtnanta Grigoriana.

Загрузка...